<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gehenna |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I znowu był jasny poranek czerwcowy.
Do gabinetu pana Teodora Kościeszy w Tużerogach wsunęła się cicho, wiotka postać jego pasierbicy. Stanęła na progu, zasłonięta ciężką kotarą adamaszkową i spojrzawszy na ojczyma, zalękła się trochę. Siedział w wysokim fotelu przy biurku pisząc coś szybko. Wyraz jego rysów był twardy, niemal złowrogi, brwi zmarszczone. Andzia nie lubiła u niego takiej twarzy przestraszała ją dziwnie, nasuwając wspomnienie mętne, z dzieciństwa zapamiętane. Żyła jeszcze wówczas jej matka. Andzia niechcący stała się świadkiem jakiejś przykrej sceny między matką i ojczymem. Co mówili, nie rozumiała, majaczy jej się tylko jak przez sen, że matka o coś prosiła, czy się za kimś wstawiała; pamięta, że w pewnej chwili zalana łzami i bardzo blada pocałowała męża w rękę i rzekła te słowa: „błagam cię Teodorze, zaklinam nie rób tego, do nóg ci się rzucę “ i Andzia drżąca ze strachu, za jakąś szafą, ujrzała śliczną postać matki chylącą się kornie przed ojczymem. Wówczas on szarpnął ją z gniewem, wyprostował i trzymając za ramiona, jak się Andzi zdawało, nazbyt silnie, wołał głosem ochrypłym z takim samym twardym wyrazem twarzy i zmarszczeniem brwi złowrogiem: „musisz mnie słuchać, bo ja tak każę, rozumiesz!“ Ośmioletnia wtedy Andzia zlękła się o matkę, wybiegłszy z za szafy, skoczyła do jej kolan, słyszała jeszcze jakieś straszne przekleństwa ojczyma, ale matka, płacząc, odeszła z nią, uciekała prawie pędem, zasłaniając dziecku uszy. Dziewczynka potem bała się ojczyma przez długi czas, i teraz ta jego groźna mina, taka sama jak we wspomnieniu tamtej chwili, onieśmieliła Tarłównę.
Bo wszak i ona szła z prośbą.
Kościesza podniósł głowę, Andzia wysunęła się z za kotary.
Ujrzawszy ją odłożył pióro i uśmiechnął się łaskawie. Wyciągnął do niej rękę, mówiąc:
— Handziuś przyszła do mnie?... jakże się cieszę. Chodź dziecino.
Otoczył ją w pół ramionami i ucałował w czoło.
— Cóż takie tęskne oczki Aneczko, tak się mnie bacznie przypatrujesz?... powiedz co myślisz pod tem ślicznem czółkiem,, jakie tam myślątka fruwają. Co?...
Andzia rzuciła mu się na szyję. Rumieniec jasny, dziewiczy zapłonął na policzkach, oczy błyszczały.
— Ojczymku ja dziś skończyłam siedemnaście lat — szepnęła cichutko.
Odsunął ją lekko i z uśmiechem popatrzał na nią.
— Ogromnie stara jesteś dziecino, prawda?... Oj, ty wiosno
moja! Wiem, wiem, że to dziś urodziny twoje. Chciałem ci, sam powinszować, ale cieszę się tem bardziej żeś do mnie przyszła, właśnie dziś, to dowód, że mnie kochasz. Moja pieszczocho!....
Posadził ją nagle na swych kolanach.
— Ojczymku tak nie, ja już jestem za duża — broniła się niechętnie, z dziwnie przykrem uczuciem.
— Siedź maleńka moja — zatrzymał ją mocno i zaczął całować.
Odchyliła głowę zasłaniając twarz od pieszczot i znowu szepnęła już śmielej, ujęta jego serdecznością.
— Mam prośbę do ojczymka.
— Mów Hańdziuś mój, mów wszystko czego tylko pragniesz. Więc o cóż to chodzi?...
— Ojczymku ja chcę się uczyć.
— Uczyć?... A wszak od dziecka nic innego nie robisz. Masz pannę Ewelinę, bardzo zdolną nauczycielkę, kilka przedmiotów wykłada ci korepetytor Januszka, zdajesz co rok egzaminy w Warszawie, zatem uczysz się zupełnie prawidłowo, według kursów pensjonarskich. Kujesz po całych dniach.
— Tak, ale już w ten sposób przeszłam siedem klas. Teraz, mam inne pragnienia.
— Jakież to naprzykład?...
Andzia odczuła w tych słowach pewien chłód. Przytuliła się do ojczyma pieszczotliwie.
— Chciałam prosić ojczymka, aby mi pozwolił pojechać do Krakowa, na kursa przyrodnicze. Ogromnie tej nauki ciekawam i takbym się serdecznie uczyła. Niechmi ojczymek pozwoli, mój złoty, dobry...
Kościesza sposępniał i zamknął oczy, zsunął brwi aż na powieki.
Andzia ujrzawszy go takim, zerwała się z jego kolan.
— Ej, ojczymek robi straszną minę...
Zmitygował się odrazu, wziął ją za ręce i posadził obok na krześle. Uśmiech obłudny wystąpił na jego wargach.
— Zmartwiłaś mnie Aneczko bardzo poważnie, nigdy nie myślałem, że ci jest źle w domu i... ze mną...
— Ależ!...
— Bo gdyby ci było dobrze, tobyś nie miała takich myśli.
Zasmuca mię to Andziu. Kocham cię z całej duszy, pragnąłbym ci nieba przychylić, a ty mi się tak odpłacasz?...
Dziewczyna stropiła się.
— Ojczymek mię nie chce zrozumieć, przecież jest mi w domu dobrze, i miło i oceniam to, ale chcę się uczyć. Czy to grzech? Myślałam, że ojczymek, jako dobry ojciec, nie będzie mi tego bronił, myślałam, że mi dopomoże w urzeczywistnieniu mych zamiarów, tak na to liczyłam.
W głosie jej zabrzmiała skarga. Kościesza patrzał na nią z pod zmrużonych powiek.
— Kto cię zbuntował Andziu? korepetytor, czy ciotka Smoczyńska? Za blisko jest ten ich Smoczew, za często tam chodzisz; Jaś i Lorka przewracają ci w głowie.
Wyprostowała się dumnie.
— Nikt mi tego nie doradzał, to jest mój własny projekt i marzenie. Wiem, że się młode panny kształcą w różnych kierunkach, co jest rzeczą naturalną i piękną. Ja chcę także kształcić się jeszcze, jestem młoda, zdrowa, łaknąca nauki...
— Jesteś jeszcze dzieckiem, moja Andziu, i sumienia bym nie miał wysyłać w świat taką bohaterkę, pionierkę nauki w krótkiej sukience i z buzią dziecka. Czy ty Aneczko myślisz, że świat jest wszędzie taki sam gościnny, jak w Tużerogach i Wilczarach, że ludzie są dobrzy, serdeczni?...
— Co mnie ludzie obchodzą, ja chcę się tylko uczyć.
— Ale przecie w kloszu się nie zamkniesz ze swemi studjami, musisz obcować choćby tylko ze środowiskiem miejscowej studenterji, a to już wystarczy, to już jest wielkie niebezpieczeństwo dla takiej, jak ty dziewczynki.
— Jakto, od kolegów miałabym się czegoś złego obawiać!?
— A widzisz, już im wierzysz nadzwyczajnie, nawet wcale nie znając i, nie przypuszczasz, że tam czyhaliby na ciebie, jedni na twą urodę, inni na majątek, jaki posiadasz. Ach, Andziu, wierz mi, bo tylko pragnę twego dobra, ty nie znasz świata i nie przypuszczasz, jak są podli ludzie. Ufać im nie można nigdy, nigdy moja dziecino.
Przygarnął ją znowu do siebie.
— Ty jesteś taka ładna, taka ufająca i słodka, tyle masz w sobie rozkosznej naiwności, tyle czaru, mieliby to źli ludzie zbrukać, zniweczyć tę twoją świeżość dziewiczą, zatruć ci serce; takie czyste, jasne twe myśli obciążyć fałszem, obłudą życiową, tak cię odrazu brutalnie wtłoczyć w nihilizm własny...
Andzia z podziwem patrzyła na ojczyma. Ogarniał ją przestrach.
— Dlaczego ojczymku tak ostro sądzisz ludzi? Czyż wszyscy są tacy źli?... O ile ja słyszałam i czytałam o sferach uczących się, są to właśnie idealiści, przesiąkli miłością dla kraju i ludu, to są hołdownicy idei braterstwa, i wspólnej pożytecznej pracy. Zatem nie mogą posiadać w sobie takich brzydkich wad, o jakich mówisz ojczymku. O, jestem pewna, że oni wszyscy przyjęliby mię do swego grona serdecznie, z otwartemi rękoma, w niejednem by dopomogli, byliby przyjaciółmi. Za cóż mieliby się na mnie znęcać?
— Znęcaliby się moralnie, bo chcieliby cię wyzyskać.
— Jakim sposobem?
— Ach, sposobów im by nie zabrakło, a materjałem do wyzysku byłaby twoja niewinność, uroda, i bogactwo.
— Ale cóżby im z tego przyszło?...
Zaśmiał się cynicznie.
— Dziecko jesteś! Toż to są trzy czynniki najpożądańsze u kobiety, mężczyźni ubiegają się o taki klejnot cenny, aż go zanurzą w kałuży swych żądz i zohydzą jego blask. Tyś takim klejnotem Andziu. Poza tem posiadasz jeszcze jeden szczegół, nader ważny, jakby wodę na młyn dla złych ludzi, oto nie znasz świata i ufasz mu, zdaje ci się, że to coś wielkiego, i świetnego, to zaś jest cuchnący śmietnik.
— Ojczymku nie przerażaj mię. Ja właśnie ten świat pragnę poznać, i zetknąć się z nim.
— Połamiesz skrzydła, dziecko, ugrzęźniesz w zwątpieniu i goryczy.
Tarłówna wzdrygnęła się. Rzekła błagalnie.
— Ojczymku nie przepowiadaj mi tak smutno. To straszne! Ale tak nie jest, nie. Świat nie może być taki wstrętny, bo nie byłoby wcale szczęśliwych ludzi i nie byłoby ideałów. Sam pomyśl ojczymku... Ideały zrodzone na śmietniku?... Nie, tak być nie może! Z brudnego świata nie wyłaniałyby się ideały, a wszak ludzie nie są pozbawieni tego daru, mieliśmy w historji, mamy dziś wielkich potentatów ducha, których echo płynie, i tworzy nowe dusze. Gdzież tu może być mowa o truciźnie wśród umysłów przesiąkniętych słowem Mickiewiczowskiem, duchem Słowackiego, Skargi, będących pod urokiem idei Wyspiańskiego... Wszak to potęga ojczymku!...
— To literatura Aneczko.
— Jakto?...
— Puste słowa, frazesy, faramuszki...
Patrzała na niego z przerażeniem, on mówił, mając oczy lekko zmrużone.
— Idealiści, twórcy, wielcy urabiacze dusz, geniusze, ogromnie dużo zbudowali! Cukrowe fortece, które schrustać może pierwszy lępszy prąd nihilistyczny i nawet się po nim nie obliże, ani zębów sobie nie połamie. Czy te ideje, to doktryna świata?... czy to jest most żelazny, po którym się przeprowadzi i zepchnie w otchłań wszystkie brudy, nędze i podłości ludzkie?...
Andzia wpadła w zapał.
— Nie, ojczymku, po tym moście właśnie przeprowadzi się wszystkie ohydy za nowem idealnem hasłem, ich się nie zepchnie, ale się ich nawróci.
— Czy to ty, Andziu, chcesz być ową gwiazdą, prowadzącą takie zastępy ku glorji wymarzonej?... Tam w Krakowie?...
— Jestem tylko słabiutką dziewczyną, poszłabym wraz innymi za gwiazdą wielkich duchów.
— Byliby i tacy, którzyby za tobą szli chętnie i po idealnej dróżce twej nieświadomości, zaprowadziliby cię w przepaść. Ale ja na to nie pozwolę...
— Ojczymku?... — jęknęła.
— Nie, dziecko, takiego kwiatu jabłoni, jak ty, nie rzucę na pastwę trzodzie ludzkiej.
Zapłonęła obrazą.
— Ojczymek nie zna tych sfer, wśród których pragnę się uczyć, jak można ich tak obrażać?!...
— Znam wogóle ludzi i nie dzielę ich na sfery, na żadne kategorje.
— A wszak i my ludzie... i ty ojczymku, czyżbyś i ty był w ogólnym zakresie?... bo jeśli kto wyjątków nie uznaje...
Kościesza ukłół ją spojrzeniem, jak ostrzem stali.
— Zapędzasz się Andziu. Ludzie poważni, jak ja, mają swe ustalone zasady... lecz tych młodzi ludzie nie chcą słuchać.
— Naprzód ojczymek nie jest stary (na twarzy Kościeszy błysnęła radość), a powtóre jakież to zasady?...
Pan Teodor, nagle rozpromieniony, chwycił Andzię w pół i przytulił silnie do siebie. Wargi mu drżały.
— Ot! takie — zawołał gorąco — że jak się ma w domu anielską istotkę, to się jej w świat nie oddaje. Moja ty Aneczko jedyna!
Złowił nagle jej usta dziewicze i przypiął się do nich nienaturalnie mocnym pocałunkiem. Oczy mu płonęły.
Handzia zatrzęsła się. Uczucie niesmaku owładnęło nią tak gwałtownie, że odepchnęła silnie Kościeszę i dłońmi zasłoniła twarz. Stała przed nim ponsowa, dysząca gniewem. On zmieszał się, przymrużył oczy i rzekł dość sucho — panował nad sobą.
— Więc chcesz rodzinny dom rzucić?...
Dziewczyna uspokoiła się. Była jakby zawstydzona.
— Przecież to nie na stałe. Skończę kursa i wrócę, pomyślimy wówczas razem z ojczymkiem o jakiejś robocie społecznej, o jakimś czynie pożytecznym. Czyż tak siedzieć w Turzerogach bezmyślnie, jak pod kloszem, nie znać nic poza tem. Ojczymku...
— Więc ty sądzisz, że cię na to skazuję?... Dlaczegoż bezczynnie?... Ucz się w domu, ile chcesz, kupię ci całą bibliotekę dzieł rozmaitych, a i nasza obfita, możesz czerpać, ile zapragniesz. Jeśli ci panna Ewelina nie wystarcza, odprawię ją i zgodzę inną.
— Ach, jakże można tak mówić? — zawołała czerwona z oburzenia.— Panna Ewelina taka zacna, taka wykształcona, już tyle lat jest u nas, tak mię starannie wychowywała i ojczymek się o niej odzywa, jakby o... pannie służącej.
— No, no, dobrze już. Chcę ci tylko dogodzić we wszystkiem, byleś nie wyjeżdżała, nie osierociła mnie i domu naszego. Wierz mi, Aneczko, że zatęskniłbym się za tobą, tyś pociecha mego życia, osłoda i jasny promień. Jakżeby tu było bez ciebie, sama pomyśl?
Spojrzała na niego niepewnie i jakby badawczo.
— Ech! doskonale! Pisywałabym często do was, przyjeżdżałabym na wakacje. A ojczymek miałby przecie Januszka; rodzony, własny syn to więcej znaczy, niż ja.
Żachnął się.
— Nie mów tak, Handziu, bo mię to boli. Janusz to dzieciak i w żadnym razie zastąpić mi ciebie nie potrafi, to zresztą jest... co innego — dokończył cicho. — Dziecino moja, wyrzecz się tych niewczesnych projektów, a uszczęśliwisz mnie. — Dobrze, Anuś?...
Dziewczynie łzy spłynęły z oczu, twarz pobladła z przykrości.
— Ty płaczesz, Aneczko?...
— Nigdy, nigdy nie myślałam, że mi ojczymek odmówi, tak sobie marzyłam, tak tęskniłam do tych projektów... tak...
Rozpłakała się na dobre.
Kościesza spoglądał na nią ponuro, skurcze drgały mu na skroniach, twarz jego miała wyraz zacięty, oczy stały się metalowe w połysku, aż białe i straszliwie nieugięte. Po długiej minucie, gdy Andzia się trochę uciszyła — przemówił.
— Więc ty wolisz dopiąć swych zamiarów, niż być dla...
kogoś całą pociechą i... koniecznością życia? Czyżbyś była taką egoistką?...
Andzia ocierała łzy, rzekła urywanem przez płacz głosem.
— Ten ktoś... wiadomy... a przecie... nie jest ojczymek ani stary... ani chory... ani niedołężny, żebym się dla niego potrzebowała... poświęcać.
— Ale uczucie nic ci nie mówi? — spytał głucho.
— Uczucie?... No cóż uczucie? Wszak się i rodzoną matkę opuszcza dla nauki. Od dziecka małego oddają dziewczynki na pensję, jak Lorka Smoczyńska naprzykład, jak Jaś, jej brat, uczą się ciągle poza domem i dobrze, i nie mają ojca, tylko chorą matkę, a jednak... Ja zaś dotychczas domu nie opuszczałam, prócz raz na rok, jeżdżąc z ojczymkiem i panną Eweliną na egzaminy.
— Z Lory i Jasia przykładu nie bierz, oni muszą się uczyć... oni są biedni...
— Co też ojczymek mówi? Więc jak się jest bogatym, to można być głupim?... Ja jeszcze chcę się dokształcić, dla mnie to za mało, za ciasno tu, za... ciemno i głucho — wybuchnęła.
Kościesza wstał, był zirytowany.
— A! Jeśli ci jest głucho,... moja panno... w rodzinnym domu, to trudno! W każdym razie nie pojedziesz jeszcze teraz w świat. Chciałem cię zbadać, ile masz dla mnie serca, widzę, że nie masz go wcale.
— Ojczymku! — skoczyła do niego.
— Poczekaj! Nie chcesz zrozumieć moich dla ciebie uczuć, być dla mnie osłodą, co jest zadaniem kobiety od najmłodszych lat, zatem powiem ci teraz wyrok, już nie mój. Oto matka twoja, umierając, powierzyła mi ciebie i zastrzegła, abym cię do... pełnoletności z domu i z pod opieki swej nigdzie nie wypuszczał. Jesteś do matki podobna, a... i... tamtej... nie brakowało temperamentu — dokończył ponurym szeptem.
Andzia milczała w osłupieniu.
Z takiem zaś usposobieniem i z twoją powierzchownością ruszać w świat, to lepiej odrazu nurknąć głębinę. Twoja matka doskonale to rozumiała.
— Czyż... temperament, to coś złego? — wyszeptała zgnębiona.
— Nic złego, ale nie dla świata, i nie w siedemnastym roku życia. Gdy będziesz pełnoletnią, wówczas zobaczymy, lecz do tej pory...
— Tak jeszcze długo czekać? Ojej!...
— Cztery lata to nie wiele, a przez ten czas... przez ten czas... może...
Nie dokończył, tylko oczy mu błysnęły pożądliwie, twarz się rozjaśniła, jakby na złom granitu padł blask matowy księżyca. Zagarnął ją ramieniem i patrzył przenikliwie w jej zapłakane źrenice. Oczy jego nakazywały, niewoliły.
— Wola mamy i moja... prośba musi być spełniona — rzekł stanowczo. — Teraz żądaj, czego chcesz w Turzerogach. Chciałyście kiedyś z panną Eweliną założyć tu szkółkę i ochronkę, otóż zrobię to dla ciebie, moja mała filozofko, założę te instytucje, będą się bachory chamskie uczyły, skoro tak chcesz i będzie owa społeczna robota, o której marzysz. A teraz chodź.
Zaprowadził spłakaną do kasy ogniotrwałej, otworzył ją i wyjął spore, podłużne pudełko z czerwonego safianu. Gdy nacisnął sprężynkę, Andzia ujrzała na białym aksamicie cudny sznurek dużych pereł, zapiętych klamerką staroświecką, sadzoną krwawemi rubinami. Perły lśniły mlecznym, lekko złotawym połyskiem, czasem lśnienie to różem subtelnym tchnęło, lub przepyszną bladą karnację perłowca.
Andzia patrzała zdumiona. Pierwszy raz widziany klejnot zachwycił ją.
Kościesza powoli zdjął perły z aksamitu i zapiął je na szyi Andzi.
— To dla ciebie kupiłem, Aneczko. Miałem ci je dać na imieniny w lipcu, ale wolę dziś na urodziny. Jak ci jest ładnie Handziu, w tej ozdobie na białej twej szyjce. Chociaż ty cacek nie potrzebujesz, aby być uroczą. Nie dziękuj, maleńka, nie dziękuj; największem dla mnie podziękowaniem jest to, że mię nie opuścisz.
Tarłówna bystro spojrzała na niego.
— Przecież ja, ojczymku... nie za te... perły... jeśli tak... to...
Sięgnęła do szyi, lecz on ją wstrzymał.
— Ach, Aneczko, co robisz! nie za perły, nie, ale... — tu znowu popatrzał nakazująco w same oczy — wola twej matki musi być spełnioną.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Andzia wychodziła z gabinetu z ciężką głową, jakby odurzoną czadem. W ręku niosła pudełko safianowe prawie bezwiednie. Dziwnie przykre uczucie nurtowało ją i tłoczyło w sercu.
...Czyżby mama?... Dlaczego tak zastrzegła... Dlaczego?
Gdy Tarłówna opowiedziała wszystko pannie Ewelinie, płacząc ponownie, nauczycielka smutnie potrząsała głową.
Szepnęła cichutko poprzednią myśl Andzi.
— Czyżby... twoja matka?... Bardzo wątpię...
Na szlachetnej, poważnej twarzy nauczycielki odbiła się nieufność. Ale milczała. Tylko ujrzawszy perły, obejrzała je starannie i rzekła:
— Te same są, perły i rubiny, łzy i... krew. Te perły były własnością twej mamy.
— Tak?... pani je już widziała?... pani je zna?...
— Opowiadała mi o nich ciotka Smoczyńska.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tego samego dnia Kościesza oznajmił Andzi, że wyjadą całym domem na parę letnich wakacyjnych miesięcy do Toporzysk i Drakowa, spadkowych majątków Tarłówny po jej ojcu, odległych o kilkadziesiąt mil, których dotąd Andzia nie znała.
Na jej usilne prośby, ojczym, pomimo niechęci, zaprosił na tę wycieczkę ciotkę Smoczyńską z dziećmi.
— Zrobię dla niej dużo, ale ją w świat nie puszczę — myślał Kościesza.