[189]XVIII.
W nieznane losy.
Hańdzia Tarłówna stała przy walizce rozłożonej na stole i pochylona patrzała na fotografję Andrzeja. Suche jej oczy paliły się dziwnym ogniem, z ust wybiegł szept.
— Wybacz mi Jędruś... Daruj!... Jestem tylko... tylko kobietą.
Szmer koło drzwi spłoszył ją. Przywarła gorącemi ustami do kartonu z twarzą Andrzeja i schowała fotografję w skrytkę walizki. Zamknąwszy ją sięgnęła po kapelusz podróżny skromny, ciemno-szary, omotany białym, przezroczystym woalem. Wtem stanęła przed nią panna Ewelina, twarz miała wzruszoną, nieco zakłopotaną. W ręku trzymała malutki wianeczek mirtowy.
— Aneczko, dzieciątko moje, pozwól, ten wianeczek do włosków twych przypnę...
Łzy potoczyły się z jej starych oczu.
Andzi zapiekły źrenice, zacięła usta aby nie załkać i posłusznie schyliła głowę przed swą opiekunką.
Niemojska do czarnych splotów dziewczyny wpięła mirt drżącemi rękoma, przysunęła głowę Andzi do swej piersi i zapłakała.
— Jak matka cię błogosławię, Aniu moja, ukochanie moje najdroższe, niech ci Bóg da szczęście...
— Lińciu... Lińciu... nie rozrzewniaj się, Lińciuchno... no... już dobrze... dobrze.
Z kapeluszem w ręku i prędko podbiegła do lustra. Popatrzała chwilę na zieloną gałązkę we włosach....
— Mój ślubny wieniec — szepnęła żałośnie.
Zapukano do drzwi.
Andzia wpinała szpilki do kapelusza, gdy wszedł Horski.
Panna Niemojska posunęła się do niego żywo.
— Niech pan patrzy, jak ona ubrana. Za nic nie chciała włożyć białej sukni. A tak prosiłam.
— Och, no! Specjalne suknie ślubne?... To przeżytek....
[190] Przywitali się z Andzią w milczeniu, on zatrzymał jej rękę i ogarnął wzrokiem postać narzeczonej w ciemno-szarym, angielskim kostjumie.
— Bardzo dystyngowanie i elegancko, w moim typie, tak właśnie lubię i tak jest racjonalnie — rzekł z uznaniem.
— To tylko tłumaczy, że zaraz jedziecie. Może jeszcze zmienicie projekt?... Zjedlibyśmy razem obiad weselny.
— Proszę pani, czy jedzenie należy do ceremonji ślubnej?... Także przeżytek. Bawi mnie ten zwyczaj ustalony: od ołtarza wprost do stołu. Zabawne! Ale już czas, dochodzi dziesiąta. Samochód czeka, dowiezie nas aż do Vintimille. Stamtąd directe Paryż, Calais. Zamówiłem w Vintimille telegraficznie osobny przedział w ekspresie. Trzeba spieszyć chcąc zdążyć. Jeśli panie gotowe?... Czas do kościoła.
Panna Ewelina ze łzami, tłumionemi całą siłą woli, pobłogosławiła wychowankę jeszcze raz. Do Horskiego przemówiła serdecznie, powierzając mu Andzię. Pocałował rękę panny Niemojskiej z wytwornym ukłonem, chłodny, jak zawsze i poprawny w każdym ruchu. Ubrany był w wykwintny strój podróżny, miękki kapelusz gniótł w dłoni niecierpliwie.
— Wyglądacie oboje na turystów zamiast na państwa młodych — westchnęła Ewelina.
Horski naglił do wyjazdu.
Za chwilę siedzieli we troje w samochodzie, który zaledwo się rozpędził już stanął przy kościółku Sainte Devote.
Tarłówna i Horski przeszli prędko środkiem nawy, pomiędzy szeregami krzeseł z obu stron. Ona go trochę wyprzedziła i uklękła przy klatce presbiterjum. On stanął za nią.
Cicha msza się rozpoczęła.
Andzia pragnęła się modlić i nie mogła. Myśli swych skupić nie zdołała, rozbieżne były i nieuchwytne. Uciekały przed nią jak ptaki strwożone. Tylko jedna została uparta, bijąca w mózg mocarnie...
...Czy duch Andrzeja widzi mnie teraz i czy wybacza...
I znowu rozproszone myślątka.
...Za chwilę przysięgnę Horskiemu... Żona Horskiego...
jego własność... Oskara...
...Czy to jest jawa, czy halucynacja?...
Jeszcze kwadrans i będzie jego na wieki. Horskiego?...
Tarłówna uprzytomniła sobie pierwsze spotkanie w Vintimilli. I teraz ten zimny Anglik, podobny do Chamberlaina wiedzie ją do ołtarza...
...Czyż to możliwe?...
Na ołtarzu płoną świece dla nich zapalone.
Przyfrunęła myśl już znajoma, niedawno jakby poczęta.
...Gdyby z Andrzejem — na ołtarzu ich przysięgi paliłyby się gorejące ognie ze słońca spadłe... Gdyby z Janem płonęłyby gromnice. A teraz... z Horskim?...
[191] Teraz palą się tylko świece. Rzeczywistość, bez ekstazy szczęścia i bez cienia żałoby, lub smutku. Ale z wiarą w przyszłość.
Tarłówna krzepiła się przedziwną ufnością, którą Horski wszczepił w jej duszę.
Jednakże parokrotnie przeniknął ją lękliwy dreszcz. Owładnęło nią uczucie dziecka pragnącego opieki, chciała zaczerpnąć nowej otuchy. Odwróciła głowę i spojrzała na Horskiego.
Lora Nordicowa, stojąca opodal, uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. Andzia ujrzała w przelocie Ewelinę, pogrążoną w modlitwie, a nieco dalej kilkanaście zaledwo osób obcych, twarze Duca D‘Escars i hrabiego Humberta skrzywioną satyrycznym uśmiechem.
Horski spostrzegł jej wzrok, przystąpił blisko i pochylił się nad nią.
Utkwiła oczy w jego, profilu chłodnym, rasowym, starannie wygolonym i w szarych stanowczych źrenicach, które na nią skierował.
Spytał cicho, dziwnie miękko:
— Czy chciałaś mi co powiedzieć... Anni?...
— Nie, nie... tylko...
Rozszerzonemi źrenicami badała go w milczeniu.
Horski uśmiechnął się.
— Dlaczego jesteś taka spłoszona?... Nie jestem wszakże dzikim sępem. Co?...
Uderzyło ją to określenie... Gdzie... gdzie słyszane?... Oddalone echo jakieś błąkało się chwilkę w jej mózgu. Ale wyraz oczu Oskara uspokoił ją, oddalając mgliste, niepokojące wspomnienie tak słabe, że nawet bez zarysów.
— Niech pan przy mnie uklęknie i pomodli się — szepnęła.
— Anni nie żądaj tego odemnie..
— Ja nie żądam, ja... proszę.
Twarz Horskiego zastygła, skrzywił się ironicznie i przyklęknął na jedno kolano, tuż obok Andzi, przygięty ku niej lekko takim ruchem, jakby ukląkł jedynie dla wygodniejszej rozmowy.
Zaszeptał głosem zdenerwowanym.
— Możesz odemnie wymagać wszelkich niemożliwości, ale mnie nie nawracaj. Ma pétite! Zadługo to wszystko trwa, powinniśmy już być przynajmniej w Cap-Martin.
Powiedziawszy to powstał i wyprostował się sztywno.
Andzia uczuła napływającą do duszy gorycz niezmierną. Wstrząsnął nią przeczuciowy dreszcz lęku. Zanurzyła twarz, w dłoniach i bez tchu, z łomotem serca słuchała końcowych modłów mszalnych.
[192] Zamęt straszliwy powstał w jej umyśle, głuchy targał ją niepokój. Usłyszała jakby głosy znajome wołające na nią. Głos Andrzeja i czyjś jeszcze; matki czy ciotki Malwiny?... Żałosna twarz Jasia z załzawionemi oczami zamajaczyła przed Andzią.
...Co to jest?... oni mnie przeklinają, czy ostrzegają?...
Czyje to głosy?... żeby już prędzej... prędzej... On ma rację... aby prędzej.
„ Ité missa est“ — popłynęły ciche słowa od ołtarza.
Tarłówna czuła, że drętwieje. Podniosła się, gdy ksiądz czytał ewangelję, bardzo blada, z pałającemi oczyma.
Rzuciła spojrzenie za siebie. Ewelina trzymała wlepione w nią oczy, wszyscy na nią patrzyli, ale Andzia skrzyżowała swój wzrok tylko z Eweliną i przejęta do głębi duszy wymową jej źrenic spuściła powieki.
Ksiądz odszedł od ołtarza. Szwajcar kościelny otworzył drzwiczki presbiterjum.
Horski przysunął się blisko.
— Co ci jest... Anni?... Czego tak drżysz? Bądź spokojna...
Znowu ten sam, co poprzednio, miękki głos.
— Ostatnia chwila nadeszła — szepnęła dziewczyna roztrzęsionemi wargami.
— Czy dlatego tak zbladłaś?... Dzieciaku mój! Nie trwóż się. Niema powodu.
Andzia ujrzała w oczach Horskiego niebywałą łagodność, bezbrzeżną a kojącą. Tyle było w nim siły hypnotyzującej ją, że w tym samym momencie lęk i niepokój Anny pierzchnął odrazu, jakby jednym zamachem Oskara odrzucony.
— Chodźmy już, Anni... patrz jak nas ten szwajcar czerwony zaprasza.
... Jak kat na szafot — przemknęła myśl straszna przez mózg Anny.
Rzuciła się w tył ruchem przerażenia. Oskar zatrzymał ją za rękę. Opamiętała się, zawstydziła.
Razem weszli do presbiterjum i stanęli przy stopniach ołtarza, jednocześnie z księdzem przebranym w kapę.
Rozbrzmiał w kościele hymn Veni Creator, melodyjnie grany na organach.
Ceremonja się rozpoczęła.
Tarłówna była już trzeźwa, pewna siebie. Odpowiadała księdzu drżącym z wrażenia głosem, ale śmiało.
Horski zimnym tonem, z zaledwie dosłyszalną ironją. Złączyły się ich ręce związane stułą, sparzyły ją jego dłonie i mocny jego uścisk.
Zerknęła na niego, gdy wypowiadał słowa przysięgi. Obojętność chłodna była w jego rysach, patrzał na złoty haft kapy, okrywającej siwego monseigneura, jakby badał jej deseń.
Po odbytej ceremonji poczuła na sobie jego oczy.
[193] Uniosła powieki. Tak, patrzał na nią ukośnie, z pod rzęs rozbawionym wzrokiem jakby się ciesząc.
...No, nareszcie! Skończona historja.
Ksiądz przemówił do nich parę słów cichych, życząc szczęścia i znikł w zakrystji.
Horskiego i Andzię otoczyli znajomi. Posypały się życzenia. Lora ścisnęła razem ręce państwa młodych.
— Niech wam będzie dobrze z sobą...
— Chyba pani w to nie wątpi?... — uśmiechnął się Oskar.
— Wątpię we wszystko, co ma być trwałem.
Wyszli z kościoła, samochód podjechał z szumem. Andzia żegnała się z panną Eweliną tonącą we łzach.
Lora rzekła do Horskiego:
— Spodziewałabym się prędzej, że pan Kasyno wysadzi dynamitem, że wywoła rewolucję w Monaco, niż to, że ujrzę pana przy ołtarzu.
— Bardzo marne pojęcie o mej wszechstronności.
— Tak. Potrafi pan być wszechstronnym. Przekonałam się.
— Pani Loro, nie wolno się na mnie mścić. Odeszłem w tej chwili od ołtarza — zażartował.
Nordicowa złapała odpowiednią chwilę i rzuciła mu do ucha syczące słowa.
Jeśli— Jeśli pan będziesz wierniejszym i stalszym mężem niż kochankiem, uwierzę w zjawiska najmniej prawdopodobne.
— Czy i w takie, że są różne typy i kategorje kobiet i różne dla nich względy?...
Lora zbladła.
Horski z uśmiechem złośliwym uchylił przed nią kapelusza.
— Dowidzenia pani.
— Miłej podróży — sarknęła podając mu rękę.
Żegnając Andzię, Lora rzekła:
— Jeśli wasz miesiąc miodowy nie zdoła rozproszyć angielskich mgieł, wracajcie na Coté d‘Azur.
Gdy Horski pomagał żonie wsiadać do samochodu, nagle stanął przy nim, jakby z pod ziemi wyrósł chłopak z naręczami przepysznych róż, anemonów, storczyków i innych wspaniałych roślinnych okazów Riwiery. Horski wziął kwiaty z jego rąk i ciężkie, pachnące więzie złożył na kolanach Andzi. Opadły jej aż do stóp, wielki pęk wykwintnego kwiecia rzucił za jej plecy.
Anna zdumiona podziękowała mu uśmiechem wzruszenia.
— Tres chic! Un vrai gentleman! — zawołał D‘Escars.
— To był śliczny giest panie Horski! — krzyknęła Lora. Jestem w osłupieniu, bo zaczynam wierzyć w nieprawdopodostwa.
Oskar siedząc już w samojeździe kłaniał się kapeluszem.
— Dowidzenia Lińciu do czerwca, w Warszawie — wołała Andzia.
[194] — Dowidzenia! Adieu!...
Automobil zasyczał, zadygotał pod działaniem motoru i lekko ruszył z miejsca włócząc za sobą smugę benzynowego dymu. Na zakręcie, pod górą Andzia obejrzała się. Panna Niemojska stała pod wiaduktem kolejowym, daleko od towarzystwa, goniąc oczyma za odjeżdżającą wychowanką.
Anna patrzała dotąd, aż postać ukochanej nauczycielki znikła jej z oczu.
— Biedna moja Lińcia, sama powróci do kraju.
— Oddawszy pupilkę w ramiona zamorskiego męża. Co?... Ciekawym ich spotkania z Kościeszą?...
— Ach, ona się tam nie pokaże, będzie czekała na nasz przyjazd w Warszawie. Słyszy pan?... grają jakby dla nas.
Mijali właśnie hotel Paryski. W ogrodzie nad tarasami, przy gmachu hotelowym, w altance, orkiestra złożona z kilku artystów, w czerwonych frakach, grała świetne tańce węgierskie.
Andzia oparła się plecami o poduszki siedzenia i do twarzy przysunęła wielką więź kwiatów. Na ramieniu uczuła dotyk ręki męża, usłyszała jego słowa.
— Jesteś już moją niezaprzeczenie, nietylko wedle praw i zapatrywań moich własnych, ale i wszystkie te ceremonje skończone dały mi nareszcie prawo do ciebie.
— Jestem jeszcze w oszołomieniu. Nie mogę uwierzyć, że to już spełnione. Czy to się panu nie wydaje dziwne... że jestem jego żoną?...
— Och, no, dziwi mnie jedynie twoja powściągliwość. Czekam kiedy mi powiesz — panie Horski. — To już byłoby arcynadzwyczajne! Teraz znowu te kwiaty. Jak będziesz się tak niemi zasłaniała, na honor! powyrzucam je w morze. Anni!
Odłożyła bukiet i podała mężowi ręce serdecznym ruchem.
— Nie gniewaj się. Bądź dobry Oskarze.
Przyciągnął ją ku sobie.
— A już się nie boisz? już nie drżysz jak w kościele. Co?...
— Nie. Ufam ci szczerze.
— Jesteś cudny, tylko tchórzliwy dzieciak.
— Życie mnie tego nauczyło.
— No, więc ja cię z tej wady wyleczę.
— O dobrze! Czuję się spokojną, ale tak mi jakoś dziwnie, tak... nowo.
— To nic, trwaj w tem stadjum do Hurlestone House.
Spojrzała na niego zdziwiona.
Lecz w jego oczach zmysłowo przymkniętych wyczytała wszystko co chciał przez to wyrazić, całą plastykę jego myśli.
Ognista barwa wykwitła na jej twarzy, gęste rzęsy zwiesiła na policzki.
[195] — Kokietujesz mnie znowu, Anni. Pragnę cię wziąć w ramiona i wycałować. Polki są zawsze albo zbyt hojne, jak pani Nordica, albo zbyt skąpe, jak ty. Angielki umieją zachować stanowisko środkowe. Los mnie prześladuje nawet teraz, własnej żony trudno uścisnąć, ciągle jeżdżą i łażą ludzie. Stanowczo za dużo tego tałatajstwa.
Drogę do Vintimille przebyli rozmawiając z sobą jak dawniej. Właściwie Horski mówił, Andzia była milcząca, zamyślała się często. Chwilami zwracała na niego oczy zdziwione, uprzytomniając sobie, że to jest jej mąż. Czasem miała wrażenie, że jedzie z Horskim na jakąś wycieczkę, że powrócą do Monte, do Eweliny, i że będzie wszystko tak, jak było przez trzy miesiące pobytu jej na Riwierze. Krótkie, bo zaledwo dziesięciodniowe narzeczeństwo, ślub dzisiejszy — wydawały się Andzi snem. Gdy nadchodziło opamiętanie, wówczas trwożny przejmował ją lęk.
Opanowywało ją przykre nad wszelki wyraz przeczucie nieszczęścia, jakby wizja otwartej otchłani. Lecz egzaltacja ta nikła natychmiast, gdy Andzia spojrzała w oczy Horskiemu. Wzrok męża łagodził odrazu, niwelując wszelkie obawy. Momenty takie, działały na nią dwoiście, kojąco i drażniąco. Nie potrafiła skrystalizować w sobie tych wrażeń rozbieżnych.
W pewnej chwili zwierzyła się z nich mężowi. Uśmiech mignął na jego ustach.
— Och! Najzwyklejszy objaw u kobiet po ślubie, bezpośrednio zaznaczam. Stałaś się własnością mężczyzny, którem ufasz i z wiarą podajesz mu rękę na całe życie. Ale po za tem przeczuwasz i wiesz, że stosunek z tym panem dotychczasowy ulegnie zasadniczej, kapitalnej zmianie. To drażni i niepokoi. Tembardziej, że kobieta nigdy właściwie nie wie na jakiego osobnika męskiego trafiła: człowieka czy zwierzę. Nawet znajomość najściślejsza, ale towarzyska, nie rokuje jakim ten ktoś okaże się... w pewnych sytuacjach. A jednak będąc już żoną, zależy się poniekąd od kaprysu męża i od stopnia jego delikatności. O!... Za nic nie chciałbym być kobietą. Per Bacco!
Andzia zmieszała się.
— Anni, spójrz na mnie.
— Nie chcę, przeraził mnie pan.
— Tien! Znowu pan! Brawo!
— Obawiam się, że jesteś głowonogiem Oskarze. Ktoś już cię tak określił.
— Zapewne pani Lora?...
— Nie ona, lecz jej mąż.
— Nordica?... Ph! To zabawne!
— Powiedział, że jesteś jak głowonóg, któremu się trudno oprzeć, gdy już zarzuci macki. Zarzuciłeś je na mnie Oskarze.
[196] — Tak, już mi nie umkniesz, jesteśmy związani z sobą.
— Jak hydra ze swą... ofiarą...
— Anni przestań! Hydra chłonie ofiarę... Porównanie twoje podnieca mnie. Uprzedzam, że czasami bywam mniej bezpiecznym. A propos porównań. Ja mam być głowonogiem, ale Nordica jest pchłą. Wybacz wyrażenie. Tłustą pchłą spasioną na coraz nowych kobietkach. Ciesz się Anni... Albowiem oplotłem cię wprawdzie wszystkiemi mackami, lecz wyłącznie ciebie. Nasza rozmowa poślubna daleką jest od obłoków. Co?...
— Ty ich wogóle nie uznajesz.
— Bądźmy na ziemi, ma petite. Ona daje dużo więcej rozkoszy, niż obłoczne sfery. Wierz mi.
— A jednak ofiarowanie mi tych kwiatów przez ciebie było dziwnie miłe i...
— Obłoczne?... Hm!...
— Nie spodziewałam się tego po tobie.
— Nie karmiłem cię za to marzeniami, nie splatałem wieńców z idealnych kwiatów nad twą głową. Udekorowałem cię wytworem ziemi, który w dodatku już nadwiądł. Patrz na te anemony.
Gdy samojazd zatrzymał się wreszcie przy dworcu Vintimille, brakło tylko dziesięciu minut do odejścia ekspresu.
Horski ulokował rzeczy w zamówionym przedziale i poprowadził żonę na śniadanie do wagonu restauracyjnego. Gdy powrócili do swego coupe, Andzia zdjęła kapelusz i zawiesiła go na haku. Wtem Horski, stojący za nią, wziął ją gwałtownie w ramiona prawą ręką odwrócił do siebie jej ciemną głowę i nachylony nad twarzą Andzi, popatrzał chwilę w jej oczy spłoszone wzrokiem pożądliwym, poczem przykrył ustami wpółotwarte usta Andzi i trzymał je mocno i długo. Dreszcze rzęsiste przebiegały ciało młodej kobiety. Pocałunek ten zrodził w niej znowu tysiące uczuć bardzo różnych; więc ockniętą potężnie namiętność, szał zmysłowy i strach, i obawy pełne trwogi i wstyd jakiś niepojęty i głuchy, wewnętrzny wyrzut, że zdradza... że... że....
Skłębiony rój wrażeń odurzył ją.
Wysunęła się z jego objęć, oparła się ciężko o ścianę wagonu, zakrywając twarz rękoma. Horski usiadł na sofie i wciągnął żonę na kolana. Całował jej ręce i twarz.
— Czego tak drżysz Anni?... Boisz się mnie?... Bądź spokojną, nic ci na razie nie grozi. Trema zbyteczna. Powinnaś mnie znać, nie jestem dzikim jaskiniowcem, lecz kulturalnym estetą. Wagon kolejowy nie jest dla mnie odpowiednim miejscem dla pieszczot małżeńskich. Lecz całować można nawet w balonie, więc mi tego nie broń.
[197] Przytulił głowę Andzi do piersi i gładząc jej włosy, spojrzał na nią ukośnie.
— Nadużyłem bajecznie zaufania panny Anny Tarłówny. Co?
— Bajecznie!...
Zaśmiał się cicho, trochę drapieżnie i szepnął jej do ucha, samem tylko poruszeniem warg.
— Nadużyję jeszcze gorzej... w Hurlestone House.
Andzię zalał wstydliwy, gorący żar krwi.
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
.
|
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
. |
.
|