<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gehenna |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mróz. Śnieżna, puszysto biała przestrzeń zasnuta lekką mgłą, z lotnego szronu utkaną. Słońce, niby zawoalowane oblicze bóstwa, prześwituje poprzez mętną powłokę nieba połyskiem matowym srebra. Dokoła polarny krajobraz. Zatracone pod śniegiem wioski chat i kurnych lepianek znaczą się tylko szarym dymem, rozmotanym nad nimi. Wszędzie śnieg i śnieg, potworne zwały jego tworzą miejscami niskie łańcuchy gór i nagłe rozpadliny, sztuczne parowy, lub śnieg ułożony wszystek płasko na polach jak miękki dywan strzyżony, o niezmiernym połysku i bogatej przeczystej, choć martwej barwie. Biel oślepiająca, taki zaś spokój świątynny, taki zastój życia, taka obumarła a wszechpotężna wielkość majestatu zimy. Zastygła w letargicznym śnie ziemia, śpi beztroskliwa i obojętna, potężna świątynia życia, poczynania i śmierci, zaklęta w głaz. Martwo również łyskają witraże niebios, oprzężone sinawą sreżogą mrozu. Fioletowo-szary ton przenika wszystko; nasiąka nim dyskretnie śnieg, nabierają go na swe pióra przelatujące cicho kruki i kawki, sinym refleksem omaszczone są trzy piękne konie, kasztany, biegnące w szpic ostrego kłusa przed małemi saneczkami o strojnym wyglądzie. Dzwoniły rozgłośnie brzękadła uprzęży. Na przednim rumaku, idącym z fantazją, siedzi młody kozak, wypędzony z kozła, gdyż powozi sam Olelkowicz. Stojąc, zwrócony jest profilem do Andzi i Lory, które opatulone na siedzeniu rozmawiają z nim bez przerwy.
W dużej odległości za nimi suną jeszcze jakieś sanie. Oni mówią po francusku z powodu obecności kozaka.
— Jak to dobrze, że pan przyjechał i zabrał nas na spacer.
Pan Kościesza był zielony za tę pańską propozycję kuligu — rzekła Lora. I co mu to naprzykład szkodzi?... Przecie chyba się nie obawia, że pan nas zje?... Gwałtem chciał nam wpakować pannę Ewelinę. A może myślał, że pan nas wykradnie?...
— Kiedy zazwyczaj wykrada się tylko jedną, nie dwie odrazu — odrzekł Andrzej, błysnąwszy uśmiechem.
— Jakby pan miał harem w Prokopyszczach, tobyśmy się obie przydały co?... Ciekawa rzecz, która by była u pana pierwszą?... Jabym tam odaliską długo nie chciała być. Ho! ho!
— Zaczynam żałować, że nie jedzie z nami panna Ewelina — zgorszyła się Andzia.
— Eh! bo ty jesteś święta!
— Pani za to, jak widzę, wybornie zna wszystkie stopnie haremowych zaszczytów.
— Znam. U pana Kościeszy jest w bibliotece taka książka o haremie, czytałam ją dziesięć razy. Cudowna! Wykradnę ją i panu pożyczę dla przestudjowania i praktyki.
— Ja wcale nie mam zamiaru zakładania haremu; brak mi muzułmańskich skłonności.
— A ja słyszałam, że każdy młody pan, zanim się ożeni, czasem i po ożenieniu, ma taki swój haremik, tylko rozproszony, to tu, to tam, to owdzie.
— Ej, panno Loro! pani za dużo wie.
— Ja wszystko wiem i wcale się tem nie martwię, a pan też nie udaje skromnego, nawet przed Andzią, bo ja już jej dużo powiedziałam.
— Ostrożnie! zaspa przed nami — zawołała Tarłówna, zmieszana tą rozmową i chcąc przerwać ją nareszcie.
— Hej! Daniło, przejedziem?!
— Peredremsia, jasny pane! Wio, kasztan! Wio!... — odkrzyknął kozak.
— Ładny ten pański foryś i tak mu dobrze w tym kołpaku. Andziu, patrz... toniemy.
Rumaki wpadły w zaspę po same uszy, Daniło schował się także, ale zachęcał konie krzykiem. Szły nieustraszenie, jak lewiatany, prując spiętrzone bałwany śniegu. Chrapały, parskały głośno, wyrzucając łbami. W chmurze rozpylonej białej zaspy płynęły, zda się, jak w morzu, roztrącały piersią zwarte piany i brnęły coraz głębiej. Saneczki wrzynały się ostro płozami w nabity śnieg, sunąc cicho na dnie śnieżnej kotliny. Często ze ścian białych, po obu stronach sanek utworzonych, padały wielkie kłapcie, zasypując jadących.
Rozełkały się jękliwie przytłumione śniegiem janczary.
— Wio, kasztan! Wio! — powtarzał Daniło swój okrzyk. — Kołyb tuju zaspu trastia mordowała! Wieho!...
Panny stanęły w sankach, całe zasypane śniegiem. Andrzej podał rękę Hańdzi, bojąc się, że upadnie, w drugiej trzymał lejce mechanicznie, zdając kierunek kozakowi. Patrzał na Andzię z chciwością, tęsknemi oczyma. Była mocna zaróżowiona, usta jej płonęły świeżą krasą, oczy gorzały młodością i zaciekawieniem. Cała twarz ujęta w ramkę fokowego kołpaczka i takiegoż kołnierza wydawała się szczupłą, delikatniejszą, niż zwykle, i jeszcze dziecinną. Czarne promyki włosów opadły aż na aksamitne brwi, przypylone śniegiem tworzyły cudne obramowanie jej ogromnych oczu. Odczuła jego wzrok, spojrzała i zatonęły w sobie ich źrenice we wspólnem uroczem zachwyceniu. Wypowiadali oczyma słowa tajemne, na dnie ich dusz wylęgłe, słowa upoiste. Zwierzali sercom swym uczucia tęskne i rwące się do siebie jak dwa ptaki białe w pogodny ranek majowy, jak rozkoszne, miłosnym powiewem chylące się ku sobie dwa kwiaty. Oczy jej stawały się coraz świadomsze uczuć, dotąd nie uplastycznionych, nabierały w głębiny czarne tyle marzeń, tyle rozkosznych obietnic, że omdlewały pod natłokiem zwierzeń serdecznych. Wówczas żarem paliły źrenice Andrzeja, pełne zaborczej a słodkiej pieszczoty, niewoliły ją ku sobie, brały ją we władanie, hypnotyzując magiczną, wszechwładną mocą męskiej woli, pragnień pożądliwych.
Jej rzęsy zaczęły drżeć leciuchno, niby skrzydła jaskółki spłoszonej, opadały zwolna, kryjąc urok poddańczych jej oczu, omglonej z nadmiaru cichej, lecz tak wymownej rozkoszy. Andrzej czuł, że ona jest już jego, że staje się duchową jego własnością, wsiąka mu w serce gorącym płomieniem i przepala je, bierze jego duszę na własność, oddając mu się całą istotą dziewiczą; dreszczem szczęścia ust niewinnych, rozchylających się dla niego, jak różowa kruża, wonna jak kwiat, słodyczą nieziemską przepełniona; z dziecinną jeszcze ufnością i wiarą, z wejrzeniem źródlano-czystem, w którem kobiecość zapala już płomień przyszłych namiętności, szałów, wskrzeszonych potęgą pierwszej miłosnej ekstazy. W pewnej chwili Andrzej, niebaczny już na nic, uniesiony prądem bezpamiętnym kochania wielkiego, pochylił się do niej gwałtownie z szeptem gorącym:
— Moja ty, moja rozkoszy!...
Męska dłoń jego ścisnęła mocno ukrytą w niej rękę dziewczyny.
Owiały ją te słowa wichrem rozpalonym, bezwiednie pochyliła się także ku niemu słodka, cicha, mrużąc przepaściste oczy olśnione.
Wargi jej rozwinęły się uśmiechem, różowe ich pąki, przygotowane do pocałunku, drżały leciutko, jakby miały zaraz zaszemrać słowa pieściwe.
Olelkowicz, natchniony jej urokiem, pochylił się jeszcze bliżej, oddechem drżącym musnął jej twarz, rękę wgarnął zupełnie, schował w swojej...
Nagle konie stanęły. Jednocześnie rozległ się okrzyk Daniła:
— Ne peredremsia, jasny pane, zaspa hłuboka i ważka, jak smetana.
Lora bluznęła śmiechem cynicznym, upadła na siedzenie, zanosząc się spazmatycznie:
— A toście się państwo zacietrzewili! podziwiam Ankę!....
Jabym już pana wycałowała. Ha! ha! A ci tylko patrzą, i patrzą. Dopiero mi wielka rozkosz!...
Tarłówna oblała się rumieńcem purpurowym i usiadła w milczeniu. Olelkowicz, stropiony, omotał lejce o poręcz kozła i skoczył w zaspę. Zniknął w niej na chwilę.
— Jezus, Marja! — krzyknęła Andzia. Lora zawołała, śmiejąc się:
— Wybornie! Znakomita kąpiel po miłosnych zapałach. To pana ochłodzi i wówczas może wyratujemy się z tej toni śniegowej.
Tarłówna spojrzała na nią z wyrzutem:
— Lorka, przestań! takaś nieznośna...
— Dobra siebie! Myślisz, że ja mogę cierpliwie siedzieć i patrzeć na wasze kochanie się oczami? Także szczególny sposób! Ja nie jestem panną Eweliną, żeby być tylko plastrem przyzwoitości, w dodatku przy tak pięknym chłopcu, jak ten Jędrek.
— Lora!
— Czego się srożysz? Żeby choć Daniło był na koźle, wcale ładny kozak.
— Dajże spokój! Co ci w głowie?...
Lorka zaczęła wołać głośno:
— Panie Andrzeju, niech pan tu przyśle Daniła, bo ja się nudzę, a pan niech siada na konia. Daniłku, hody tutki!...
Andzia zeskoczyła raptownie z sanek.
— Co robisz?!...
Lecz Tarłówna, brodząc po kolana w rozkopanym śniegu, szła naprzód do Andrzeja, oburzona i drżąca. Podbiegł żywo do niej.
— Co pani robi! zamoczy pani nogi i zmarznie! Niechże moja... złota pani wróci do sanek, proszę serdecznie — rzekł ciszej.
— Wyjedziemy z tej zaspy?...
— Ależ zaraz, tylko się konie wysapią. Chodźmy, otulę futrem nożyny, bo już pewno skostniały.
— Nie, nie, jeszcze trochę, tak miło tu w tych puchach.
Olelkowicz raptownie chwycił ją w ramiona, uniósł z ziemi jak dziecko, przytulił do piersi i, idąc do sanek, dotknął nieznacznie ustami jej włosów przy skroni.
Cichy szept:
— Kochasz?...
— Tak!
— Ja szaleję!
Poczem zawołał głośno:
— Tak się robi z nieposłusznemi pannami! Ot tak! Na siedzenie! Teraz proszę tupać, żeby otrzepać nogi ze śniegu. Tak, doskonale! (Andzia tupała zawzięcie ze śmiechem). Teraz siadać, okryję nożęta i ani mru-mru! Panno Loro proszę się nie rozkrywać, bo będzie źle!
— Czy i mnie by pan tak poskromił, jak Andzię.
— Zapewne.
— I niósłby mnie pan tak samo czule na sanki?...
— Hm! Nie wiem.
— Ee! Jak nie wiem to słaba nadzieja, nie warto próbować. Ale zaimponował mi pan siłą! Takbym się zaraz przytuliła... lubię takich... tęgich, aż miło chłopców.
— Jedut pany z Turzerogów! — zawołał Daniło.
Obejrzeli się. W białej czeluści zaspy zaczerniały wielkie gniade bachmaty turzerogskie, nad ich zaś głowami widniała potężna figura stangreta, Nicyfora, w czarnych liberyjnych baranach i złotych guzach, w ogromnej futrzanej czapce na głowie brodatej!
— Stój! Stój! — zawołał Olelkowicz.
— Ich by w pierod jasny pane, takie tury, zaspu w mig by rozorały, to czorty, nie konie, to nie nasze lalki landszaftnyje, naszych szkoda — ubolewał kozak.
Korepetytor i Januszek zeszli z sań, kopali się do pająka uwięzłego w lodowcach, tak Bronowski nazwał eleganckie saneczki, podchodząc do panienek.
Panna Ewelina wychyliła głowę, omotaną w chustki, z poza olbrzymiej figury stangreta i wołała przerażonym głosem, że dziewczęta pewno pomarzły, żeby Januszek wracał natychmiast, bo zawiele śniegu, Andzia żeby się nie przeziębiła. Nato Lora odkrzyknęła z impetem:
— Niech się pani o Ankę nie troszczy, ja prędzej zmarznę, bo mnie nikt nie ogrzewa.
Bronowski spytał Andrzeja:
— Po licha pan jechał w taki nabój śnieżny, toż to istna pułapka?
— Że ja wpadłem, to nic dziwnego, ale czego państwo za nami szorowali?...
Bronowski uśmiechnął się ironicznie.
— My przecież mamy rozkaz jechać w ślad za wami, rozkaz pana Kościeszy.
— Ach więc kontrola? Teraz nie żałuję, że was wpakowałem w zaspę. Jeszcze wam jakiego figla wypłatam. Wszyscy na miejsca! Jedziemy — krzyknął wesoło.
— A może naprawdę, niech Nicyfor jedzie naprzód? — zaproponował Bronowski.
— Nie! My pojedziemy! Za nic nie ustąpię placu!
— Janusz, siadaj tu, ja idę z panem Bronowskim. Panna Ewelina chyba nie będzie moją rywalką? — rzekła Lora.
Ale malec zaprotestował.
— Nie chcę! Tato kazał nam jechać za wami, bo mówił, że ten warjat Olelkowicz jeszcze ich gdzie wywróci, albo potaszczy na wertepy. Ja się boję.
Andrzej zagryzł usta.
— Janusz uważaj, bo przydepczesz język — mruknął korepetytor.
Chłopak głupowatym wzrokiem spojrzał na swe nogi, potem na nauczyciela.
— Pan to tyż... Sam nie wie co mówi! Ale ja dobrze słyszałem jak tato...
— No... ruszaj na sanie!
— Złota szczerość młodzieńcza! — śmiał się Andrzej do Andzi, zmieszanej w najwyższym stopniu.
— Zdałby się do naszych sanek na moje miejsce — rzekła Lora — ale jużby mu wtedy język odpadł napewno, a pan Kościesza zgubiłby uszy. Miałby co słuchać.
Żartowali rozweseleni, podczas gdy konie na nowo rozpoczęły pracę. Buchały się w śniegu ze zdwojoną energją i szydłem, bodąc zaspę, szły naprzód raźno, dumne ze swego pierwszeństwa w torowaniu drogi. Pył śniegowy wali, dokoła sypką i zimną kaskadą, miotając się na twarze jadących. W zwartej ścianie śnieżnej długi i wąski zaprzęg sunął jak torpeda w wspienionych otchłaniach morskich, jak pocisk ostry i zuchwały.
— Jechałabym tak długo, długo — szepnęła Anna.
— Wierzę, ale tylko z panem Andrzejem bezemnie. Jabym się też na to zgodziła.
— Czy także ze mną? — spytał figlarnie.
— A tak! — bo my we dwoje z panem, tobyśmy nawet te śniegi roztopili.
Szalona dziewczyna — pomyślał Olelkowicz.
Nareszcie lejcowy koń i kozak wyłonili się z zaspy, kasztan zaczął prychać i trząsać ślicznym łbem, okurzając się ze śniegu, zanim wypłynęły dwa dyszlowe i wynurzyły się z białej topieli saneczki w kurzawie śnieżnej. Wówczas Andrzej krzyknął na Daniłę i nieoglądając się na drugie sanie sunął naprzód rzęsistego kłusa.
— Cije koni pohybnut bez takuju sztuku — desperował Daniło, lecz nikt go nie słuchał.
Wskroś pól omroczonych już zmierzchem zimowym pędzili z zawadjacką brawurą, szumnie, z rozdźwiękiem janczarów i świstem płóz po wyślizganym trakcie.
Jak zawierucha z brzękiem i parskaniem wpadli na dziedziniec turzerogski, zatrzymali się przed gankiem niby hamulcem zatamowani.
Na schodach stał Kościesza. W futrze ciężkiem był jeszcze ogrommejszy niż zwykle, ponury, czarny, robił wrażenie siły wrogiej, złej i jakby zapory.
Przemówił surowo.
— Chciałem już wysłać fornali na odszukanie państwa.
— Czy tak mało pan ufał w moje zdolności sportowe? — wesoło zagadnął Andrzej.
— Nie ufam nigdy nikomu — brzmiała twarda i sucha odpowiedź.
Młodzieniec wysadzał panny z sanek, był spokojny.
— No, jednak... w tym wypadku obawy płonne, ani wilków, ani bandytów... i zresztą opieka w postaci panny Eweliny, pana Bronowskiego, pańskiego syna, Nicyfora, którzy tak dalece czuwali nad nami, że nawet w zaspę podążyli w ślad, bez trwogi, choć mogli ją minąć.
Gdy weszli do sieni Andzia podbiegła do Kościeszy.
— Ojczymku! tak było przyjemnie! Pan Andrzej świetnie powozi, ogromnie było przyjemnie! Taki śliczny spacer!
— Tylko za krótki — drożyła się Lora — jabym tak do północy jeździła.
— Dość tego! — wybuchnął Kościesza tonem niespodziewanie brutalnym.
— Zabraniam nadal podobnych parogodzinnych eskapad. Panna Lora powinna matki pilnować, którą nie ja będę niańczył. Co zaś do pana — popatrzał na Andrzeja zupełnie białemi, przerażającemi oczyma — to już jest wieczór, przed panem kawał drogi i wielki czas do domu, nie praktycznie było konie schlastać skoro trzeba jechać, innych niema na zmianę.
— Ojczymku! — krzyknęła Andzia, szarpiąc go za rękę z przestraszonym wzrokiem.
Myślała, że jest nieprzytomny.
Olelkowicz pobladł śmiertelnie. Obraza i wściekłość buchnęły w nim płomieniem, oczy zapaliły, się jaskrawo, skurcz bolesny zmienił mu twarz, ale spojrzał na Tarłównę i zahamował się w jednej chwili. Odrzekł zimno z okrutną pogardą.
— Nie liczyłem nigdy na uprzejmość i delikatność pańską, jednak gdyby nie dzisiejszy spacer, jego wspomnienia i obecność pań, odpowiedziałbym panu inaczej. Teraz żegnam.
Chłodno skłonił głową i podszedł do Andzi. Wziął jej dygocącą rękę, patrząc na jej twarz bladą, zalaną łzami, szepnął wzburzony, ale tak cicho, jak szmer lekki.
— Dowidzenia, jedyna, ufaj mi zawsze i... czekaj mnie...
Kościesza stał opodal jak kat, białe oczy wyświdrowywał w Andrzeja z zajadłością. Lorka podeszła prędko, zręcznym manewrem zakryła przed nim młodą parę.
— Pan jedzie naprawdę? — spytała cicho.
Olelkowicz był straszny.
— Tak, pani; ani minuty dłużej, muszę ochłonąć... boję się samego siebie....
Prędko niby błysk ucałował palce zmartwiałej Handzi, tak, że nawet Lora nie spostrzegła, podał rękę pannie Smoczyńskiej spokojnie, z nadludzkiem panowaniem nad sobą wyszedł z przedpokoju.
Zdumienie Daniła, którego głos niezwykły pana zawrócił już z drogi do stajen, nie miało granic.
Niemniej, a może więcej zdziwiony był Bronowski, gdy w bramie dopiero teraz wracając ze spaceru mijali zaprzęg Olelkowicza i gdy ujrzał go na siedzeniu. Nad końmi unosiła się chmura dymu, wyglądały jakby zlane gorącą wodą.
— Cóż to, pan sam objeżdża konie, nie wierzy pan kozakowi? Ależ to trzeba wolno i długo.
— Pojadą aż do Prokopyszcz. Odpoczną — usłyszał Bronowski głuchą odpowiedź.
Sanki Olelkowńcza znikły za bramą.