<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Generał Barcz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Wydanie drugie
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I
JAKIE DROŻDŻE?

— Świat będzie rozprawiał, wołał, cnoty lepił, występki mianował, zaraz to za nim powtórzę, nawet mu pomogę, sam może nawet jedną prawdą zostanę?
Oczynił nagle Rasińskiego ów świat dzisiejszy, głodny, zgruchotany, na pół rozpęknięty. Jak się szarpie i walczy, on zaś, Rasiński, trwa w dwu małych pokojach oficyny, z ciszą książki pod nosem, z światłem elektrycznem pod ręką, z biurkiem u okna i z prostem przykazaniem dwu małżeńskich łóżek, wystawionem na pokój.
Od krwawej sprawy człowieka sparciałym się już czuł Rasiński i pustym. Przychodziło mu na myśl, czyby teraz nie najlepiej było pobyć w utęsknionem cieple? Być w cieple i patrzeć na świat oczyma, które się już nauczyły wiedzy życia i będą twardsze, niż lana guma...
Bo przecie są granice i ten worek człowieczy, w którym się wszystko odbywa, ma także swoje prawa! Biedne malutkie prawa sznurka, sprzętu, guzika, pudełka zapałek.
Świat może sobie umierać, a drudzy pójdą szukać węgla — przełożył sobie lekceważąco. — A gdy chociażby na czworakach przyniesiesz czarny kopczyk... Do swojej piwnicy... Do tego malutkiego grobu, który każdy mieszkaniec pod sobą ma... Gdy to zwieziesz i zamkniesz na drogą, najpodstępniejszą kłódkę, wtedy będziesz mógł biegać znowu po wszystkich rynkach i opłacać sobie najprawdziwsze poświęcenia!
Przystanął na rogu plant pod czarnem żyłowaniem gałęzi.
Tak było, — nieinaczej. Ze sławy uciułanej na marginesach wielkiego boju świata, nic więcej nie zostało — prócz troski o chleb, o brzuch chory i skórę wyleniałą: O ciepło biednych resztek.
Wiatr płynął koronami starych kasztanów, pędząc z nich kruche liście. Biegły za ludźmi aż na ulice.
I jak w tym wietrze strzępią się liście, pogania piach a proch się kołem unosi — myślał Rasiński — tak z człowieka treść uchodzi, słowa się strzępią...
Teraz po prośbie za tym węglem do samego pana burmistrza.
Rasiński — redaktor, żołnierz, pisarz, muzyk, co parę lat temu w murach tego samego magistratu eskapadę legjonową inaugurował.
Burmistrz — „nie był w stanie“.
Rasiński obwieścił swoje nazwisko. Wykaligrafował je w tykającej ciszy salonu przedmiotowym głosem, aby nie było omyłki. — Nazwisku temu za tyle wojennego hałasu i krwi należałaby się chyba szczypta węgla.
Nie był to dział burmistrza.
Inne schody, inne skrzydło, inny korytarz i tam dopiero drzwi, — rzymskie pięć.
Przemierzywszy mnóstwo stopni, minąwszy wielu ludzi, którzy z czworogrannym papierkiem w spoconych dłoniach błądzili pilnie, trafił nakoniec Rasiński przed poszukiwane balaski, zastawione tłumem skulonych pleców.
Przebijże się tu człowieku przez tyle pośladków do samej władzy!
Więc znów na lirycznym przydechu wygłosił, kim jest.
Tem bardziej, że gładko zaczesany rozdawca za balaskami, miał taki sam żelazny krzyż w klapie surduta.
Krzyżyk bojów, uporów, warjactw i spisków Pierwszej Brygady polskiej.
— Jestem Rasiński.
Kilka osób odwróciło się z zaciekawieniem. On zaś, aby się sława na wszelki wypadek miała czem podeprzeć, dodał po chwili: — Wracam od pana burmistrza.
Przełamali się cienką, nakrapianą kartką. Urzędnik puknął ołówkiem w grubą księgę.
— Pan Rasiński. No tośmy razem gdzieś chyba musieli być na froncie?
Obmacali się oczyma, w których, niby ciemne pasma, mijały długie wspomnienia, rozrzucone na przestrzeni tylu pożarów, zniszczeń, gruzów i niedoli.
— Pan pod Barczem — westchnął urzędnik — bliżej samego ołtarza. Ale ja też...
Wymienił z namaszczeniem jakąś jednostkę bojową.
— Barcz, panie Rasiński, to był wódz, jakby się kto pytał, co?
— Może jest jeszcze?...
Zespoleni poczuciem wspólnego kultu radośnie spojrzeli na siebie. Wkońcu urzędnik, rozwarłszy grubą księgę, począł szukać.
Cisza zaległa. Słychać było z głębi biura głos drugiego manipulanta, który nad olbrzymia kratką stronicy wymieniał nazwiska zabitych, należących do zapasowego bataljonu miasta.
Podręczna maszynistka w miarę dyktanda przemazywała ich na maszynie. Oboje pracowali statecznie. Ona sypała szybko krągłe jajeczka liter, on zaś, skubiąc cierpliwie wargi, jakgdyby palcami wyjmował sobie z ust imiona poległych i podobne do malutkich atramentowych szkieletów, wciągał na karty księgi.
Formalności gotowe, — do magazynów!
Obstawione były wojskiem, bo przed rampami i przy parkanach już od tygodni mąciła się tu pstra, rozgoryczona szumowina miejska. Co parę kroków sterczeli austrjaccy szturmowcy. Biło od nich tęgim smrodem broni i kukurydzianego chleba.
Rasiński minął ich delikatnie, dążąc ku bocznym zardzewiałym torom.
Stały tam szeregi wagonów, z których sypał się węgiel. Czarne ułomki spadały na szyny, prósząc dokoła złotą rosą miału.
Tu już zrzucić trzeba było wszelką pychę z serca. Tu już nanic nazwisko — i żadnych procentów zasługi. Więc przypochlebne dowcipy, pieniądze, chwytkie macanie niechętnych bluz robotniczych.
Aż nareszcie udało się Rasińskiemu zwyciężyć.
Obiegając czujnym wzrokiem każdą zmarszczkę czarno-rudej toni, zamkniętej brzegami wózka, kroczył lekko chodnikiem, podczas, gdy „jego ludzie“ pchali garbaty skarb środkiem ulicy.
W domu wielka radość z tego triumfu. Chyba ściany pęcznieją, wytknięte na pokój łóżka powleka biel odświętna, każda szafa błyszczy obcisłym wątkiem politury.
— Zdawałoby się, że już nic nie znaczymy, że już nas niema — opowiadał żonie przy obiedzie — a tymczasem nieprawda. Niewiele to, bo niewiele, ale zawsze. Burmistrz mówi nie tu, — rzymskie pięć. I tam właśnie ten urzędnik... Też z pod Barcza ongiś. I będziemy mieli ciepło. Niedużo to coprawda, jak na śpiących rycerzy, ale zawsze.
Po południu przed oknem, wychodzącem na mały kwadrat ogrodu, wziął się Rasiński do pracy. Dziś wieczór miał już ostatecznie złożyć swą powieść wydawcy.
Pomiędzy suchemi badylami podwórza zawodził cicho wiatr. Małe czerwone listki padały jeszcze z gałązek, — wysoko zaś nad przeciwległym murem płynęło niebo szare i śpieszne. Niespodzianie mur zadrżał jakoby, — w zimnej szczelinie cegieł zrodzony strzępek biały odczepił się, — zsunął. I oto z drugim, dwudziestym, setnym wybierał już wątłą swą drogę w nieskończonym rozmiarze powietrza.
— Śnieg — ucieszyła się żona.
Rasiński przekładał stronice, pokryte pisanym truchtem wielu dni i miesięcy.
— Bo widzisz — odpowiedział żonie bez związku — trzeba, aby się w naszej literaturze skończyła raz ta polska laksa liryczna. Ten rzewny bełkot przez łzy. I dotykanie przez bibułkę i gadanie przez watę. Masz coś do powiedzenia, człowieku — kładź odrazu wszystkie flaki, wszystkie kiszki.
Wiedział że to było więcej, niż flaki i kiszki. Snuła mu się przez te kartki najdroższa postać żony, z której tu oddał wszystko. Każde zgięcie smagłego ciała, zapach i smak wszystkich pocałunków i wszystkie najskrytsze podejścia i włosy, i piersi, i nogi, i usta, i serce, które w środku dzwoni.
Mrok zapadał coraz gęstszy. Pierwszy śnieg zaścielił małe skrawki ogrodu. Prostokątny blask któregoś okna, rozpostarty w pośrodku podwórka, zgasł nagle.
— Czy jesteś tu? — spytał przestraszony Rasiński.
Pochyliła się, zaglądając mu w oczy.
Ujrzał nad sobą jej twarz. — Jakby jaśniejszy wyimek cienia, określony potrójnym łukiem brwi, nozdrzy i ust.
— A jeżeli to jest nic? — spytał, kładąc ręce na skrypcie. — To co?...
Harmonja ciemnych łuków rozwinęła się, pod spięciem brwi przeleciał nagły blask spojrzenia.
— To jeszcze zawsze jest to twoje nic.
Po tych słowach, wydanych śpiewnie, usta jej pozostały otwarte, jakby zaraz w mrok miała z nich tchnąć mnogość nieprzewidzianej nowizny.
Rasiński uśmiechnął się pobłażliwie i długo całował skronie żony, ramiona, ręce.
Umówili się, że się spotkają wieczorem, albo w kawiarni, albo na plantach.
Z teką pod pachą wyszedł na swą rundę codzienną.
Obejść wszystkie umówione gniazda spiskowe.
Robili już te spiski oni, starzy oficerowie legjonowych brygad, wrogowie Austrji, wrogowie umowy z Niemcami, — nałogowo, — jak się stawia pasjanse. Dawali sobie rozkazy, spełniali je, wyznaczali nowe miejsca zbiórki...
Po całym Krakowie.
Dziś u adwokata na Szewskiej, potem na Florjańskiej, potem na Małym Rynku.
Zdawali sprawę o uczynionych postępach konspiracji w Królestwie, na wschodzie, na zachodzie, na Ukrainie. Nazwy dalekich miast, planów fortecznych, dyslokacyj, tajemniczych komend, mełły się drobnym pośpiesznym trybem, jak w młynku.
Przytem zbierało się mnóstwo dowodów, obciążających rządy zaborcze. Musiało się umieć wyliczać całe litanje krzywd. Popalone wsie, pogwałcone przez Prusaków dziewki, porwanych na przymusowe roboty chłopów. Straszne „menu“ uwięzionych w Szczypiórnie legjonistów. Spamiętać wyrwane kable, skradzione tramwaje, zalane kopalnie. Tragedje polskich korpusów wschodnich.
Bezliku tego było.
Rasiński codzień uczył się tej kalwarji w biurze, na Florjańskiej, pod perkalową spódniczką abażura.
Dziś jednak nie potrzebował wstępować na górę, spotkali się bowiem z Pyciem, głównym dyrektorem całej tej, cynicznie zwanej agencji „Pies“ na schodach.
— No, to mi wszystko powiesz — ucieszył się Rasiński. — I będę wiedział poprostu, bez żadnych obrzędów.
— Ale co? — Pyć stał we framudze, tak, że światło naftowej lampki ślizgało się po wierzchu jego wyszarzałej postaci, jakby plasterkiem połyskliwym czepiając się nosa i bladych policzków. Cała reszta osoby wytarta, wyświechtana, łatana brudną kratką odzieży, pod przykryciem podróżnej dżokejki ginęła w cieniu.
— Jakto co? Przedewszystkiem twoje zdrowie?... Rasiński — nawiązywał do wątroby Pycia, przestrzelonej na froncie, potem szczęśliwie otorbionej, lecz zawsze śmiercią grożącej.
Pyć mlasnął chudemi szczękami.
— Twoje zdrowie. Następnie — telegrafistki, siostry, dowództwo twierdzy, konfidencja...
Wtajemniczeni bowiem wiedzieli, że Pyć rył w każdym zakamarku wielkiej machiny austrjackiej. Że sobie powydłubywał niezawodne urzędniczki na poczcie. Że cudzołożył pożytecznie z najważniejszemi siostrami w oddziałach analizy szpitalnej. Że na stare guziki, czy sznurki munduru legjonowego zaprzysięgał ekspertów zakładu psychjatrycznego, że go łączyły związki braterstwa z jakimiś opiekłymi kolejarzami.
— Konfidencja pracuje — mlasnął Pyć.
— No więc gadaj — gadaj do cholery. O „sprawie“, o „ojczyźnie“!
— O której?... O twojej, o mojej, o Dąbrowy, o Krywulta?
Zielone oczy Pycia zasnuł senny tok znużenia. — Wnet będziemy mieli sto ojczyzn... Zaraz wkrótce zrobi się jedna ludowa na prowincji. Druga wojskowa lęgnie się tutaj pod kosmatą piersią jedynego na placu pułkownika, Dąbrowy. Trzecia gdzieś między Radziwiłłowem a Przemyślem, w postaci naszego Barcza...
— A sam Barcz?
— Powinienby się przedrzeć. Czekamy... Czwarta ojczyzna kokosi się w tłustych kłębach wodza wschodnich, rozbitych korpusów, boskiego Krywulta. Gdzieś na kresach... Piąta w Warszawie! Dodaj do tego byłe koła Sejmu Krajowego, wszystkie kawiarnie, wszystkie bajzle.
— Co ty mi tu, Pyć, gadasz stare rzeczy?
— To już wszystko! Nic nowego. Chyba jeszcze w kawiarni dowiemy się.
Poszli do hotelowej kawiarni, gdzie mieli stały stół. Rasińskiemu było to na rękę, tam bowiem powinien się był spotkać ze swym wydawcą Kwaskiewiczem.
— Idę duszę sprzedawać — śmiał się po drodze do Pycia.
— To już nikomu nie imponuje.
W kawiarni nad grzędami starych ciastek, pod szeregiem różnobarwnych wódek, wśród płaszczów, niby czarna zwierzyna przytroczonych do ścian, kręciły się tłumy publiczności.
W drugiej sali, poświęconej bywalcom, odnalazł Pyć stolik znajomych.
— Zdaleka możesz zawsze poznać naszych ludzi. Popatrz. Łeb przy łbie, — konspiracja.
Siedzieli tam, jak codzień, — zaprasowany starannie dyrektor banku Jabłoński, pułkownik Dąbrowa w swej czamarze powstańczo-duchownej, poseł Rybnicki w czarnym surducie ośmiogodzinnych przemówień socjalistycznych.
Zboku, skromnie, między kilku głowaczami grubo ciosanych adherentów Dąbrowy, budował się rozmową wydawca Kwaskiewicz, opromieniony aureolą długich siwych, misyjnych niejako włosów.
— No — pstryknął Pyć, gdy usiedli. — Co nowego?
— Nic nowego — podchwycił Jabłoński, wyciągając dobitnie poszczególne słowa. — Tylko właśnie tłumaczę, po raz który w życiu ja to tłumaczę już! Że to nie żadna Polska winna, ani nasz charakter narodowy — tylko warunki. Niemiec był dobrym żołnierzem, bo go brali za mordę. To samo Francuz, Anglik — i każdy. A u nas? Jak długo nie będzie solidnego aparatu, biorącego, proszę pana, wszystkich obywateli ściśle za mordę...
Pułkownik Dąbrowa przemierzył dyrektora skrytem spojrzeniem, następnie wyrzuciwszy z kosmatych dziurek nosa na wąsy prztyk pogardliwie pchniętego powietrza:
— Bo co mamy?... Jeśli chodzi o osoby, o indywidualności (zaliczam siebie też do tego towarzystwa) — nic nie mamy. Niby w mojej branży kto? Barcz? Wiem, myślicie wszyscy o Barczu... Gdzie go macie? Płuży tam gdzieś światami. Krywult? Za wielki pan! Żaden z tamtych krywultowskich drabów nie stoi na czele mięsa i krwi ludu. Więc jeżeli nie o bladze mowa, nie o drożdżach, że gdzieś tam założone, kiedyś korek wysadzą... Jeżeli szczerze mówimy, tak poprostu — kawa na ława... Niby, jakie drożdże? My, — inteligencja? Za mało. Robotnik?...
Dąbrowa podał się niedowierzająco naprzód, jakby coś obwąchiwał. — Chłopi?... — Twarz pułkownika wyrównała się zupełnie. Spojrzenie zawinęło wysoko pod zmiętą powiekę, a z rozszerzonych ust wywalił się na stół i na całe towarzystwo rubaszny śmiech.
— I to wszystko w kupie, ma zdaniem Jabłońskiego, stanowić aparat brania za mordę. Być ojczyzną. Jabym jeszcze rozumiał — Dąbrowa zwrócił się do Rybnickiego — żebyście mi pokazali pośle: To krzesło, kanapa, czy też jakaś wielka dziewucha... I po dawnemu, to jest ojczyzna, — powiedzcie! Żebym to widział na oczy. Ta dziewucha jest twoją ojczyzną, a ty jako pułkownik jesteś włosem na łydce tej dziewuchy, a szeregowiec jest naprzykład molekułą. Ale nie widzę tej dziewuchy narazie!
Jego ogromne śniade ręce wyskoczyły nad stolik łapczywemi chwytami, jakoby już szukając okrągłej namacalności.
— Zresztą gdybym nawet zobaczył, — to nie wiem, czy spodobałaby mi się ta — ojczyzna?! Za dużośmy przeszli, żeby nam to dziś wystarczyć mogło.
Spostrzegł, że mówi za wiele. Że się w niego wpatrują. Przestał, tem bardziej, że domówił się był już prawie do swojej prawdy. Już teraz, — tylko ta czarna masa. Nie robotniki, nie chłopy, nie pany. Masa: pot i gniew... Nie aparat do trzymania za pysk, tylko dwa słowa: równość sprawiedliwość... Czyli odwet!!
Towarzystwo oczu z niego nie spuszczało, aż mieszać się zaczął. Bo z tymi demokratami nigdy nie wiesz, co ci wypominają. W czem zawiniłeś?... Że co?
Że nie od kolebki z nimi chadzasz razem? Że „na księdza“ się szło? Że z diakona dopiero zawróciło?... Że niby potem do mleczarstw... I w spółkach propaganda za polską rasą bydła. Za czerwoną... Też przecie — rewolucja...
Wszystko mu naraz przeskoczyło przez myśl. Żona, pięcioro dzieci, pięć pokoi i że się pułkownika w legjonach dochrapał i ta bieda teraz.
Długi łeb Rybnickiego świecił mu nieruchomo nad nosem.
— No więc co? — spytał głośno Dąbrowa.
Wielkie, gładkie płaszczyzny twarzy Rybnickiego poległy na sobie wzajem grą łagodnego światłocienia.
Poseł zaczął powoli.
Był w tem odważony słusznie gniew i głód robotników borysławskich. A przecie, jeśli Borysław stanie... To nasza nafta, nasze smary w niemieckich łodziach podwodnych wiercą ocean. Był w tem upór, jaki każdej chwili okazać mogą kolejarze, a przecie cała część frontu i wszystko zboże ukraińskie zależy od tej kolei. Był w tem wreszcie ten „drożdż“ polski, który dzięki rozwiązaniu legjonów rozdyma już wszystkie polskie dywizje Austrji...
Sytuacja w zaborze niemieckim... O Królestwie już nie mówiąc...
— Zaś co do postaci, osób? Was nie dotykam, bo o obecnych nie mówi się. Ale, pułkowniku, naprzykład Barcz. Płuży światami, powiadacie. Przedewszystkiem nie trzeba zapominać, bo już dwa lata minęło i rzeczy te zapomina się. Nie trzeba zapominać, kto to jest Barcz! Nie taka znowu u nas częsta, czy tania figura. Barcz — to żelazna ręka, to podporządkowanie drugich i siebie potężnej świadomej woli.
Dąbrowa ofukał te pochwały krótkiemi prztykami: — Teraz żelazne ręce?! — hehe... Całe żelazo świata, panowie, po czterech latach wojny do czego doprowadza? Do czego doprowadza człowieka żelazo?! Teraz potrzeba serca, — serca.
Wtedy Rasiński, w obronie ukochanego wodza przypomniał pewien miły szczegół, niejako na dowód, że jeżeli o serce chodzi...
Było to gdzieś w bojach na Podhalu. Stali na plebanji. I tam właśnie podczas przerwy w bitwie Barcz grał, — nic, jakąś piosenkę włoską. Naturalnie stare pianino, — naturalnie żaden wirtuoz. Ale trzeba było widzieć wyraz tej twarzy tak drogiej, udręczonej. Jakby sama szarówka grała.
Rybnicki podchwycił to rozumniej i syntentyczniej.
— Mówicie, pułkowniku, — Barcz gdzieś tam płuży... Ale w tem płużeniu leży sto lat pielgrzymiej tradycji naszej...
O tradycji najboleśniej dotknęło Dąbrowę. Sam był teraz na placu, jeden jedyny na tę niewypieczoną jeszcze ojczyznę zachowany, żywy, krzyżem mogiły bohaterskiej, chwalić Boga, nie pożegnany pułkownik, — a tu mu znowu pod nogi coś kładą. I co? Mgłę, chmurę, piankę, — tradycję...
Dąbrowa rozejrzał się po zadymionej sali i zamilkł nagle.
Oto zaraz na prawo pod piecem, głaszcząc się po czarnych, sukiennych żywotach, siedzieli ojcowie miasta, z którymi miał już Dąbrowa „swoje porozumienie“. Od tygodnia. Będzie z prawymi, będzie z lewymi, — a przez ten czas czarna masa, — krew, pot i gniew, — wygotują nową tradycję.
Kwaskiewicz wstał razem z Rasińskim, mieli interesy do omówienia.
— Z tego, cośmy teraz słyszeli, widać — twierdził wydawca, wypijając szklankę jajek tak skwapliwie, że aż mu się żółtko za paznogcie dostało — rewolucję. Ale zobaczycie, że się całkiem inne zagadnienia wyłonią i na całkiem innych płaszczyznach, niż sobie to wyobrażacie...
Położywszy glansowaną tekę na stole, uderzył w nią Rasiński oburącz.
— Pan chce, żebym to wydał? Mogę przytoczyć odrazu cały szereg nazwisk — ssał Kwaskiewicz wąskie swe paznogcie — których nie wydaję, choć zasługują.
— No więc, krótko, panie Kwaskiewicz, ile pan daje?
— Ile? Dziesięć procent.
— Nie.
— Piętnaście procent — rzekły mięsiste, kosmate wargi.
— Dwadzieścia — odpowiedział Rasiński. — Fala bezwstydnej wdzięczności zalała mu piersi.
— Piętnaście procent ceny katalogowej — moje ostatnie słowo.
Podali sobie ręce. Rasiński obłudnie rozszerzył ramiona. Uściskali się nie patrząc sobie w oczy, lecz gdzieś w bok, na rzędy różnokolorowych soków bufetu.
Na plantach, przy umówionej drodze, spotkał Rasiński żonę.
— Cieszę się — mówił — że to pójdzie między ludzi. Oczywiście, cieszę się niepotrzebnie, bo któż wie, jak to chodzi, czy gdzie doszło i trafiło?
Dążyli plantami, naprzeciw wiatru, mijając cienie drzew, które przekreślały drogę w wielu kierunkach.
Objął żonę przez całe plecy, z dłonią przyległą do jej biodra.
Szli coraz prędzej wskroś suchych liści, które ze wszystkich stron nocy spadały nieustannie w wąski obręb alei.
Zaczęli liczyć — te mnogie orzeszki, które za owych piętnaście procent będzie można znieść „na zimę do dziupli“... Pod korzenie, do własnego, ciepłego kretowiska.
— I powiedz — cieszył się sentymentalnie Rasiński — tak się człowiek miota, wysprzedaje, z drogi ludziom ustępuje, rowami tylko chadza, na boku, na marginesie. Krajuszkiem tylko... I wszystko z siebie bez wstydu supła — żeby co?
— Jakto żeby co?
Odpowiadała długo, lecz nie wnikał, co mówi, tylko się sycił jej głosem, ulatującym promieniami chłodu w ogromną noc jesienną. Tylko głębiej zakładał rękę pod ramię, jakby w cieple jej ciała, w odrzutach bioder, w czystych powiewach mowy spoczywała jedyna reszta ze wszystkiego, co już odeszło...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.