<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Generał Barcz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Wydanie drugie
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JULJUSZ KADEN-BANDROWSKI
GENERAŁ BARCZ
POWIEŚĆ
WYDANIE DRUGIE
LWÓW
WYDAWNICTWO ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH
1930




DRUKARNIA ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH WE LWOWIE
pod zarządem A. Wierzbickiego







I
JAKIE DROŻDŻE?

— Świat będzie rozprawiał, wołał, cnoty lepił, występki mianował, zaraz to za nim powtórzę, nawet mu pomogę, sam może nawet jedną prawdą zostanę?
Oczynił nagle Rasińskiego ów świat dzisiejszy, głodny, zgruchotany, na pół rozpęknięty. Jak się szarpie i walczy, on zaś, Rasiński, trwa w dwu małych pokojach oficyny, z ciszą książki pod nosem, z światłem elektrycznem pod ręką, z biurkiem u okna i z prostem przykazaniem dwu małżeńskich łóżek, wystawionem na pokój.
Od krwawej sprawy człowieka sparciałym się już czuł Rasiński i pustym. Przychodziło mu na myśl, czyby teraz nie najlepiej było pobyć w utęsknionem cieple? Być w cieple i patrzeć na świat oczyma, które się już nauczyły wiedzy życia i będą twardsze, niż lana guma...
Bo przecie są granice i ten worek człowieczy, w którym się wszystko odbywa, ma także swoje prawa! Biedne malutkie prawa sznurka, sprzętu, guzika, pudełka zapałek.
Świat może sobie umierać, a drudzy pójdą szukać węgla — przełożył sobie lekceważąco. — A gdy chociażby na czworakach przyniesiesz czarny kopczyk... Do swojej piwnicy... Do tego malutkiego grobu, który każdy mieszkaniec pod sobą ma... Gdy to zwieziesz i zamkniesz na drogą, najpodstępniejszą kłódkę, wtedy będziesz mógł biegać znowu po wszystkich rynkach i opłacać sobie najprawdziwsze poświęcenia!
Przystanął na rogu plant pod czarnem żyłowaniem gałęzi.
Tak było, — nieinaczej. Ze sławy uciułanej na marginesach wielkiego boju świata, nic więcej nie zostało — prócz troski o chleb, o brzuch chory i skórę wyleniałą: O ciepło biednych resztek.
Wiatr płynął koronami starych kasztanów, pędząc z nich kruche liście. Biegły za ludźmi aż na ulice.
I jak w tym wietrze strzępią się liście, pogania piach a proch się kołem unosi — myślał Rasiński — tak z człowieka treść uchodzi, słowa się strzępią...
Teraz po prośbie za tym węglem do samego pana burmistrza.
Rasiński — redaktor, żołnierz, pisarz, muzyk, co parę lat temu w murach tego samego magistratu eskapadę legjonową inaugurował.
Burmistrz — „nie był w stanie“.
Rasiński obwieścił swoje nazwisko. Wykaligrafował je w tykającej ciszy salonu przedmiotowym głosem, aby nie było omyłki. — Nazwisku temu za tyle wojennego hałasu i krwi należałaby się chyba szczypta węgla.
Nie był to dział burmistrza.
Inne schody, inne skrzydło, inny korytarz i tam dopiero drzwi, — rzymskie pięć.
Przemierzywszy mnóstwo stopni, minąwszy wielu ludzi, którzy z czworogrannym papierkiem w spoconych dłoniach błądzili pilnie, trafił nakoniec Rasiński przed poszukiwane balaski, zastawione tłumem skulonych pleców.
Przebijże się tu człowieku przez tyle pośladków do samej władzy!
Więc znów na lirycznym przydechu wygłosił, kim jest.
Tem bardziej, że gładko zaczesany rozdawca za balaskami, miał taki sam żelazny krzyż w klapie surduta.
Krzyżyk bojów, uporów, warjactw i spisków Pierwszej Brygady polskiej.
— Jestem Rasiński.
Kilka osób odwróciło się z zaciekawieniem. On zaś, aby się sława na wszelki wypadek miała czem podeprzeć, dodał po chwili: — Wracam od pana burmistrza.
Przełamali się cienką, nakrapianą kartką. Urzędnik puknął ołówkiem w grubą księgę.
— Pan Rasiński. No tośmy razem gdzieś chyba musieli być na froncie?
Obmacali się oczyma, w których, niby ciemne pasma, mijały długie wspomnienia, rozrzucone na przestrzeni tylu pożarów, zniszczeń, gruzów i niedoli.
— Pan pod Barczem — westchnął urzędnik — bliżej samego ołtarza. Ale ja też...
Wymienił z namaszczeniem jakąś jednostkę bojową.
— Barcz, panie Rasiński, to był wódz, jakby się kto pytał, co?
— Może jest jeszcze?...
Zespoleni poczuciem wspólnego kultu radośnie spojrzeli na siebie. Wkońcu urzędnik, rozwarłszy grubą księgę, począł szukać.
Cisza zaległa. Słychać było z głębi biura głos drugiego manipulanta, który nad olbrzymia kratką stronicy wymieniał nazwiska zabitych, należących do zapasowego bataljonu miasta.
Podręczna maszynistka w miarę dyktanda przemazywała ich na maszynie. Oboje pracowali statecznie. Ona sypała szybko krągłe jajeczka liter, on zaś, skubiąc cierpliwie wargi, jakgdyby palcami wyjmował sobie z ust imiona poległych i podobne do malutkich atramentowych szkieletów, wciągał na karty księgi.
Formalności gotowe, — do magazynów!
Obstawione były wojskiem, bo przed rampami i przy parkanach już od tygodni mąciła się tu pstra, rozgoryczona szumowina miejska. Co parę kroków sterczeli austrjaccy szturmowcy. Biło od nich tęgim smrodem broni i kukurydzianego chleba.
Rasiński minął ich delikatnie, dążąc ku bocznym zardzewiałym torom.
Stały tam szeregi wagonów, z których sypał się węgiel. Czarne ułomki spadały na szyny, prósząc dokoła złotą rosą miału.
Tu już zrzucić trzeba było wszelką pychę z serca. Tu już nanic nazwisko — i żadnych procentów zasługi. Więc przypochlebne dowcipy, pieniądze, chwytkie macanie niechętnych bluz robotniczych.
Aż nareszcie udało się Rasińskiemu zwyciężyć.
Obiegając czujnym wzrokiem każdą zmarszczkę czarno-rudej toni, zamkniętej brzegami wózka, kroczył lekko chodnikiem, podczas, gdy „jego ludzie“ pchali garbaty skarb środkiem ulicy.
W domu wielka radość z tego triumfu. Chyba ściany pęcznieją, wytknięte na pokój łóżka powleka biel odświętna, każda szafa błyszczy obcisłym wątkiem politury.
— Zdawałoby się, że już nic nie znaczymy, że już nas niema — opowiadał żonie przy obiedzie — a tymczasem nieprawda. Niewiele to, bo niewiele, ale zawsze. Burmistrz mówi nie tu, — rzymskie pięć. I tam właśnie ten urzędnik... Też z pod Barcza ongiś. I będziemy mieli ciepło. Niedużo to coprawda, jak na śpiących rycerzy, ale zawsze.
Po południu przed oknem, wychodzącem na mały kwadrat ogrodu, wziął się Rasiński do pracy. Dziś wieczór miał już ostatecznie złożyć swą powieść wydawcy.
Pomiędzy suchemi badylami podwórza zawodził cicho wiatr. Małe czerwone listki padały jeszcze z gałązek, — wysoko zaś nad przeciwległym murem płynęło niebo szare i śpieszne. Niespodzianie mur zadrżał jakoby, — w zimnej szczelinie cegieł zrodzony strzępek biały odczepił się, — zsunął. I oto z drugim, dwudziestym, setnym wybierał już wątłą swą drogę w nieskończonym rozmiarze powietrza.
— Śnieg — ucieszyła się żona.
Rasiński przekładał stronice, pokryte pisanym truchtem wielu dni i miesięcy.
— Bo widzisz — odpowiedział żonie bez związku — trzeba, aby się w naszej literaturze skończyła raz ta polska laksa liryczna. Ten rzewny bełkot przez łzy. I dotykanie przez bibułkę i gadanie przez watę. Masz coś do powiedzenia, człowieku — kładź odrazu wszystkie flaki, wszystkie kiszki.
Wiedział że to było więcej, niż flaki i kiszki. Snuła mu się przez te kartki najdroższa postać żony, z której tu oddał wszystko. Każde zgięcie smagłego ciała, zapach i smak wszystkich pocałunków i wszystkie najskrytsze podejścia i włosy, i piersi, i nogi, i usta, i serce, które w środku dzwoni.
Mrok zapadał coraz gęstszy. Pierwszy śnieg zaścielił małe skrawki ogrodu. Prostokątny blask któregoś okna, rozpostarty w pośrodku podwórka, zgasł nagle.
— Czy jesteś tu? — spytał przestraszony Rasiński.
Pochyliła się, zaglądając mu w oczy.
Ujrzał nad sobą jej twarz. — Jakby jaśniejszy wyimek cienia, określony potrójnym łukiem brwi, nozdrzy i ust.
— A jeżeli to jest nic? — spytał, kładąc ręce na skrypcie. — To co?...
Harmonja ciemnych łuków rozwinęła się, pod spięciem brwi przeleciał nagły blask spojrzenia.
— To jeszcze zawsze jest to twoje nic.
Po tych słowach, wydanych śpiewnie, usta jej pozostały otwarte, jakby zaraz w mrok miała z nich tchnąć mnogość nieprzewidzianej nowizny.
Rasiński uśmiechnął się pobłażliwie i długo całował skronie żony, ramiona, ręce.
Umówili się, że się spotkają wieczorem, albo w kawiarni, albo na plantach.
Z teką pod pachą wyszedł na swą rundę codzienną.
Obejść wszystkie umówione gniazda spiskowe.
Robili już te spiski oni, starzy oficerowie legjonowych brygad, wrogowie Austrji, wrogowie umowy z Niemcami, — nałogowo, — jak się stawia pasjanse. Dawali sobie rozkazy, spełniali je, wyznaczali nowe miejsca zbiórki...
Po całym Krakowie.
Dziś u adwokata na Szewskiej, potem na Florjańskiej, potem na Małym Rynku.
Zdawali sprawę o uczynionych postępach konspiracji w Królestwie, na wschodzie, na zachodzie, na Ukrainie. Nazwy dalekich miast, planów fortecznych, dyslokacyj, tajemniczych komend, mełły się drobnym pośpiesznym trybem, jak w młynku.
Przytem zbierało się mnóstwo dowodów, obciążających rządy zaborcze. Musiało się umieć wyliczać całe litanje krzywd. Popalone wsie, pogwałcone przez Prusaków dziewki, porwanych na przymusowe roboty chłopów. Straszne „menu“ uwięzionych w Szczypiórnie legjonistów. Spamiętać wyrwane kable, skradzione tramwaje, zalane kopalnie. Tragedje polskich korpusów wschodnich.
Bezliku tego było.
Rasiński codzień uczył się tej kalwarji w biurze, na Florjańskiej, pod perkalową spódniczką abażura.
Dziś jednak nie potrzebował wstępować na górę, spotkali się bowiem z Pyciem, głównym dyrektorem całej tej, cynicznie zwanej agencji „Pies“ na schodach.
— No, to mi wszystko powiesz — ucieszył się Rasiński. — I będę wiedział poprostu, bez żadnych obrzędów.
— Ale co? — Pyć stał we framudze, tak, że światło naftowej lampki ślizgało się po wierzchu jego wyszarzałej postaci, jakby plasterkiem połyskliwym czepiając się nosa i bladych policzków. Cała reszta osoby wytarta, wyświechtana, łatana brudną kratką odzieży, pod przykryciem podróżnej dżokejki ginęła w cieniu.
— Jakto co? Przedewszystkiem twoje zdrowie?... Rasiński — nawiązywał do wątroby Pycia, przestrzelonej na froncie, potem szczęśliwie otorbionej, lecz zawsze śmiercią grożącej.
Pyć mlasnął chudemi szczękami.
— Twoje zdrowie. Następnie — telegrafistki, siostry, dowództwo twierdzy, konfidencja...
Wtajemniczeni bowiem wiedzieli, że Pyć rył w każdym zakamarku wielkiej machiny austrjackiej. Że sobie powydłubywał niezawodne urzędniczki na poczcie. Że cudzołożył pożytecznie z najważniejszemi siostrami w oddziałach analizy szpitalnej. Że na stare guziki, czy sznurki munduru legjonowego zaprzysięgał ekspertów zakładu psychjatrycznego, że go łączyły związki braterstwa z jakimiś opiekłymi kolejarzami.
— Konfidencja pracuje — mlasnął Pyć.
— No więc gadaj — gadaj do cholery. O „sprawie“, o „ojczyźnie“!
— O której?... O twojej, o mojej, o Dąbrowy, o Krywulta?
Zielone oczy Pycia zasnuł senny tok znużenia. — Wnet będziemy mieli sto ojczyzn... Zaraz wkrótce zrobi się jedna ludowa na prowincji. Druga wojskowa lęgnie się tutaj pod kosmatą piersią jedynego na placu pułkownika, Dąbrowy. Trzecia gdzieś między Radziwiłłowem a Przemyślem, w postaci naszego Barcza...
— A sam Barcz?
— Powinienby się przedrzeć. Czekamy... Czwarta ojczyzna kokosi się w tłustych kłębach wodza wschodnich, rozbitych korpusów, boskiego Krywulta. Gdzieś na kresach... Piąta w Warszawie! Dodaj do tego byłe koła Sejmu Krajowego, wszystkie kawiarnie, wszystkie bajzle.
— Co ty mi tu, Pyć, gadasz stare rzeczy?
— To już wszystko! Nic nowego. Chyba jeszcze w kawiarni dowiemy się.
Poszli do hotelowej kawiarni, gdzie mieli stały stół. Rasińskiemu było to na rękę, tam bowiem powinien się był spotkać ze swym wydawcą Kwaskiewiczem.
— Idę duszę sprzedawać — śmiał się po drodze do Pycia.
— To już nikomu nie imponuje.
W kawiarni nad grzędami starych ciastek, pod szeregiem różnobarwnych wódek, wśród płaszczów, niby czarna zwierzyna przytroczonych do ścian, kręciły się tłumy publiczności.
W drugiej sali, poświęconej bywalcom, odnalazł Pyć stolik znajomych.
— Zdaleka możesz zawsze poznać naszych ludzi. Popatrz. Łeb przy łbie, — konspiracja.
Siedzieli tam, jak codzień, — zaprasowany starannie dyrektor banku Jabłoński, pułkownik Dąbrowa w swej czamarze powstańczo-duchownej, poseł Rybnicki w czarnym surducie ośmiogodzinnych przemówień socjalistycznych.
Zboku, skromnie, między kilku głowaczami grubo ciosanych adherentów Dąbrowy, budował się rozmową wydawca Kwaskiewicz, opromieniony aureolą długich siwych, misyjnych niejako włosów.
— No — pstryknął Pyć, gdy usiedli. — Co nowego?
— Nic nowego — podchwycił Jabłoński, wyciągając dobitnie poszczególne słowa. — Tylko właśnie tłumaczę, po raz który w życiu ja to tłumaczę już! Że to nie żadna Polska winna, ani nasz charakter narodowy — tylko warunki. Niemiec był dobrym żołnierzem, bo go brali za mordę. To samo Francuz, Anglik — i każdy. A u nas? Jak długo nie będzie solidnego aparatu, biorącego, proszę pana, wszystkich obywateli ściśle za mordę...
Pułkownik Dąbrowa przemierzył dyrektora skrytem spojrzeniem, następnie wyrzuciwszy z kosmatych dziurek nosa na wąsy prztyk pogardliwie pchniętego powietrza:
— Bo co mamy?... Jeśli chodzi o osoby, o indywidualności (zaliczam siebie też do tego towarzystwa) — nic nie mamy. Niby w mojej branży kto? Barcz? Wiem, myślicie wszyscy o Barczu... Gdzie go macie? Płuży tam gdzieś światami. Krywult? Za wielki pan! Żaden z tamtych krywultowskich drabów nie stoi na czele mięsa i krwi ludu. Więc jeżeli nie o bladze mowa, nie o drożdżach, że gdzieś tam założone, kiedyś korek wysadzą... Jeżeli szczerze mówimy, tak poprostu — kawa na ława... Niby, jakie drożdże? My, — inteligencja? Za mało. Robotnik?...
Dąbrowa podał się niedowierzająco naprzód, jakby coś obwąchiwał. — Chłopi?... — Twarz pułkownika wyrównała się zupełnie. Spojrzenie zawinęło wysoko pod zmiętą powiekę, a z rozszerzonych ust wywalił się na stół i na całe towarzystwo rubaszny śmiech.
— I to wszystko w kupie, ma zdaniem Jabłońskiego, stanowić aparat brania za mordę. Być ojczyzną. Jabym jeszcze rozumiał — Dąbrowa zwrócił się do Rybnickiego — żebyście mi pokazali pośle: To krzesło, kanapa, czy też jakaś wielka dziewucha... I po dawnemu, to jest ojczyzna, — powiedzcie! Żebym to widział na oczy. Ta dziewucha jest twoją ojczyzną, a ty jako pułkownik jesteś włosem na łydce tej dziewuchy, a szeregowiec jest naprzykład molekułą. Ale nie widzę tej dziewuchy narazie!
Jego ogromne śniade ręce wyskoczyły nad stolik łapczywemi chwytami, jakoby już szukając okrągłej namacalności.
— Zresztą gdybym nawet zobaczył, — to nie wiem, czy spodobałaby mi się ta — ojczyzna?! Za dużośmy przeszli, żeby nam to dziś wystarczyć mogło.
Spostrzegł, że mówi za wiele. Że się w niego wpatrują. Przestał, tem bardziej, że domówił się był już prawie do swojej prawdy. Już teraz, — tylko ta czarna masa. Nie robotniki, nie chłopy, nie pany. Masa: pot i gniew... Nie aparat do trzymania za pysk, tylko dwa słowa: równość sprawiedliwość... Czyli odwet!!
Towarzystwo oczu z niego nie spuszczało, aż mieszać się zaczął. Bo z tymi demokratami nigdy nie wiesz, co ci wypominają. W czem zawiniłeś?... Że co?
Że nie od kolebki z nimi chadzasz razem? Że „na księdza“ się szło? Że z diakona dopiero zawróciło?... Że niby potem do mleczarstw... I w spółkach propaganda za polską rasą bydła. Za czerwoną... Też przecie — rewolucja...
Wszystko mu naraz przeskoczyło przez myśl. Żona, pięcioro dzieci, pięć pokoi i że się pułkownika w legjonach dochrapał i ta bieda teraz.
Długi łeb Rybnickiego świecił mu nieruchomo nad nosem.
— No więc co? — spytał głośno Dąbrowa.
Wielkie, gładkie płaszczyzny twarzy Rybnickiego poległy na sobie wzajem grą łagodnego światłocienia.
Poseł zaczął powoli.
Był w tem odważony słusznie gniew i głód robotników borysławskich. A przecie, jeśli Borysław stanie... To nasza nafta, nasze smary w niemieckich łodziach podwodnych wiercą ocean. Był w tem upór, jaki każdej chwili okazać mogą kolejarze, a przecie cała część frontu i wszystko zboże ukraińskie zależy od tej kolei. Był w tem wreszcie ten „drożdż“ polski, który dzięki rozwiązaniu legjonów rozdyma już wszystkie polskie dywizje Austrji...
Sytuacja w zaborze niemieckim... O Królestwie już nie mówiąc...
— Zaś co do postaci, osób? Was nie dotykam, bo o obecnych nie mówi się. Ale, pułkowniku, naprzykład Barcz. Płuży światami, powiadacie. Przedewszystkiem nie trzeba zapominać, bo już dwa lata minęło i rzeczy te zapomina się. Nie trzeba zapominać, kto to jest Barcz! Nie taka znowu u nas częsta, czy tania figura. Barcz — to żelazna ręka, to podporządkowanie drugich i siebie potężnej świadomej woli.
Dąbrowa ofukał te pochwały krótkiemi prztykami: — Teraz żelazne ręce?! — hehe... Całe żelazo świata, panowie, po czterech latach wojny do czego doprowadza? Do czego doprowadza człowieka żelazo?! Teraz potrzeba serca, — serca.
Wtedy Rasiński, w obronie ukochanego wodza przypomniał pewien miły szczegół, niejako na dowód, że jeżeli o serce chodzi...
Było to gdzieś w bojach na Podhalu. Stali na plebanji. I tam właśnie podczas przerwy w bitwie Barcz grał, — nic, jakąś piosenkę włoską. Naturalnie stare pianino, — naturalnie żaden wirtuoz. Ale trzeba było widzieć wyraz tej twarzy tak drogiej, udręczonej. Jakby sama szarówka grała.
Rybnicki podchwycił to rozumniej i syntentyczniej.
— Mówicie, pułkowniku, — Barcz gdzieś tam płuży... Ale w tem płużeniu leży sto lat pielgrzymiej tradycji naszej...
O tradycji najboleśniej dotknęło Dąbrowę. Sam był teraz na placu, jeden jedyny na tę niewypieczoną jeszcze ojczyznę zachowany, żywy, krzyżem mogiły bohaterskiej, chwalić Boga, nie pożegnany pułkownik, — a tu mu znowu pod nogi coś kładą. I co? Mgłę, chmurę, piankę, — tradycję...
Dąbrowa rozejrzał się po zadymionej sali i zamilkł nagle.
Oto zaraz na prawo pod piecem, głaszcząc się po czarnych, sukiennych żywotach, siedzieli ojcowie miasta, z którymi miał już Dąbrowa „swoje porozumienie“. Od tygodnia. Będzie z prawymi, będzie z lewymi, — a przez ten czas czarna masa, — krew, pot i gniew, — wygotują nową tradycję.
Kwaskiewicz wstał razem z Rasińskim, mieli interesy do omówienia.
— Z tego, cośmy teraz słyszeli, widać — twierdził wydawca, wypijając szklankę jajek tak skwapliwie, że aż mu się żółtko za paznogcie dostało — rewolucję. Ale zobaczycie, że się całkiem inne zagadnienia wyłonią i na całkiem innych płaszczyznach, niż sobie to wyobrażacie...
Położywszy glansowaną tekę na stole, uderzył w nią Rasiński oburącz.
— Pan chce, żebym to wydał? Mogę przytoczyć odrazu cały szereg nazwisk — ssał Kwaskiewicz wąskie swe paznogcie — których nie wydaję, choć zasługują.
— No więc, krótko, panie Kwaskiewicz, ile pan daje?
— Ile? Dziesięć procent.
— Nie.
— Piętnaście procent — rzekły mięsiste, kosmate wargi.
— Dwadzieścia — odpowiedział Rasiński. — Fala bezwstydnej wdzięczności zalała mu piersi.
— Piętnaście procent ceny katalogowej — moje ostatnie słowo.
Podali sobie ręce. Rasiński obłudnie rozszerzył ramiona. Uściskali się nie patrząc sobie w oczy, lecz gdzieś w bok, na rzędy różnokolorowych soków bufetu.
Na plantach, przy umówionej drodze, spotkał Rasiński żonę.
— Cieszę się — mówił — że to pójdzie między ludzi. Oczywiście, cieszę się niepotrzebnie, bo któż wie, jak to chodzi, czy gdzie doszło i trafiło?
Dążyli plantami, naprzeciw wiatru, mijając cienie drzew, które przekreślały drogę w wielu kierunkach.
Objął żonę przez całe plecy, z dłonią przyległą do jej biodra.
Szli coraz prędzej wskroś suchych liści, które ze wszystkich stron nocy spadały nieustannie w wąski obręb alei.
Zaczęli liczyć — te mnogie orzeszki, które za owych piętnaście procent będzie można znieść „na zimę do dziupli“... Pod korzenie, do własnego, ciepłego kretowiska.
— I powiedz — cieszył się sentymentalnie Rasiński — tak się człowiek miota, wysprzedaje, z drogi ludziom ustępuje, rowami tylko chadza, na boku, na marginesie. Krajuszkiem tylko... I wszystko z siebie bez wstydu supła — żeby co?
— Jakto żeby co?
Odpowiadała długo, lecz nie wnikał, co mówi, tylko się sycił jej głosem, ulatującym promieniami chłodu w ogromną noc jesienną. Tylko głębiej zakładał rękę pod ramię, jakby w cieple jej ciała, w odrzutach bioder, w czystych powiewach mowy spoczywała jedyna reszta ze wszystkiego, co już odeszło...



II.
RADOŚĆ Z ODZYSKANEGO ŚMIETNIKA!

Sprzedawszy powieść, przykładał się Rasiński pilniej do redakcyjnej pracy.
Ale mu nie szło! Nie mógł się pomieścić ze swym wielkim pstrym językiem w oschłych ramach codziennego pisma.
Postanowił jednak mimo wszystko nie wstydzić się i razem z innymi „wynosić kubły“...
Polegało to na rozlicznem tłumaczeniu z zagranicznych pism ważniejszych wydarzeń i objawień.
Zresztą wszystkie te objawienia?! Uważał, że niemasz słowa, ani okrzyku, ani wyrazu, któryby zdołał odtworzyć to, co się dzieje!
Już pryskała żelazna obręcz państw. Front się łamał... Miały nadejść niesłychane burze sprawiedliwości!
To już odbywało się tam na zachodzie, — w mlaskaniu tanków, w ryku bębniącego ognia.
Tylko my tutaj, krzywdy sobie pocichu na sznurki od gaci motamy.
„Wynoszenie kubłów“ było dalszym ciągiem teorji kretowiska... Śniadanko ubogie w mroku porannym, krótkich parę kroków przez miasto i oto już krzesełko i pióro, i nożyczki, i oto z sepleniących płacht obcego dziennika ciułasz dla swych czytelników sensację.
Znużony odłożył pióro i słuchał.
Redakcja trzęsła się od potężnych uderzeń maszyny rotacyjnej. Jej głos równomierny, niby tętno gęstej krwi, bił we wszystkie piętra, huczał w ścianach, zdawał się pulsować w jubileuszowych fotografjach wszystkich leaderów partyjnych, zapatrzonych retuszowanemi oczyma w lepszą przyszłość.
Nagle szarpnęły się drzwi, tupot przeleciał korytarzem.
— Cóż ty idjoto piszesz — wołał znajomy głos — rewolucję mamy, Polska nastała, a ten idjota pisze!
Rasiński zerwał się na równe nogi.
W drzwiach stał Jabłoński.
— Gdzie rewolucja?...
— Tu, na ulicy, już!! Posłowie obejmują koszary, psy latają po mieście z verdienstkreuzami pod ogonem, pułkownicy austrjaccy płaczą, zaraz będzie zmiana odwachu!
Głos dyrektora stawał się coraz potężniejszy.
Rasiński patrzył na Jabłońskiego badawczo.
Dyrektor banku stał tu, w drzwiach ludowego pisma, odziany w granatowe zamożne palto, z iskrami czystości na szpicach drogiego obuwia. Gęba mu się darła, żółty rozdział, przez środek głowy wytyczony, podrywał się nieomal do lotu.
— Czego chcecie, dyrektorze, ode mnie? — krzyknął Rasiński.
Jabłoński uspokoił się już.
— Chcę — mówił cicho, jakby komuś należytość wypominał — żeby to nie przepadło. To musi ktoś widzieć — widzieć — widzieć...
Jął szybko wytrząsać ostatnie wiadomości przed redaktorem.
— To musi ktoś widzieć, kto ma oczy do patrzenia. Trzeba dla dzieci to zachować — dla naszych wnuków.
— Ja mam być takim właśnie akuszerem pięknej legendy? — śmiał się Rasiński, zbierając równocześnie drobiazgi rozrzucone po stole.
Papierośnica, zegarek, ołówek — upychał to po kieszeniach mocno, stanowczo, jakby cały okres życia miał się tam dać upchać bezpowrotnie.
Tymczasem w redakcji zjawiali się coraz tłumniej jacyś ludzie i nieproszeni, nie pytani krążyli między stołami wśród kup papieru. Naprzeciw, w zecerniach pootwierano okna. Ucichło głośne cmokanie składanych liter, linotyp przestał szczekać.
Na parapetach okiennych, niby sine półfigury tarcz strzelniczych, ukazały się niebieskie fartuchy, wieńczone białemi twarzami zecerów.
Wtem od bramy przez podwórze wtargnął splątany ostry jazgot, a za nim chlusnął tłum.
Drzwi redakcji trzasły naoścież, wzburzony tumult chustek, szmat, strzępów wypełnił wszystkie kąty.
— Magistrat! Magistrat! Magistrat! Byłyśmy w magistracie!!!...
Nikt nie wiedział, o co tym kobietom chodzi.
Właśnie redaktor osiadł na grubych nogach, właśnie mowę miał rozpocząć, — gdy Rasiński z Jabłońskim wyszli z redakcji.
Na Rynek.
Po obu stronach Sukiennic tłumy się przewalały. Światło dnia jesiennego sprawiało, że cienka polewa blasku przydawała ludziom wyrazistej ostrości.
Tak twardo widać było każdą głowę, każdy kamyk, jakby tych twarzy i kamyków, murów i okien starczyć miało na całe wieki. Ciche powietrze ostatnich dni października obejmowało rozgwar ludzki, układając wokół głosów wzburzonych ścisłą czujność chłodu i powagi.
Przed kratami odwachu ciżba sobie po piętach dreptała.
— Niech i nam drepczą — pchał się naprzód Jabłoński — niech i nam drepczą po wszystkich nagniotkach. Warto! Warto!... Ty zawsze byłeś pędziwiatrem, więc nie wiesz. Ale ja prócz tych kilku lat, com się z wami legunami wąchał, byłem porządnym człowiekiem...
Z tłumu wyrwał się krzyk potężny. Żołnierze ze strychów odwachu spuszczali nadół, aż na sztachety, biało-amarantową flagę.
— To tylko porządny człowiek wie — krzyczał Jabłoński — co to znaczy na tym odwachu austrjackim taki kolor!
Wargi mu znikły pod lnianym wąsem, golona broda krętemi zmarszczkami wspięła się aż pod nos, a z dużych oczu orzechowych zaczęły kapać na dostatni granat palta wielkie łzy.
Rasiński objął dyrektora mocno przez pół.
Musieli się cofnąć, środkiem gościńca bowiem, od strony kamienia Kościuszki, nawskos ku odwachowi prószył już gęsty ciąg pauprów, gnany z głębi Rynku wielkiemi rytmami orkiestry.
Jabłoński rozpaczał, że właśnie w takiej chwili zaczyna padać kapuśniak.
— Nie bądź znów takim artystą, nie chciej jakichś osobliwych wykończeń.
— Artystą?... Dziś składam cały bank, melduję się zpowrotem na audytora...
— U Dąbrowy?
— U Dąbrowy — twierdził stanowczo Jabłoński. — U Dąbrowy, u osła, pnia, wszystko mi jedno, polskiej władzy się melduję...
Ucichli.
Nad brukiem pękały krągłe akordy orkiestry, a dalej wśród szarego tłumu, niby żelazna brona wśród grudy ruchliwej, ciągnęła kompanja piechurów austrjackich, pomieszanych z legjonistami.
Szli mocno, gęby uśmiechnięte wystawiając na wrzask radości, tupiąc donośnie gwoździami podeszew, które gładzili w nieobjętym trudzie na kamieniu wszystkich Alp, różnej Ukrainy, wszelakiego Podola i każdej drogi polskiej.
Rozległy się komendy, niepewnie przez oficerów polskiem słowem łatane. Nakoniec z orkiestry buchnął hymn taneczny. Tłum przedarł się przez kompanje, wynosząc wgórę na kraty odwachu piechura, który do narodowej flagi wpiął białego orła.
Krzyk rozlał się po ciżbie i, niby przedziwne ognisko, wbrew ciągłemu mżeniu ostrego kapuśniaczka, trwał niezmiennie.
— Idę się meldować — rzekł Jabłoński, gdy się wydostali z tłumu. — Przystanę na audytora i będę was sądzić, gałgany. Aparat brania za pysk, mój Boże, będziemy mieli własne namordniki!
Pułkownik Dąbrowa urzędował opodal w domu dawnego burmistrza „Pod obrazem Matki Boskiej“, gdzie się co roku odbywa ostatnia stacja procesji Bożego Ciała.
Rasiński zatrzymał się na samym progu pokoju, rozumiejąc odrazu, że nie czas na rozmowę.
W wielkiej sali siedział przy biurku Dąbrowa. Sztywny, obcasami wbity w podłogę. W głębi półkolem młodzi oficerowie austrjackiej służby, przeginający się przy „spocznij“ z pośladka na pośladek.
Dąbrowa przenikał srogiemi oczyma swych nowych podwładnych.
Magazyny, forty, składy amunicji, warty, służby, zmiany, — zaginał to wciąż na palcach.
— Co to za cywil — ryknął nagle, spostrzegając Rasińskiego — ja tu oficerów potrzebuję! Rasiński! Przebrać się i wrócić!
Rozkazywał już bezustanku sześć godzin.
Szło.
Rozkazane rzeczy działy się posłusznie. Jeszcze nic ani w powietrze nie wyleciało, ani się nie zawaliło.
Władza.
Słowo to, niby blask płynęło pod przymkniętemi powiekami, czepiało się palców, lepiło do wszystkiego.
A dalej?...
Niewiadomo — narazie gniew władzy — od rana wymyślał spiskowcom, że się spóźnili.
W istocie rzeczy nikt się nie spóźnił. Jedni za długo gotowali się, innym się zanadto śpieszyło. I z tego właśnie wynikła ta dziejowa dorożka, ozdobiona dwoma majorami, którzy pana pułkownika Dąbrowę prosto z łóżka przywieźli tu.
Co dalej, — z władzą?...
Nie dać rozkraść dobytku.
Oni nie dadzą — myślał Dąbrowa, patrząc na sprawnych oficerów. Po tylu latach obcej służby dorwali się własnego chomąta. Byle im tylko mocno poobcierać szyje, — bodaj do krwi.
Wzgarda go przenikała dla tego posłuszeństwa. Nie śpieszyć się, — jeden na placu jestem, — czekać. Kilku spleśniałych tłuściochów w improwizowanym rządzie, — to przecież głupstwo.
Oznaczył termin następnej odprawy — i został sam.
Od czasu, gdy sypał z siebie te rozkazy, miał wrażenie, że sam odbywa się we wszystkiem, co się dzieje. I wściekłość go ogarniała!
Bo wszystko działo się, jakby nic więcej nie umiał wydać na miasto, — prócz tej starzyzny wojennej.
Tymczasem już od tylu miesięcy i czasów ułożył sobie całkiem inne porachunki... Terazby tylko podkreślić... I łączną sumę krzywdy strącić na wszystkie łby. Plan prosty: Równość, sprawiedliwość, — odwet!
Wykonanie?
Zakładał sobie, że wykona... Nastraszyć stare burżujskie wieprze. Razem z nimi wojsko sprzęgnąć przysięgą. Samemu stanąć na czele wojska. Potem wieprzów do rzeźni...
Tu mu właśnie wadziła pętanina zaprzysięgłych spiskowców z Barczem, gdzieś tam, niby ślepa kiszka ukrytym. Z tą tradycją, z tym legendarnym sosem...
Dąbrowa podszedł do okna.
Wieczór zapadał. Cienki blask wilgoci ślizgał się po bruku. Przed odwachem, niby gromada czarnych grzybów, tkwiła ciżba rozpiętych parasoli.
— Co tam znowu? — odwrócił się.
W drzwiach ukazał się Rasiński. Szedł na środek pokoju tęgim, żołnierskim krokiem. Wyprężył piersi, opięte starym mundurem, siedzenie podebrał pod siebie i, szary ze wzruszenia, z oczyma w pułkownika utkwionemi, meldował się.
— No więc co? — mruknął Dąbrowa. Patrząc na rozpłomienione oczy Rasińskiego przypomniał sobie, że trzeba, aby koło tego nowego czasu zrobiło się też jakież opowiadanie, opowieść, tradycja.
— Potrzebne. Coś z punktu widzenia przyzwyczajeń i życiorysu. Naprzykład, że Piotr Wielki mógł jadać kiełbasę z kapustą. Albo że Cezar Borgia był pod koniec chory i śmierdział. Coś, dzięki czemu potem człowieka nauczyciel w szkole trzciną po oleodruku głaszcze, a ludzie boją się zaczepić przez całe pokolenia. Ten kurz, — mgła, — tradycja, — piach w oczy...
— Co pan wiesz o Niemcewiczu?
— Napisał Śpiewy historyczne, był adjutantem Kościuszki.
— Widzi pan — będziesz pan moim... Oficerem ordynansowym. Też mamy czasy ciekawe i też jest o czem pisać. Jakże się wam to wszystko podoba?
— Tak właśnie, jak pan pułkownik mówił wtedy, w kawiarni. I — samo korek wysadziło. Teraz rzeczywiście jeden może zostać włosem na łydce, drugi malekułą. Całe życie stoi otworem.
— Niby, jak stoi otworem? Ze co? Że znowu będziemy na fabrykanta robić, — na dwór harować?... Że znowu — jacyś obcy z nożem na nas, — my na obcych?
— Tak jest, panie pułkowniku. Już podobno Ukraińcy na Przemyśl idą. Ale teraz my sami niesiemy odpowiedzialność za każdą cegłę, kamień, za każde łajno nawet, jeżeli pan pułkownik łaskaw!!
Dąbrowa wzruszył ramionami. Bo jeśli tak samo zgadzał się Kościuszko z Niemcewiczem?... Kazał sobie towarzyszyć na miasto. Pragnął zobaczyć, jak się odbywa życie, od sześciu godzin pozostające w jego władzy.
Ale, gdy idąc ku Rynkowi, spostrzegł szyldy firm, znanych oddawna, głębokie sklepy za mętnemi wystawami, kute drzwi jakiegoś banku — zawahał się.
Czy można za jednym zamachem, nie znając wszystkich cyfr, ilości narodzin, zawieranych małżeństw, rozwodów, przyrostu stanu bydła, liczby zgonów, różnych tabel statystycznych i przemysłu, — czy można za jednym zamachem zmienić wszystko?!
— Cały Kraków tu stoi od rana, — objaśniał Rasiński, — i płacze ze wzruszenia.
— Że go ta heca tak tanio kosztuje?...
Na Rynku trwało nieustanne przemówienie. To w tej, to w owej stronie amfilady odwachu zjawiał się młodzieniec z kokardką, spieniona działaczka, czy też weteran osiwiały.
Wznosili ręce do nieba i wykrzykiwali gromko na cześć minionej niewoli, oraz obecnej wolności.
— Ale psiakrew — zżymał się Dąbrowa — tej kompanji służbowej na pewno nikt tu żreć nie dał i nikt o tem nie myśli.
Jacyś studenci poznali pułkownika. Ciżba ludzka poniosła go bliżej do krat. Ciepłe chwyty owinęły mu nogi, wparły się w pośladki, wzniosły wgórę ku barwom sztandaru.
Jakaś staruszka wołała: Niech żyje naczelnik nasz, — niech żyje.
Przez sekundę uległ Dąbrowa ogromnej rozkoszy pochlebstwa.
Gdy w podrzucie mijał balaski odwachu, przeleciało mu przez myśl, że jak Kościuszko, powinienby sobie obmyśleć jakiś strój osobisty. Może burkę sławucką? Oraz, że kto wie, czy z wysokości tych ramion nie byłoby najlepiej wrzasnąć prawdę: — Równość, sprawiedliwość — odwet!
Zazdrosna, lękliwa zgroza zdusiła ten zamiar: — Nikomu nie mówić — nikomu...
W miarę, jak go huśtali, puchło Dąbrowie w zaciśniętych ustach grube, twarde przezwisko.
— Bydło, bydło — myślał z goryczą za swych obywateli.
Krótkie przebywanie w ciepłych objęciach entuzjazmu potwierdziło pułkownikowi jego dotychczasowe teorje.
Co zrobisz na czele czarnej masy, — twoja rzecz. Narazie jak najwięcej tradycji, — piachu w oczy.
Muszą zaraz iść przykłady na rządzenie, na hart, na srogość, sprawiedliwość...
Przedewszystkiem postanowił surową małomówność.
Wszędzie pokazywał się tradycjonalnie chmurny.
Przez koszary starego pułku legjonów, do którego zbiegły się wybiórki i kaleki i bohatery, gdzie ludzie na deskach spali, nic nie jedli, tylko się wciąż sposobili i rychtowali, — przeszedł, obdzielając żołnierzy spojrzeniem złego psa.
Kiedy dowództwo twierdzy przyjmował od Austrjaków, to takie prztyki powietrza dawał zdenerwowanym nosem, że generał-ekscelencja przelewał się z poręczy krzesła na poręcz parę minut, nim znalazł równowagę.
Srogość, małomówność, — zaś duchowo, — burka sławucka, rodzaj chmury dookoła...
Kiedy znaleźli się na lotnisku, w obliczu chudych aparatów, obmacał kosmatą ręką gładziutkie śmigi i pogardliwie machnął przed oficerami szpicrutą.
Wynalazł sobie swoje własne pioruny w spojrzeniu i ostry naczelniczy chód.
Kiedy przyszedł tym chodem na czele świty do składów obuwia, mundurów, prowjantury, między białe brzuchy nieskończonej ilości worków, — wykrzyknął krótką mowę o złodziejach.
— Złodzieje — jako czerwy!
U siebie w komendzie „podciągał“ srogo oficerów, którzy „rozbebeszeni“ „jak żydowskie mamki“ siedzieli po trzy doby przy aparatach, łącząc się z prowincją i rozkazując w imię nowej „dąbrowskiej“ ojczyzny.
Trzeciej nocy tych rządów poczynił pierwsze kroki na drodze swego planu. Mianowicie pchnął Rasińskiego na miasto i zakazał wracać bez domniemanych przedstawicieli przyszłego rządu.
Rasiński wyciągnął z łóżek trzech wielkich przedstawicieli: handlarza win, burmistrza i wpływowego delegata z Warszawy.
— Istne porwanie — zaczął Dąbrowa, gdy zasiedli na aksamitnych pufach dowództwa twierdzy.
Dygnitarze w jesiennych płaszczach sapali ciężko, tocząc przekrwionym wzrokiem po salonie.
Dąbrowa skinął, Rasiński, trzasnąwszy obcasami, wyszedł.
Panowie zawstydzili się i przestraszyli zarazem tak wybornego posłuchu. Zapalono papierosy.
— Uważam za swój obowiązek — ciągnął Dąbrowa — uświadomić panów, co do stanu wojska. Co do stanu umysłów... Mamy do czynienia z dawnym elementem regularnej armji i z legjonowym. Na dopływ nowych sił, czyli na pobór, liczyć nie można. Musi się zatrzymać stare roczniki. Zwracam, panowie, uwagę, że to się nazywa roczniki, ale to są już tylko ludzie!... Ojcowie, mężowie, bracia.
Był szczerze wdzięczny nauce dogmatyki, która go tak do wywodów zaprawiła.
— Otóż ci ludzie, jak wszyscy inni, działają przez pobudkę myśli. Na to nie może pomóc żaden mundur. Więc, — co żołnierz myśli? Nie nasz legjonista, bo ten, jak wiadomo, ma zawsze czerwono w głowie. Ja sam byłem legjonistą! Tu nie chodzi o arystokratę broni, ale o czarną masę. Co żołnierz myśli? Ten czarny murzyn?... Otóż ten żołnierz patrzy na wschód, panowie... ku Moskwie. Ma tam przykład, panowie.
Przerwały się w pułkowniku szorstkie upusty słów i bryznęły na pokój:
— Żołnierz nie chce już niczego pilnować! Zostawia przy budzie karabin i odchodzi!! Nie chce nikomu służyć. Sobie też nie! Powiada: Poniewieracie Leninem za to, że się całemu światu wyspowiadał? Bijecie w mordę za to, że prawdę mówi? Żołnierz powiada: Szkoda mego ścierwa!!... Co tu?... O patrjotyzmie? Szkoda mego ścierwa! O granicach? Szkoda mego ścierwa!!... O Bogu? Szkoda mego ścierwa!!...
Z głębi piersi, z brzucha, ze wszystkich wspomnień, z głupich czasów sztuby, gdy głodny przez okna bursy patrzył na tych tuzów, jak w kontuszach nosili baldach przed Bożem Ciałem, z poniewierki seminaryjnej, ze wstydu chłopskich rodziców, z anatemy kościelnej, z ożenku cywilnego przez adwokata żydowskiego, z wojażów współdzielczych za mlekiem i krówską rasą czerwoną, z całego ciągu wojny szły Dąbrowie te słowa.
Dygnitarze zatrzęśli rękami. Odgłos grubych, miękkich dłoni pętał się niemrawo w nagłej ciszy salonu.
— No więc co? — zakończył tyradę pułkownik.
Handlarz win zmarszczył popękane podgardle. — Możeby zwiększyć żołnierzom dzienne racje?...
— Jakieś lepiwo musi się przecież znaleźć — westchnął naukowo burmistrz.
Obu kolegów ogarnął czcigodnem spojrzeniem delegat Królestwa.
Wzrok delegata, pociągając solidarne spojrzenia obu tuzów, szedł z wyrzutem wzdłuż postaci Dąbrowy wgórę, aż zatrzymał się na wiszącym dotąd ponad biurkiem portrecie cesarza.
Koronowany zuch, w polowym mundurze, z wolem złotego runa pod szyją, z marszałkowskiemi szankrami gwiazd na piersiach, szklaną gałką źrenicy pobłażał tym spojrzeniom.
Dąbrowa wyciągnął proroczo rękę w stronę portretu. — Tego lepiwa już nie stanie, moi panowie...
— Ale, czy wódz polski, nasz własny dowódca nie zastąpi autorytetu, który...
— Oczywiście, że zastąpi. Należy w tym celu.
Na łopatkowych palcach jął to pułkownik zaginać wyraźnie, jasno, podsuwając dygnitarzom szczegóły wysoko pod dziurki od nosa. Rzekłbyś, — do powąchania.
— Wzmożenie popularności wodza, moi panowie. Na tle tradycji. Do czasu rozumne unieszkodliwienie wszystkich zamachowców legjonowych. Wtedy, — jako lepiwo, — przysięga...
— Komu? — krzyknęli razem senatorowie.
— Narodowi.
— A jeżeli naród narazie nie gotów?
Dąbrowa rozłożył ręce beznadziejnie. — To narazie wodzowi. Poprostu mnie! Bez jakiejś obroży, moi panowie, daleko nie pociągniemy.
Rozpoczęli przychylną dyskusję, którą Dąbrowa ożywił, bo kazał podać jeść.
Kapusta z kiełbasą, — jak Piotr Wielki.
Żeby zaś wielkość mogła się przykładnie poufalić z dobrocią, przypomniał służącemu o kolacji dla porucznika, co tam w poczekalni siedzi.
Rasiński wziął się ze szczerą ochotą do kiełbasy i kapusty, przesianej tu i owdzie skrawkiem słoniny.
Jadł, jak cham po ciężkiej robocie, nadcinając scyzorykiem chleb w poręczne do przełknięcia klinki. Grubą skórę kiełbasy z trzaskiem rzucał do kosza na złość wszystkim pinczerom austrjackim, które tu tyle lat po wszystkich kątach paskudziły.
Do pokoju wszedł Pyć.
— Tyś słyszał, co oni tam gadają? — wyciągał szyję z obszernego kołnierza munduru.
— A co? — Jem kolację.
Pyć usiadł na fotelu, podkurczył nogi, ręce schował pod pachy. Z głową pochyloną na ramieniu zastygł, zakrzepł, niby przydrożna kupka błota.
— Toś nie słyszał?!
— Nie podsłuchuję.
— A ja owszem. Te durne Austrjaki nie były wcale takie durne. One ci miały w gabinecie szefa sztabu aparat, który daje wszystko, co się mówi w pokoju dowódcy.
Całą rozmowę Dąbrowy o przysiędze powtórzył Rasińskiemu cichym, pokątnym szelestem, którym ratowali ojczyznę od tylu lat.
— A my wobec tego?! — oburzył się Rasiński.
— My, — przedewszystkiem pysk na kłódkę. Po drugie: Dąbrowa nie wie, że przejąłem już od Austrjaków wszystkie papiery ich szpiegowskiego biura. Tam ci jest łajna, — wystarczy na wszystkich wspólników Dąbrowy! Po trzecie.
Pyć wyciągnął z kieszeni gruby zwitek telegraficznych meldunków.
— Weźmiesz to... Oni idą — ci Ukraińcy. To fakt. Ale my zrobimy z tego koniec świata. Będziesz od dzisiejszego wieczora ryczeć z Agencji Telegraficznej jak dziki osioł na całą Polskę! We wszystkich depeszach! Potrzebujemy teraz koniecznie krzywdy. I krwi... Jest w Przemyślu. Niech Dąbrowa sformowane jednostki legjonowe pcha na Przemyśl. Uzyskujemy naszą krzywdę, krew wroga, wreszcie Barcza, który się tamtędy przedziera... No i kompromitację komunistycznego Dąbrowy, który rozpocznie — wojnę patrjotyczną...
Pyć zeskoczył z fotela i wyciągnął się, tężąc grzbiet półokrągło, jak kot.
Już na drugi dzień przy referacie prasowym nie mógł się Dąbrowa dość nadziwić. Gazety aż trzeszczały od najazdu, rozpaczy, pobudek, wezwań.
Pułkownik jeździł palcami po podkreślonych zapobiegliwie przez Rasińskiego ustępach, gwałtowniejsze słowa przepoławiał paznogciem.
— Tak się wam bardzo pali? — spytał wreszcie.
Żal mu bowiem było rzucać te ostatnie legjonowe strzępy w błahy ogień. — Daj mi tu Pycia. — No, skąd to wszystko bierzesz Pyć, co ja tu widzę w gazetach?
Pyć jął wyciągać ze wszystkich kieszeni munduru małe rulony depesz.
Kalkulowało się to w głowie pułkownika najkorzystniej. Wyprawa ukrzepi popularność. Odprowadzi niepożądany element na front. Jedno tylko było bolesne: Że gdy stanąłeś przy władzy, zaraz ze wszystkich stron we wszystkie drzwi pcha się to zamówienie na krew.
— A cóż my tam wyślemy, Pyć? — pytał, chcąc, by Pyć sam wskazał swych towarzyszy.
— Co pan pułkownik rozkaże.
— Mogę tylko to wysłać, co jest gotowe. No, Pyć, co?...
— Legjoniści.
— No więc co?! — fuknął obiema dziurami Dąbrowa.
— Jak pan pułkownik rozkaże.
— Owszem rozkażę — wrzasnął Dąbrowa — rozkażę, żebyście się raz moresu nauczyli!!!
Rad był tej robocie, dzięki niej bowiem uroczystości połączone ze wzmożeniem tradycji nabierały pożądanego koloru.
A było tego zagniatania tradycji...
Dziś na Wawelu ogólne przyklękanie i krok „wodza Salwatora“ pod tureckiemi dywanami Sobieskiego. Jutro na kamieniu Kościuszki powitanie bataljonu warszawskiego.
Jeszcze więcej pienił się nazajutrz, gdy pod Komendą Twierdzy tłum go znów na ciepłe barki wziął i w zemście o Przemyśl obnosił przed żydowskiemi sklepami.
Poczem siwe tuzy w bekieszach ziemiańskich zastąpiły mu drogę delegacyjnie, z prośbą o ratowanie rubieży, gdzie ziemica odwieczna, — mać. I łęgi prastare przemyskie!
Dąbrowa wziął z sobą rozśpiewanych i wystraszonych ziemian. Do swego gabinetu przez straże przeprowadził i przez warty, aby się bodaj rękawem o grozę armji otarli.
Pod portretem cesarza jeszcze raz wszystkich związał tajemnicą i odsłonił prawdę: Że wyprawa szykuje się. Tylko jeszcze nie wie żołnierz, w imię czego ma umierać... Żeby, póki co, jakaś przysięga może ustanowiła te rzeczy. Niech przysięgną wodzowi Dąbrowie.
Na co, dzwoniąc złotemi łańcuszkami szerokich brzuchów, ziemianie zgodzili się bogobojnie.
Trzeba to było rozegrać bardzo przebiegle, mimochodem niby a z powagą. Bo to będzie gra nie o ludzi, którzy tylko rozkażą, lecz o chłopów, co karki mają dać i żeby z tego zadowolenie było do ostatniej wdowy, nad mydlinami w podwórzu rozgibotanej.
Nazajutrz tedy postanowił Dąbrowa nie wracać do gmachu dowództwa. Żeby go tam jeszcze raz przed żydowskiemi sklepami obnosiła gawiedź na rachunek Przemyśla?
W domu przebrał się w „cywila“ na znak, że nie rządzi — i niech się wszystko wali...
Żony nie było. Kazał podać kawę. Nie wróci do rządów, przeczeka, niech go proszą... Do tego czasu zajmie się życiem domowem. I tak go tu delegaty sobacze znajdą, jak króla Leszczyńskiego na wygnaniu, — wzór pożycia.
Kawa się spóźniała. Poszedł do pokoju chłopców, poświecić im trochę przykładem.
Troje małych dzieci pod opieką ordynansa raczkowało po kątach. Dwaj starsi siedzieli na oknie i grali w scyzoryki.
— A lekcje? Czy umiane? Co zadane? Odkąd — dokąd?
— Wszystko umiane, — odpowiadali w popłochu. — Botanika, protococcus virilis, — algebra wyciąganie pierwiastka. Pozostaje religja i niemiecki.
— Niemiecki już się nie liczy, — śmiał się z triumfem starszy syn, — religja głupstwo...
Tych właśnie przedmiotów uczepił się Dąbrowa. Botaniką brzydził się, pierwiastków nie umiał.
— Co to znaczy, że niemiecki się nie liczy? Czy to pan profesor wam powiedział?
— Nikt nie powiedział, ale...
Podnieśli obaj głowy do góry.
— Już się skończyło z niemieckim, — zapewnili go poufnie.
— Co to znaczy „skończyło“? Mów, co zadane.
Chłopcy przycisnęli się do siebie, patrząc na ojca blademi oczyma.
— Wydawaj jeden z drugim, co umiesz!!!
Wziął ich między rozległe kolana, sfrontował ku sobie i czekał, zaglądając do książki.
Malutkie żebra chłopców przesunęły się niespokojnie pod dotknięciem ojcowskiego uda.
Nakoniec starszy białemi jak papier wargami rzekł: — Tatuś ma Przemyśl brać, — a my się mamy niemieckiego uczyć?...
— Gadaj zadane, nie mędrkuj!!
Zaczęli z trudem jakieś wiersze.
Niemiecki, religja, — stracone posterunki. Ale, — obowiązek. Ułożyło się Dąbrowie, że on i oni i cały świat tak samo cierpieć musi na straconych posterunkach.
— Nie umiecie! — ryknął. — Spuszczać portki.
Chłopcy uderzyli w płacz.
A kiedy ich portczęta obleciały, wyłożył jednego po drugim i zerznął na goło, starszemu ośm, młodszemu pięć, paskiem swych naczelniczych spodni.
Poczem nieuspokojony i zły wśród wrzasku wszystkich pięciorga przeszedł do kancelarji.
Mija już prawie pół dnia, a nie wzywają. Chodziłażby maszyna władzy sama?...
Usiadł przy biurku i jął pracować nad swym podpisem. Aby szło od ręki i aby się kończyło krótką błyskawicą, na co musi wystarczyć atramentu od jednego zamaczania.
Dopiero wieczorem zacharczał pod bramą samochód.
Pokorna radość przejęła Dąbrowę, ale poznać po sobie nie dał, — za żadne skarby.
Pyć się meldował z ostatniemi rozkazami do podpisu. I że bataljony legjonowe, idące na Przemyśl, czekają pożegnania.
— A wy, barany, czemu się tam tak rwiecie? — rypnął Pułkownik, podpisawszy wszystkie „kawałki“.
— Mamy rozkaz — złożył się składnie Pyć.
— Czyj?
— Pana pułkownika.
Dąbrowa zarżał na cały pokój. — Macie rozkaz. Wam się zdaje, że wy tam Barcza znajdziecie? Wam się zdaje, że jego żelazne ręce... I jak to mówił Rybnicki? Tradycja. Pielgrzymstwo. Pytam się, ile set lat będzie można rznąć baranów za tym samym szlachtuzem? Widzisz bebechy swego poprzednika, brodzisz w jego krwi i myślisz, że z ciebie tak samo bebechów nie wyprują?
— Mamy rozkaz pana pułkownika.
Dąbrowa wyciągnął pięści nad jajkowatą głową Pycia i wrzasnął:
— No to się buntuj, baranie jeden z drugim. A nie, żebym was, jak ciasto zagniatał, — fuj!!
Pyć odpowiedział wiotkim uśmiechem posłuszeństwa.
— No to jedziemy. — Pułkownik z obrzydzeniem strzepnął palce nad papierami.
Usadowili się w samochodzie oględnie, by się nawet brzegi płaszczów wzajem nie ocierały.
Tylko Rasiński gadał wesoło i „żłopał uniesienie chwili“.
— Tak pan to żłopie, że pojedziesz pan z tą wyprawą, publicystykę do niej wyczynić. Całe zwycięstwo opisać, — łupy.
Węgiel, kretowisko, żona, korekta, — tak — odrazu zdmuchnięte... Ale nad wszystkiemi myślami rozpięła się głęboka radość czynu, zwarta i pełna, jak niebo tej nocy wyniesione wspaniale nad miastem.
Na dworcu przywitano pułkownika uroczyście.
Któryś z oficerów zauważył, że wojsko ma teraz wodza po cywilnemu, — jak prezydent Francji. Duch nowych czasów.
Pociągi pancerne odeszły już. Tylko jeszcze na bocznych torach stały długie towarówki z piechotą. Wiatr między kołami świszczał przeciągle. W ciemnych wagonach słychać było ugniatanie się przesianej żelazem masy ludzkiej.
Dąbrowa był przekonany, że wyprawa nie uda się, ale w tej chwili zajmował go więcej widok Jabłońskiego.
Audytor, obwieszony termosami, mapami, bronią i jedzeniem, za chudy w szerokim mundurze, ciągle żegnał się z żoną.
Stała pod parkanem, wysoka, pełna, w jakichś zapobiegawczych włóczkach. Niemka.
Wyciągając do męża ręce, rzucała mu na wiatr po kilka kościstych słów.
Sztab się już odmeldowywał. Dowódcy, łupnąwszy obcasami, przyskakiwali do wagonów.
Dąbrowa z kapeluszem w ręku kiwał im głową. Chwiała mu się na karku z nadmiaru goryczy i upokorzenia. Bo oto z planem, czy bez... Działa jak wszyscy wodzowie wszystkich czasów. Byleby krew mlaskała. Gdy tylko u steru stanął, już żywe mięso wysyła...
Przestronne, obce głosy wzdęły mu się w gardle. Żołnierze! Odczepił się od świty i jął dążyć wzdłuż biegu wagonów za czarnym ogonem dymu, żelastwa i huku.
— Żołnierze! — wrzeszczał, machając rękami, aby zakryć łzy, które mu płynęły z oczu wezbranym upustem rozpaczy i litości.
Z okien wozów wymachiwali oficerowie.
Jabłoński, szukający żony w tłumie stacyjnym, dowódcy kompanij. Rasiński, komendant bataljonu.
Mijali kraj ciemny, jakby przyczajony, krzepieni na stacjach zapałem urzędników.
Rasiński ciął się z Jabłońskim o to samo, co do czego z Pyciem nie mogli się porozumieć. Zdaniem Rasińskiego nie o Przemyśl tu chodziło, lecz w pierwszej linji o Barcza.
— Jak w każdym bohaterskim okresie o jednostkę, o indywidualność. A ja chcę, żeby każdy poszczególny człowiek —
Jabłoński, syrpiąc z termosu, wzruszał pogardliwie ramionami.
— Co to znaczy człowiek i wszystkie chcenia? Teraz słuchać musisz wołu, osła i każdej rzeczy która jego jest, — bo jest ojczyzna.
Późną nocą wyładowali się z wagonów. Pocichu, bez świateł. Rozdzielili się na kolumny, które niebawem wchłonęła noc.
Rasiński z kolegami maszerował na przełaj, po dwóch, po trzech, ile komu nóg starczyło w gruncie rozmokłym.
Wiatr ledwie znad o sobie dawał, w miękkich ciemnościach otrzepując przydrożne krzewy z czarnej ciszy. Nieprzenikniony bezmiar wyłaniał łagodne szepty i ronił je na twarze idących. To parę kropel zabłąkanego dżdżu, to jakieś echa pogubionych głosów.
Gdy weszli między ogromne drzewa dworskiej alei, jakby się znaleźli pośród strun wielu, szumiących tak podniośle, iż mimowoli skierowali oczy ku niebu.
Błyszczały na niem jesienne gwiazdy.
— Widzisz — mówił Rasiński — jak to sobie śpi nasza ojczyzna.
Z tej nocy wylągł się dzień doskonały do bitwy, w miarę chłodny i jasny.
Rano zameldował się Rasiński w wielkich barakach na Zasaniu.
Młody wódz w gumowym płaszczu i szturmowym hełmie dął na wszystkich wielkim gniewem bitewnym.
— Czekamy jeszcze dwie godziny, do południa. Ultimatum. Potrzebuję oficerów. Czy macie panowie hełmy? Frontowy atak przez trzy mosty...
Za rzeką roiło się na wzgórzach miasto, zezowate od szyb okiennych, przebitych pochyłym blaskiem.
— Złazić tam z szosy — wołał posterunek.
Rasiński poszedł między budynki, coś zjeść, coś złapać, może hełm, — może nic? Za ciepłym zapachem rosołu doszedł do kuchni polowej.
Jacyś ochotnicy, ułani, odjeżdżali właśnie. Przez drogę maszerował brzuchaty oddział kolejarzy. Ku dymiącym kotłom sączył się długi rząd bladych żołnierzy.
A wszędzie, za węgłem, wśród desek, między szkieletami krzaków różowiły się wyłuskwione z pomiętej otoki portek, przykucnięte tyłki piechurów.
Przed bitwą...
— I to wszystko wyłącznie prawie dla niego, — myślał Rasiński nie bez groteskowej dumy o Barczu.
Wystrzał armatni potoczył się przez chmury.
Zaraz nad rzeką gruchnęła palba karabinowa.
Zatrzymali się za domem dróżnika przy nasypie kolejowym, naprzeciw żelaznego mostu.
Po wodzie cięły się fale krótkie i połyskliwe.
Z za tej budki biegał Rasiński nad brzeg do kompanij, między małe domki, wywrzaskując w opustoszałych pokojach nazwiska szukanych oficerów.
Tu gdzieś przypadli razem do podłogi i strzelali do okna, z którego obrębiał ich karabin maszynowy.
Pierwsze strzały odrazu upoiły Rasińskiego.
Plutony piechoty polskiej podbiegały już pod most.
— Dobra, dobra, — wrzeszczał ktoś niesamowicie, — ztyłu idzie nasza pancerka!!
Istotnie na pagórkach, wpośród rudej fali jesiennego lasu kwitły białe kity lokomotyw.
— Już idzie...
Nagle od strony mostu wypadli kolejarze z krzykiem w czarnych prostokątach otwartych ust.
— Zderzenie!! Zderzenie!!! Naszego pancernika widzą — dyszał kolejarz. — Puszczają lokomotywy naprzeciw... Jedyny tor... Zderzenie... Ktoś do „wekslu“!!
— Któryś z panów oficerów — wyfrunęło, jak z procy, z pod hełmu dowódcy.
Rzecz polegała na tem, by w chwili, gdy lokomotywy miną most, skręcić je zapomocą zwrotnicy na ślepy tor.
Rasiński machinalnie podciągnął spodnie i wyskoczył na plant.
— Poco? poco tu lecisz, kretynie? — wyrzucał sobie, zbijając obcasy na kamieniach.
Nic narazie nie słyszał, tak potężne prażenie karabinów maszynowych darło się z obu brzegów.
Ledwie myśli niektóre. O domu. Dla ojczyzny. — Żeby się tchórze byczyć mogły...
Za sobą, poprzez skowyt szarpiących się nad głową drutów rozróżniał już teraz tętent szyn. Na przodzie jeszcze nic. Jeszcze nic...
Rzeka fale ostro zacina, powietrze puste, wielkie niebo.
Lepiej przed siebie patrzeć, — nisko. Dokoła zwrotnicy...
Z pobliża jej uprzystępniać się jęły oczom Rasińskiego, mnogie, potoczne nicości tego błahego miejsca. Żwir siwy, światłem dnia pomiernie przesypany, gwóźdź zardzewiały, puszka od sardynek otwarta, strzęp gazety z zupełnie czytelnym nagłówkiem. Kawałek brudnej tasiemki.
Spoczęła w Rasińskim kojąca myśl, że taki śmietnik podręczny wszędzie leży, że nic bez niego niemasz.
Gdy z tamtego brzegu wjechały na most lokomotywy...
Biały, jak płótno, stał na szynach, ściskając w mokrych od potu dłoniach rękojeść zwrotnicy.
Z obu stron zbliżał się łoskot coraz potężniejszy. Już ztyłu grzały oddechy pancernika...
Aż w huku i zgrzytach żelastwa Rasiński rzucił się naprzód, przekręcił raz, — drugi — i obie maszyny spocone, sapiące zjechały wbok, zaś pociąg pancerny ruszył naprzód.
— Chamy cholery, chamy!!! Mój śmietnik!!! — krzyczał Rasiński, gdy z polskiego pociągu pancernego na tamtej stronie wybuchły białe purchawy dymu, a piechota kruszyła się ku rzece, pod czarne głośną palbą trzeszczące łuki mostu.
I szczęśliwy, nito ze wzoru wiecznych, tanich przeznaczeń, wyskoczył z pomiędzy tego miejsca szyn, śmierci, niedopałków i sardynek. Pędził za piechotą.
— Chamy, cholery, śmietnik!!! — wołał dumny ze swoich, chciwy śmierci nieprzyjaciela. — Chamy, cholery, śmietnik!
Na drugiej stronie paliły się już domy nadbrzeżne. Całe piętra wnętrz obnażały się w płomieniach, to zmrużonych, to znów rozwartych. Wrzask piechoty hulał nad wodą, pękał wśród ulic zasypywany deszczem wybijanych szyb.
Rasiński biegł z innymi, strzelał i śmiał się na widok wszystkiego, do wszystkich.
Żołnierze parli naprzód, w ciężkich hełmach, po kilku, z gwerami wytkniętemi przed się, całe zaś miasto zamykało się trwożnie na wszystkie okna, zamki, drzwi, lufty i zawiasy.
Znaleźli się kupą na dworcu. Mnóstwo kolejarzy biegało wśród stosu rupieci. Jakiś żołnierz bił po gębie dwóch obszarpańców.
Przy wejściu, z zabłąkanej beczki wybierały piechury marmoladę, zgarniając ją z ostrzy bagnetów wargami.
Minąwszy sale, zarzucone lawiną służbowych cedułek, dobrnął nakoniec do posterunku telefonistów. Mieli już połączenie z najbliższą stacją kolejową. Można było mówić ostatecznie nawet z Krakowem.
Ale Rasiński wszedł tu złem wejściem. Musiał się teraz przepychać do aparatu przez stosy zwalonych w pośpiechu, rozkraczonych tomów.
Bibljotekę chcieli schować, — czy jak?
Rozgarniał tę literaturę, mimowoli odczytując nazwiska i tytuły. Rozrzucał, rozmiatał, a w szarem powietrzu książki tupały, jak spłoszona trzoda.
— Halo! Halo!
Miał połączenie z Pyciem.
— Słuchaj!... Ty! — Pyć! — Meldunek będziecie mieli później. Teraz pisz, co ci dyktuję. Słyszysz mnie? Pisz...
I wraz, — z pobliskiego pożaru, z rzeki czerwonej, z gór wstrząśniętych, z ludzi tryskających bagnetami, z własnych żył, czarnych od krzyku, dawał komunikat.
Do gazet. Krótkie, obpiłowane, poprzetrącane słowa, którychby teraz nie zamienił za największe nawet nazwiska literackie, leżące pod nogami telefonistów.
Pyć domagał się wiadomości o Barczu. — To najważniejsze, — huczał z Krakowa, — to najważniejsze.
— Czekaj, — odpowiadał Rasiński. — Bo właśnie o Barczu zapomniał.
Ale telefoniści już wiedzieli.
Jeden z nich, stary wytarty podoficer, wyprężył się radośnie i zameldował:
— Obywatel pułkownik Barcz jest z posłami i ze sztabem w ratuszu.
— Barcz z posłami w ratuszu, — darł się w słuchawkę Rasiński, — Barcz z posłami w ratuszu!!!
— Melduj mu o nas, bo jest źle, — skrzeczał Pyć, — melduj mu zaraz!
Rasiński śpieszył na ratusz.
— Barcz, Barcz, — powtarzał w duchu. Istotnie nawet nazwisko, — świetne. Krótkie, szerokie, — rzymski miecz.
Ten sam Barcz, z którym kiedyś w bratnich pomocach dyskutowało się... I w kółkach zagranicznej konspiracji... Młody Traugutt.
Przed ratuszem na drobnym bruku prowincji zbierał się tłum. Wewnątrz budynku, strzeżonego przez warty, biegali radcy miejscy.
We dwóch, trzech, czterech, pięciu, pod rękę, niby czarne, ukruszone grudy.
Rasiński dostał się nareszcie do sali sztabu. Mijając stół, powleczony zielonem suknem, zauważył obfite resztki jedzenia.
W głębi komnaty mroczyły się matadory.
Właśnie prosił dowódcę ekspedycji o pozwolenie zameldowania się pułkownikowi Barczowi, gdy z pośród siedzących głowaczy wywinął się jasny, męski śmiech.
— Co za formalistyka! Jaki mores.
Tak dobrze znany, z tyloma bitwami zespolony głos zmieszał Rasińskiego i ucieszył.
Wysoka postać, tyłem odwrócona do okna, gęsty cień rzucając na Rasińskiego, szła płynnym, bogatym krokiem świetnie wyrównanych muskułów.
— Cóż Rasiński powiecie? — uśmiechał się pułkownik Barcz szeroko.
— Właśnie, panie pułkowniku. — I chociaż czuł, że mówi coś dziecinnie niestosownego, trwając dalej na baczność w cieniu postaci Barcza. — Zaraz mi się przypomniało, jakeśmy tam kwaterowali na Podhalu w plebanji. Ta ludowa włoska piosenka. — Próbował nawet zanucić, ale ochrypłym głosem wydał tylko z siebie kilka dzikich jęków.
— No, — ucieszył się Barcz, — przynajmniej jeden, który mi nie wymawia, że w bitwie, tu dla mnie omal nie zginął. Oni to sobie już na hipotekę wnoszą... — Barcz śmiał się szeroko. — Już mi wymawiają, żeby nie zdobyli miasta w jednym dniu, gdyby nie ja. Nazywa się, — że doping stanowiłem. Ale wy, artysta, jesteście bezinteresowni!
Rozkrzyżował ręce do przywitania, w którem ramiona mocno objęły, lecz usta się oszczędziły. Poczem odsunąwszy twardo Rasińskiego ku światłu: — Same znajome twarze. Sami starzy znajomi!
— Zawsze ci sami, — zaperzył się Rasiński dumnie.
Po twarzy Barcza ześlizgły się suche skosy.
— To źle, to bardzo źle. To znaczy, że za mało nas będzie...
— Może być, — burzył się Rasiński, — ale na tych ludzi możecie zato liczyć, pułkowniku!
Wszystkie rozmowy z oficerami utwierdziły Barcza w przekonaniu, że nic się tu nie zmieniło przez cały ten czas. Powstanie, — entuzjazm, — spisek. Przebrnąwszy stepy krwawego entuzjazmu od Petersburga do Podwołoczysk, marzył właśnie o czem innem. O gładkich, pełnych chirurgicznej prostoty ramach. Twarz mu się zsiadła w martwym uśmiechu. — No, a zresztą, co słychać, Rasiński?
— Zresztą, — krzyknął Rasiński wesoło, nie mogąc nie pochwalić się tylko co przeżytym epizodem. — Zresztą wszędzie to samo. Radość, — szalona radość z odzyskanego śmietnika.
— Który my w salon przemienimy, — uśmiechnął się Barcz, podając rękę.
Rasiński rękę przyjął, lecz pożegnania nie wykonał. Zbliżywszy się do pułkownika, w żywem, wodą kwiatową pachnącem cieple jego postaci, jął pośpiesznie spełniać swą misję. Donosił o Dąbrowie, o zamierzanej przysiędze i zamachu.
Barcz odsunął Rasińskiego z definitywnym uśmiechem. Już wiedział to wszystko, już mu meldowano wszystkie szczęścia i nieszczęścia.
— To głupstwo. Wracasz pan dziś ze mną do Krakowa.
Na placu burzył się okrzyk coraz głośniejszy. Otwarto drzwi balkonu. Razem z wrzaskami potoczyły się przez podłogę zwiędłe liście.
Oficerowie stanęli u wejścia, zapraszając Barcza.
Pośpiesznie dopinał żołnierskiego pasa.
— Czy już? — zapytał, czując, że mu się przypatrują tak właśnie, jak spoglądają ludzie na udały owoc swej ciężkiej pracy.
— Już. Już...
— Proszę panów ze mną!
Swobodnym krokiem wyszedł przez szpaler wiernych oficerów na balkon.
Z ciżby żołnierskiej strzelił przeciągły okrzyk.
Gorące tchnienie pożaru słaniało się po placu i biło czerwonem skrzydłem jasności, — że tłum, to się wyłaniał z mroku, to gasł doszczętnie.
Gdy ujrzeli nad sobą swego wodza... Świetlisty gzyms profilu przez pół czerwienią zachodu, przez pół nocą zalany... Z płomieniem włosów nad czołem, z krwawemi szkłami na oczach, odzianego w szorstki łachman szeregowca, — wszelką miarę radości przebrali.
Barcz patrzył na nich z góry, świadomem spojrzeniem, które uśmiecha się do masy, nie widząc poszczególnego człowieka. Rozumiał, że z piersi tych starych żołnierzy i spiskowców wydziera się potrzeba doraźnego zadośćuczynienia. Wiedział, że to jest pierwsza chwila ich triumfu, po czterech latach wojny. Wiedział lepiej, niż oni, ilu z nich nie dożyło tej skąpej nagrody, a ilu może już jutro cieszyć się nią przestanie.
Przypuszczał, że gdyby teraz do nich przemówił, — uszczęśliwiłby wszystkich. Ale chcąc dalej mnożyć swój zarobek w masie żołnierstwa, — milczał.
Błądził wzrokiem po piętrach przeciwległych domów, między kusemi firankami ubóstwa, wśród glinianych doniczek codzienności, po czarnych dziurach strychów, z których płaskiemi ramionami wymachiwała bielizna.
I czekał, aż się krzyki same wyczerpią, — dopalą.
Lecz zapał nie ucichał.
Delegacja ochrypłych podoficerów dostała się na balkon. Chcieli mieć pułkownika między sobą. Wszyscy razem odprowadzą go na stację.
— Wszyscy razem, — przeliczył ich uprzejmem spojrzeniem.
Szli więc rudemi ulicami po ostrych kamykach, naprzeciw czarnego śniegu spalenizny.
Barcz bez czapki w grubym płaszczu, wkoło zaś, niby od środka gwiazdy głośne promienie, — szeregi rozkrzyczanych żołnierzy.
Wspomnienia oprzędły pułkownika najdziwniejsze, rachunek się układał. Od czasu, gdy jako młodzieniec stał, nieomal że na czele robotniczej rewolucji, — przez wszystkich mężów narodu, którzy mu kamienie ciskali pod nogi, — aż do osobistych przywiązań sentymentalnych.
Żona, — matka — brat...
Postanowił nie myśleć o tem, lecz czujniej władać chwilą. Należało bowiem każdej nowej gromadzie żołnierzy, która podsuwała się bliżej, — okazywać świeżą ponętę oceny i przywiązania.
— Tak, pułkowniku, — unosił się w jazgocie głosów Rasiński, — jest to zakończenie biegu większego może, niż maratoński!
Zatrzymano ich przed rynsztokiem, na skręcie ulicy.
Z tłumu wyłoniła się delegacja podoficerów z damą pośrodku.
Miała zamszową czapkę na czarnych włosach, struga krwi sączyła się przez skroń. Twarz blada, rozgrzana złotemi oczyma. Strojna postać opięta we frencz i w zwalaną błotem spódnicę.
Rzuciła Barczowi w imieniu ludności, kilka białych chryzantem pod nogi.
Cofnął się, niedowierzał bowiem „ludności“, trzymanej przez żołnierzy pod rękę.
— Niech żyje ludność! — wołały szeregi, — niech żyje ludność!!!
Podoficerowie przedstawili damę Barczowi.
— Pani Hanna Drwęska. Walczyła tu razem. Dostała „sztreif“ przez skroń.
Pomógł pułkownikowi w przywitaniu Rasiński. Znał tę damę. Z Wiednia, z Warszawy, z Paryża? Tasowała się wszędzie wśród wydatniejszych figur.
Drwęska zaś, jakby niedość było uznania tłumu i krwawej rany na skroni, wyjęła z zanadrza tajną przepustkę opatrzoną rojem pieczątek, — z Odesy aż tu.
Barcz wierzył, nie chciał oglądać, — lecz nastawano.
Żołnierze przycichli. Ktoś poświecił latarką elektryczną.
Pułkownik i kilku najbliższych oficerów pochyliło hełmy nad tym zasmolonym świsteczkiem konspiracji.
Gdy skończyli czytać, zawołała Drwęska z głębokiem westchnieniem, aż się kształt małych piersi odznaczył pod bluzą: — A teraz chciałabym jechać w świat, jak najprędzej odszukać moje dzieci.
— Proszę ze mną.
Resztę słów pokryły okrzyki żołnierzy.
— Cóż mogę więcej, — myślał, wchodząc na dworzec, — mam w ogonie pisarza i męczennicę. Czyż można w krótszym czasie upiąć dokoła siebie więcej znamion epoki?
Do salonki weszła prócz Rasińskiego i Drwęskiej tylko najbliższa świta. Nie wolno było zapalać świateł w przedziałach, aby „przepychem“ nie gorszyć żołnierzy.
Barcz żegnał ich, rozkrzyżowany w polerowanych drzwiach wagonu i wymawiał raz za razem dobitnie:
— Dziękuję, czołem, moi panowie. Czołem.
— Cześć pułkownikowi, — odpowiadali.
Pociąg ruszył. Barcz palcami obu dłoni rozprasował sobie czoło i policzki. Przeszedł do salonki i tu stał cierpliwie przed oknem, czując na plecach miarkowany grzecznie oddech swej świty.
— Tak, moi panowie, — rzekł wreszcie, wpatrzony w mijające tory, magazyny i składy stacyjne, pogrążone w kałużach. — Tak, moi panowie, cała Polska pławi się teraz w wodach porodowych.
Zaczęła się rozmowa, pełna trosk, przewidywań, rad.
Właśnie, gdy oficerowie treść najlepszą z siebie dobywali, przerwał niedbale i pożegnał wszystkich.
Na Rasińskim, jako na najmłodszym szarżą, spoczęły obowiązki dyżurnego. Kręcił się tam i sam, — mniej więcej po pół godzinie zapukał jeszcze do Barcza.
Ucięli sobie długą gawędę z łaskawem poziewaniem zwierzchnika.
Rasiński wypytywał o przejścia w Bolszewji o aresztowanie. Pocieszał troską, jaką tu najbliżsi rozwinęli w stosunku do osamotnionej matki i żony. Wreszcie, nie otrzymując żadnej zachęty do dalszych pytań, troskać się jął na nowo Dąbrową i koniecznem wyjściem, któreby...
— Głupstwo, — odmachnął się Barcz. — Usiadł na łóżku i patrząc rozluźnionemi, po zdjęciu szkieł, jakby w wodzie przemytemi oczyma: — Nie mamy portek, butów, pasów, mundurów. Nie mamy co dać jeść żołnierzowi, — dyszał zimną parą oddechu, — trzeba będzie zatem przez pewien czas samą sławą karmić wojsko. Pan się do tego znakomicie nadaje.
Rasiński zaś, żeby się jeszcze mocniej uwypuklić:
— Pułkownik łaskaw. Rzeczywiście tej literatury wojennej, tego nawozu bohaterskiego mam za sobą pełne fury.
W kaloryferze przedziału syknęła para. Ciepło się jęło rozchodzić.
— Już grzeją nareszcie — wyciągnął się Barcz. — A cóż to za bohaterka jedzie z nami? Jakież to znajomości likwidujecie Rasiński na mój rachunek?...
Zgodzili się obaj, że niemasz nagrody w tym kraju ani za wielkie czyny, ani za wzniosłe słowa, patrjarchalna bowiem cnota drepcze wszystkim wszędzie po piętach, — niewiasty po bitwie dzieci jadą szukać, zamiast bohaterów tulić.
Z tem się rozstali.
Rasiński chciał odwiedzić jeszcze paru kolegów, ale całe bractwo spało już.
Stał długą chwilę w oświetlonym rzęsiście korytarzu, delektując się poczuciem ważności, jakie dawał wagon aksamitny, wytworny, niby gładkie czółenko niewidzialnej maszyny, puszczony na czarne krosna nocy.
Po chwili wahania zapukał do ostatniego przedziału pani Drwęskiej.
Otworzono.
Cierpki chypre mieszał się tu w powietrzu z dymem papierosa.
Siedziała przy oknie, zawinięta w gruby płaszcz.
— Zimno strasznie — zwróciła ku Rasińskiemu swą czystą, białą twarz, wysypując przy „r“ z gładkiej, wysokiej szyi lube, zagraniczne gruchanie.
— A czemuż pani się nie ogrzeje?
Uniosła pytająco czarne brwi z nad złotych źrenic.
Uregulował aparat i ciepło zasyczało pod pluszem ławek.
— Nie wiedziałam.
Usiadł obok. Patrzyli w okno. Za szybą mijały roje iskier, pomieszane z popielatemi płatkami śniegu.
Skąd się znają, — kiedy się widzieli, — o ranie w skroń przed drewnianym mostem zadanej, — o dzieciach Drwęskiej, które są albo w Warszawie, albo może wróciły do Wiednia?
Mówiła o nich z żywiołową tęsknotą.
Rasiński wydziwić się nie mógł, że dzięki niedbalstwu najzwyczajniej zgubiła je gdzieś w drodze.
Potem o książkach Rasińskiego, które ostatnio czytała.
— Tylko szkoda, że pan pisze o wojnie. Nie warto. Wojny, jak głupiej „passady“ wstydzi się człowiek i chętnie zapomina. Czy pan żonaty?
Uważał to za swego rodzaju wyzwanie. Stwierdziwszy tedy, że go bolą oczy, zgasił światło.
— Wszystko jedno — ziewnęła.
I gdzie był, co robił podczas szturmu?
Ni stąd ni zowąd, opowiadając o obronie i wizji śmietnika, zaczął pilnie całować jej długie, białe ręce, przeguby, ramiona przez sukno frencza. Gdy schyliwszy się, tuż nad obrębem sznurowanego trzewika wyczuł cienką pończochę jedwabną i grozić zaczął, że dziś zginąć mogli byli oboje...
— Panie Rasiński — trąciła go obcasem — tylko nie to. Tych głupstw nikt już nie trawi dziś.
Usiadł więc znów obok i zawstydzony, wdzięczny, omijając w roztrzęsionym mroku wagonu skroń skaleczoną, — szukał jej ust.
— Co za bezmyślność, — szeptała, nadstawiając, niby pod zabieg staranny, szyję, małe obnażone piersi, ramiona, śmigłe plecy.
Rozstali się nad ranem, gdy czas już był budzić służbę i oficerów.
Na dworcu, w Krakowie, czekał Pyć.
Szary, zielony, z oczyma mdlejącemi nad suchym połyskiem kości policzkowych. Przywitał się z Barczem, jakby się wczoraj rozstali.
— Spotkanie gotowe, panie pułkowniku, wszystko przygotowane.
Barcz nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień, ani dopowiedzeń.
Głupstwa — żachnął się w samochodzie, gdy go Pyć wtajemniczał w szczegóły położenia.
W komendzie twierdzy praca szła normalnie. „Rozbebeszeni“ oficerowie tkwili przy aparatach; przed drzwiami każdego referenta gniotła się leniwie czarna ciżba cywilnych petentów.
Barcz mijał to wszystko na czele swej świty obojętnie. Nie odpowiadał na ukłony ani pozdrowienia, wpatrzony w jakąś — wyższą od rzeczywistej — przestrzeń.
Zprzodu dzwonił przed nim ostrogami adjutancik, głośno, zbożnie, niby przed monstrancją.
I tak, ścisły, prostokątny, jakąś sobie tylko dostępną nieśmiertelność wszędzie widzący, — wszedł pułkownik do apartamentów Dąbrowy.
Pułkownik Dąbrowa czekał w pierścieniu najbliższych oficerów oraz kilku ujeżdżonych dostatecznie tuzów miejskich, pod portretem glansowanego cesarza, blady jak płótno, historycznie wsparty na biodrze.
Barcz zatrzymał się. Podczas, gdy oficerowie stawali za nim z krzepkim trzaskiem obcasów, — badał wzrokiem otoczenie.
Wszyscy tu byli w odznakach, z gwiazdkami na epoletach, każdy z piersią wielokrotnie przebitą żelaznemi dżetonami.
On jeden, — bez odznak, — wysoki, cichy, — z szarości, z ubóstwa, z pokrzyw żołnierskiego łachmana utkany.
Zaległa zupełna cisza.
Wreszcie Dąbrowa nie wytrzymał i rzucił w nią czarnemi dziurami nosa dwa głośne, srogie prztyki.
Policzki Barcza nabiegły czerwienią. Wyprostował się okazale i potężnym warczącym głosem: — Uważam za pierwszy swój obowiązek...
Skreślił pokrótce przebieg boju. Podniósł znakomitą dyspozycję brygadjera Dąbrowy. Wreszcie razem z odzyskanem miastem przekazał potomności wdzięczność dla poległych. Następnie, jeszcze głośniej, mówiąc już niejako do tej, jemu samemu tylko dostępnej strefy nieśmiertelnej:
— Mój drugi obowiązek, panowie... — W pełnym obrocie ku Dąbrowie: — Panie generale!
Dąbrowa cofnął się. Wszystka krew spłynęła mu do serca, tryskając stąd smugami czerwieni do mózgu, do pięt, do końców palców.
— Za drugi mój obowiązek — głosił Barcz, wstrząsany rytmem bezwzględnej prawdy objawienia — uważam zakomunikować panu i jego podwładnym, że z dniem dzisiejszym armja Rzeczypospolitej liczy pana w poczet swych generałów...
Z szeregu oficerów, wyprostowanych nagle, wyprządł się silny dźwięk ostróg.
Dąbrowa skulił się. W pierwszej chwili uczuł się skrępowany. Jakby wzdłuż i wszerz oblepiony pstrą banderolą jakiegoś straszliwego cła... Rychło jednak pstre smugi znikły z oczu. Pierś uniosła się wysoko, wydychając ostrożnie na pokój masę zapartego powietrza.
Odpowiedział Barczowi w krótkich, skromnych, natychmiast znalezionych słowach i, dopiero odbierając gratulacje, syknął poufnie nad schyloną, pokraczną głową Pycia:
— A to dranie...



III
PORCJA CZUŁOŚCI

Zjechawszy do Warszawy, znalazł się Barcz w przyśpieszonem tempie pracy. Od rana do późnej nocy. Od późnej nocy — do rana.
Bez przerwy. Wytężona przytomność woli iskrzyć się zaledwie mogła w pozorach ciała, — w blasku spojrzeń, w zwycięskim uśmiechu ust, w błyskawicznym rozłamie utrudzonego czoła.
Nie można było okazać, jak drogo wysiłek kosztuje. Generał Barcz nie wiedział kiedy śpi, je, ani ile już minęło dni. Stracił najzupełniej poczucie swego osobistego życia.
Tymczasem prócz pracy organizacyjnej, prócz wojny na wszystkich końcach kraju, prócz kłopotliwej tendencji ludowego rządu, — tych kilkanaście czarnych, wyświeconych surdutów, — musiał się jeszcze gryźć z najbliższymi.
Jakże daleko było, już nie do gładkich, lśniących, lecz choćby do ubogich drewnianych ram, w któreby ująć się dało tę ciężką pracę i walkę!?
A tu, mało działać, — tu gryźć należało...
Jakież szczęki temu nadążą?!
Paliło się już przeciw Barczowi w prasie, paliło się na otwartych granicach państwa, paliło się w tubylczej mafji wojskowej, która biegała po mieście w ciemnych, rosyjskich szynelach.
Nazwisko wodza tej mafji, generała Krywulta, odęte mnóstwem roztkliwiających zasług, kładziono Barczowi przed oczy ze wszystkich stron. Musiał potykać się o nazwisko to co krok.
Obcy czekali — kiedy się na niem przewróci, — swoi — kiedy je zgniecie...
Swoi: — srodzy, wierni, z równoramiennym krzyżem, wpisanym w żelazne koło, niby z godłem kieratu na piersiach.
Musiał ich wszystkich rozczyniać w sobie, roztapiać... Czynił to parę godzin dziennie, na Zamku królewskim, w gmachach sztabu na placu Saskim i u siebie w domu, do późnej nocy.
Była to szczególniejszego gatunku męczarnia. Każdy z nich czuł się najlepszym, najdzielniejszym, najszlachetniejszym!
Mieć do czynienia ze samymi doskonałymi ludźmi, cóż za męczarnia!
Słuchał ich oparty o ramę okna, wpatrzony w wielkie podwórze zamkowe.
Rano w Zamku, po południu na Saskim placu, w ślimaku niezliczonych pokoi dawnego sztabu rosyjskiego, z widokiem na rozdęte, wodogłowe kopuły cerkwi. Znów wsparty o okno, z dali białego nieba czerpiący przykładną obojętność.
Dawny, wypróbowany „materjał ludzki“ sunął przed nim stopniowo i stanowczo, tak właśnie, jak tylko przeszłość narzucać się umie.
Po każdej spowiedzi Barcz dziękował wzruszony — i rozsyłał powoli tych wiernych na dalekie posterunki, gdzieby znów mogli przykładnie walczyć.
— Jako jeden karp w stawie karasiów... — Mówiąc to — ciągnął wgórę barczyste łopatki: — Musimy tak... Niewesołe, — ale dla państwa konieczne. Musimy.
Klepał tych szanownych pielgrzymów konspiracji, czcigodnych wypędków, natchnionych zabijaków w rozdęte, twarde piersi.
— To trudno... Macie przecież teraz własne państwo.
Gdy się zaś kto skarżył, czy też ze względu na żonę, dzieci, stolicy porzucać nie chciał:
— Półtora roku nie byłem w kraju, — skrzeczał Barcz, — mam tu w mieście rodzinę. Żonę, matkę. Dotąd ich nie widziałem. Nie wiem nawet jeszcze — gdzie mieszkają. No?
Matkę pragnął już dawno zobaczyć, lecz obawiał się, że mieszka razem z żoną. Uważał, że żona pierwsza powinna go była odszukać. Zawsze tak było dotąd.
To też głos świeżo mianowanego generała Barcza, ożywiony nieoczekiwanym zawodem, nabierał jeszcze większej siły.
— Chcecie, bym was mierzył inną miarą, niż siebie?
Wieczorem zaś — u siebie...
Nie miał nawet własnego mieszkania. Stał na kwaterze u dawnego towarzysza jakichś całkiem zapomnianych czynów, gwałcony gościnnością, obfitem jadłem, wybornem posłaniem z margrabskiemi floresami, które codzień rano dawały znużonym oczom miłą rozrywkę.
Gwałcony jadłem, posłaniem i czcią dawnego przyjaciela.
Jakże odmawiać, gdy każdy krok wśród dziejowych pamiątek, częstokrotnie przetkanych tabetycznym bambusem wiedeńskim, sprawia komuś zaszczyt i powoduje na każdem miejscu siedmiu pokoi lokalne, lecz uroczyste święto?
Wieczorem tedy u siebie albo radził poufnie z ludowemi surdutami rządu, — [byliśmy klapą bezpieczeństwa, zrobiliśmy swoje, jest nas za mało, zamykać budę!?] — albo znów spowiadał się wzajem z najbardziej wtajemniczonymi wiernymi.
— Gawęda gawędą, — zakończył późnego wieczora miły gospodarz, margrabia Przeniewski, drugi w Polsce margrabia Świętego Cesarstwa, — ale wszyscy macie porządne mundury z doskonałego kortu, a nasz generał, co — moi przyjaciele?
Powiedziane to było wypieszczonym głosem już przy drzwiach, w przedpokoju.
Zawstydzili się. Okazało się bowiem, że sukna takiego, zdaje się, niema już w Warszawie.
Barcz, w swojej kurcie żołnierskiej jeszcze z pod Przemyśla, wyglądał istotnie nader ubogo.
— Ja nie dlatego — mówił Przeniewski, świecąc kandelabrem na powrotnej drodze do salonu, — żeby przykrość robić naszym chłopcom... Ale, gdybyś mi dał powiedzieć, generale...
Zasiedli naprzeciw kominka. Przeniewski poprawił ogień, dorzucił drewien i zamilkł, wpatrzony w Barcza ciepłemi oczyma legawca.
Generał odpoczywał, słuchając ciszy, nieustannie przerywanej strzelaniną. Ze szpitali. Żołnierze upominają się w ten sposób o opatrunek, czy wizytę lekarską.
Przeniewski usadowił się na starym podnóżku i, odchyliwszy wbok zalotnie dużą, kościstą nogę, zaczął paplać.
Barcz był przygotowany na dość znaczną ilość tej prozy. Namaszczone zgięcia głosu margrabiego, pieszczotliwość słów, ptasie troski, niby poślady spadające poprzez zdania, kołysały generała. Ocknął się dopiero przy końcu potulnej perory, gdy Przeniewski, złożywszy ręce do modlitwy, jął „błagać.“
— Dosłownie błagam was, generale, nie wzbraniajcie się naszej arystokracji! Udzielcie się jej choć trochę. Wszystko polega na nieporozumieniu tylko. Cały Krywult i cała jego moc w tem, że wy wzbraniacie się ciągle! I dlatego ja naszym chłopcom powiedziałem. O mundurze dla was.
Barcz pogłaskał swego starego przyjaciela po wonnych puklach. Ziewnąwszy szeroko, mianował go osobistym adjutantem do spraw mundurowo-towarzyskich.
Adjutant wziął się do rzeczy i już drugiego dnia między sesją a posiedzeniem wtargnął do sztabu, oznajmiając, że w ważnej sprawie czekają, — wymienił najtęższe nazwiska wojskowej konspiracji.
Ruszyli samochodem, — do krawca.
— Co za idjotyzm, — niecierpliwił się Barcz — nie mam czasu na takie błazeństwa.
— Nie błazeństwa — przeczył Pyć z przedniego siedzenia — przeciwnie. Delegacyjnie, komisjonalnie ofiarowujemy wam ten korcik. Powinno się to rozgłosić. Niech lud wie, jak to najlepszy pośród nas bez portek —
Rasiński nie był za tem, wygórowana bowiem cnota „prestiż osoby“ obniża tylko.
Krawiec młody, — na dorobku.
— Całą naszą niepodległość ubieram, panie generale.
Czekał już z centymetrem na szyi, z klapami tużurka zjeżonemi od szpilek.
Przeniewski modlił się śpiewnie o rozebranie się do bielizny, — ten mundur musi leżeć, jak ulany.
Wtajemniczeni przyjaciele czekali cierpliwie, krojczy, jakby raz jeszcze przed tak odpowiedzialnem użyciem, obłaskawiał centymetr.
Barcz zaś rozbierał się, czujnie bacząc na skupione oblicza przyjaciół. Chwilę tę bowiem uważał za próbę pewnego rodzaju...
Oto stał tu wysoki, szeroki, w spoconej, pomiętej koszuli, we włóczkowych gatkach niebieskich, rozerwanych w kroku, z piętami, niczem różowe policzki niespodzianie wychodzącemi z dziurawych skarpetek.
Krawiec rzucał szarą głowę biegle w różne miejsca postaci, mierzył radośnie i natchnionym patosem wywoływał liczby długości.
A Barcz podczas tych kilku chwil zrozumiał, że wyrobił pomiędzy towarzyszami swymi należytą względem siebie odległość. Żaden z nich, w „obliczu“ przetartych pośladków, gołych pięt i spoconej koszuli, nie pozwolił sobie na żarty, jakie zwykle powoduje codzienność, niespodzianie okazana.
Patrzyli przychylnie, jak Przeniewski zamawia po dwie pary spodni do każdej bluzy, walczy o jakieś klinki w pasie i rozważa srebrne szczegóły odznak.
Barcz, wciągając swe wytłoczone spodnie, słuchał tego wszystkiego z niesmakiem. Zdało mu się przez chwilę, jakby w obecności niepożądanych świadków rozkapryszony margrabia wybierał dla niego osobliwszego rodzaju liberję.
Była to zaś najczulsza strona generała. Sam nakładał chomąta innym z wprawą i szybkością nadzwyczajną, nie znosił jednak, nawet w żarcie, by się to jego tyczyć miało.
Tak już nałożył liberję Rasińskiemu, który z rewolucyjnego pisarza stał się redaktorem wojskowego bombastu. Tak już nałożył ją Jabłońskiemu, który z wielkiego dyrektora banku miał się stać przysięgłym organizatorem wojskowego sądownictwa.
Dziś właśnie miał ją generał jeszcze lepiej zacisnąć na Dąbrowie. Odebrawszy mu poprzednio dowództwo krakowskie, zamówił go do Warszawy.
Umyślnie wysłanym samochodem stawił przed siebie na Zamek, w ponurej nocy jesiennej. I tu przed biurkiem, niby arka wyłonionem z pożyłowanej fali map, zaciętego w upokorzeniu straconej władzy, znów nagle obsypał zaszczytami.
Jak tam, w twierdzy krakowskiej, — brakło Dąbrowie zrazu oddechu.
Ta gęba! — myślał, wnikając z lubością przerażenia w symetryczne kąty twarzy Barcza, — ta gęba — to jest właśnie panowanie.
A on, Dąbrowa z furczącą chrząstką w nosie, to tylko pomsta, chłop...
— Złodzieja stawiacie przy chlebie — rzekł.
— Cienki to chleb — odpowiedział ironicznie Barcz. — Patrzeć trzeba, byśmy innego, zgoła obcego wypieku, jeść nie potrzebowali...
Rozwinął przed bezmyślnem spojrzeniem Dąbrowy całą machinację Krywulta. — Cacusie na nas dybią. Więc generale, was, jako stróża stolicy i bezpieczeństwa tych naszych ludowych surdutów panujących... Żebyście był, — niby oko przy mózgu. Kwatera na Zamku, okna dają na Wisłę. Z tradycją, — lokal zowie się „Pod blachą.“ Gdzie książę Józef po Moskwie odpoczywał. Odpowiedzialność historyczna.
Historyczna... A jeżeli? — Bo nagle uczuł Dąbrowa, że mimo nieproszone nagrody, trzeba te sprawy wszędzie siać, protegować, rozpowiadać. — A jeżeli ta historyczność przestanie naprzykład, obchodzić ludzi?
— Nie będzie nas już wtedy.
— No to dzieci nasze będą.
— Ja nie mam dzieci.
Istotnie, teraz dopiero, znów od tak dawna, przypomniało się Barczowi, że ich nie ma. Ta myśl miała swój kształt osobliwy. Niejako własną formułę plastyczną. Widział wtedy zawsze swą żonę, nago, na łóżku, — rozpacznie bijącą się drobnemi pięściami po dziewiczym brzuchu.
— A ja mam — oznajmił Dąbrowa. — Pięcioro. Trzech chłopaków i dwie dziewczyny.
— Więc tem bardziej — śmiał się Barcz — to już całkiem historyczna odpowiedzialność.
— A jeżeli kiedyś — zacukał się Dąbrowa — ta historyczna odpowiedzialność przestanie ludzi obchodzić?...
— Starczy, aby obchodziła jeszcze wasze dzieci.
— Moje dzieci? — Dąbrowa tępe spojrzenie wbił prosto w wypukłe guzy matematycznych zdolności barczowskiego czoła. — To znaczy, że lepsi ludzie mogą sobie to już minąć, a tylko moje dzieci, — ponieważ ja kiedyś byłem biedakiem. Więc moje dzieci tem kłamstwem będą mogły żyć.
— Teolog w szlifach generalskich. O co wam chodzi, Dąbrowa? Nie chcecie historycznej odpowiedzialności? Nazwijcie to sobie w takim razie sprawą obowiązku, pensji, deputatu, skwarków, mąki, sytych brzuszków waszych dzieci.
— Czyli — wyprostował się Dąbrowa — mam służyć za ochłap.
— To pan, generale, tak mówi, — uśmiechnął się Barcz — ja to nazywam historyczną odpowiedzialnością.
— I nic innego nie widzisz.
— Generale! — krzyknął Barcz.
Dąbrowa usłyszał w okrzyku te same suche, uroczyste tony, które mu na głowę spadły przy powitaniu w twierdzy krakowskiej. Stropił się. W uroczystości wezwania tego bowiem śmigał rozmach bata.
Podali sobie ręce po bratersku.
I tak noc w noc z służby ojczyźnie, niczem z biura stręczenia sług, wracał Barcz późno, wyczerpany, pełen miazgi najrozmaitszych poczynań! Pełen głosu wszelakich bataljonów, które skarżyły się hughesem na niezliczone braki, pełen zwady o personalja, unurzany po uszy w plotce stołecznej.
Mało nie wybuchnął, gdy mu dziś, po tem wszystkiem, urządzono w domu przedstawienie.
Zastał salon w półmroku kominka, na stołach rozłożone mundury generalskie. Pod ścianą stał Przeniewski, blady, trzaskający nerwowo z artretycznych palców.
— O... — zdziwił się Barcz, widząc na przyjacielu odznaki rotmistrza.
Przeniewski, niecąc wątłe słowa pokorną wargą: — Mówiłeś sam, generale, bym ci adjutantował. Zresztą... — Długie, grube ręce złożył sobie na podołku, nito w obronie niewinności. — Zresztą, rok śledztwa, przerwane studja prawnicze... Wygnanie... Rodzina cała przeciw mnie. W Marsylji nosiłem worki. W Ostendzie lekcje tańca dawałem. W Paryżu za modela... Sześć lat. I za wszystko, — trzy gwiazdki. Czyż to tak dużo, generale?
Żartobliwa litość owładnęła Barczem. — Tak na sprawy patrząc, — uśmiechał się — należałoby rozdać wszystkie zaszczyty, całe państwo...
To nie jest żaden precedens — paplał przez łzy Przeniewski, — pomyśl generale, czy dużo masz Polaków, coby mieli za sobą sześć lat katorgi — a byli margrabiami?
— Nie jest precedens, — nudził się już Barcz — ale w zasadzie... Państwo nie wynagradza ludzkiego cierpienia. Co najwyżej, raczy je oszukiwać.
— W zasadzie, — w zasadzie... Jeżeli chodzi o zasady, to byłem, służyłem. Moje papiery. —
Z papierów tych wynikało, że służył w rosyjskiej armji, że miał być praporszczykiem, że właśnie walka o wolność nie pozwoliła mu dosłużyć...
Barcz postanowił ustąpić, coś tam zatwierdzić, podpisać, pewien, że gładkie chirurgiczne ramy zniosą tę jedną plamkę z łatwością.
— Teraz będę mógł bywać z tobą w świecie, w naszym świecie, który, generale, z nogi na nogę przestępuje, by cię poznać!
Umówili się, że Przeniewski o trzeciej po południu zamelduje się w sztabie, zaś o czwartej wyjadą do tych kilku domów arystokratycznych, które.
— Już od tak dawna, od tak dawna się palą!
Punktualnie o trzeciej zameldował się Przeniewski, naperfumowany i zbożny.
Pozostawała jeszcze godzina. Generał poświęcał ją dziś przygotowaniu materjałów dla obcych misyj, oraz delegatom żydów kresowych.
Gdy, mimo, iż miał już nikogo nie przyjmować, otwarły się wstydliwie drzwi, i Przeniewski stroskanym głosem:
— Matka pana generała.
— Moja matka! Czekajno pan...
Wszystko nagle pochyliło się i niepojęta bliskość powstała zewsząd. Płachetki najprostszej wiary przefrunęły chyżo, zda się, tuż przed oczami, pomieszane z odwiecznym kłopotem.
Barcz chciał opanować się, tymczasem gniew mu uderzył do głowy.
— A pan co?! Naturalnie, — prosić!
Sam otworzył drzwi i, poskromiwszy dziecinny nieład, uśmiechu, rzekł jasno: — Proszę.
Poczekalnia pełna była ludzi.
— Pani Barczowa, — proszę.
Z pośród ciżby austrjackich kożuszków, czerkieskich cuch, niemieckich płaszczy, polskich świtek, z pomiędzy wodnistych referentów i rumianych wodzów frontowych, wysupłał się czarny węzełek, który lekko posuwając nogą, jął dążyć przez salę audjencji ku drzwiom.
Barcz znał to salonowe powłóczenie lewej nogi. Pamiętał je z czasów, gdy matka biegała za nim prosić do gimnazjum, gdy uroczyście szli do teatru po maturze, gdy w domu były imieniny.
Zamknął drzwi starannie.
Nito suche, chwiejne mchy, spadły mu na ramiona drobne objęcia. I, niby oblicze świata całego, stare, kochające, — zjawiła się przed oczami twarz pomarszczona.
— A co? — żartowała Barczowa, płacząc, — może ja się mam bać swoich dzieci? Jeszcze czego?!
— Głupiec. „Niema pana generała“. Dla ciebie durniu, — zwróciła się karcąco ku drzwiom, — generał, a dla mnie — Stasiek mój!
Barcz trzymał ją w objęciach i, gładząc po plecach z nieopisanem wzruszeniem, wyczuwał te oto suche kości matczynego ciała, które go na świat wydało.
Opowiadała, że koledzy, jego podwładni, nadal u niej bywają. Że ciężko o własnem dziecku dowiadywać się od obcych.
— Czemuś, synu, taki srogi, taki zawzięty, — czy warto?
Lecz wychyliwszy się nieco z uścisku na pokój, patrząc na olbrzymie płachty map, zryte linjami frontów, upstrzone chorągiewkami.
— Mocny Boże! Co za praca. Ho ho! Mój syn u szczytu władzy.
— Mama też u władzy, jak widzę! — przygadywał nieznanym sobie orderom, zdobiącym pierś matki.
— To nic nie jest, — odznaki miłosierdzia, którego nigdy dość.
Przeprowadził ją do biurka i posadził na krześle interesantów.
— Czy wiesz, synu, drugi raz w życiu jestem w tym gmachu. Raz, — kiedy to ojcu tak nie szło w tym Erneścinie, nie słyszał już dobrze i tutaj trafił w czasie wojny japońskiej. Prosił, żeby go wzięli na doktora wojskowego. Tędy poszedł z podaniem, a ja czekałam na dole. Z samym generałem Puzyrewskim mówił. Ale powiedzieli, że za późno, że za stary.
Rozglądnęła się ostrożnie.
— Może tu siedział w tym pokoju, na tem krześle?... Biedny stary nie dożył.
Zapukano. W drzwiach ukazał się Przeniewski.
— Nikogo! — burknął Barcz.
— A o czwartej?...
— Nikogo! — krzyknął generał, jakby schwytany na gorącym uczynku.
— Ale może się naprawdę przeszkadza?! — przestraszyła się Barczowa.
Uspokoił ją. Nie przeszkadza się. Jeżeli jednak tu pozostaną, to ciągle będą jakieś sprawy i interesanci.
— Ciągle? We dnie i w nocy?
— Tak, tak, ta maszyna pracuje dzień i noc.
— Więc jeszcze tylko trochę... Pewno jesteś bardzo zmęczony? — Musiała się nacieszyć rozmiarem biurka. Ilością potrzebnych ołówków, cyrkli, wypukłą soczewką do badania map. — A kurz wszędzie! Prawdziwe męskie gospodarstwo!
— Nie mogę przecież tutaj z żoną urzędować.
Ucieszyła się, że wspomina o żonie.
Zebrali się do wyjścia. Szła przodem, uroczysta w pstrej ciżbie oficerów, znów wytwornie pociągająca nogą.
— Więc ty się nie wstydzisz rodziny? — Musiała to powiedzieć, ale dopiero tu, już całkiem pewna swego Staśka, przejęta zaszczytem samochodu, błękitną emfazą benzyny, kołysana na skórzanych drogich poduszkach.
— Któż mówi o wstydzie?
Oburzył się tak ostro, że się przelękła.
— Jak można wogóle dawać podobne pytania? — Pytanie to bowiem dotykało istotnie jakiegoś kłębuszka niechęci, której doznawał, myśląc „o tem wszystkiem“.
— O wstydzie niema mowy. Jeżeli dotąd nie byłem u was, to może właśnie dlatego, aby mieć po swej stronie sobie samemu wyrządzoną krzywdę. Żeby się łatwiej móc przeciwstawić prośbom i żądaniom tych wszystkich ludzi, którzy w imię przywiązania, czy swych rodzinnych uczuć, nagabują mnie ciągle. Widziała mama chociażby dziś, co się dzieje!
Mieszkanie matki nie było, na szczęście, wcale kompromitujące. Znacznie lepsze, niż za Niemców. Oczywiście, jak zawsze od śmierci ojca, uczepione do „dzieła“ społecznego. Jeden mały pokój, zrośnięty z kilku wielkiemi landarami, w których się wyczynia dobroczynność.
Pełno tu było niskich, szkolnych ławek, nastrzępionej po kątach mierzwy różnokolorowych wycinanek, pełno lepkiego slojdu, a na stołach całe pokolenia notesów.
— Śmiać mi się chce, — westchnął Barcz, patrząc z honorowej kanapy w otwartą amfiladę szkółki, — jak to mama ciągle urządza.
Spoczęła obok z widocznym zamiarem dłuższej rozmowy.
— A śmiej się. Co mi tam. Myślisz, — bawi się stara. Ale, mój drogi, swoje dzieci już wychowałam. Tyś na swojem. Janek — mówiła o młodszym bracie — kręci się w interesach po prowincji. Wnuków się od ciebie nie doczekałam, więc się innym spłaca tę resztę życia. Przygarnia się to bezdomne maleństwo. — Ruchem dumy wskazała rząd ławeczek, niby mętne kry błyszczących niewysoko nad poziomem podłogi.
— A każde z tych dzieci, gdy tylko już trochę rozumie, uczyłam waszych żołnierskich piosenek.
Gdy cię nie było, miałam wrażenie, jakby te wszystkie dzieci o tobie śpiewały.
Barcz niczego tak się nie bał, jak sławy wśród maluczkich. Nakazuje ona niezłomne gesty i nieobliczalne czyny. Wolał się dowiedzieć, z jaką instytucją jest matka teraz w związku, czy aby nie coś zanadto „skrajnego“? Kto łoży na dzieci, skąd się wzięło to mieszkanie?
Nie dowiedział się dokładnie. Wchodziło tu w grę tysiąc różnych instytucyj, kapitałów, pożyczek. Już wnosić mógł, że rada miejska i magistrat, bo w pewnym okresie opowiadania burmistrz się ciągle wyłaniał na powierzchnię. Lecz niebawem burmistrz znikł i ziemianie przesłonili wszystko.
— Zresztą — dworowała matka — pomoc ta potrzebna jest tylko przez zimę. Na lato wywożę „robaków“ do siebie, pod Warszawę, do naszej Nicei, — do Erneścina.
— Zawsze ten Erneścin, mamo — westchnął Barcz.
Założony jeszcze przez ojca, doktora Ernesta Barcza, w „suchszem, niż pieprz powietrzu“, — igły, słońce i piach, — obmyślony, jako pensjonat, w kilku dużych drewniakach i murowanej rezydencji, — zżarł ów Erneścin wszystkie oszczędności rodziny, potem zrodził grube długi, które obecnie dumą napełniały starą Barczową. Świadczyły bowiem wymowniej, niż wszystkie opowiadania, ile wśród powszechnego upadku majętności była warta ta rzecz, — na ruble w złocie.
— Rzeczywiście mama postawi na swojem i Erneścin błogosławić będą jeszcze pokolenia!
— Nie żartuj, jak długo nie wiesz.
Okazało się, że nie wiedział o niczem.
— Nietylko pokolenia, — ale może już własne dzieci. Za to, żem im ocaliła złote jabłko. Przedewszystkiem — rozdrapać to chcieli Niemcy. Właściwie, może nawet nie tyle oni, — a swoi, Polacy. Stróż...
Wypowiedziała to słowo z zabobonną nienawiścią, otulając się rękami, jakby przed chłodem dojmującym.
— Stróż... Już na „ty“ był ze mną. Ja, — żeby jak co roku domy odświeżyć, załatać, a on, — pocoś tu, dziadówko, przyjechała? Mnie to powiedział, za to, że osiem lat mój chleb jadł. Powiedział tam, pod grabami, gdzie żelazna ławeczka. Na samą Wielkanoc. Idź do komendanta — woła, — tam ci nakładą. A tu deszcz ze śniegiem i wiatr. Płakałam, jak nigdy w życiu. — Herr, — mówię komendantowi. Herr, — mein Mann tot. Mein Sohn im Felde...
Nie dokończyła. Radosne fanfary zadrżały w głosie.
— Teraz co innego! Teraz mi syn wszędzie pomoże. Teraz chodźcie do mnie, czyto z podatkiem, czy oszacować moje szkody wojenne, — wszystkie dachy zerwali Niemcy. Teraz dajcie mi mego pana stróża. Teraz mnie rekwirujcie. Powiem tylko, — „matka pana generała Barcza“.
— Jeżeliby już mama tak miała mówić, wystarczy samo „generała Barcza“. Zresztą, cóż ja mogę pomóc właściwie?
— Co ty możesz? Gdybyś się nami interesował.
Zaczęło się najcięższe, rozmowa o rodzinie, — zawsze był taki wytrawny, zimny sędzia.
— Więc, — Janek się kręci w interesach, nie jest żadnym orłem, ale... Chce sprzedać swą część Erneścina, — żeby kapitał do obrotu. Nachodzi się, nabiega. Pracuje w „rękawicznym“ interesie. Z hurtu na detal. Jadzia?
Matka popatrzyła na syna, wgórę, niby z pod niskiego kamienia na szczyt wysoki. — Nie zajdziesz do niej wcale?
— Jakto? — obciągnął bluzę stanowczo. — Zaraz tam idę.
— Jadzia, nie można powiedzieć, dumna. Słowem nie piśnie...
Znał tę dumę i hart. Ale po dwóch latach rozłąki? Nudził się, słuchając pochwał o żonie.
Że potrafiła urządzić ten teatrzyk marjonetek dla dzieci. Chyba pierwsze u nas marjonetki i w dodatku, „na pedagogicznych zasadach“.
— Ja ją chciałam tu, do siebie, ale to za gruba robota.
Barcz, jakby już wszystko wiedział i teraz odnajdywał tylko, — strudzone, niepotrzebne, zakurzone.
— Tak, więc z tych studjów nad architekturą teatr marjonetek... Mamie zawdzięczam, że Jadzia też ma, bzika co do dzieci.
Barczowa z rezygnacją pochyliła głowę.
Mrok był już prawie zupełny. Barcz przestał rozróżniać się w odbiciu lustra.
Tylko jeszcze błyszczało w szybie srebro kołnierza i, niby kręte blizny, splot sznurów na piersi.
— Już czas iść. — Całował pokolei ręce matki, nie mogąc się opędzić uczuciu, że z każdym pocałunkiem zwraca jej wszystkie kłopoty. I Jasia, i Erneścin i marjonetki.
Poszedł piechotą. Pragnął być sam. Czuł, że niby woda rozpędzona, — chyba spłynie... A może znajdą się jakieś proste ramy, które pogłębią przeciek siły i powiodą całkiem gdzie indziej?
Pod wskazanym adresem niełatwo było odnaleźć teatrzyk.
Zaledwie jedna lampka elektryczna w szmacianej nogawce oświetlała malutki, ręcznie pisany afisz. Poznał pismo żony odrazu. Wstyd mu się zrobiło, że litery rondowe, tak ongiś drogie i tajemnic pełne, wypinają się, tu oto, publicznie, w przypochlebnych półkolach długiego tytułu.
Ze słów ogłoszenia biła cierpka wesołość, która nudzi zbyt hałaśliwą obietnicą.
Uderzyło przytem Barcza wielkie zróżniczkowanie cen wstępu. Dla małych, mniejszych, dla dzieci na ręku, dla starszych, przed, po południu, w niedzielę, dzień powszedni.
Złożył to na znaną sobie drobiazgowość Jadzi. Wiadome rzeczy, — spać nie poszła, póki wszystko nie było ułożone, żeby się szwy koszuli nie gniotły i oczka w pończochach nie męczyły.
Teatr umieszczony był na pierwszem piętrze, od frontu. Widać szedł nieźle, gdyż już w sieni stał ogonek.
Barcz zajął w nim kolejne miejsce. Dopiero w połowie piętra dowiedział się, że posuwa się w ogonku Taniej Kuchni inteligenckiej, która drzwi w drzwi sąsiaduje z teatrzykiem. Ponsowy z gniewu i nieokreślonego uczucia wstydu, wyszedł stąd, prosto na górę, do teatru.
Obowiązki biletera spełniał mały, zasmarkany z zimna chłopaczyna. Odebrawszy zachłannie należytość, wprowadził generała do sali.
Na szczęście przedstawienie było już w pełnym toku.
Barcz usiadł chyłkiem, gdzieś na skraju, przejęty bezsilną litością.
Widzów prawie nie było. Tu i tam niby śnieżny, samotny bałwanek, widniał w pustym rzędzie krzeseł biały płaszczyk dziecinny, otoczony czarnemi grudami rodzicielskich palt. Publiczność zdawała się nie brać żadnego udziału w przedstawieniu, głuszonem przez hałas drzwi z sąsiedniej kuchni inteligentów, wpatrzona w płomienie gazowe, które tryskały ze specjalnego aparatu poniżej sceny.
Miały one ogrzewać bardzo zimną widownię, udzielając równocześnie trochę ciepła za kulisy.
Scena ustawiona była tak nieszczęśliwie, że ciemniej było na wszystkich jej planach, niż w pokoju. Kręciły się po niej, wadząc o papierowe kulisy, małe, drętwe figurki: Skaucik, krakowianka, juhas, żołnierz, szlachcic, — popierane ztyłu niestrudzoną gadaniną i okolicznościowym śpiewem Jadzi.
Barcz miejsca sobie nie mógł znaleźć, słysząc, jak żona zmienia głos, mówi grubo, cienko, dziecinnie, starczo, to znów jeszcze jakoś inaczej, — na wychowawczych osnowach wzorowej dykcji.
Gdy zaś z okazaniem się długiego krokodyla, zionącego mdłym zapachem trociczki, jęła śpiewać pod dźwięk pianina rytmicznie i martwo, — „dylu, dylu, krokodylu“. — Barcz zlane potem czoło schował na poręczy, krzesła. Głos Jadzi, nicowany na wszystkie sposoby, sprawiał generałowi niewymowną przykrość. Tłukł się po pustych kątach, mieszał się z sykiem gazu, wywołując przestrach wśród nielicznych dzieci.
Nareszcie mała pieluszka kurtyny uwięzła w połowie drogi. Odkręcono lampki elektryczne. Z okien, ze ścian, z sufitu wyskoczyły plamy chudych, papierowych kwiatów.
Publiczność uciekła szybko, rzucając poza siebie sztywną ciszę samotnego światła.
Barcz wstał z krzesła i czekał.
W ustawicznym huku trzaskających drzwi „inteligencji“ słyszał, jak żona rozlicza się za bilety. Jak daje oberwańcowi rozrzutki, żeby biegał przed szkoły i rozdawał.
— Nie masz się czego wstydzić, ten teatrzyk więcej wart od każdego kina.
Generał ruszył w stronę przedpokoju, — spotkali się w drzwiach.
Wyciągnął obie ręce. Jej twarz przejęło drżenie, w wodnistych oczach zadrżały fale ciemnej, głębokiej radości.
— Czy być może? — Podała mu palce sine i zimne.
Trzymał je spokojnie w wielkich dłoniach.
Jeszcze goniły się na puszystych policzkach żony szczęśliwe łuny, jeszcze smugę brwi marszczył niepokój, jeszcze pierś, kryta żabotem, stała wysoko w westchnieniu...
Patrzył na żonę coraz pewniej, spłożąc się oczyma przez biodra, wdół, ku końcom trzewików.
Usiedli w pierwszym rzędzie, przy płomieniach gazu, naprzeciw sceny.
Poczęstował papierosem.
— Spory kawał czasu, mój kochany... — Teraz dopiero zmącony ich oddech ułożył się. Na przebiegu warg pobladłych ściągało się drżenie w mały, płochliwy deseń.
— A może zapłaciłeś za bilet?
Pokazał jej zmięty kupon.
— Trzeba było chłopcu powiedzieć, — ja się też dziwiłam, kto dziś kupuje w pierwszym rzędzie, pełny bilet? Nawet bałam się, czy nie jaki sprawozdawca. A wiesz? Siwiejesz, Stachu!
Potoczył ręką przez włosy. I jakby rozgrzeszony tą uwagą, w krótkich słowach, niefrasobliwie złożył, — wyraźnemi ruchy prawie, że zsypał żonie na kolana koleje swego życia. Było tak ciężkie, tak zewsząd obwarowane odpowiedzialnością, że któż mógł rościć pretensje?...
Nie przejmował Jadzi ciężar tego brzemienia. — Tak żyjesz, — zauważyła spokojnie, — widać tak chcesz.
Uśmiechnął się ironicznie.
— Chodź, pokażę ci całe moje przedsiębiorstwo.
Prócz wielkiego pokoju, przeznaczonego na widownię, była „jeszcze“ zboku poczekalnia. Zwiedzili naprzód zakulisy teatrzyku.
Wszędzie tu tkwiły lalki o twarzach połyskliwych, rozmazanych, jakby pokrytych bliznami oparzelizny. Na małej kozetce przy pianinie leżała gruba, biała sukmanka wołyńska.
— W niej ogłaszam mojej publiczności ewentualne zmiany programu.
Wolałby, by to była jakaś polska sukmana, krakowska, czy kielecka.
Jadzia wzięła z pod sceny krokodyla, — bo ma na sobie błamik prawdziwej skórki, pożyczonej od kuśnierza, — żeby nie zniszczyć.
— A gdzież mieszkasz? — pytał. — Żeby można swobodniej pogadać.
— Co?...
— Żeby można swobodnie pogadać, — powtórzył łaskawie.
I znów, jaśniejsze, prawie białe wzory lęku przesunęły się po wargach Jadzi. — Mieszkam, „proszę pana“, w kuchni.
Zawahali się przy drzwiach, bliscy sobie, prawie głowa przy głowie, rozdzieleni tylko przekrwionym pyskiem, spoczywającego na Jadzinem ramieniu krokodyla.
Weszli.
Jak zawsze u niej, — ubogo, lecz starannie. Mimo, że urządzić się w tych kuchennych warunkach niełatwa rzecz. Wielka blacha pieca wachlowała się ciągle szaremi arkuszami przykrycia, w wodociągu ustawicznie świegotały krople, ganek zaś, uczepiony nad sufitem naprzeciw okna, zasłaniał część pomieszczenia, jakgdyby lożę stanowiąc, — pełną widzów.
Z pośród drewnianych balasek tego pawlacza wychylał głowę siwy król w purpurze, husarz, szlachcic, kosynier, czwartak, żydek, legjonista.
— Cóż tam robią te figurki? — pytał Barcz.
— Schną. — Do nowej sztuki.
Usiedli do herbaty.
Spostrzegł, że wśród fotografij rodzinnych, stojących na komodzie, niema już jego podobizny. Widocznie skazana była na banicję... Popatrując przychylnie na wąskie, angielskie łóżko, wypytywał żonę o jej rodzinę. Zawsze zaznaczała tak żywe przywiązanie.
— Mój drogi, cóż ci powiem? Może, jak te kresy trochę odwojujecie... Nawet nie wiem, czy stoi jeszcze nasz dom? Czy ojciec żyje? Mama rok temu umarła. Ja tu chodzę, a tam daleko, nawet nie wiem, jak liście ze mnie spadają...
Jedząc powoli długie kromeczki chleba z masłem, zaczęła nagle opowiadać o tych „swoich“ dwu latach samotności. Występował w nich jako „wartość“ całkowicie już przezwyciężona.
Barcz patrzał na schnącego w kojcu pod sufitem tradycyjnego króla, burzył się i niecierpliwił. Wkońcu ogarnęło go nawet rozrzewnienie, że wypadł z serca żony, schowanego pod angielską bluzeczką.
Jadzia chciała początkowo pracować razem z matką... Nie w żadnej polityce, — nigdy wam nie przebaczę Niemców, — ale przy dzieciach.
— Nie zgodziłyśmy się. Matka twoja rozwija tylko ciało. A dusza?...
Oszczędzenie duszy dziecka zapomocą rozrywki, ale właściwej! Więc marjonetki. Świat literacki ją poparł.
Wymieniła kilka nazwisk potężnych pyskaczy z wrogiego Barczowi obozu. Wcale nie trzeba ich było tak bardzo prosić... Coprawda, wtedy powszechnie myślano, żeś zginął.
— Jakąż to wszystko ma przyszłość? — zadawał pytanie bardzo oględnie.
Postanowiła teatrzyk swój zamienić na ekspozyturę przyszłego wyrobu lalek. W jednym z domów, w Erneścinie. Lalki te odlewać się będzie z papieru maché.
— Papier taki, jak to powinieneś wiedzieć, otrzymuje się ze starych gazet. Zatem surowiec, — nie kosztowny. Formy znajdziemy swojskie u odpowiednich artystów. — A ty? co zamierzasz?...
— A ja? — Opowiadał żonie, czego doznał przez te dwa lata. Jak strasznych prywacyj, jak ciężkich razów i niewdzięcznego losu. Nie byłaż to prawda? — A czy można oddać komuś więcej od prawdy?
— Teraz zaś, tu, — — kończył, wyczerpując przegląd doznanych krzywd i podjętych prac...
Rzuciła mu się na szyję.
— Ja ci zawsze ulegnę, — płakała na szorstkie sznury munduru, — słuchaj, słuchaj... Albo lepiej nie mówmy.
Gdy zaś w obopólnem objęciu przetrwali długą chwilę, westchnęła:
— Wyjdziesz do poczekalni. Ja cię zawołam. Przyniesiesz gazową maszynkę z widowni. Tam się pali niepotrzebnie. Tu też jest połączenie. Będzie nam ciepło, — kochany!
Stare, zwietrzałe wzruszenia opadły Barcza w sali teatrzyku. Dotykał ostrożnie maleńkich rekwizytów, kwiatów, bibułek, szmatek.
Właśnie majstrował koło maszynki gazowej, gdy go dobiegł głos żony.
Czekała w białym nocnym stroju. Utwierdzili maszynkę, założyli połączenie, zgasili elektryczność. Trzy płomyki rozchyliły się na końcu żelaznych przewodów niemal pod ręką Barcza.
— Niby trzy serca, — szeptała mu do ucha, — a czyje trzecie?...
Śmiali się, że niczyje, przybłęda jakiś, — duch.
— Nie przybłęda, — cieszyła się Jadzia, — to jest ktoś trzeci, kto będzie... Zobaczysz!
Rozdziewał ją z białych szmatek, błądząc po gładkiem, chłodnem jak owoc ciele.
Przykręciła gaz. Izbę pogrążył mrok.
Barcz chwycił żonę w szorstkie, sukienne objęcia i złożył na łóżku. Potem zrzucił z siebie dzwoniące żelastwem generalstwo i wśliznął się pod kołdrę.
Niby dwie rwące fale wzbili się w uścisku.
— Co to jest? — Nad głową Barcza pętał się jakiś zimny przedmiot.
— To krokodyl, — śmiała się Jadzia.
Barcz uniósł się na posłaniu, chwycił kukłę za grzbiet, świsnął nią na podłogę. Tak mocno, że aż się chrzęst wydobył z pawlacza, a głowy lalek opadły wzdłuż krat.
— Teraz już sami — cieszył się, gniotąc jej ciało wielką płaską, piersią.
— Sami, — powtarzała Jadzia. — Ty i ja. Jestem, jak ziemia pod tobą... I wiesz? Może tak połączeni, kołyszemy już razem trzecie serce?...
Ocknął się wcześnie, jeszcze noc stała w sypialni. Natychmiast go przepełniły sprawy, — formacje, dyspozycje, rozkazy, depesze, hughesy. Nie załatwił kilku ważnych aktów, które przyniesiono tuż przed wizytą matki.
Szukając spojrzeniem dokoła, spotkał znowu wysoko galerję, z której przypatrywała mu się blada, jakby bliznami lśniąca naręcz głów. Ubrał się, szczelnie okrył zwiniętą w kłębek Jadzię i wyszedł. Zobaczywszy zaś przed sobą, na rogu Brackiej, Chmielnej i Szpitalnej, suche, sztywne przecznice, nito ramy kamienne w łono nocy wbite — ucieszył się.
Ileż bowiem więcej było w tem porządku i prostoty, niż w zakrętach i ciemnościach poszczególnego człowieka?
Przed kościołem św. Aleksandra, tnącym się w puchu mgieł jasnemi płaszczyznami, ogarnęło Barcza zniecierpliwienie.
Zawsze zaczyna się od błogosławieństwa, — pomyślał, — a kończy na prześcieradle.
Poszedł dalej. Drzewa Alei Ujazdowskiej drżały sennie. Pusto było. Mieszkańcy mogą chodzić tylko do północy. Sam przecież popierał był to rozporządzenie.
Zboku nad parkiem miejskim szamotał się księżyc w czarnych chmurach.
Generał dławił pokątne wzruszenia, aby sobie dobrze wybrać najpraktyczniejszą prawdę ze wszystkich nowin rodzinnych. Ostatecznie, — postanowił zmienić mieszkanie i przenieść się do hotelu.
Musi się mieszkać bardziej — „objektywnie“.
Wrócił do sztabu i resztę nocy przestał przy hughesie, każąc grać na elektrycznej klawjaturze omówienia i dyspozycje. Gdy słowa jego iskrzyły się już zapewne gdzieś tam w obozach u krańca ojczyzny — patrzył na metalowe, rozbiegane krążki aparatu, w których mu za każdym obrotem własna twarz ginęła niepostrzeżenie.
Kilkogodzinny pobyt na łonie rodziny nie powtórzył się tak prędko.
Barcz nabrał stanowczego przeświadczenia, że do pewnego czasu musi wszystkie osobiste sprawy poświęcić „wielkiej drodze“. Pamiętny nocy, spędzonej w „marjonetkach“, postanowił się nawet skarcić za przelotną słabość.
Zawezwawszy Przeniewskiego do hotelu, — już mnie nie witają na dzieńdobry, wasze kochane margrabiowskie hafty, — rozszerzył obowiązki adjutanta z mundurowo-towarzyskich na mundurowo-towarzysko-rodzinne.
I gdy jeździli składać wizyty w stołecznej magnaterji, generał, wyprostowany w kącie samochodu, słuchał z niejasnem zakłopotaniem zwierzeń Przeniewskiego o „pani generałowej Jadzi“.
O kresowej dystynkcji, o objawach subtelnej radości, jaką sprawiały bilety Barcza, z powierzonego Przeniewskiemu zapasu składane wraz z kwiatami. O tym teatrzyku uroczym, gdzie teraz pełno było oficerów.
Zwiedzieli się już. Krew zalała generała ze złości.
Stare błazny.
Kiedy sobie uprzytomniał, gdzieś, w salonie, owieszonym krajowymi mistrzami, na strzyżonej ciszy dywanów, wśród płaskich kobiet i żółtych mężczyzn fajfu, że Jadzia „tam“ na wsze strony nicuje swój biedny głosik, a pod koniec w dymach trociczki wyciąga na scenę krokodyla, krytego błamikiem prawdziwej skórki!
Niechże teraz obejdzie dyplomatyczne salony sława tego tekturowego krokodyla!
Barcz zaczął poważnie roztrząsać możliwości. Albo połączy się z żoną...
Nie chciał szukać innego wyjścia. Żal mu było wielkim krokiem dromadera rozbijać małą pracę żoniną, ustawioną potulnie na skraju „wielkiej drogi“. Zwrócił tylko uwagę Przeniewskiego na konieczność sprzęgnięcia może tego teatrzyku z jakąś inicjatywą obywatelską a dyskretną...
Może gdzieś bardziej społecznie i bardziej pocichu, — razem z kakao i z misyjnemi piernikami?
Zresztą był w przededniu zbyt ważnego posunięcia... Wiedział już dokładnie przez Pycia, iż formuje się przeciw „ludowym surdutom“ sprzysiężenie. Że ma być wykonany zamach. Obalony rząd... Wprowadzony nowy, z Krywultem i jego mafją...
Postanowił bezwzględnie temu przeciwdziałać. Szukał jakiejś zgody z Krywultem. Bo nie bał się narazie lewego skrzydła...
Generał Dąbrowa siedział na Zamku pod Blachą, pasł się dobrym deputatem i stróżował znakomicie, szczując wschodnich nowinkarzy i kwasząc ich jak ogórki w mokrych piwnicach Cytadeli.
Należało więc jakoś zręcznie uchwycić prawe skrzydełko. Barcz szukał sposobu. Jakaś uroczystość?... Jakaś improwizacja... Ale w nawale poważnych spraw nie mogło mu żadne dość odpowiednie głupstwo przyjść na myśl. Wybór był nader trudny. Szukano z zaufanemi surdutami, Jabłoński miał to skąpać w sosie prawnym.
Radzono z jakąś komisją „jubileuszowych Zaduszek“.
Wkońcu postanowił Rasińskiego w to ubrać.
— Chodziłoby tu o jakąś nieobliczalną, spontaniczną, bezmyślną świeżość. Pan mi powiedziałeś w Przemyślu coś, co wyróżniło pana ze wszystkich, z którymi miałem wówczas do czynienia. „Radość z odzyskanego śmietnika“... Chodziłoby teraz o coś równie zręcznego. Może panu natchnienie podda jakiś powód, okazję... Radość, którąbyśmy mogli czcić wszyscy razem.
Wówczas Rasiński po długiem zastanowieniu:
— Tylko na starych kościach można warzyć tę zupę. Jako ludzie wolni możemy teraz sobie pozwolić na kult niewoli. Jeżeli to ma nas nie obrazić a „tamtych“ zmusić?... Cytadela! Otwieramy „Muzeum Niewoli“ na Cytadeli. Tam dziś wszyscy, panie generale, bez różnicy partji, możemy zatańczyć, bijąc się radośnie po udach.
Barcz zaaprobował, odrazu rzecz całą sznurując odpowiednio, przez Przeniewskiego ze światem rodu, przez Rasińskiego ze sztuką i prasą — Jabłoński pociągnie togi naszej palestry. — Kazał jeszcze Przeniewskiemu wydłubać na mieście odpowiedniego profesora, któryby wszystko to wzmocnił cementem historji.
I zawczasu przebębnić w prasie! Rzecz miała być gotowa za dwa tygodnie.
Zakończywszy sprawę, zszedł nadół, do Pycia. Instynkt nakazywał mu porozumienie z tym najczulszym i najdelikatniejszym organem życia wojskowego.
Lokale, w których mieściły się biura wywiadu, zawalone były ludźmi.
Mijając różnokolorowych czerkiesów, osobliwie przydymionych cywilów, Niemców nawet, którzy tu w pełnych mundurach czekali z obandażowanemi gębami, — nie bez dumy myślał Barcz o tym najmłodszym może oficerze, w którego rękach chowają się najwstydliwsze tajemnice armji.
W pokoju Pycia, przed biurkiem stało kilku agentów cywilnych. Zbici w łączną, szarą masę, trwali wpoprzek pokoju, niby równa tama.
Major Pyć, spostrzegłszy generała, odprawił ich natychmiast.
Ciemna tama rozpadła się na kilka ośrodków, które, niepewną drogę opisawszy, znikły za drzwiami.
Pokój był tak pusty, oschły, że Barcz mimowoli spojrzał przez okno. Na ścieżkach widnego stąd ogrodu mijali po śniegu przechodnie, a między suchemi koronami drzew krakały wrony.
— Idylla, panie generale...
Barcz zwrócił głowę.
Malutkie, chude łopatki Pycia, niby szczątkowe skrzydełka, podskoczyły wgórę, aż ku nadmiernie rozrośniętym muszlom uszu — i opadły.
Barcz, usadowiwszy się w fotelu uładzonym z biurowej niewygody i szarości:
— Otóż za dwa do trzech tygodni, panie Pyć, weźmiesz pan udział w idylli większego rozmiaru, jaką urządzam pod znakiem starych kości męczeńskich, — gwoli zgody powszechnej. Będzie to ostatnia, mam nadzieję, próba...
Pyć, wsparty na oknie, tyłem do ogrodu, pochylał szybko głowę, raz po raz dziobiąc słowa generała.
— I albo cały ten Krywult pójdzie z nami, albo otwarcie zajmie stanowisko wrogie. Otwieramy Muzeum Niewoli, — „uczczenie kości“ przez wszystkie stany, wszystkie odłamy.
Major rozprostował ramiona, potem wraz zwinął się, zmarszczył, stulił, — jakby się iskał.
— Na starych kościach, — świetna rzecz, panie generale.
Snując się wzdłuż ścian, jął się domyślać głośno tych wszystkich rzeczy, które tak mocno trapiły Barcza.
Domyślał się, że Krywult, — stary knur niepożyty ryje wśród wojska i na pewno, razem z kilku wielkiemi nazwiskami, podgryza słabe korzonki rządu. Że równocześnie szantażuje zagranicą przed czcigodnemi nosami światowej konferencji. Że byłby sposób na to: podsunąć pod Krywulta Dąbrowę, aby nam Dąbrowa dawał o Krywulcie wszystko, kompromitując się równocześnie...
— To już zrobione — skłamał Barcz, przypominając sobie z radością, że nosił się z podobnym projektem.
A Pyć, tak cicho, jakby już nie on, lecz w różnych kątach pokoju samo powietrze mroczne myślało dalej:
— Krywult z nami nie pójdzie. A wtedy...
— Co wtedy? — zatrzeszczał Barcz — wtedy wyciągamy najaw nasze „dossier Krywult“!
Pyć, wstrząsnął ramionami i zatrzymał się nagle przed krzesłem.
— Nie wyciągamy, — szeleścił, — nie można... Bo „dossier Krywult“, to prawie cała stara Polska... Korzeń tkwi tu, a rozgałęzia się to przez wszystkie ziemie aż po kresy. Tu place, — tam parcele, — tu mająteczek, — owdzie lasy, tam młynki, — i tu domiki — i tam domiki — i tu dobra i tam dobra, a wszystko przepisane, przeszachrowane, odpisane, na przyjaciół, krewnych, znajomych, których jest...
Pyć, niby słupek kurzu zachwiał się, zmącił okwitając bladym połyskiem.
— No dobrze, — huknął Barcz, — ale przecież w ostateczności gwarantowałeś pan, że przynajmniej to, co zostało skradzione przez Krywulta podczas działań powstańczych... Zapasy złota, dziesiątki samochodów, tabuny koni! Gdzież ta pańska antykrywultowska formuła: samochody, — koniki, — złoto?
Pyć znowu falował pod ścianą. — Formuła jest napewno dobra i koniki, i złoto, i samochody na pewno poutykane gdzieś — są... Tylko, że my — kłapnął major chudemi szczękami, — musimy stwierdzić, palec w to wsadzić... Na to stwierdzenie środków nie mam jeszcze. Gdzie śruba mobilizacyjna, którą nad młodymi zakręciwszy, wytoczyłoby się tłuszcz ze starych?... Gdzie pożywne masełko dostaw, dzięki którym... Gdzie rozmaite podręczne kobiety?... Jak długo nie mam środków, by wejść w tak zwaną świętość prywatnego życia, — cóż mogę? A u nas każdy jeszcze tę świętość ponad wszystko ochrania...
Ostry, cieniutki śmiech Pycia przecinał ciszę pokoju długo i systematycznie.
— Nieprawda, — ofiarował się szczerze Barcz. — Moja żona wdała się w jakiś idjotyczny teatrzyk, serce w to kładzie, ale toby mi nie mogło przeszkodzić, abym w razie potrzeby rozdeptał! Żadna porcja największej choćby czułości.
— Żona pana generała. Moja matka umarła na serce, kiedym dyrektora gimnazjum o sprawy Strzelca rznął w pysk. — Porcje czułości. Gdzie można, nie zważa się na to. Naprzykład w punkcie ad złoto przy dossier Krywulta... Tam się też pracuje czułością. Obrabia ten punkt Drwęska... Ta sama, która pod Przemyślem w „dymach pożaru“ rzucała wam kwiaty pod nogi. Taka wspaniała porcja dolnej krzyżówki.
Obraziło nieco Barcza, że jedno z romantycznych i bezinteresownych jego wspomnień wala się w pożytkach wywiadu.
— A gdyby tak, — przerwał ze złością, — zapalając niespodzianie światło, — wam ktoś także podesłał taką wybraną porcję krzyżówki dolnej, — Pyć, co?
— Mnie?
Major stał w sztywnych promieniach elektrycznego światła, uśmiechnięty. Na twarzy jego, połyskliwej jak blacha, wyciągały się szare, gęste cienie.
Podszedł blisko do Barcza, niosąc mu na obumarłych ramionach, tuż przed generalskie sznury, swe sino-żółte oblicze.
— Mnie porcje czułości? Świętość prywatnego życia? Mnie?... — Resztę kończył śmiech, wysączony z szerokich źrenic na rozgięte blade wargi.
Barcz nie zadał już drugi raz tego pytania.
— Więc podciągaj pan to dossier, — kończył, — porcjami, czy jak pan woli, żeby możliwie szybko gotowe było do rzutu.
Na więcej subtelności nie miał generał czasu.
Musiał był wydzielić z nieskończonej liczby transportów idących na front, odpowiednie wojska dla asysty przy wyborach. Odpowiednio te wojska prowjantować. Do czasu zwołania Sejmu należało koniecznie utrzymać tych kilkanaście ludowych surdutów przy władzy!
Musiał był też, wedle całkiem słusznych racyj Pycia, przepracować rzecz w stolicy, z Dąbrową.
W sprawie tej „zadziałał“ znienacka. Zjawił się „Pod Blachą“ nagle, — wejściem od tyłu.
Żeby się ważny spisek mógł odrazu spoufalić z atmosferą rodzinną, z ścierkami, suszącemi się na kuchni, i ze swędem deputatowego boczku.
Mieszkanie Dąbrowy Pod blachą przemienione było w istny obóz, w którego miękkich wertepach, na opuchłej czerwieni niepowleczonych poduszek, kanap dymiących siwem włosiem i zestawionych stołków koczowali liczni ubodzy krewni.
Dąbrowa na widok znakomitego kolegi wyrzucił posłania z jadalni, co mógł, utłamsił po kątach, żonę wygnał.
Generałowie zasiedli przyjaźnie w jadalni, nad białą ceratą, drukowaną w niemieckie cętki. Gospodarz umiótł przed gościem kruszki, zgonił dłonią rozlane kałuże herbaty, — słowem urządził honorowe miejsce, i przykładnie przepili, — naszej krajowej, poznańskiej.
Poczem, podebrawszy się wgórę, okazał Dąbrowa rozpięty mundur i sterczące z pomiędzy koszuli kępy zarostu.
— Zróbcie sobie tak samo, żebyście mogli wygodnie odsapnąć.
— Będę sapać dopiero po rozmowie, — przypochlebił Barcz ważnościom spotkania.
— Cóż tu już dzisiaj za rozmowy między nami, kiedy, o: Wszystko zbiega się pod jedno skrzydło. Wielka zgoda... Wiemy z rozkazów. Czytamy w gazetach. Wspólne muzeum. Wspólna parada całej uświęconej hołoty... Nasze kochane zołzy! W myśl tradycji... I prawi, i lewi, i wszyscy... Ten sam murek mamy razem z Krywultem łzami obsikać wspólnemi.
Dąbrowa mówił i nie odrywał się od roboty, wyczyniając szybko papierosy. Leciały z pałkowatych palców, zgrabnie, jeden za drugim, niby białe, lekkie naboje.
Barcz postanowił wyłożyć wszystko odrazu. — Kawa na ława, panie generale Dąbrowa.
Dąbrowa popatrzył na niego krzywym zawrotem spojrzenia. — Kawa na ława?
Barcz tkał suche, proste zdania, przerywane terminami fizyki i algebry — współczynnik, iloczyn, wieloraz, wykładnik. Było w tem wiele słów dwuznacznych i przechodnich. Stawiał sprawę otwarcie. — Wszystko mi jedno, jaką macie ideologję społeczną. O ile chodzi o Krywulta, drogi nasze razem prowadzą! Dziś wszystkich woła się do czynu, wszyscy tak samo potrzebni. Cała mądrość w tem, by właśnie razem...
— Razem nie razem, — buczał pod nosem Dąbrowa.
Barcz, przepuściwszy to jeszcze mimo uszu, zakończył:
— Zresztą generał na waszem stanowisku, — musi!!...
Dąbrowa przestał buczeć.
Barcz postanowił odczekać. Liczył miarowe uderzenia ściennego zegara, patrzał na kupkę tytoniu, rozłożoną na gazecie, to znów przez okno na Wisłę.
Brzegów nie było widać, tylko pęd wody ciemnej, gdzie niegdzie porzniętej światłami.
— No tak, — zgrzytnął Dąbrowa, — do tej mety możemy iść razem. Zresztą nie będzie wcale daleko... Ale —
— Żadnych, ale. — Uczuwszy na sobie źrenice Dąbrowy, mętne, ciężkie, ponure, streścił Barcz głośno:
— Zbliżycie się do Krywulta, zyskacie zaufanie. Wskazana, — chłopska dobroduszność. Będziemy przez was dokładnie poinformowani, co do dnia terminu, godziny...
Dwa ściągłe prztyki powietrza wzburzyły mały stóg tytoniu. — To mam robić za generalski lampas — bił się Dąbrowa w udo.
— Lampas nie mój. Obaj go mamy z jednego źródła.
— Szpiclem mam być? I to mi mówisz ty, — rządowiec, państwowiec, powstaniec!! A wiesz, gdzie mówisz?!...
Widząc, że Barcz spokojnie nalewa kieliszki...
— Mówisz w tych pokojach, które dla mnie są nic... Bo, co mi tradycja? Ale dla ciebie? Tu mi mówisz, gdziebyś powinien wszystkie sęki tej podłogi całować!
Barcz nie pozwolił skończyć. Wetknąwszy koledze w rękę kieliszek, drugą mocno objął go za szyję. — Przedewszystkiem, skoro sobie mówimy „ty“ — będzie bruderszaft... —
Podniósł ku sobie kolegę i mocnym pocałunkiem rozgniótł na wargach Dąbrowy szeroko rozpełzły uśmiech pogardy. — Nie masz być szpiclem, tylko masz mieć swój udział w rządzeniu. Rozumiesz?... A co do tradycji i nieucałowanych sęków tej podłogi?...
Lekko, jasno wyjaśnił Dąbrowie kombinacje księcia Józefa po powrocie z nad Moskwy. Między Napoleonem a Aleksandrem. I straszne niespełnienie rozkazu wodza Francuzów, i flirty z Czartoryskim, i gotowość oddania armji carowi!
— Więc dla ciebie, — upierał się Dąbrowa przy oknie, wpatrzony w zmienne łuki czarnej wody, — dla ciebie to nie jest świętość? Właśnie dla ciebie nie?...
Barcz zaszedł go ztyłu i wesoło klepiąc po ramieniu: — Jest świętość, bo już nie żyje. Ale póki ten książę żył, też różne listy otrzymywał i różne pisał, nim się z tego nabożeństwo uwiło. Chcesz? Zgiń, umrzyj, — też będziesz świętość.
— A smakowałoby wam, co?
Barcz wzruszył ramionami. Jeszcze raz bez żadnych ogródek powtórzył plan działania i jął się żegnać.
Uścisnęli się w przedpokoju.
Gość schodził ze schodów, — gdy nagle szarpnęły się drzwi i Dąbrowa przyskoczył do barjery.
— Ale słuchaj, — do czasu!
Barcz podniósł głowę. Wysoko z nad balasków zwieszało się ku niemu błyszczące, żółte, jakby z tłustego kitu ugniecione oblicze.
Do czasu, — sumował Barcz w hallu swego hotelu, nad filiżanką kakao, oddając sprawiedliwość Pyciowi. Istotnie, smarkacz ten miał niezwykłą intuicję wyzwalania czynów koniecznych, nieuświadomionych jeszcze, lecz już gotowych na dnie duszy...
Przy drugiej filiżance ogarnęła generała prostracja, jakby po spirytystycznym seansie. Roztargniony patrzał na wiatrak szklanych drzwi, kręcących się między palmami, na bronzową liberję portjera, na pstre mundury obcych narodów, niby różnorakie mundury obłędu przemijające po marmurowych schodach.
Niestety nie mógł tu przebywać spokojnie. Coraz wyrywały go z zadumy głośne, srogie, wierne ukłony warty, która we dnie i w nocy strzegła wszelakich misyj obcych, oraz jego ważną osobę.
Starzy, wybrani podoficerowie zaglądali w oczy kutym błyskiem oddania.
Barcz miał niejasne przeświadczenie, że wierność ta krępować go będzie.
Zresztą, bardziej od warty, wyganiały go z publicznych lokali sprawy domowe. Uważał, że do pewnego stopnia musi unikać ludzi. Bo jakże znieść te pełne oficerów przedstawienia dla dzieci?... Jakże znieść niebezpieczne, groźne swą naiwnością wzmianki w dziennikach o coraz to nowej premjerze „Pod laleczką“?
Żal mu było żony i nic stanowczego nie umiał w tej sprawie polecić Przeniewskiemu.
Zdezorjentowany margrabia zabiegał, starał się i „przyczyniał“.
— Dziś — oświadczył któregoś dnia Barczowi — pod „naszym“ teatrzykiem czekały już dwa powozy. Może dojść do tego, że zczasem sznury pojazdów... Pani Jadzia... Kamea w świtce wołyńskiej. Nasza kamea — naprzeciw hrabianki Pesteczki.
Mówił o znanej w salonach, uroczej melomance przezwanej Pesteczką, — hrabiance Bogulickiej.
Barcz postanowił do jakiegoś czasu tamponować to wszystko...,
Był w tym celu u matki.
Kroczył dwadzieścia minut niecierpliwie w zwietrzałej głębi starego lustra. Znowu mu się pokłoniły spłoszone zdania matczyne o pracy Jadzi, o zasłużonej nagrodzie powodzenia.
— Czy mama nie rozumie, że albo jej teatrzyk, — albo moje ministerstwo?...
Wtedy matka, — co umiał napamięć od czasu ślubu.
Że chociaż to synowa, to przez szczęście syna kochana, jak własna krew. Po drugie, — żaden człowiek nie może wybierać, — kogo ma poświęcić.
Koronowała to uśmiechem jakiejś wyższej łaski.
— Bo gdy wam nie szło, to nie szło, a teraz aż kłopot macie, tak dużo wam los podsuwa. Żebyż tak się darzyło jeszcze Jasiowi!
Barcz kochał brata i cierpiał nad nim.
Gdy całowali się na przywitanie, doznał raz jeszcze, znanej od tak dawna a tak bolesnej udręki braterstwa. Jakby się całował z drugim sobą, jeno mniejszym i słabszym. I gdy trzymał brata w objęciach, — jakby go pragnął najzdrowiej utulić, a zarazem zdusić śmiertelnie...
— Cóż, jesteś wielkim człowiekiem, zbawcą ojczyzny? — Jaś obmacał żartobliwie mundur i poklepał brata po opiętych kolanach breachesów. — I że ci się też chciało takie losy przechodzić, — tyle przygód... Naturalnie, my tu, w „pieleszach“, nie możemy się równać. A jednak... — Rozwinął przed Stachem niezliczone burze, które targały „pieleszami“.
— W rezultacie, bądź co bądź, ty, jako generał, masz karjerę zapewnioną. A ja?...
Barcz obciągał ścisłem spojrzeniem głowę brata. — Ty? Skończysz medycynę.
Nie będzie kończyć. Pracuje w handlu. Mianowicie „w rękawiczkach“.
Wyciągał z pod łóżka matki i z kątów, nakrytych kapami dawnej świetności, skrzynki rozmaitego kalibru. W ich głębi, niby mikroskopijne, żydowskie nagrobki, chyliły się półkola zaprasowanych palców jeden przy drugim, ściśle i równo. — Widzisz, to jest mój towar. Bo dziś wszystko leży w obrocie towarem. Trzeba tylko umieć potrzymać, — żeby rósł. On ci dogoni zawsze każdą drożyznę.
— Nadzwyczajne, — zawołał Barcz. I poddał się. Słuchał, drzemiąc już prawie. Lubił bowiem przysiąść się nad brzeg czyjejś doli i z bezsilną obojętnością chłonąć mozolne, drobne wysiłki bliźniego.
Ocknął się dopiero, gdy rzecz zeszła na możliwość dostaw dla wojska. Wtedy przerwał, dał bratu wszystkie pieniądze, całą swą pensję (mój pierwszy kuban, — przeleciało przez myśl), ale co do protekcji — zastrzegł się stanowczo.
Wyszedł stąd, minął kamienną, stojącą na podwórzu figurę higjeny, smutniejszy, niż gdy wchodził. Większe tu chyba niebezpieczeństwa czyhały, niż u Jadzi... Tam można było tamponować. Podkrzesywać. Tu, całe drzewo mogło człowiekowi na głowę runąć.
Krzesał zręcznie o różnych porach... Powoli z otoki wspomnień wracały mu wszystkie chwyty, podstępy i sposoby dawnego pożycia...
— Dlaczego wpadasz, jak po ogień? — skarżyła się Jadzia.
Porywał żonę twardo, krótko, gdzie bądź, w kącie kanapy, na kupie szmatek, próbek, wśród zimnych oczek rozsypanego dżetu.
— Dlaczego dłużej nie pobędziesz?... Dlaczego już raz nie zamieszkamy razem? Kiedyż, mój kochany, — pytała w uścisku, podrapana żelazem odznak zaszczytnych, — kiedyż to przyjdzie?
Wówczas, niby chłop umierającą poduszkami, przywalał żonę nieubłaganym kłopotem ojczyzny. I rozgrzany, niepewny, — widywali się bowiem tylko późno wieczorem, — wracał do hotelu.
Bocznemi ulicami, jakby go w wielkich alejach ścigać mogły figurki teatrzyku z przeklętym krokodylem na czele.
Dopiero w hall’u, nad filiżanką czarnej kawy, usztywniony pobożnemi spojrzeniami wartujących podoficerów, przychodził do siebie, i jakoś lepiej układał ciężką rozterkę między drogą swą wielką i, na marginesie dokonywaną, — szkodą małą.
Gdy oto stanęła przed nim z tacą w ręku pani Drwęska.
— Już nie frencz? — śmiał się uradowany, szukając oczyma blizny na jej skroniach, — nie frencz, a cały Paryż na pani.
— Pan generał nie pamięta? — Postawiwszy tacę, odsunęła włosy ze skroni. — Blizna na prawej, generale, nie na lewej.
Powiedziała, jakby się w tem taiło żartobliwe przebaczenie.
Barcz nie lubił, by go coś zachwycało. Przymrużył powieki, zdjął szkła i cierpko sobie odrazu całe to spotkanie porównał. Ktoś dla spokoju tamponuje sprawy żony, — a ktoś — dla wywiadu — też pewno „tamponuje“...
Objęło go zaciszne uczucie łajdackiego koleżeństwa.
Siedzieli dłuższą chwilę, gwarząc o celu kwesty, o Przemyślu, o dzieciach Drwęskiej. Odnalazły się i pozostały na pensji w Wiedniu.
— Bo w tak burzliwych czasach...
Z czasów burzliwych przeszli ku błogiej dawności przedwojennej. Przewinęła się tedy w dostojnych chmurach pamięć matki Drwęskiej i głęboka perspektywa całego rodu. Na tem tle domy, w których się tu bywa...
Drwęska obserwowała je biegle, wiedząc, gdzie z Przeniewskim poskładał wizyty. Szkoda, że się nigdzie nie spotkali, — zwłaszcza u hrabianki Pesteczki. U Bogulickich. Konieczne. Stary hrabia, człek zachodniego typu. Finansista. No — i jeden z filarów naszego wielkiego Krywulta!
Barcz słyszał już o nim. Wogóle o wszystkich już słyszał.
Chciał porozmawiać poważniej.
Lecz nie pozwalała, mieniąc się śliskiem, połyskliwem zdaniem, gładszem, zda się, niż jedwab, który spływał z niej cieniutkiemi falami, roziskrzony na końcach piersi i wierzchu kolan.
Niewiadomo kiedy, przewinęła się w tej gadaninie stara drzazga rozwodu, oraz przykre kłopoty materjalne. Wkońcu pani Drwęska zaprosiła Barcza.
Czas wybrał dla siebie najnieznośniejszy, po ciężkiej orce w biurze, przed bytnością w „marjonetkach“.
— Ale to nie jest żadna wizyta, — wymawiała się Drwęska, — pan nie uprzedził, pokój zadymiony, nieporządek...
Po łóżku i krzesłach wlokły się różnobarwne suknie. Przez ciemny dywan podłogi atłasowem lśnieniem płomyków pełgały wstążki. Na stole, obok świeżej wiązanki margarytek, frontował szereg lakierów. Jeden z nich służył za popielniczkę.
— To nie jest światowa wizyta, a poprostu odwiedziny przełożonego.
Mówiąc to, nie mógł się Barcz wydziwić samemu sobie. Czuł bowiem, że więcej mu chodziło o jakieś nieodpowiedzialne przywidzenia, niż o Drwęską i właściwą konwersację.
— Jako przełożony, — tak... Bo wywiad — proszę pani... Człowiek się ściera w tej służbie. Przy obecnych trudnościach... — Jakieś przestrzenie otwarły mu się w piersiach gorące i zdumione. — Może dojść do tego, że się człowiek w tej służbie zacznie traktować, jako środek tylko. Środek prowadzący do celów... Wtedy zaś, możnaby wkońcu nabrać obrzydzenia do samego siebie.
— Tylko ktoś nas, — sami siebie, prawdę mówiąc, nigdy się nie brzydzimy, panie generale. Jeżeliby komuś zależało, — możnaby przestać... Ale, gdy nie zależy...
Pożegnał ją zły, zawiedziony. Garść margarytek, którą mu wetknęła wdzięcznie do kieszeni płaszcza, zmiął na proch i wyrzucił z samochodu po drodze „Pod laleczkę“.
Miał nadzieję, że będzie tam ostatni raz przed ugodową likwidacją teatrzyku. Że więcej już takich herbatek, — na kresowym obrusie nie wypije.
Przyjęcie urządzono w poczekalni, pod klasycznemi wzorami fotografowanej architektury rzymskiej. Celebrował Przeniewski, rozpylony tysiącem grzeczności, to wzlatujący duchowo, to pomagający Jadzi, odzianej w wołyńską świtkę.
— Nic tak, — tłumaczyła gościom, — nie rozwija wyobraźni dziecka, jak strój ludowy.
Urzędowo podziwiano laleczki.
Głównego gościa, ospowatego Anglika, względnie anglosaskiego cudzoziemca, który był jednak kiedyś Polakiem, pozostawiono Barczowi.
— Mister Pietrzak, — prezentował jajkowatym obrotem łokcia Przeniewski, — pan generał Barcz.
— Tu, w Polsce, — dął przez zwarte szczęki cudzoziemiec, — nie Pietrzak, ino Pietrz...
Głos mu prysnął na trudnej spółgłosce, wargi się odwinęły, ukazując wychylony ku przodowi rzadki płot zębów, zbryzganych grudkami złota. Po chwili wypłynął ku szczękom bulgoczący w głębi kadłuba serdeczny śmiech.
Śmiali się razem. Barcz pobłażliwie wdół nachylony, Pietrzak, krzepkiemi wzgórkami pleców wynoszący ku generałowi płaską głowę, wreszcie Przeniewski, — cieniutko, w jedwabną chustkę przy mankiecie.
— Dama, — przerwał Pietrzak.
Pani Jadzia ukazała się w drzwiach.
Blade źrenice cudzoziemca, na podobieństwo urwanych guzików spadły wdół. Twarzą zwrócony do drzwi, korpusem pozostający grzecznie naprzeciw generała, zaczął:
— Urodzony jestem z Polaków. Górnoślązak? Upper Silesia...
Donośnym, jak huk transmisji, głosem — o miejscu urodzenia na jakichś eksterytorjalnych wyspach. O pobycie w Anglji i na całym „szwiecie“.
Był pogruchotany na zachodnim froncie, — to go nawróciło. Przedtem żył tak samo, jak „szyscy“ inni...
Domniemane grzechy „szystkich innych“ zgrzytnęły mu w zębach.
Po pogruchotaniu oddał się dziełom zdrowia fizycznego, odrodzenia, religji. — Aby ta wojna...
Bladość wionęła przez twarz, jasna szczecinka włosów zjeżyła się na sękatej czaszce.
— Aby taka wojna nigdy więcej...
Zagabnięty o tak egzotyczne zainteresowanie, jak polskie dzieci: — Szyćkie dzieci całego szwiata... Uszwiadomicz!
Po chwili przeszedł w omdlały szept. — Misja redemptorystów nie ma nigdy w statucie przewidzianych marjonetków. Dlatego będzie to trudno wprowadzić. Najlepiej byłoby kupić i przesłać do muzeum. Polish folklore.
Jadzia dała znak mężowi, by nie przerywał. Usiadłszy naprzeciw Pietrzaka jęła poważnie traktować o warunki.
— Pan Przeniewski mówił, że się misja tem interesuje. — Że misja chciałaby przejąć ten teatrzyk.
Wzdętym głosem opowiadała równocześnie i o frekwencji, i widokach powodzenia, i genezie laleczek, i studjach nad architekturą i przyszłej fabryce.
Barczowi schło w gardle z zakłopotania. Tak było zawsze z tą dzielnością żoniną. Wściekał się, patrząc, jak anglosaski Górnoślązak słucha i wita wszystkie cyfry pieszczotliwem trzepotaniem powiek.
Ktoś skrobał do drzwi. Teraz matka jeszcze! Barcz sam poszedł otworzyć.
— To wy?!
— To ja, — mruczał Pyć, otarłszy palcami nos. — Wszystko dobrze. Dąbrowa już się rusza. Jest tu podobno ten znakomity misjonarz?
Jadzia przerwała im, prosząc bliżej.
— Panowie się nie znacie?
Pietrzak i Pyć, — jakby ich równocześnie gwałtowny prąd do ziemi przykuł... Poczem obaj, z ciągliwym uśmiechem jęli sobie przypominać.
— Skąd?
— Skąd?
Szukali wzajem oczyma wśród brózd zakłopotanych czół.
— Wszystko jedno, — ucieszył się nareszcie Pyć. — Wszystko jedno, — zahuczał Pietrzak.
Jadzia była teraz „najszczęśliwsza“. Pyć pomoże jej najlepiej, — jeszcze sam niedawno bawił się lalkami!
To między rękami Pietrzaka, to w białych, jakby z mydła ulanych, palcach Pycia, przewijały się małe, bliznami pocięte kukiełki, w kontuszu, atłasie, sukmanie.
Major ujawniał sprawność ich faktury, podrzucał na kolanach. I odrazu myśl patrjotyczną wprowadził. Oto polskiego żołnierza, szlachcica, chłopa ustawił wygodnie na krześle, przewieszając przez poręcz Moskala i Prusaka.
— Brzydka zabawa, — śmiał się Pietrzak, na widok trzeciej już figurki, dyndającej na sznurku.
— A jeżeli niema innej rady?...
— Niemożliwe, — mełł w zwartych szczękach Pietrzak. — Nic nie może być, dla czegoby trzeba poświęcić człowieka. — Niema na świecie nic, dla czegoby można poświęcić życie człowieka...
Oświadczono mu, że to dobre w raju, ale nie w Polsce, gdzie tyle lat —
Pyć nawiązał usłużnie, chociażby do najbliższej uroczystości — otwarcie Muzeum Niewoli.
— Muzeum naszych ostatnich stu lat, to same szubienice.
Barcz uznał w tym momencie misję „opatrznościowego generała“ za skończoną.
— Co myślicie, — pytał Przeniewskiego w samochodzie, — wezmą ci redemptoryści, czy nie wezmą?
— Z pocałowaniem ręki, — piał Przeniewski. — I już nie zobaczymy naszej kamei w wołyńskiej świtce.
— Tylko skąd Pyć w tem wszystkiem?
— Pyć właśnie, — usprawiedliwiał się Przeniewski, — wynalazł tych redemptorystów. I mnie ich wskazał. Jabym nigdy tam nie trafił. Mnie żal teatrzyka!
Tak nacinając, podkrzesując, zabiegając z wielu stron, doniósł Barcz bez szwanku swój prestige aż do uroczystości otwarcia Muzeum.
Pogoda tego dnia była zimna, suchy szron wichrzył się na skulonych dachach miasta, ulicami latały szorstkie strzępy zawiei. Orszak aut z oficerami, sztywno powsadzanymi do pudeł, utknął parę razy, nim wydostali się z ulic na rozległy wydmuch, cięty drucianą siatką poniemieckich fortyfikacyj.
Barcz nie był tu od czasów swej młodości, kiedy go wieziono w rosyjskiej karetce, jako więźnia.
Płomienie starych wzruszeń buchnęły teraz przez tę jazdę mroźną. Gasił je w myśli, ściągając doświadczenie wielu cierpkich lat, w kąty ust, pogardliwie zniżone.
— Upiory, duchy — powtarzał.
A chociaż pod czerwonym okrakiem bramy, i na kamiennym gościńcu koszarowym w białym kołtunie zawiei, i dalej, pomiędzy budynkami, jakby go żywcem obstąpiły młode, dziś już w przepaści minionego zatracone postacie, na których czele ongiś działał i wołał, — to jednak, wychyliwszy się z wozu, przekornie plunął na bruki forteczne, pośpiechem jazdy szybko wleczone wtył.
Bo ludzie związani są w sieć: Jedna się drze, a oto już drugą zaciąga czas na jej miejsce.
Ta druga tężyła się naprzeciw, rozciągnięta przed koszarami.
Widział ją, stojąc w aucie i otrzepując się ze śniegu.
W pośrodku brukowiska trwał Dąbrowa, znaki niepoczytalne dający, podobny do stracha na wróble.
Pod ścianami równo, jak nawleczone gąbki, ciągnęły się twarze zmarzniętych bataljonów, zdobione na flance postrzępioną rozetą zagranicznych misyj.
W głębi, nito ruchliwy ogon, falował tłum cywilów. Dąbrowa skończył egzorcyzmy komend i poszedł naprzód.
Między siwe oddechy, które wiatr niecił z ludzi, z murów i z miejsca całego, wpadła kulawa gromadka metalicznych dźwięków.
Hymn narodowy.
— A cała sztuka, — sądził Barcz, krocząc ku Dąbrowie ciężkim, pysznie budowanym krokiem, — nie poddawać się truciznom pamięci.
— Upiory, duchy... — Wracał ku nim żywy, stanowczy i świadomie niewdzięczny.
Obaj generałowie szli bardzo szybko, tak, że się spotkali przy raporcie oko w oko i sam na sam, świty bowiem nie nadążyły.
Dąbrowa meldował w myśl wojskowego obrzędu: — tylu a tylu takich, siakich, owakich.
Słowa meldunku szczękały w zimnem powietrzu, jak chwyty bronią.
Potem, wyszczerzonemi zębami:
— Zaś co do więźniów, którzy tu teraz są... Są, — gniją...
Na to Barcz z jowjalnym uśmiechem: — Zazdrościsz im?!
Nie oglądając się już, pewien kroczącego za sobą posłuchu, przeszedł w tanecznych drobieniach hymnu przed bataljonami. Pokazywał im przywdziewane na wszystkie rewje, stylizowane w symbol rozkazu oblicze.
Obszedłszy szeregi, wcielił się krótko lecz potulnie między reprezentację rządu.
Ludowe ministerjalne „surduty“ stroniły od Barcza, raził je bowiem swą generalską łuną i rześkiem zdrowiem militarnem.
Od rządu przeszedł do rozetki barw zagranicznych. Niczego tu nie zapomniał, wydłubując nawet czwartorzędne postacie, jak Pietrzak, luźno już tylko bujające w promieniach właściwej grupy.
Tu, — wymienił Barcz krzepkie ukłony „z opinją świata“, słuchał pilnie gwaru tłuszczy, różnolitym językiem pomlaskującej — i drwił w duchu spokojnie.
Nieoczekiwany incydent z Dąbrową podjudził generała.
Bo czyż ten nieokrzesany „buntownik“ nie siepał się, niby strach burzy przebrzmiałej?... I czyż go nie należało przezwyciężyć, dając mocno między oczy?!
Duchom, upiorom między oczy?... — ściągał się wewnętrznie, podchodząc ku grupie cywilusów.
Stropił się nieco. Naocznie bowiem zobaczył, iż z wieloma z nich nie ma żadnych punktów stycznych. Prócz Rasińskiego, który ogarniał skwapliwie całą tę czeredę, prócz kilku radykalnych pisarzy, którzy nic już dać nie mogli, bo już sto razy wytoczyli swą żółć, — wszystko obce gęby i niechętne.
Nowa, — krywultowska ojczyzna...
Właśnie pytali się o porządek uroczystości, gdzie się odbędzie msza i kiedy przybędzie generał Krywult?
Barcz czuł tego Krywulta ze wszystkich stron, niby wbijane szpilki...
Polityczniejszym oficerom świty polecił wyjaśniać, że ponieważ Krywult, jako generał byłej rosyjskiej służby, jest protestantem, przeto —
Pod ceglastym łukiem bramy przewinęły się niebieskie wstęgi dymu i tuż, tuż — gromada samochodów.
Barcz śledził, jak zajeżdżają, przodkują.
Liczył starannie sekundy i długość drogi, — by wykazać uprzejmości nie za wiele, lecz w samo prawie.
Nakoniec wśród szczęków wzmożonego obrzędu wojskowego dźwignął się i z całym odwłokiem świty ruszył naprzód.
Nasze kochane tradycyjne bydlę! — Miał te słowa na końcu języka, wpatrzony we wspaniałą postać Krywulta.
Postać ta, szamerowana złotem i srebrem swoistej odznaki, lepionej na rozłożystem futrze, szła, zamaszyście wyrzucając grudy śniegu z pod rozległych podeszew.
Podali sobie ręce i odrazu, niby w czcigodnem umartwieniu, znalazł się Barcz w stroskanych chrzęstach astmatycznego oddechu Krywulta.
Słowom tego generała przelewnym, miękkim, płaszczonym niezaradnie w rosyjskiej budowie zdania, trudno się było oprzeć. Mościły one wszystko, panując wszędzie, na drodze, na podwórcach i w pawilonach Cytadeli, które zwiedzano kolejno.
Barcz czuł, że ów głos i twarz:
Różowa, dostała, sklepiona światłem czołem, na którem lśniły ciemne pioruny żył, podparta łukowaniem podbródków, pełna czułych wnęk i jasnych przełęczy... Że te oczy natchnione jasną, dentystyczną ścisłością wejrzenia...
Że całe to oblicze czyni wrażenie nietylko na obcem otoczeniu! Że owłada postawą starych, bojowych podoficerów, tygrysów z pod Przemyśla, — właśnie ściągniętych tu w przewidywaniu krywultowskiego zamachu.
Ba! Że chociaż się nie poddaje i tnie algebraicznem zdaniem, — on sam, Barcz, rozcieńcza się w niepochwytnym rytmie tej rodzimej gładzizny...
Kradzione koniki, kradzione samochody, złoto, — powtarzał uparcie w duchu, aby nie ulegać urokom.
Wysoki, ścisły, przepychał się krok w krok przy boku Krywulta, przez wąskie, czarne, wilgocią płaczące korytarze pawilonu, za głosem spoconego historyka — specjalisty.
Profesor, wiał nad głowami zaproszonych papierową lotką „dyspozycji“, skrzeczał donośnie, lub, niby dzięcioł, kuł długim nosem w szorstkie, białe kamienie.
— Ongiś — dzielnica magnacka, — ścielił się usłużnie głos historji, — od roku 1830-tego do wybuchu światowej wojny, sądzono tu 87 tysięcy spraw. Łatwo tedy możemy sobie wyobrazić, ile potu i krwi pochłonęły mury.
— Te mury mogłyby być mokre od łez, — kłapał Pyć, tłumacząc dosłownie wykład profesora przedstawicielom obcych potęg.
W różnokolorowych płaszczach, podobni do wielkich chrząszczy, buczeli miarowo.
Upiory, upiory, — przesilał się Barcz. Oto odwiedzał te ściany po tylu latach i takim krwi upływie, w pośrodku pstrej hałastry, z złoconym wrogiem u boku.
Gdy wyszli z ciemnych kazamat i przystanęli dla odpoczynku, nastąpiło bliższe poznajomienie się obu świt.
Barcz patrzył, jak wśród mrozu i sypkiego dygotu rozpędzonych słupców szronu, przenikają się dwie gęste fale ludzkie, oficerowie, pisarze, przedstawiciele miasta, prowincji, kleru.
Ach, ramy, — ramy!... Zdało mu się teraz, że tajemnicę tę posiada sam tylko. Że mrozu, w którym zastyga jego wola, starczy właśnie na ujęcie tych fal ludzkich w ramy!
— A to, — przerwał mu Krywult, — mój Wilde, generał Wilde. Ile on u mnie spraw, wypadków przerobił! Intendent...
Jakgdyby łuski spadły z oczu Barcza. Dziwnie blisko jawiła mu się tłusta, siwizną natarła twarz intendenta. Małe, żałośnie pod wydętem czołem świecące oczki, leniwe wargi, policzki obwisłe, niby połcie.
— On przyszły budowniczy, — Krywult wskazywał za Wisłę, — tam, na naszych terenach. Wielkie artiele, — kooperacje... Wywojował się już, — teraz o pożytku dla kraju kłopotać będzie.
Barcz przypomniał sobie, że intendent ów ma związek z dossier w punkcie „złoto“ i że go obstawia Drwęska.
Mistrz ceremonji doniósł, że na dawnem miejscu stracenia wszystko gotowe.
Ruszyli naprzód, ku centralnemu momentowi uroczystości.
Z wysokiej bramy, wysypaną piaseczkiem ścieżką wdół, na krótkie szkarpy, opadające ku Wiśle. Śnieg się stąd spłoził w szeroki rów, przez wychudłą gęstwę martwego zielska.
Dalej widać było niedługie przegony skopanych nieużytków, siną smugę rzeki i, we mgłach drugiego brzegu sterczące, rózgi drzew.
— To tu, — głosił przemarznięty historyk.
Krywult i Barcz zatrzymali się o parę kroków od wysokiej szubienicy.
Podczas gdy tłum dostojników zataczał półkole, obaj generałowie sklepili myśląco dłonie na gardach szabel.
— Trzeba wiedzieć, że tu, — dyszał aksamitną sapką Krywult, — bo jakby się nie wiedziało, to nawet nie poznasz, że to szubienica.
Podniósłszy z nad gardy wskazujący palec, obwiódł nim kolejno oba słupy i ramię poprzeczne.
— Pomyślisz, — dyszał kojąco, — stojak do trzepania dywanów, — nu, jakieś wieszadło... Ale jeżeli naprzód nie wiesz, — to nigdy nie zgadniesz.
Barcz nie słuchał prawie, błądząc oczyma wśród tłumu.
Pochyleni naprzód dostojnicy zdawali się chciwemi spojrzeniami szukać pracowicie świętości tego miejsca. Wśród zmarzniętych zakładek błota, między płatkami śniegu, plączącemi się pod hakiem krogulczym, na zielonych liszajach wilgoci u podstawy słupców.
Ach, — śmiał się w sobie Barcz, — szalona radość z odzyskanego śmietnika...
— Nu, — cukrzył mu nad uchem Krywult, — jeżeli nie wiesz... Pomyślisz, — coś do gimnastyki! Każda straż pożarna taki stojak ma. Pomyślisz...
— Stojak, albo rama, — zakończył serję możliwości Barcz. — Zresztą, zaraz się wszystkiego dowiemy.
Właśnie bowiem historyk, ustawiony na żółtym piaseczku pod szubienicą, zaczynał szczegółowy wykład.
Barcz starał się nie słuchać. Patrzył pod ramę drzewca, na lotne uchyłki śniegu, na szare fale rzeki, na brzeg, mgłą opasany, i suche ruchy szronu, nito sztywne widma, — to z dachów poderwane, to w Wiśle utopione, to jeszcze pośród dalekich drzew rozdarte.
Nagle, rzekłbyś z pod wody, — bo wiatr pędził i dźwięki rozganiał, — zabulgotały drobne tony narodowego hymnu.
Nasza wieczność doczesna, — wyprostował się Barcz.
Jakgdyby otwarły się w nim jeszcze większe stopnie ofiary i okrucieństwa.
Upiorom między oczy, — sobie po zębach...
Nachylił się ku Krywultowi i objąwszy białą rękawicą grube ramię wodza: — Tuśmy razem cierpieli tyle lat, generale. Tu przecież, ongiś, wspólnie — ojcowie nasi... Tu, społem kiedyś, — dzieci... Byłbym szczęśliwy, gdybyśmy — razem stąd wyszedłszy, — razem rządzić zaczęli...
Rękę Barcza przycisnął Krywult do boku, trzymając prawie pod pachą przez cały czas hymnu, — iż się ugrzała.
Dopiero, gdy orkiestra umilkła, i gdy się obluźnił z zasłuchanej postawy i gdy wracali z pod szubienicy, cięci śniegiem przez oczy — odpowiadał Barczowi na zbolałej fali oddechu.
— Pan generał mówi, — razem cierpieli. My nie wiemy, czy my cierpieli?... To zbytek — cierpieli. Nas uczyli słuchać! No — i my słuchali... Pan generał tu cierpiał. A ja, człowiek prosty, — ja tu słuchał... Pan generał tu, — jak on tam, ten profesor, mówi — pot w ścianę lał. A ja tu miał rozkaz... Jak sołdat nieporządek narobi, kazać mu ten nieporządek w ręce wziąć i przez wszystkie kazarmy w rękach przenieść.
— Będzie rozkaz, — bił się wódz prawdomównie w piersi, — nieporządek znowu wyniesiesz, i wszystko, — i siebie, — i pana generała! Ale — rozkaz...
Uderzył mroźnem światłem oczu w purpurową twarz Barcza: — Ot, panie generale, żeby naród dał rozkaz! I siebie... I wszelki nieporządek... I pana generała...



IV
ZAMACH

Barcz leżał, nakryty aż pod brodę czerwonym atłasem hotelowej kołdry, nie zdając sobie jeszcze sprawy, kto siedzi na brzegu łóżka. Przez zmrużone powieki widział, że oręduje nad nim oficer jakiś.
Lecz oficer ten był tak podobny do Rasińskiego, że Barcz nie śpieszył ani z ocknieniem, ani z nawdzianiem państwowego oblicza, — zaufany w dawnej przyjaźni.
Przeciwnie, myśl jego płużyła wśród dawnych wspólnych wspomnień „z indjańskiego okresu“, kiedy był wodzem, a Rasiński głośnym jego heroldem, huczącym na młodzieńczych wiecach wspólnej sprawy.
Rasiński siedział na brzegu łóżka i czekał, aż się generał „rozczmucha“. Narazie gadał tylko o pogodzie, zimnie, o groteskowej publiczności hotelu.
— Co za mieszanina raztakwerów z całego świata. Więc nato, żeby te w strojnych mundurach zapiekane ptifury obsypały całą Europę, — musiało zginąć kilka miljonów ludzi.
Widząc zaś, że Barcz znów zamyka oczy:
— Ale kobiety z sobą przywożą!! W ślicznej, przedwojennej oprawie. Co się zrobiło z kobiety Zachodu przez ten czas wojny, generale!
Uważał, że będzie to najprostsza droga rozbudzenia Barcza. Nie chcąc jednak działać zbyt jaskrawo, wybrał skromny szczególik, — wdzięczne kopytko, — obcas damskiego bucika.
— Bo w tem jest wszystko, łącznie aż do triumfu Anglosasów nad obecną współczesnością.
Oglądnijmy te dwie łódeczki szczęścia i wesołości, łamany pantofelek francuski i angielski długi, płaski, do ścigłej rybki podobny. Rzecz w obcasie! W budowie jego, w ułożeniu nie pod podbiciem, lecz na miejscu właściwem, domniemane jest prawo szerokiego rozkroku i wysokiego rzutu całej nogi. To Anglja... Na angielskiem kopytku grają całkiem inaczej mięśnie. Małej, śpiczastej kostki nie oplotą, jak do tego zmusza pantofel francuski, — nabrzmiałe szmaragdy zaciśniętych żyłek. Nic tu toczonej kosteczce nie przeszkodzi lśnić czystą poświatą perły. Gruszeczka łydki nie piętrzy się pod kolanem zbyt wysoko. Przeciwnie, — wzrok ślizga się swobodnie po jedwabnej pończosze, wśród luźnych świateł mięśni. A potem wyżej, — jeżeli o tem mowa. Na zwięzłem kolanie nie będziecie mieli stroskanej różyczki zmarszczek, którą zawsze francuski obcas wywołuje. Angielski, dając łydkom swobodę, udziela jej też i jabłuszku kolana, przejętemu zaledwie raz, czy dwa, delikatną rzęsą naturalnego tłuszczyku.
Zaś widząc, że Barcz silnie przeciera oczy —
— I to samo, jeżeliby chodziło o uda. Nie alterowane natężeniem, nie piętrzą się one wprawdzie strzelisto ku pachwinom wonnym, zachowują jednak „zato“ naturalny, rozłożysty kształt kielicha.
Barcz podniósł się na łóżku: — No Rasiński, jeżeli z równą wnikliwością opiszecie szczęście, jakie czeka tych, którzy ważą swe życie dla ojczyzny, to rzecz, dla której was do siebie wezwałem, będzie chyba osiągnięta!
Rasiński nie chciał sam pytać.
Wszedł służący z kawą. W drugiej ręce, na małej tacy, niósł pocztę, przekreśloną dwoma blademi irysami.
Przypomniały one Barczowi, że dziś czwartek, — w poniedziałki i czwartki, ma się rozumieć regularnie, — dostawał kwiaty od żony.
Cieszył się, że w danym wypadku skromne łodyżki posłużyły przynajmniej za alibi. Bo jeśli o kobiety chodziło, to krzywdował sobie na wysokiem stanowisku, skazany na „patos oddalenia“.
— Panie Rasiński, mówmy poważnie, macie mieszkanie? Urządziliście się?
Kilku troskliwemi pytaniami, niby pieczołowitym dotykiem, obmacał pisarza przytulnie.
Nie wiedząc, ku czemu to ma zmierzać, dawał Rasiński odpowiedzi wymijające. Uważał, że nie należy człowieka przy władzy rozgoryczać jej znikomością w zastosowaniu do codziennych spraw życia.
— Kiedy się nareszcie urządzimy, — mam nadzieję pogodzić biuro z literaturą.
— Macie zamiar coś pisać, Rasiński?
Tak, tak, chciał pisać, najprostszą w świecie rzecz... Nową „pogodę współczesną“. Nie to, co robi teraz najmłodsze pokolenie, które się przed krwawą ulewą wojny przechowało pod daszkiem kawiarnianym.
— A co robi to pokolenie? — pytał Barcz, skrobiąc sobie łydki pod kołdrą.
— Byle co.
— A wasza pogoda współczesna?
— Moja pogoda — w dwu słowach: Niema świństwa... Gdybyśmy sobie chcieli wzajem towarzyszyć w naszych niedolach moralnych, w naszych piekiełkach erotycznych, wszystkie smutne cnoty przemieniłyby się w wesołe zalety.
Purpurową kołdrę podniosły kolana Barcza tak, że między rozmawiającymi utworzył się grzbiet atłasowego pasma, pikowanego w koła i w półksiężyce.
— Nie tak będzie wyglądać, panie Rasiński, wasza „szalona radość z odzyskanego śmietnika“. Nie napiszesz pan teraz swojej pogody!
— Ja nie napiszę?
— Nie, — uciął krótko Barcz. — Widziałeś pan prasę po naszem otwarciu Muzeum?
— Widziałem, — wczorajsza jeszcze gorsza.
— Wczorajsza, dzisiejsza, jutrzejsza! Otóż nie czas na wasze obyczajowe przekomarzanki, mości Rasiński!
Ostrym głosem, jakby się gruby śrut przesypywał wpoprzek zdań, określił pisarzowi krótko obecne położenie.
Projektowany zamach Krywulta... Jeżeliby się udał — wywoła zamęt w armji, w społeczeństwie, na którego ciele ani jedna jeszcze z głębokich ran niewoli...
Dwa wierzchołki atłasowego pasma kołdry zapadły się, ścieląc znów równo połyskującą falę purpury.
— Krywult odmawia wszelkiej współpracy.
— Chyba go nikt o nią nie prosi?...
— Prosi, prosi! — krzyknął gwałtownie Barcz, którego policzki zalała gęsta czerwień. — Ja sam prosiłem! Nato mnie przecież w swojem kółku zaszczytami faszerujecie, żebym się za was najadał wszystkich upokorzeń. „Nie prosi“... To właśnie mam do zarzucenia tym przeklętym „naszym ludziom“. „Nikt nie prosi“... Więc co, jeżeli się ojczyzna w trzech czwartych składa z drabów a la Krywult? Na księżyc pan wywędrujesz? Pan też prosić będzie, i tych i gorszych, — zaraz się pan dowiesz — o co. Otóż, Rasiński, uważam, że wasze projekty dojrzały. Czytałem. Możesz sobie teraz z tych „dołów“, któreś ponapełniał „nawozem swej bohaterskiej literatury“, pełnemi widłami nabierać i rozrzucać w zakresie całej armji. Jest to niestety równoznaczne z rozmiarem braku gaci, portek, onuc, — ale to trudno.
Rasiński zaś, patrząc na wzburzone pasmo atłasu, nad którym, niby nad pseudoklasyczną stylizacją gładziutkich gór, pałało romantyczne oblicze Barcza.
— Innemi słowy, chodzi o wielką reklamę, panie generale. Atmosfera, — plotka, — sława... Trzeba robić świętą nieprawdę, która, mamy nadzieję, posłuży, jako niezawodny kluczyk do zasobów ludzkiego mięsa... — Tak, — powtarzał gładząc pikowane wzgórki atłasu, — to, co będzie powiedziane, musi być większą prawdą od tego, co się dziać będzie. Tylko żal mi mojej pracy, panie generale. Pracy, ciszy, skupienia...
Jakoby witraż znany i odwieczny ujrzał w myśli, na krzyżach okiennych swego mieszkania, żonę w płynnym przyodziewku poranka, rozsnuwającą na szybach wątłe bielmo koronek. Biurko papierami zawalone, — drobny mak pisma, sianego z dnia na dzień...
— Czyś pan zwarjował? — ryknął Barcz. — To ja ci w otwarte garście tłoczę tyle życia — jak smoły, mazi, błota, — a ten za literaturą płacze!
— Bo, — wyrównywał Rasiński, czując nagle, że mówi malutką prawdę swego istnienia, która się wszędzie przysiada, ze wszystkiego, jak kurz, ściera i na wszystko ciągle wraca, — bo właściwie, generale, ja tu z wami mówię, wy do mnie, my do siebie... Wy — człowiek czynu, na tym brzegu. — Wskazał kołdrę, niby rzekę między nimi roztoczoną. — Na tym brzegu, — ja — na tamtym. Wy — człek czynu, — a ja? Nie znalazłszy porównania, roztarł w palcach pustkę. — A ja, człowiek słowa. Właściwie dla mnie, czy wygramy, czy przegramy... To wszystko, — tylko gra obrazów.
Barcz wyskoczył z pod atłasowych skib i, kładąc Rasińskiemu na ramionach obie ręce, złączone przy karku zwartym zaciskiem obroży: — Wszystkie reszty, gry, westchnienia, — śmiał się, aż mu po udach wspaniałych ten śmiech światłami przepełzał, — na potem, na kiedy indziej. Masz, jako poddziały swego biura...
Jął wyliczać poszczególne dziedziny pracy, zawarte zresztą w projektach Rasińskiego.
— No — to roboty wyżej uszu, — żegnał się już niecierpliwie.
Jak smoły, mazi, błota. Że można się było w tem zgubić. Że gdybyś chociaż za same tylko ogony połapać chciał, toby ci się już od ogonów tych ręce przetarły do krwi.
Rasiński pierwszego dnia nic nie robił. Poszedł z żoną do łazienek.
Chodzili w chrzęszczących zalewach liści u brzegów królewskiego pałacu, co się odbijał w stawach i ciekł głęboko przez wodę. Potem się włóczyli po schodach greckiego teatru.
Wieczorem porządkował bezdenne wnętrze biurka. W owej kochanej ciszy domu, niby przed podróżą daleką, zasłuchany ostatni raz w delikatną równowagę tego oto rodzaju.
Ale od jutra...
Najprzód, — żeby z wojska wyłupać wszystko, co się należy, a czego poprzez obojętne złogi zbiorowego cielska nie wydrzesz inaczej, jeno „psychiczną konwulsją“.
Polegało to na utworzeniu w sobie kilku obsesyj, obłędów, któreby nie przestawały działać. Należało do nich mieszkanie dla biura, telefony, budżet, własna drukarnia, maszyny.
Ścigany przez te obsesje, miotał się między domem, sztabem, ministerstwami, składami wojskowemi — od rana do późnej nocy.
Rozumiał, że w pierwszych chwilach nowego państwa trudno liczyć na unormowany tok czynności. Że główną rolę musi jeszcze wszędzie grać przypadek.
Gonił więc za przypadkami, wystawiał się na ich działanie cierpliwie, niby chory na promienie słoneczne.
Równocześnie musiał zachowywać pozory służbowej przedmiotowości, iżby się nie działo po dawnemu, powstańczym ściegiem nierównym, „z ręki do ręki, z gęby do gęby“ — wedle złośliwych drwin Barcza.
Trzeba tedy było wszystko, co się załatwiało, — pisać jeszcze.
W suchej, płytkiej kratce konceptu, spojonego gryfami inicjałów, gnuśna fala urzędowej pisaniny.
Dyktował ciągle, wszędzie, twierdząc, że świeża młodzieńczość państwowej pracy „leje się z niego poprostu, jak ze szczeniaka“.
Już po kilku dniach udało mu się wyrwać z niechętnego chaosu władz lokal dla biura. Wspaniały na — Teatralnym Placu.
Skrzynki, stoły, teki, ordynansi, urzędnicy, drukowane napisy — wszystko to śmigało po pokojach z miejsca na miejsce.
Rasiński stał w futrze, na balkonie, i czekał, kiedy osiądzie pierwszy zamęt przeprowadzki.
Po lewej stronie widoku, rzekłbyś dar chętny i wspaniały, rozwijał się fronton Ratusza. Naprzeciw, — niby tchnięta w przestrzeń myśl, — pędziły ku niebu kamienne gamy słupów i podsieni Wielkiej Opery.
U dołu, między śnieżnemi łatami skwerów, drobiła szybko ciżba ludzka.
Toczył się właśnie przez nią pogrzeb wojskowy. Trzy metalowe trumny, sproszone śniegiem.
Podobne były z góry do kandyzowanych śliwek.
Orkiestra niosła trąby pod pachami. Słychać było dokładnie miał nierównych kroków orszaku.
Dopiero wrzask trąb żałobnych wyrwał Rasińskiego z odrętwienia.
Podziemia, drukarnie, introligatornie, opuchłe bele papieru, czarne ryje aparatów kinowych, — trudne wyliczenia, podwójna buchalterja —
Musiał mieć kogoś, jakiegoś buchaltera, specjalistę, jakąś rachunkową perłę.
Szukał jej gorączkowo wiele dni, — aż nareszcie:
Człowieczek, który wszedł, miał nie jedną, lecz wiele pereł, sformowanych powyżej linji kołnierza. Były żółte i dojrzałe.
— Pan jest chory przedewszystkiem, — zauważył Rasiński.
— Rzecz przejściowa, pryszcze, minie przy racjonalnem odżywianiu.
Oczy petenta za szkłem; sine wargi zgięły się nieudolnie nad wyjedzonym szlakiem zębów.
— Nie dosłyszałem pańskiego nazwiska?
— Nazywam się Fedkowski.
— No to pan jest Rusinem!?
Fedkowski westchnął: — Nie jestem Rusinem, — kresy.
— Czy ma pan rodzinę?
— Rodzina zginęła w Rosji. Żona i czteroletnia córeczka.
— Więc nikogo pan nie ma?
— Nikogo. Tem bardziej chodziłoby o właściwy przydział. — Ciekłe wzruszenie zalało oczy Fedkowskiego.
Rasiński aprobował wolą powolność petenta. —
— A udział pański w wielkiej wojnie? Zwłaszcza, podczas przewrotów na Wschodzie?.
— W czasie wielkiej wojny — dulczyl Fedkowski — służyłem w armji. Ostatnio w ryskim korpusie jako kapitan. Tam szefem sztabu był pułkownik Wilde. Druh ekscelencji Krywulta.
— No, a w czasie przewrotu?
Rozsiane po szyi Fedkowskiego żółte perły zaróżowiły się nieznacznie. — Biło się „w szeju“ do ostatniej chwili. Nawet marynarzy biłem. A, i to — do końca ręce człowiekowi całowali. Bo mieli co jeść! — Uczciwość była...
— Otóż właśnie, — przytwierdził Rasiński, — uczciwość. No — a dowody?
Fedkowski odpiął guziki kurty i z zapadniętego wnętrza jął wyciągać świadectwa. Rozkładał je na biurku, śledził przebieg czytania i skwapliwie podtykał nowe.
Mnogość tych dokumentów była zdumiewająca. Z rosyjskiej armji, z korpusów Krywulta przez wodza samego podpisane, z agencji herbacianej, od Niemców, z Rygi, od Austrjaków, z Odesy, z filantropji warszawskiej, — nawet od starej Barczowej za szkontra w dziełach dobroczynnych.
— Mnie zna także, — dodał gęstym osadem petent, — żona pana generała Barcza. Zakładałem rachunkowość w teatrzyku.
Dzięki Fedkowskiemu gospodarstwo liczb przestało dręczyć Rasińskiego.
Buchalter dniami i nocami uprawiał stronice świeżo zakupionych ksiąg, porządkując też procedurę pokwitowań, zawsze wypakowany masą świstków i strzępków.
— Bo co jest?! — uczył kasjerkę, która mu pomagała wieczorami. — Trzeba zawsze wiedzieć, że ja, to nie jest ja, — tylko on, — inny. Ja, to jest tylko, że ktoś siadł i zapisuje. Ale wszystko, co ja z pieniędzmi robię, to jest on.
Uspokojony tak rafinowaną mądrością, mógł teraz Rasiński bezpiecznie „promieniować“. Podzielił to sobie, — naciskani bowiem przez Barcza techniką kancelaryjną, dochodzili do ustawicznego schematyzowania, — na prace zewnętrzne i wewnętrzne, na mieście i w wojsku.
Cały dzień między urzędem, redakcją, biurem.
Wieczory spędzał w telegraficznej agencji, nadając wielki komunikat z frontu.
Tu, pośród kusych wiadomości, jak lukier chrupiących na bibułce, w otoczeniu szklanych budek, w których, rzekłbyś, zamknięte małpy, ciskali się urzędnicy, — nadawał polski bój całemu światu.
Było teraz Rasińskiemu wszystko jedno, którędy ów świat idzie, na którą stronę się przechyla, czy nowe zbrodnie płodzi, czy dobrodziejstwa wylęga.
Wystarczyło, że się w chaos świata wplotła nareszcie nić jego kraju! Że wielką tę nić choć przez chwilę własną ręką przesuwał.
— Groch będziemy jedli, albo cały miesiąc cykorję, — odpowiadał żonie, skarżącej się na ubogi deputat. — Ale możesz „zato“ powiedzieć — mój rząd nie umie mnie żywić. I to jest więcej warte, niż żebyśmy przy obcem korycie po kolana w truflach stali.
Tak się krzepili razem z Jabłońskim w późne wieczory ubogich wypoczynków.
Jabłońska, — ze zgrzebną grudą włóczkowej roboty na kolanach, — godziła się na wszystko.
Ale żona Rasińskiego bardziej była wymagająca. Uważała, że „służba“ zabiera jej męża.
Jabłoński dowodził, że teraz nikt własną drogą nie chadza, jest tylko jedna własna, — droga tworzącego się państwa.
— My też, — kończył — zjadamy ostatnie zapasy. Będziemy kolejno sprzedawać moją bibljotekę, potem moje przedwojenne ubrania. To fakt. „Zato“, niewielu ludzi będzie mogło powiedzieć sobie: Zorganizowałem wojskowe sądownictwo polskie.
— Tak, pan pracuje w swojej dziedzinie, — kłóciła się namiętnie Rasińska, — ale mój mąż... Przecież zaniedbuje literaturę najzupełniej.
Była to słaba strona Rasińskiego. Poprzez wszystkie prace i myśli nurtowało w nim to ustawicznie.
Kiedy robił z powieści swej korektę u stóp nagiej donny Botticellego, zawieszonej w pracowni Kwaskiewicza naprzeciw litografowanego Boga Ojca, zrozumiał, że nowość na świeżych falach słowa posuwa się, w których jakże brać udział z za rządowego biurka?!...
Więcej, niż dla korekt, dla tej właśnie nowości niebezpiecznej przychodził do księgarni i, wędząc się w zadymionej gadaninie Kwaskiewicza, — czekał. Czekał z zazdrosną pokorą, by tu spotykać się z miodem pokoleniem literackiem. I siłować się na spojrzenia, na oddech, na rasę, na głupstwo, na wszystko!
Kwaskiewicz raczył pisarza tą zgryzotą hojnie i wytrawnie.
Zaczęli rozmowę od tych świeżych fal słowa, wesoło pluskających w ostatnich utworach.
Księgarz podsunął Rasińskiemu nowy tomik w płóciennej oprawie, z giętką kijanką drukowanego podpisu wpoprzek.
Rasiński wertował stronice, Kwaskiewicz wielbił nowego autora.
— Jako wyraz nowych czasów. U nich niema wojen, ojczyzn, cierpiętnictwa. Na całkiem innej płaszczyźnie... Inaczej, niżeście to sobie wyobrażali dawniej wy!
Kwaskiewicz zasępił się wzniośle. Miał czas. Z tymi nerwowymi ludźmi tylko umieć wyczekać...
Rasiński zaś, przejęty obrzydzeniem, jakiego doznawał zawsze wobec nakładców, uznał nagle, że musi sobie zaskarbić Kwaskiewicza. By, na wszelki wypadek, rosła „tam gdzieś nikczemnie pod ladą“ skąpa wdzięczność wydawcy.
Panie Kwaskiewicz! Pan mi tu o nowem pokoleniu, a ja właśnie od starego, — z udeptanej już płaszczyzny. I nie własne flaki panu pod prasę przynoszę, a rzecz tłustszą... —
Rasiński bowiem szukał drukarni dla swych masowych wydawnictw.
Wysłuchawszy, Kwaskiewicz osiadł w sobie. Zrazu użalił się na położenie kraju. Następnie pomarzył trochę „o nieprzewidzianej płaszczyźnie.“ Potem dopiero jął moczyć Rasińskiego lepkiem spojrzeniem. A gdy zauważył, że pisarz drętwieje w ciężkim ulepku oględzin, jął mżyć zdaniem rozwlekłem i bezbarwnem. Ceny się z tego usypały tak wysokie...
— Nie, pan chyba żartuje. To niemożliwe, — Rasiński wstał.
Kwaskiewicz podniósł się również i — jasne spojrzenie utkwiwszy w drukowanym wzroku Boga Ojca. — Zresztą, gdzieżbym się ja angażował w wydawnictwa wojskowe! Wojna brrr...
Przeszli do księgarni.
Tu, nad murem równych cegiełek żółtej powieści francuskiej, przy ladach, niby seradelą, obsianych krajowymi lirykami, wśród płóciennego klombu śliskiej plastyki niemieckiej, myszkowało właśnie nowe pokolenie.
Wobec tych kilku wysokich, szarych chłopców, zdało się — uwitych z pajęczyny, poczuł się Rasiński krępym, mocno żyłami przerośniętym, jędrnym.
Gdy pytali nad czem pracuje, — streścił się we wspaniałej sylwecie Barcza.
Zdrowie, życie, twórczość działająca w żywych sercach, w materji, w błocie wszystkich dróg, we wszystkich szlamach codzienności. Błota po uszy i — z tego właśnie, — szczęścia po dziurki od nosa.
Poczem, nie nawiązując już do interesu drukarskiego i nie żegnając się prawie z kolegami, gwałtowny i zawstydzony, wyszedł do biura.
Dwa dotknięcia, niczem grudki śniegu spadłe na ramiona, zatrzymały go przed Saskim Ogrodem.
— Co jest? Pan leci, jak warjat, — dyszał Kwaskiewicz. Spocone włosy lepiły mu się do czoła, jak to bywa na skroniach malowanych męczenników. — Więc, jakże to będzie, Rasiński, z temi drukami?
— Za drogo pan chce.
— A ile możecie dać?
— Mniej, — o wiele mniej. Musisz pan mocno zerznąć procenty.
Kwaskiewicz zrzynał. Po dwa, po pięć, czytając Rasińskiemu w oczach.
— Niżej nie mogę.
— Panie Kwaskiewicz, to, co powiem, zaszkodzi pewno mojej powieści, ale z dobrem skarbowem, — nie można, jak z własnym bebechem!
— Każdy inny drukarz też zarobi.
— Tak, ale ja nie wydaję swoich książek u innego drukarza.
— No, to wstrzymamy pańską powieść.
Rasiński zbladł.
Tłusty nos Kwaskiewicza zachwiał się nagle w czarnych nawiasach uśmiechu, pośród których ciemniało wąskie kółeczko warg, rozciągane zwolna w brunatną szparę. Po długiej chwili wysypało się z niej: — Panie Rasiński, z zarobkiem, z pieniędzmi nie żartuje się. Uwaga... Z tem też się nigdy nie żartuje.
Pisarz pożegnał go lekceważąco. W biurze czekała wizyta.
— Ja jestem zawsze pierwszy, — trąbił mister Pietrzak, — za mną dopiero przychodzą inni. — Rasiński i bez tego wstępu rozumiał, co się obcym misjom należy. Wszystkie międzynarodowe ceregiele były jeszcze tak świeże, że nie mógł pokonać skromnego zawstydzenia, — nito mały sklepikarz, traktujący z hurtownikiem. — Ma się rozumieć, — odpowiadał skrzętnie, witając się z młodą Barczową i z Przeniewskim.
Przeniewski — nic, — adjutantuje pani „dyrektorowej nadwornego teatru misji redemptorystów“.
— I proszę nas uważać nie za gości, lecz za prawdziwych interesantów, — śmiała się Jadzia, pokazawszy lakiery z pod obrębu sukni.
Rozglądała się po pokoju, jakby chcąc sprawdzić, czy lokal ten jest na wysokości zadania? Teraz wszędzie musiała sprawdzać, — na ulicy, w kawiarni, w biurach. Bo jeżeli w początku wszyscy, gdy chodziło o teatrzyk, mówili „nie“, a ona jedna „tak“ i okazało się, że miała słuszność, to teraz musiało się w stosunku do wszystkiego zachowywać dystans. Stach też mówił „nie“, — pomyślała, oglądając wśród obrazów bojowej dewocjonalji, rozwieszonej na ścianach, podobiznę męża.
— Czy pan wie, panie Rasiński? Sprzedałam mój teatrzyk „Pod laleczką“ misji redemptorystów. Pański buchalter pomagał mi w tem.
— Fedkowski?
— Yes Seare, — ucieszył się Pietrzak, — mister Fedkowski.
— Panie Fedkowski, czemużeś mi pan nic o tem nie wspomniał? — pytał Rasiński, wywoławszy buchaltera.
Fedkowski stał na środku pokoju, płonąc przykładnem zawstydzeniem. — Nie wspominałem, bo to osoby wyższe, a rzecz mała i prywatna.
— Mała, prywatna, — dął Pietrzak przez zęby, — a dobrze zapłacona. Nigdzie niema w programie misji teatrzyk, ale to jest folklore, folklore jest w programie!
Jadzia zagroziła Rasińskiemu, że każe się wkrótce traktować jako misjonarka. Może za przykładem swych laleczek wstąpi do misji, mieć będzie mundur i też będzie laleczką. — Będę miała mundur, opatrzność wyszytą na piersiach, będziecie mi musieli honory wojskowe oddawać.
Zerwała się z krzesła tak szybko, że z pod uniesionej sukni błysnęły zgrabne łydki, lśniące przez czarny jedwab pończoch.
Nie wiedzieli, że cała radość była z tego wszystkiego dla Stacha... Teraz, za te pieniądze i to w takiej murowanej walucie, wynajmie mieszkanie dla obojga. Albo wyjadą do Paryża. Na konferencję, dyplomatycznym pociągiem, któremu zazdroszczą wszystkie głodne ludy Europy.
Na poczet tych nadziei właśnie chodziła już w swojej gali, w kostjumie z przedwojennego rypsu, lakierkach i jedwabnych pończochach.
— Proszę pana, — zwróciła się do Rasińskiego, — jestem w przededniu wielkiego rozwoju. Fabrykacja... Niech pan stare gazety, przecież obrastacie w te papierzyska, — magazynuje gdzieś dla mnie. Przelejemy to potem w masę i nawet nikt się nie spodziewa, jaką te strzępy, przetopione w laleczki, rolę odegrają!
— Wobec tego, panie Fedkowski, — dysponował Rasiński, — codziennie wszystkie stare, powycinane gazety —
Fedkowski przełknął rozkaz uroczyście.
— Potoż my przyszli, — huczał Pietrzak — i jeszcze jedno.
Nic mu na tem w tej chwili nie zależało, bo kiedy „Jadża“ tak wesoła, „szczęśliwa“ jak dziś... Tak, — słowo to przeczytał z poety Tetmajer w zielonem płótnie ze złoconemi brzegami, —: „promieniejonca“!
Można było nic nie mówić, tylko być cicho na stołku i patrzeć...
— My przyszli...
Zaprosić Rasińskiego z żoną na uroczyste otwarcie misji redemptorystów. Po drugie, proponować objazd teatrzyku, — polish folklore, — wśród wojska.
— A czy mąż pani wie, — pytał Rasiński, — że teatrzyk został sprzedany?
— To niespodzianka, — delektował się Przeniewski. — Generał ma objazd.
— To niespodzianka, — stwierdził Pietrzak, powstając. Szukał czegoś w pamięci. Układało mu się bowiem w ostatnich dniach tak dobrze, iż uważać musiał, by wogóle wszystko nie szło za prędko... Miał już nawiązane liczne punkty i to taniej, niż przypuszczał...
Wyciągając ospowatą twarz ku zebranym — powtarzał w pamięci: Pan intendent Wilde, — pani Drwęska, — pani Jadża, pan Fedkowski, — pan Rasiński.
Żeby nie za prędko...
— A tu, — zaczął głośno, — druga niespodzianka! Bo nigdy z pustemi rękami do armji! Do armji, jak do dzieci. Szyćkie dzieci całego szwiata, — szyćkie armje całego szwiata. Niespodzianka, — wielkie filmy przeciwalkoholowe i przeciwsyfilisowe... Na początek psalm, potem szopka — polish folklore, — wtedy propaganda filmów — i znów psalm.
Rasiński spierał się co do użyteczności takich pokazów na froncie. Tam przecież nie jest człowiek pewien dnia ani godziny.
— Człowiek nie jest pewien, — dął przez dziurawe zęby Pietrzak, — ale każda godzina człowieka musi dążyć zawsze wyżej.
Przeszli do sali pokazów filmowych. Przeniewski wyraził wątpliwości, czy pani Jadzia, jako kobieta może egzystować przy takich obrazach?
— Żadne wstydy, — zakrakał srogo Pietrzak.
Usiadł przy Barczowej, tłumacząc jej z angielskich napisów, tuż nad uchem, kolejność faz nieszczęśliwego nałogu.
Rozwidlony promień prożektora brał w lotne szczypce okres długiej historji za okresem. Jadzia mrużyła oczy, siedzieli bowiem za blisko. Uchylała się wbok przed objaśnieniami Pietrzaka, które łaskotały ją nieznośne w ucho.
Historja nieopatrznego młodzieńca, zarażonego luesem, miała się już ku końcowi. Dziecko jego przyszło na świat martwe!
Nareszcie, wpisany w koło białego światła ukazał się sam denat z opuchniętemi oczyma, z twarzą, pokrytą mnóstwem ropiejących wulkanów, z wgniecionym nosem.
Jadzia cofnęła się odruchowo wtył. Lecz nieszczęśliwy młodzieniec szedł prosto na nią. Jakby wkońcu miał wyjść z płótna, przez mrok dotrzeć do krzeseł i wniknąć w patrzących...
Zapiała nagłym, głośnym płaczem.
— Szwiatło, — szwiatło, — wołał Pietrzak.
— Jakie straszne, jakie okropne, — drżała, przykładając chusteczkę do oczu, zalanych łzami.
— Nie można być takim miękkim, — polecał statecznie Pietrzak. — Miękkoszcz, — nie dobre dla człowieka. Lepszy rozum. Tu wszystko u was takie miękkie...
Sprowadzili ją ze schodów wzruszoną, przestraszoną.
Pietrzak, otuliwszy nogi fartuchem samochodu redemptorystów, odwiózł Jadzię „Pod laleczkę“, gdzie był już prawie gospodarzem. Napoił herbatą, pokleił najdelikatniejszemi słowami i wyszedł na palcach.
Jak zawsze, — pochodzić bez powodu. Żeby codziennie w rozkładzie dnia była pusta luka...
— Miękkość, — litował się, patrząc na niezaradny ruch uliczny.
Dopiero poznawszy ten kraj zrozumiał, dlaczego mu było tak ciężko na prawdziwym świecie. Dlaczego mu rodzice ospy nie szczepili, dlaczego tyle razy brał cięgi od obcych w dzieciństwie. Miękkoszcz...
Zato nie marnował teraz nigdzie tej stalowej zwięzłości, której tam uczą wszędzie i zawczasu. Wystarczyło, aby tu palcem kiwnął, — a zyskiwał, jakby tam mógł, bez wytchnienia chyba pracując po całych dniach.
Któryż z agentów, — wynosił się w duchu Pietrzak, mijając nierówne rzędy kamienic, — da w Departament of Intelligence, tak prędko, tak bliskie dane o personaljach osoby, tak wysoko postawionej, tak trudnej, nowej nieprzekupnej, — jak Barcz?! I to nie z trzecich źródeł, — z pierwszej ręki!
Widział już pergaminową bibułkę swego raportu w spokojnych rękach szefa.
Tutaj laleczki, polish folklore, wszystko miękko — a tam, Barcz w srebrnych sznurkach i perlista Jadzia stoją na bibułce raportu...
Teraz towarzyska herbata, — pomyślał w westybulu hotelu. Portjera nie potrzebował, rzecz była umówiona, unikał wszelkich portjerów.
Pani Drwęska miała czekać, jak za pierwszym razem. I tyle samo przyjemnego...
Na piętro nie windą, — w domu wszędzie piechotą.
Zatrzymał się przed ściennem lustrem. Był nieogolony, nie umył rąk.
Bogaty cudzoziemiec „nie potrzebuje takie głupstwa“.
Lecz w wonnym pokoju, wśród kwiatów, wobec jedwabiu, który się prządł dokoła lekkich nóg Drwęskiej, — stał się odrazu wierzącym, potulnym „głupcem z psalmów“. Który o dzieci się pyta nie wporę, filiżanki trzymać nie umie, na dywanach się potyka, to znów wraca do „pierwszego spotkania“ w salonie naszej Pesteczki — a milczy o właściwem, jakby za odbyte intymności nie był wdzięczny...
Całą tę gadaninę, niby safjanową kropką, zakończył małem pudełeczkiem z wielkim szmaragdem w otoce pereł.
— Co? — spytała krótko Drwęska.
Pietrzak, udawszy zrozpaczonego, przypadł do jej kolan i natchnionemi dłońmi ślizgając się po jedwabnych pończochach:
— Bo wszystkim naraz nie można robić prezent, — a kraj jest biedny... Niech przynajmniej ta jedna ma.
Zamknęła jego dziobatą, płaską twarz w swych gładkich dłoniach.
— Nikt nie może wiedzieć, że ja, redemptorysta... Kto zna moje życie...
Pragnął je rozpowiedzieć Drwęskiej, by rozgadała najszerzej.
— Każdy mężczyzna ma takie same życie, mój panie.
— Takie same?! — Brał je od początku pamiętanych dni na świadka, czy takie same?
Najprzód w Ameryce z murzynami w rynsztokach, potem na cegielniach. Zostały mu z tego rozpuchłe, kostki w nogach.
Odsunąwszy spodnie, pokazał przez skarpetki.
Potem na farmie, pod batem! Niemiec zajeżdżał o świcie, gwizdał, a my, jak psy, do niego biegli o nagrodę, kto wcześniej, pierwszy. Potem przy złocie, gdzie ludzie chodzą bez płuc. Potem w szamerowanem figaro — całą dobę liftboy.
— Musi pan być bardzo silny po takiem ćwiczeniu.
— Ciałem silny, ale duchem? Bo zawsze, zawsze — o Polsce... I nigdzie tego niema, tak długo nigdzie niema, jeden Paderewski tylko, — sam... Pani nie wie. Pani z generałów, obrońców, powstańców, majątkiewiczów. Takim łatwo. Oni sami są ojczyzną, — skamłał, śmiejąc się do głębokiego cienia jej ud, — ale my biedni, co szukamy.
— Ach, — otrząsnęła się Drwęska, — głupi, bogaty chamuś.
Zatoczyli się na łóżko.
— Tyś z prawdziwych majątkiewiczów, — dyszał Pietrzak, obciskając ją żylastemi wzgórkami muskułów, — dlatego ja...
Uśmiechnięty ku pozłacanej ciemności pokoju, powtarzał z zielonego poety: — Promieniejonca, — promieniejonca.
Głupi, bogaty chamuś. Uważał te słowa za doskonałą receptę postępowania. Wartą więcej, niż dwa szmaragdy. Zwłaszcza, że przez Drwęską nawiązywał również z najbliższem otoczeniem Krywulta.
Narazie sączył się stamtąd sznureczek brylantów, które Pietrzak kupował od „wiadomej osoby“, mianowicie od intendenta Wildego.
Ale tu też nie było trwałej miary. W tym kraju wszystko miękko, miękko, — bez gruntu.
Wilde chciał odrazu „pracować wagonami“. Poślą wagony na kresy, po meble...
— I tak bolszewicy zniszczą tam wszystko, — wspierała Wildego Drwęska. — Meble, szkła, różne zabytki. My — stamtąd tu — a dalej, pan... Na Gdańsk. I tak tyle idzie na Gdańsk waszych skrzyń, transportów.
Lecz Pietrzakowi nabiegły mrokiem głębokie ślady ospy.
— Nigdy misja nic takiego... Bo flanela — to flanela, kakao — to kakao. Ale meble to nie jest wcale Polish folklore.
Głupi, bogaty chamuś nie będzie wcale głupi, — cieszył się Pietrzak, witając uroczyście i tych od Barcza, i tych od Krywulta.
Przyjeżdżali z paniami na oficjalne otwarcie misji.
W korytarzu wielkiej willi, przerobionej na misję, oddawał gości swemu zwierzchnikowi o obliczu Indjanina. Ten ciągnął ich dalej, między stoły czytelni i do biurek, gdzie jest papier, abyś napisał do matki, ojca, brata, i do gier, gdzie jest wielka zabawa, a nikt nic nie traci, i do przyrządów gimnastycznych, gdzie będą zdrowe muskuły, wreszcie do miejsca, gdzie jest bufet.
— Wielkie polepszenie człowieka, — śmiał się Pietrzak do Pycia.
Oddawał już kilka razy w ciągu dzisiejszego wieczora tę małą wesz naczelnemu Indjaninowi, i infirmerkom w niebieskich fartuszkach, i paniom katolickim i paniom postępowym.
Lecz Pyć ciągle powracał.
— Pewno, że polepszenie, — cedził major z wysokich schodów, ku ciżbie stłoczonej przy bufecie, — każdemu lepiej, jak wpuści do żołądka za darmo parę kubków kakao.
— Tu niema za darmo, ani za pieniądze, — sprzeciwiał się Pietrzak, — tu jest tylko człowiek dla człowieka.
Pyć wzruszył suchemi ramionami. — Człowiek dla człowieka? Gdzieś pan to widział?
— Tu widzę... I panie katolickie i panie postępowe. I byłby pan generał Barcz i jest pan intendent Wilde.
Wyliczał długo, chcąc uchwycić spojrzenie Pycia, tlejące pod wyleniałą brwią. Lecz nie można się było doszukać tego spojrzenia. Jakby w obwodzie oczodołów majora mętny klej płynął.
Zwiedzali dalej, witając się po drodze z ważniejszemi figurami. Odmierzyli głośno cześć generałowi Dąbrowie, który w towarzystwie swych synów z tłumem obszarpanych żołnierzy pił kakao za ladą.
W kinoteatrze misji powitali się z dziennikarzami.
Zwiedzili heblowane gładko biura, znakomicie rozłożone pod alabastrowemi muszlami lamp elektrycznych.
— Wszędzie mamy światło bez cienia. U nas jasnoszcz, — rzecz pierwsza.
Zwiedzili w suterenach wielkie składy, ułożone tak rozsądnie.
— Nie trzeba nic wyszukiwać, — zapewniał Pietrzak, — gdy jest ułożone, jak na okręcie. Co jest dobre dla oceanu, starczy „dla cały szwiat“.
Pyć podziwiał wspaniałe rzędy pak, pełne biskwitów, kakao, czekolady.
Właśnie wchodzili do rejonu bielizny, gdy wszystkie piwnice zadrżały przenikliwym głosem, pluszczącym, niby nagle wpuszczony prąd powietrza.
— To psalm! — ucieszył się Pietrzak. Położywszy skośnie głowę, dopomagał dalekiej melodji nuceniem.
— Musimy zobaczyć coś weselszego, — wzdrygnął się Pyć. — Marjonetek mi pan wcale nie pokazał? — Z pomiędzy mętnego zlepu źrenic majora, wytrysnęły ciemne igiełki.
Pietrzak osłupiał: — Zapomniałem.
— Jaka szkoda!
— No, to chodźmy, — bardzo ciekawa rzecz.
Przedstawień jeszcze nie dawano, bo teksty nie były gotowe. Ale można było oglądać figurki i ustawioną w kącie scenę.
Królowała tu niepodzielnie Jadzia, pod chudą strażą matki Barcza, w sąsiedztwie brata generała, Jasia.
Pyć ucieszył się, zastając razem całe towarzystwo. Stara Barczowa pogłaskała go nawet po głowie.
— Widzi pan, jak mi pan wtedy pomógł, — śmiała się Jadzia, — dziś już moje laleczki wielką karjerę robią!
Całe płaty tych rozmów omijał major obojętnie. Na krótko wytrącił go z równowagi głos Drwęskiej.
Tłumaczyła coś żarliwie Rasińskiemu o ochronie zabytków i o skarbach, które się tam, na wschodzie, marnują. O skarbach, o Wildem, którego rozległe stosunki, gdyby —
Wilde, spisek, pasek, koniki, złoto, Rasiński, Dąbrowa, Drwęska... Pyć puszczał rozmowę mimo uszu, — wraz z misyjnem kakao łykając jakąś rozterkę...
Nowe fale psalmu tętnić jęły z za ściany. Pokutny głos płynął poprzez rozbawione postacie, uprzejmie potrząsające laleczkami.
Major spojrzał nagle na Pietrzaka. Anglosas wyciągał z szafy jakieś kartony i niósł je Jadzi z oczyma utkwionemi w jej oczach, pogięty, obarczony, szczęśliwy.
Układać się to zaczęło w głowie Pycia ściśle, szybko, ruch w ruch, ząb w ząb. Nito w mechanizmie nader precyzyjnej broni.
Jął mierzyć Jadzię zimno, dokładnie.
Królowała wesoło za szerokim stołem. Z jej lekkich, pilnych palców, niby bujne ćmy, wypadały suto odziane laleczki na ręce ciekawych. Twarz stała w łunach radości, w oczach złocił się triumf dziecinny.
Groźne cisze zwarły się w piersiach Pycia. Skromna, zawsze poręczna zabiegliwość pracować jęła szybko, obojętnie i oto, na wszelki wypadek, widział już wszystko nieomal dokonane, z przypadkowym tytułem słów Barcza...
Porcja czułości. Pietrzak... Jadzia, — która może otworzy zamknięte serce Pietrzaka?...
Pyć zbliżył się do młodej Barczowej. Żartował z brzydkiej zdrady laleczek. Odeszły od dzieci, nie powrócą, — mają jechać na front. I co jeszcze? I widać z tego, że przedmiot jest mały, a świat wielki.
W miarę tej gadaniny, wesoła postać Jadzi, znaczona spojrzeniem Pietrzaka, wrastała majorowi poprzez rozlane źrenice, — głęboko — w stały, kryty tok szarych, cichych sprężyn...
Radził, by się trzymała redemptorystów. Silne poparcie kapitału może sprawę doskonale rozwinąć. Oni mają tyle pieniędzy!
Pietrzak triumfował, niby nie słysząc, a chwaląc się przed Drwęską.
Nie słuchała go. Chciała dziś koniecznie przylutować sprawę wywozu kresowych zabytków, bodaj do biura Rasińskiego.
— Mimo wszystko — mówiła — uważam, że nie zna mnie pan. Wobec tego nic mi nie pozostaje, jak poznajomić się z żoną pana... Kobiety mają więcej wyczucia.
Wyczucie? Wydzierała przeróżne dobro ze wszystkich stron, pospolicie naciągając rozjuszonych wojną mężczyzn. Nabrała też przy misjach znacznej techniki w obrocie przedmiotami. Z pak likieru, któremi pracowano początkowo, przeszła na jedwab i konfekcję damską.
I to jeszcze okazało się za obszerne. Wkońcu zmieściła się całkowicie w obrotach brylantami.
Ale ileż tego trzeba było, by się utrzymać na wysokiej stopie hotelu?!
W dnie rachunków przyjmowała zazwyczaj gorącą kąpiel. By się uspokoić i nabrać ufności we własne siły.
Patrząc na swój wysoki tors, szczupłe piersi, na brzuch równy, giętki, zaledwie dostrzegalną perłą blizn macierzyństwa u dołu przejęty, na nogi nieporównanie gładkie i niezawodnie proste, uznawała, — że tego „świątecznego ciasta“ starczy... Że zapomocą takich środków można „rozrobić“ potężną jakąś aferę, — nim się przystąpi do mocnego „przyszłościowego“ małżeństwa.
Nie z suplentem, akademikiem, ideowcem, warjatem, — lecz z człowiekiem poważnego serca i ciężkich pieniędzy.
Była przekonana, że taką aferę mogą stanowić zabytki, oparte o Rasińskiego.
Intendent Wilde aż piszczał, gdy rozwinęła przed nim wszystkie możliwości.
— To, panie, bibljoteki, to, panie, meble, to, panie, lustra, czeczotki, jakich świat nie widział, to, panie, skarby — te zabytki! Każda kulturna strona zabytkiem stoi. A tych kresów bez końca, a naszego brata wszędzie tam pełno!
Zdaniem Drwęskiej — wspierało to także sam wywiad. Wobec Wildego, od którego można się było tak wiele dowiedzieć, musiała też ostatecznie rozporządzać czemś więcej, niż swem — „świątecznem ciastem“.
Ale Rasiński nie rozumiał!
Szantażować Rasińską małym incydentem „bohaterskiego powrotu“ z pod Przemyśla nie warto było. Drwęska pojęła to już po pierwszej wizycie. Za wiele było wśród tego małżeństwa harmonji. Z rozmów jednak, z wielu ciepłych przytułeczków, rozmieszczonych po mieszkaniu, wnioskowała, że — mimo wszystko — szuka się tu ubogiego bodaj zbytku, wytworniejszej linji... I że Rasińska niecierpliwi się w ciężkich warunkach pracy męża...
To też, gdy wspólnie pod złotym abażurem przelewały w palcach jedwab francuskiej konfekcji... — Bo przy tym swoim patrjocie prasowym nie wie pani nawet pewno, co się dziś nosi... — Drwęska postanowiła wymierzyć cios, który nigdy jej dotąd nie zawiódł.
Ze strojów przeszły na życie towarzyskie, zdławione, niestety, w ucisku przesądów. Po kolacji, o zamiłowaniach, sztuce, przez każdego człowieka dla wytchnienia uprawianej.
— Ja uprawiam taniec, — oznajmiła Drwęska. — Nie ten baletowy, bezmyślny, lecz klasyczny Izadory Duncan.
— Więc graj, — zadecydowała Rasińska, — niech pani tańczy!!
Musieli do tego rozesłać dywan, przyćmić światło, upewnić się co do służącej. Robili to wszystko, chodząc na palcach.
— Jak w świątyni, — śmiał się Rasiński.
Grał stare walce Szuberta i widział w lustrze żonę, dwuznacznie uśmiechniętą.
Z bocznych drzwi wysunęła się Drwęska. W pośrodku pokoju płaszcz spłynął z niej. Była zupełnie naga.
Oczywiście nie był to żaden taniec, lecz tylko gołem ciałem „wywodzona inteligencja“. Jakieś granie na domniemanych fujarkach, jakieś domyślne prześmiechy i wykręty spłoszonych ramion.
Nagle Drwęska usiadła w pośrodku dywanu...
— Niedobrze mi!
Podbiegli, przykucnęli z obu stron, potrzymując jej chłodne, strzeliste plecy.
— Zimno. Nakryjcie.
Przeprowadzili ją na kanapę.
Tu półokryta, wzmocniona winem, śledziła ich uważnie. Twarz Rasińskiej płonęła w gęstych rumieńcach. Rasiński usiadł nisko i, rozcierając stopy Drwęskiej, idjotycznie „pocieszał“. Opowiadał o wielkich zaletach „psychicznego“ tańca.
— To głupstwo, — przerwała Rasińska, kryjąc rozpłomienioną twarz na nagich piersiach Drwęskiej, — całkiem co innego myślę. Hanka, wiesz, — Rasińska musiała z nią teraz przejść na „ty“, — żona... Człowiek ze wszystkich tajemnic odarty.
Hanka uśmiechała się pobłażliwie.
Lecz Rasińska, przytuliwszy twarz do perlistych bioder Drwęskiej.
— Bo tak, — bo tak... Bo kiedy ktoś, jak ty, Hanka, chce być „razem“, we troje, to jakby drugi raz darowywał kobiecie jej kochanego mężczyznę.
Podjąwszy głowę Rasińskiej, uniosła ją Drwęska i sumiennie, cierpliwie całowała te blade, czyste wargi, litując się nad fanatyzmem kobiet domowych, które wszystko oddają jedynemu szczęściu wyrzeczenia...
— Nikt o nas nie powinien wiedzieć, — śmiała się w przedpokoju... — Będziemy się znać blisko, ale nikt na świecie —
Zaprosiła ich na herbatę. Będzie trochę cudzoziemców.
— A pan, panie Rasiński, zobaczy swoje bóstwo, — swego Barcza!
Na herbatce tej postanowiła Drwęska likwidować już korzyści „trójkąta“. Mogło się to udać choćby przypadkowo, tem bardziej, że różnolicie dobrani goście stworzyli tło wygodnego roztargnienia.
W pośrodku, na mahoniowem krzesełku kazał Pietrzak. O świętości człowieka, o wszechświatowem zabójstwie wielkiej wojny.
Ciemne chmury wzruszenia wypełniały ospowatą koleinę jego policzków.
Z przemową zwracał się do kilku oficerów francuskich.
Opodal, wśród zasapanych przemysłowców niecierpliwił się intendent Wilde.
Pyć bowiem już od godziny dowodził mu zbędności wszelkich zabytków.
— Lepiej wytwarzać — chociażby dziwolągi. Zabytkami nie dogonimy zagranicy, a czemś dziwnem, może nawet dzikiem, moglibyśmy przynajmniej oszołomić.
Jako dowód przytaczał major laleczki Barczowej. — Tak, tak, te kresowe laleczki.
Sfrunęła ku nim hrabianka Bogulicka, zwana powszechnie Pesteczką, szum czyniąc, śliczny zapach i zamieszanie.
— Jestem wszędzie, gdzie mówią o kresach. — Usiadła, odsłaniając z zawoju kretów gładkie plecy i nogi. Nogi — aż po granice złocistych podwiązek.
Chodziło za nią łapczywe spojrzenie Dąbrowy. Rozmawiał z Rasińską o deputacie, o słoninie, o mące amerykańskiej, a równocześnie, tytłając się oczyma u stóp Pesteczki, — przytwierdzał na wnętrzu, że już niedługo... W tych dniach rozpocznie się...
Z samego Krywulta nie wyskrobał tego, — stary lew trzymał język za zębami. Ale Dąbrowa wyskrobał sobie daną wiadomość z oficerów sprzysiężenia. Teraz huśtał w myśli termin zamachu, sam nie zmówiony a jednak dopuszczony, bierny a przecież działający.
Spoczywała na nim ta wiedza spiskowa, jak włos na brzytwie. Generał sumował ciągle, w koszarach, u siebie „Pod blachą“, ubogimi krewnymi zapchaną. Nawet przenosząc wzrok z nóg Pesteczki na długie łydki Drwęskiej.
Stąpały lekko w obłoczkach jedwabiu.
Nie mógł zaprzeczyć, — o ile chodzi o wywiad, to zapewne dobre są takie „nożyce“. — Właśnie oceniał delikatne przeciwieństwa pomiędzy posługą oddawaną państwu przez takie kształty a ciężką pracą generalską, — gdy oznajmiono Barcza.
Damy, rozsiadłe na kanapach, podebrały się energicznie. Oficerowie wypuczyli piersi naprzód. Pietrzak swoje ewangelje zaraz wgórę podciągnął, nawet Rasińska zarumieniła się.
Drwęska z Pesteczką splotły się w wianuszek rozmownej, powiewnej przyjaźni, tkany barwą sukien, zieloną i niebieską.
I tak generałowi Barczowi z frontu wracającemu drogę zastąpiły.
Był od rana w doskonałym humorze. Zaraz przy śniadaniu wysypał mu Przeniewski na kołdrę stan „sprawy“. Punkt ad „pod laleczką“ można było uważać za wyczerpany.
Margrabia mówił o tem tak żałośnie, że go Barcz indagować musiał.
— Czy się pan „aby“ w mojej żonie nie podkochujesz? Bo wy, w którego żyłach może płynąć zrządzeniem rikoszetu jakaś burbońska krew —
Wiadomości o zamachu Krywulta precyzowały się też coraz wyraźniej. W materji tej Dąbrowa i Pyć dostarczyli już prawie wszystkiego. Jeszcze tylko niewiadomy dzień i godzina...
— Pan z frontu, panie generale, — zaświeciła Pesteczka jasnym śmiechem, — z naszych kresów!
— Tak, — odpowiadał przez wątłe ramiona hrabianki w stronę Drwęskiej.
— I walczył pan z kordelasem na dziki-bolszewiki?
— Z kordelasem nie, ale z karabinem. Wspaniali są nasi chłopcy, — ucieszył całe towarzystwo, przypominając sobie z radością pewną kompanję, stojącą po pas w błocie. — Jak to pan powiedział, — dodał, spostrzegłszy Rasińskiego, — radość z odzyskanego śmietnika?
— Tu wszędzie radość, — łamał z rozrzewnieniem Pietrzak, — wszędzie cud!
Barcz czekał, kiedy się w ustach Anglosasa zjawi teatrzyk. Tymczasem głaskał płowe czupryny chryzantem. Miał nadzieję, że będzie to nosić charakter niejakiego wyzwania w odniesieniu do Drwęskiej.
Gdy całkiem niespodzianie, zamiast duseru przeleciała mu mimo uszu sprawa zabytków.
— Lustra, prababki, architektura obyczaju, — trzepał przykładnie Wilde.
Przyłączyła się do tego Drwęska bardzo żarliwie.
Barcz poszukał oczami Pycia.
Major i Pietrzak wróżyli sobie z rąk, wodząc palcami po fioletowych linjach dłoni.
Generał puścił mimo uszu sprawę zabytków, czyniąc Drwęskiej na boku uwagę:
— Wszyscy zawsze mają do mnie tylko interesy.
— Ach, ja też, — odpowiedziała, — i chciałabym panu wyjaśnić... Może wieczorem?
Stropiło Barcza, że odsunąwszy się, nasłała Pesteczkę. Nie dbał w tej chwili ani o wielką rodzinę hrabianki, ani o zaprosiny pod Warszawę, do Jedwabna, „które nasz tatuś urządził w tropikalnym stylu pamiątkami z Kongo“, ani o samą hrabiankę, zachwyconą współrzędnie sztychami, wirtuozami, kresami, psami, maszynami, brylantami.
Wróciwszy tedy ze sztabu na oznaczone widzenie: — Bo jest w tem, pani Hanno, niepotrzebna przekora! Poco mam się pętać w jałowym flircie z tem pięknem, zepsutem stworzeniem?
Mówił to w przedpokoju, zdejmując zaśnieżony płaszcz. Lecz, gdy z czapką, rękawiczkami, złotą pamiątkową szpicrutą w ręku wszedł, — urwał...
Zwidziało mu się wbrew wszelkiej oczywistości, że cała ta chwila już dawno się między nimi rozegrała. Że drugi, trzeci, może dziesiąty raz tak idzie, tak rękę wyciąga —
— Czem mogę pani służyć? — zapytał wbrew samemu sobie bardzo surowo. — Nie chciałbym, aby to było źle rozumiane, ale doprawdy, każda moja godzina wykrojona jest żywcem z tak odpowiedzialnego trudu —
— Wiem przecie, jak się urzęduje panie generale.
— Nie wie pani. — Nie czekając na żadne pytania, jął mówić. Gwałtowne słowa wyprzedzały jego myśli. Z wezbranych zdań buchał twardy sens obecnego życia i pracy.
Barcz hamował rozpęd szczerości, — lecz napróżno. Oto musiał złożyć, właśnie w te ręce, niby białe łodygi leżące na aksamicie, — swoje zwierzenia.
— Widzę, że front owiewa mężczyzn prawdziwą poezją, panie generale.
— Mówmyż nareszcie bez „pana generała“.
— O tem nie można, zdaje się, nigdy zapominać.
— Więc woli pani, — wybuchnął, bijąc się szpicrutą po cholewach, — żebym rozmawiał z panią i myślał równocześnie o nienadanych hughesach, niewyekwipowanych bataljonach, spóźnionych generałach, niekompletnych baterjach?
— Przyznam się panu, że wolałabym. Bo wzamian — i ja mogłabym szczerze...
Tak, — chodziło jej o zabytki. O zabytki, jako takie, z jednej strony. Ale z drugiej, — o zabytki w związku z panem intendentem Wilde. Rzecz nie jest błaha! Przeciwnie, — wygodna i konieczna... — Nikt nie wymaga pieniędzy... Pracuje się dla was ideowo. Ale w miarę możności powinniście pomagać.
— Więc dobrze! Na początek musi się pani przekonać, sama zobaczyć. Wiedzieć bodaj, czy są tam te jakieś skarby gratów i nieużytków? Służę pani marszrutą, zawsze.
— I mam szturmować o to do kancelarji pana generała, ciernistą drogą służbową?
— Nic podobnego! Dokumenty wyda pani ktokolwiek. Choćby Rasiński, — to jego resort, — kultura, — propaganda.
Drwęska zniecierpliwiła się.
— Nie wyda, nie będzie chciał.
— Powoła się pani na mój rozkaz. Z rozkazu Generała Barcza. Może to mam na piśmie dać?
— Bardzo szczęśliwie, że przynajmniej ten wyjazd będzie gratis. Bo doprawdy, nadal nie mogłabym pracować tak drogiemi środkami...
Nie rozumiał.
Dobyła z za stanika jakiś szeroki papier.
— Niech pan przeczyta.
— Tak zawsze, — niecierpliwił się Barcz, — wszędzie, wszędzie urzędowanie!
List ten jednak!... Na grubym angielskim papierze pisał Krywult poufnie do intendenta Wilde w sprawie złota.
— Ad złoto, ad złoto, — rżał Barcz. Przelatywał szybko rozporządzenia Krywulta, sadzone rosyjskim charakterem. Dyspozycje w sprawie nadania większych ilości rozmaitym partyjnym stowarzyszeniom, mafjom.
— Pani Hanko, — wystrzelił radośnie, — przyczynia się pani... Czy Pyć to widział?
— Nie.
— Pani chciała, żebym ja tylko posiadał ten papier?
— Nie mówiłam o tem Pyciowi, — to dzieciak.
— Niesłusznie! Pyć jest wogóle poza wszelkim wiekiem. Nie potrzebowalibyśmy teraz babrać się w tych sprawach...
Wyciągnął do niej ręce.
— Nie mówiłam Pyciowi, bo od niego nie mogę nic dostać za te drogie środki, jakiemi zdobywa się taki papier!
— Jeżeli chodzi o kredyty, to Pyć...
— Zrozum pan nareszcie, że nie chodzi nawet o pieniądze! Tu jedynie jakiś wielki interes, à la zabytki... Nato, abyś pan posiadał ten papier, — kogoś też musiano przedtem posiadać!
Policzki Barcza oblała gorąca czerwień, czarne basy żył napięły się od czoła aż po gardło. — Prostytucja!!!
— Pana to chyba nie powinno wzruszać. Dla ojczyzny?
— Prostytucja, prostytucja... — powtarzał w popłochu.
Przyłapała go na progu.
— Z intendentem Wilde. A pan się nie prostytuuje „dla ojczyzny“ z całemi tabunami najlichszych wałkoni?! To się nazywa, że pan równoważy się, — dojrzewa... Jakiem więc prawem?!
Krew zalała mu oczy. Z całego rozmachu pamiątkowym pejczem zdzielił Drwęską przez piersi.
Zgięta we dwoje zaskuczała żałośnie.
Wyszedł. Przez czerwone korytarze, — biały marmurowy hall. Z kryształowego wiatraka drzwi na ulicę.
Przy wyjściu złapał go sztywny ukłon warty honorowej.
Oddawszy pozdrowienie, stał Barcz długą chwilę w równej linji z żołnierzami posterunku, docna pośród tego wiernego honoru samotny i zbłąkany.
Gęste płaty śniegu zasypywały ulicę.
Dopiero na drugi dzień, podczas konferencji ze sztabowcami francuskimi w sprawie służby radjotelegraficznej, znalazł wyjście z tej sceny „romantycznej“. Kazał sobie podać auto.
— Nie, — powiedział Przeniewskiemu, który pragnął towarzyszyć. — Jadę sam.
Wyszukał sklep z kwiatami na czwartorzędnej ulicy i stąd posłał wielki pęk „naszych“ chryzantem.
Drwęska przyjęła Barcza w łóżku. — Chora.
Przysiadł się blisko, objął wpół, przez koronki koszuli wyszukał czarną pręgę uderzenia i ucałował wzdłuż, raz za razem, przez piersi.
Odsunęła go.
— Wiedziałam, że pan przyjdzie. No, bo wkońcu nie zwrócił mi pan listu Krywulta. Mogę przypuszczać zatem, że „ofiara“ moja została przyjęta.
Nie chciał o „tem“ mówić.
— O tak, przetrącić komuś kości a potem nie chcieć o tem mówić, — cóż łatwiejszego! — „Właśnie“ wróciła do zabytków, kombinacyj, — Rasińskiego.
Barcz, półleżąc u jej nóg, przeczył głową.
— Żadnych zabytków, żadnego Rasińskiego, żadnych wywiadów. Nie będzie pani w tej służbie i basta!
— Skoro chcę i dla idei!?..
— Jeżeli jeszcze pani zacznie ze mną mówić o ideach —
W ciągu kilku następnych wizyt starała mu się udowodnić, że nią nikt nie może rozporządzać...
Aż nareszcie pewnego wieczora, gdy nudził i nastawał, w kleszcze jakiejś urojonej „świętości“ chcąc ją zamknąć, — opowiedziała mu wszystko o Wildem. Wszystko, wszystko, — wszystko...
Barcz rzucił się na nią. I kiedy schowani w ciemnościach pokoju drżeli oboje, pytał:
— Mów do końca. Mów! Będziemy razem przebierać w tem świństwie. W zgniłych radościach, — czarnych skarbach...
Widywali się coraz częściej. Pryskały wszystkie pozory i maski. Upajali się brutalną swobodą zupełnej prawdy.
Drwęska opowiadała mu o psie, gdy miała lat dziewięć, o grubym, czerwonym rządcy, gdy miała lat dwanaście. O jakimś Angliku w Dreźnie, gdy miała lat czternaście.
— Za mało, za mało, — śmiał się, otruty tą szczerością, i szczęśliwy, że nie więcej, że już nie więcej.
— A teraz ja, Hanka, — co?
— A teraz ty, potem on, — wkońcu nikt, bo cóż wy wszyscy?...
„Czarne skarby podłości“ ukazywały mu się wśród niebieskich strzałek frontu, to między czerwonemi elipsami koncentracji nieprzyjacielskiej, to znów na ważnem posiedzeniu „ludowych surdutów“, zwłaszcza podczas przydługich wywodów Rybnickiego.
Nawet u Jadzi — na niewiadomo już których „oczepinach moralnych“ z powodu wykończenia szopki.
— Przychodzę rzadko, — tłumaczył się żonie, — bo już nie jestem pewien dnia ani godziny. Zamach, — zamach!
— Będę przy tobie, teraz musimy być razem, — wołała, rzucając ręce w powietrze.
Wzruszał ramionami:
— Teraz nikt ze mną nie może być razem. Takim wypadkom idzie naprzeciw mężczyzna — sam. Sam, — z bronią w ręku.
Nie wiedział ciągle jeszcze terminu wybuchu.
Na najpoufniejszem posiedzeniu żarli się o to major Pyć z generałem Dąbrową. Pyć odcedzał skwapliwie meldunki, donosy, dane, radził gotowość — od zaraz, — ciągle. Dąbrowa zaś opierał się na krętych wyznaniach Wildego.
— Polegam na nich i z tej gadaniny wnoszę, że szwadronów, które sobie krywultowscy gotują, i bataljonów, w których prowadzili robotę, nie będą mieli na porę. Wnoszę tedy, że to nie będzie ani dziś, ani jutro, ani nawet w tym tygodniu. Mamy przez te dnie, każdy z nas, sporo śmierci w ręku, — fuknął Dąbrowa czarnemi dziurami nosa, — więc należałoby ostrożnie...
Siedzieli z Barczem naprzeciw siebie, a Pyć targał się między nimi to w tę to w ową stronę.
— Co tam, panie generale, śmierć na darmo poklepywać. Ja moich oficerów, — czochrał się Pyć pod pachami, jakby stamtąd miał tych oficerów wytrząsać, — będę mieć od dziś gotowych, tu obok, w kasynie. Dajmy na to, przy jakiemś pożegnaniu, czy też państwowej pijatyce. Nasze zaś wierne oddziały, gdyby pan, generale, już dziś zaalarmował, choćby pod pozorem odmarszu na front.
Dąbrowa skinął głową:
— Zrobi się. Ale to jeszcze tak wadliwie funkcjonuje.
Barcz i Pyć popatrzyli na niego nieufnie. Wytrzymał, — w miarę nacisku klarując powoli spojrzenie. Tak, że dwuznaczna tłustość, powlekająca jego źrenice, rozrzedzać się jęła i przetapiać w czystą biel służbowego oddania.
— No tak, ale jeżeli stanie się jakiś zawód?
— Co to znaczy „stanie się“? Za takie zawody rozstrzeliwują w wojsku, panie generale, — westchnął Barcz.
— Rozstrzeliwują, — parskał Dąbrowa, — a my przecież dotąd same zawody mamy w służbie. Jużbyśmy, w takim razie, dawno jedni drugich powinni rozstrzelać.
— No, no, no! — Barcz ostremi kantami dłoni po trzykroć przeciął powietrze, uznając rozmowę za skończoną.
Podali sobie ręce, wymienili uścisk, niby przedmiot potoczny a niepotrzebny.
Barcz pojechał z Pyciem do hotelu. Na wszelki wypadek przygotować się już. Usunąć papiery z numeru. W kilka chwil przejrzał Pyć generałowi wszystkie teczki szybkim, właźliwym sposobem, w którym było doprawdy coś sprośnego. Rozchylał bowiem ostrożnie kartki, rozginał zagięte szwy, jeżdżąc nosem po treści pism, jakby ją wąchał.
— A browning pana generała?
Rewolwer leżał przy łóżku. Pyć, stwierdzając sprawność mechanizmu, gadał ciągle.
— Jaka to dawniej, panie generale, msza wielka była z takim browningiem?! Za naszych czasów.
— Pan byłeś wtedy dzieckiem.
— Ale pamiętam. Musiały być ręce umyte i podścielony arkusz czystego papieru, i dopiero wtedy, po wielu obrzędach, rozbierało się poszczególne części. A dziś, — twarz rozciągnął majorowi pobłażliwy uśmiech, — a dziś takim browningiem my się bronimy przed zamachem, który już na nas idzie. Biała fasolka, — śmiał się, sypiąc z magazynku niklowane naboje na gładki marmur stolika. — Ta fasolka przez kilka dni, będzie musiała starczyć za wszystko. Nawet może za niejedną piękną kobietę, — jakby się kto pytał...
— Nie zapominać się, Pyć!
Nareszcie Barcz został sam. Więc już zamachy...
Rozmyślał, w jak znacznym stopniu droga wielkiego człowieka podobna jest do utartej formuły powieści kryminalnych. Ty „na nich“, oni „na ciebie“ — oto wszystko.
Zszedł jeszcze nadół, upewnić się, czy przybyła już nowa zmiana podoficerska? W razie zamachu miał ją alarmować potrójnym dzwonkiem do loży portjera. Zresztą był przekonany, że sam sobie poradzi. Wrócił do numeru.
Pisząc obojętne listy, które na wszelki wypadek miały wspomóc jego generalskie alibi, zastanawiał się, czy te wytyczane przez niego „ramy“ nie były zbyt sztywne, zbyt ostre? Lecz nie. Wszak dopiero teraz zaczynał zlewać do wspólnego tygla odrębne regulaminy poszczególnych grup wojska. Wszak dopiero teraz zamierzał przystąpić do wykucia wspólnej obroży, — wspólnego munduru. Nawet konie nie miały jeszcze w armji popieczętowanych zadków, — jakże tedy daleko było do ludzi! A jeżeli któryś ze spiskowców poniesie i odrazu wygarnie? Niby szare piętna znikały w myśli Barcza twarze najbliższe, i pozostawał sam... Sam jeden, z zimnemi ramami, które prosto z serca biły we mgłę tego narodu.
I tak mu szła ta noc, pełna rozsądku, hartu, goryczy, gdy zapukano do drzwi. Nie były zamknięte. Czekał, gotów, w pełnym mundurze.
Weszła Drwęska, w futrach miękkich, wonnych, lekka, powłóczysta, jakby ją przyniosło samo tchnienie tej nocy. Zamknęła za sobą na klucz.
I zrzucając na krótkiej drodze pokoju futro, szal, mufkę brodatą:
— Nie wiem, czy wiesz? Czy wiesz naprawdę?!
— Wiem. Głupstwo. Nie ma żadnego znaczenia. Zamach, — zamach. Ale dlatego, — zbierał za nią porzucane przedmioty, — ubierz się i wracaj natychmiast do siebie!
Wytrąciła generałowi z rąk futro i w złoto-fioletowych łatach balowej toalety, niby taflami stężałego syropu sczepionych chrupką ozdobą szkieł, wpełzła mu na kolana.
— Zamach, zamach, — śmiała się, przyłożywszy ucho do jego piersi. Ogarnęły ją niespodzianie wesołe, radosne ulgi, że serce to bije, młode, zdrowe, dźwięczne. Że dzięki niej bić nie przestanie tej nocy... Że między tłum spiskowców a to serce ona dziś rzuci to właśnie, co paczy zażarte spory samców, czar kobiecego uroku.
— Otóż słuchaj, niema żadnego zamachu!!
Właśnie wraca z opery, gdzie była w całej kompanji z Pesteczką, z starym hrabią Bogulickim, z Krywultem, z Wildem.
— No więc tak — był i Wilde. Odjechali wszyscy pod Warszawę. Nocują u Bogulickich w Jedwabnie. Wiem na pewno, — kłamała najswobodniej.
— A ja wiem, — starał się ominąć uściski, — i to z całkiem autorytatywnego źródła, że... Pyć całkiem stanowczo stwierdził —
— Jest idjota, — podchwyciła. — Owszem, jeszcze dziś po południu wyznaczali na tę noc. Ale koni im brakuje w szwadronach!
Była przekonana, że Barcz uwierzy, argument bowiem miał wszystkie pozory prawdy. To też, przyłożywszy usta przez sukienną powłokę munduru do piersi przyjaciela:
— Wiesz przecie, jacy oni są! Można chcieć cały kraj do góry nogami wywrócić, — a przecież szkoda na to poświęcić choćby kilkadziesiąt cugantów!! Od czegoż nasza szlachta?!
Wziął ją oburącz za ramiona:
— Od czego nasza szlachta? Może od tego właśnie, aby mieć świetnego szpiega w balowej sukni?...
— Słuchaj! Możesz się zapomnieć aż do bicia szpicrutą, — ale nie wolno... Szpieg który ci każe opuścić miejsce, gdzie łapać cię mają? I przeprowadzić cię chce do swego apartamentu na noc? I kto? Bądź co bądź — ja, — szanująca się dama...
— Bo wiesz, — odpowiadał z namysłem, — że nie pójdę i tu czekać będę!
— No więc szpieg, który, gdyż nie mam zamiaru siedzieć tu w balowej sukni, który spędza u ciebie noc w łóżku, straszliwie uzbrojony, aż po pas, kusą jedwabną koszulką. Prawda?...
Wydało się Drwęskiej w tej chwili, iż nie ona, lecz długie, odwiecznie kryte macierzyństwo zaplata jej ręce na szyi Barcza. Że to ono żywą siecią objęcia naoślep łowi — już może ostatni raz — z przydrożnej zawieruchy trochę miłości. Że to ono napełnia usta drogą goryczą ofiary.
Jęli się kłócić. Barcz stawiał rzecz zasadniczo. Żadnych kobiet w takich wypadkach. To nawet wie taki smarkacz Pyć! Tu chodzi o rząd, wybory, państwo, przyszłość.
Drwęska, zaś, że nie, — że tylko o plotkę, dla której oczywiście wzorowy pan generał poświęci chętnie miłą noc...
— Zresztą? Będzie ci nawet do twarzy, gdy po całej Polsce rozleci się wiadomość, że w łóżku „pana“ znaleziono kobietę. Jeszcze nie było na świecie oficera, któregoby skompromitowała przygoda z młodą, piękną kobietą. Wiesz, — zakończyła poważnie, — że mam w Wiedniu dzieci. Nie dla takich głupstw zostawia się dwoje dzieci na łaskę losu.
Zrzucała z siebie szybko łuski szklane.
Naga już prawie objęła go za szyję:
— Zamykamy na klucz. Gasimy. I nie myśl, że mi na tobie zależy...
Każdy ruch, każde drgnienie nagiej postaci Barcza moszcząc słodyczą swego ciała, usidłana niespodzianie w potrzebach kłamliwej szczerości:
— Czy rozumiesz — tłukła małemi dłońmi w jego rozlegle piersi, — najdziksze w tem jest, — że cię nie kocham, nigdy nie kochałam. Że się bawię tylko, — szeptała przez łzy.
Barcz podnosił ku sobie jej głowę, unurzaną w zawierusze włosów. Sypkie ich pasma rozwlekał po pościeli i rzekłbyś w czarne płomienie bił pięściami. Jakoby wszystko streszczał wobec świetnych przed którym bądź szczegółów jej ciała. Wobec ramienia Drwęskiej zimną wstęgą wiedzionego przez zamknięte powieki. Wobec malutkiej stopy, w której chłodne palce, niby w białe piszczałeczki gładkiego pięciotonu, tchnął oddechy gorące... Wobec jej piersi, skupionych tak ściśle pod objęciem dłoni. Wobec czoła, za którem taiła się, gdzieś tam w środku tej chłodnej głowy, jedyna, tak ponętna bezczelność.
Drwęska zaś, z ustami na jego ustach, słuchem przy drzwiach rozścielona... W strwożonem sercu przygotowana, że gdy wejdą, strzelać zaczną, — skoczy między napastników i kochanka zasłoni. Zapukano do drzwi...
Już — poniosło się przez Barcza.
— Co? — szepnęła Drwęska, obejmując go stokrotnie.
Chwycił browning. Lecz jakże strzelać z kobietą u boku.
— Warjatka! — syknął Barcz i, rozerwawszy uścisk, zwinął ją, zmiął, potężnem uderzeniem wkopał w nogi łóżka. Postanowił nie otwierać. Honor, honor kobiety, — pieniła się w generale bezsilna pasja.
Był tedy bezbronny. Wciągając szybko skarpetki i spodnie, wahał się jeszcze... Nie mógł strzelać. Nie mógł też sygnalizować do posterunku podoficerów. Strzelać, — podoficerowie, — policja, — stacjonowanie w pokoju, — niemożliwe!
Skandal niebywałych rozmiarów... Barcz, widział, zda się jak wielka jego droga utknęła bezsilnie w perfumowanych kudełkach przy zbiegu wonnych ud.
— Warjatka! — zdążył jeszcze raz warknąć, rzucając rewolwer pod kołdrę.
W tej właśnie chwili klucz niby ciężka litera wypadł z drzwi na podłogę. W zamku zapiszczały wytrychy, — w ramach wejścia ukazała się gęsta kupa oficerów.
— Czołem, moi panowie, — zaczął Barcz, — czemuż przypisać —
Nie dokończył.
Obwieszeni granatami, w rękach trzymali rewolwery. Jeden z nich bezczelnie przyzywał palcem.
— Pan generał pozwoli z nami, — wyciągnął nareszcie głos ze stłoczonej gromady, — powitać nową władzę!
— Bez butów!? — Nie zdążył był bowiem ich jeszcze wciągnąć.
Wszyscy razem spojrzeli na niebieskie „noski“, dosztukowane do czarnych skarpetek generała.
— Na buty będzie czas w samochodzie, — stwierdził przywódca napastników.
Barcz opanował się. Liczył teraz, że dzięki drobnym szczegółom zyska jeszcze na czasie.
— Ja ich niósł nie będę, — ogłosił.
— No to musi ktoś zabrać.
Przywódca odwrócił się ku swym podkomendnym:
— Wołać portjera!
— Nie, panowie, — zasępił się Barcz, — nie ma nic w takiej chwili portjer między oficerami do roboty. A ja nosić nie będę, gdy są tu młodsze szarże...
— Oficer też nie poniesie, — odpowiedziały razem zmarznięte głosy.
Długą chwilę czekali bezradnie, przekładając granaty z ręki do ręki.
Nakoniec przywódca krzyknął:
— A chorąży tu jaki jest?!
Ze zbitej gromady wydostał się na czoło jakiś młodzik.
— Pan bierze buty. Chorąży, — nie oficer.
Ruszyli. Przodem szedł dowódca, po bokach i ztyłu oficerowie, w dźwięku ostróg. Najwyższem upokorzeniem napełniało Barcza ciche mlaskanie nieobutych stóp po dywanach korytarza. Niebieskie nosy skarpetek przesłaniały mu w tej chwili wszystko. I ciężkie jego położenie wobec rządu, i wobec wojska i społeczeństwa. Nowa władza... Więc niema już „ludowych surdutów“. Przemełły się teraz przez Barcza wszystkie bataljony, rozmieszczone tak mądrze przed wyborami... A front!!! Czuł go niby ranę, straszliwie zadaną przez całe ciało i mózg.
Wszystkie te myśli nie trwały nawet sekund parę. Nawet nie wiedział, kiedy się w to zmieściła matka ze swoim „żłobkiem“ dla dzieci i jakaś dawna niedziela, kiedy pierwszy raz jedli z bratem chleb z masłem i z powidłami...
Perfumowane kudełki niszczą zarówno wodzów jak bandytów. Oto ostateczna mądrość! Przytem nie był pewien Dąbrowy. A cóż Pyć, — sam?
Już schodzili na pierwsze piętro. Barcz przestał rozpamiętywać, zajęty nagle tem, że klatka schodowa jest zupełnie pusta.
Korytarze lśniły martwo w sztywnem świetle elektryczności, krok napastników tętnił po marmurowych schodach. Widział już generał zakurzony czub palm, ustawionych w kącie hallu.
Nagle, pod czubem tym, dostrzegł jakby kilka metalowych bochenków. Hełmy?!?
Jeden z nich, niby ciemny żuk, leciał wgórę schodami.
— Hej! Panowie wiara, — rwał głos z pod tego hełmu. — Panowie wiara!!
Spotkali się na zakręcie z odległości kilku stopni.
To był ten sam podoficer, — zakwitło w duszy Barcza, — z pod Przemyśla, Lwowa, Bobrujska, Odesy, Włoch, z pod świata całego...
— Panowie wiara, — krzyczał sierżant w długim płaszczu, podniósłszy kolbę wgórę, — uwaga na granaty!!!
Skoczył naprzód i, wrzeszcząc „Trzymajcie go“, rznął twardym ciosem kolby w pierś przywódcy zamachowców. W hallu jękło od dołu aż pod strop.
— No, a teraz, — cedził z krakowska, śmierdząc już pośród nich pokrzywą zmokniętego płaszcza, — dawać, panowie, bilety. Noc listopadowa, bilety, bileciki!
Oszołomionym, zmieszanym, łuskał szybko z dłoni granaty, oddając je ostrożnie żołnierzowi, który niewiadomo kiedy, znalazł się tu za swym sierżantem.
— Oddawać jajka, panowie, oddawać!
Złożywszy ostatni pocisk na spokojne ręce starszego żołnierza, wyprostował się przed Barczem i ryknął na cały hall:
— Panie generale, melduję posłusznie, że pan generał jest już wolny!!!
Barcz wziął go w objęcia, wzruszony, szczęśliwy, jakby ziemię obiecaną ściskał.
Jedni sprowadzili wdół rozbrojonych napastników, drudzy pozostali przy Barczu, otaczając go ze wszech stron — a to ze względu na buty... Żeby je sobie wdział, bez obrazy generalstwa przed niewtajemniczonymi.
Siedząc na marmurowym schodzie, siłował się z cholewami. Bez haczyków nie było łatwo.
— Zasłaniacie, panowie, lepiej zejdźcie, — ja zaraz...
Zostawili go tedy samego.
— Mocuj się, psiakrew, durniu, — dyszał sam do siebie, zamotany w purpurę generalskich podszewek, — ze swą pretensją, prywatą, na oczach wiernych — bydlaku!
W skosie niemiłosiernej ironji widział się teraz na białych schodach kamiennych, nito na stopniach białego majestatu czerwony rak, utrudzony własnemi łapami. Lecz kiedy wstąpił nareszcie w obcisłe, nieusłuchane cholewy i stanął pewnie, — jakby stanął na brzegach czasu nowego... Teraz, — przemknęła mu się przez myśl owa dawna chwila u krawca, kiedy to jego adepci na gołe pięty mu patrzyli. — Teraz obcych przyuczy na gołe pięty z szacunkiem patrzeć!
Zbuntowanych zostawił pod eskortą, a sam z kilku podoficerami ruszył na plac alarmu.
Działo się to w przegonie krótkiej ulicy, przez którą szron dął, nieprzerwaną chmurę mroźnej bladości miotając o ciemne ściany domów.
— Bagnet na broń, — skomenderował Barcz.
Lecz tam, pod szerokim tarasem Komendy Miasta, spostrzegł przez pasma zawieruchy także jakieś wojsko?! Podszedłszy bliżej, przystanął.
Jakiś wysoki głos, niby trzaskanie bata, klaskał raz po raz w powietrzu, a na dźwięk jego dwurząd żołnierzy kruszył się, rozpadał w czwórki, znów zrastał.
To Pyć!
Major Pyć stał przed szeregiem, szary, sztywny jak gwóźdź, i ostremi komendami trzepał kompanje po bokach. Spostrzegłszy generała, rozpętał srogie parady. Potem dopiero zarządził zmianę oddziałów.
Razem z Barczem stali teraz na kamiennym tarasie odwachu, niby w olbrzymiej loży pustego amfiteatru, kutając się szczelnie przed zimnem. Trzeba było dopatrzeć jeszcze, jak działa przysłana nareszcie przez Dąbrowę piechota. Bataljon, na podobieństwo ciężkiego stoku sukna, rozwijał się coraz dalej. Z jego krańców odrywały się poszczególne części i, nito małe, wyskubane z całości strzępy, toczyły się patrolami w stronę sąsiednich ulic i placów.
— Nasze kochane ramy, — rzekł Barcz, przeprowadzając oczyma poszczególne sekcje.
— Sidła, — smarknął Pyć. — Dąbrowa się spóźnia. Dopiero teraz dostałem z Cytadeli ten bataljon. Rządu niema... Coprawda ten drugi, nowy, mamy już pod kluczem. A szwadronów naszych jeszcze nie widać... Jasna cholera z tą kawalerją. Wyjechali, Bóg wie kiedy, i niema. Dąbrowa też nie telefonował?... Trzy kwadranse tu stoję sam i musztruję tych buntowników.
— Jakto?!
— No tak, — kłapał chudemi szczękami major, — kazałem sobie ich kapitanowi zdać raport, zbeształem za nieporządek, żołnierze nie mają przy płaszczach oliwek. Stracił głowę. A ja od krzyku głos.
Istotnie, przesypywało mu się w piersiach tchnienie nierówne, szorstkie.
— A rząd?
— Niema starego. Porwali go i gdzieś uwieźli. Nowy pod kluczem. Mają śliczne fokowe palta. Zresztą — wszystko w porządku. Łączymy przecięte druty. Rasiński już w agencji. Sąd — tu na miejscu, z samym generalnym prokuratorem Jabłońskim. — Pyć wskazał szereg oświetlonych okien, — na miejscu zbrodni. No więc, może chcecie, generale, zobaczyć te foki?...
— Kogo?!
— No, — nowy rząd.
— Ale gdzie stary?!! — ryknął Barcz.
Przecież w istocie rzeczy, — te wszystkie „ludowe surduty“ na nim wisiały.
— Za starym jeździ Wilde. Sam ich schował, — niech sam odszuka... To właściwy wódz tego całego „powstania“.
— A Krywult?
Pyć potoczył zbożnem spojrzeniem po śniegu:
— Jest u Bogulickich. Mądra bestja! Ale łapiemy go z Jedwabna w telefon. Więc te foki, panie generale...
Major ruszył przodem do gmachu.
Pełno tu było aresztowanych i straży. Pilnujących i pilnowanych. W stalowych hełmach, w pokrytych szronem płaszczach, żołnierze podobni byli do połyskliwych opiłek, które roztrzepany przeciąg ogromnego budynku miótł z piętra na piętro, w najsprzeczniejszych kierunkach.
Trzeba było bystrości Pycia, by wyznać się, kto tu kogo pilnuje. Zdało się, iż na ślepo trafia. Przysuwał bowiem do zmarzniętych na siny zakalec twarzy piechurów sklejone szronem oczy i odrazu wiedział wszystko. Barcz tymczasem potykał się ustawicznie na rozdeptanych grudach błota.
— Gęsty potok naszej państwowej pracy, — mlasnął Pyć, ukazując rozlane po posadzce kałuże.
Nareszcie przybyli do ustronnego pokoju, gdzie w towarzystwie Jabłońskiego siedziały — foki.
Pięciu ich było, tłustych panów. Przebierali kluczykami w kieszeniach, a brzmiało to żałośnie, jakby im jakieś stalowe, pokruszone robactwo w brzuchach rzęziło. Na czele, w kulawym fotelu, trwał predestynowany na wielką władzę książę, niebieskiemi oczyma angielskiej minjatury marzący wśród czarnej pajęczyny brudnych ścian.
Opiekował się nimi wszystkimi prokurator Jabłoński, kręcąc uprzejmie twarzą, pomarszczoną tej nocy bardziej chyba niż stare jabłuszko rajskie.
Barcz przedstawił się „tym panom“. Zimno, lecz uprzejmie. Jabłońskiego i Pycia miał ustawionych za sobą, co mu w tej chwili dodawało symbolu, pozwalając działać niby na tle chóru. W kilku słowach oplótł „panów“ trudnością swego położenia. Jako żołnierz, — który tylko — o broni wie. Poczem nagłym niebotycznym cokołem wystrzelił wysoko, — co do wstrzemięźliwości, jaką armja zawsze, o ile chodzi o politykę —
— W tych sprawach, panowie, będziecie musieli porozumieć się z dotychczasowym rządem.
Foki zagryzły wąsy, robiąc znów ciężko bokami.
— Przedstawiciele tego rządu, mam niepłonną nadzieję, niebawem zjawią się — i wtedy —
Mówiąc to, rozgrzewał, nacierał ich nieomal swem spojrzeniem. Rozumiał, iż skoro dotychczas nigdzie niema krwi rozlewu, — będzie się musiał wytworzyć łatwy kompromis zwycięzców i zwyciężonych. To też na końcu przeprosił jeszcze panów za, — tu ciepnął oczyma dokoła, — „za niezbyt chwilowo wygodne warunki“ —
— Lecz przecież, któż dla dobra publicznego pracując, przebierać może w wygodach?
Zawezwawszy Jabłońskiego, na czele małej świty, z wzorowym hałasem szabel wyszedł ze sali na parter, do izby oficera inspekcyjnego.
— Tu obecnie jest moja kwatera.
Odprawili adjutantów i we trzech popuścili pasy, waląc się na krzesła.
— A to stypa, — czochrał się Pyć.
— Nie stypa, — huknął Jabłoński, — a sąd doraźny!!
— Idjota, — żachnął się Pyć. — Ucz się, mólu sądowy, od pana generała! Co jest?! Rzecz obraca się zaledwie w tradycjonalnych ramach mordobicia! Jaki sąd?! Gdzie sąd?! Poco?! Najwyżej, — małym w mordę, a możnych do kamizelki przytulić...
Za oknami wszczął się tumult. Z głuchym poklaskiem ciężkiego kłusa nadjeżdżały zmarznięte szwadrony, w okrągłych czapkach, niby w plackach ze śniegu. Za niemi, dyszący światłem, i smrodem, dążył samochód, z którego przed Komendą Miasta wysiadł Dąbrowa.
Otrzepawszy się uczciwie ze śniegu, huknął na oficera warty i, nie czekając aż ten dobiegnie z wysokich, śliskich schodów, wrzasnął przez nagłe porywy szronu:
— Pan generał Barcz?!
Dąbrowa bokiem wysłuchał meldunku, machnął ręką i, poprawiwszy odzież, wzniósł głowę ku niebu. Zdało się, że błądząc oczyma przez czarne chmury, poszarpane nad dachami, przez ściany szronu, tnące się w różnych kierunkach, nasłuchuje i węszy. Nakoniec obciągnął płaszcz, poprawił pasa i, jednym rzutem ramienia podgarnąwszy za siebie oficera, wszedł do budynku. Tu zameldował się Barczowi.
— Przeproszę panów, — skinął Barcz.
Oficerowie porwali się z miejsc i składnie skoczyli za drzwi. Generałowie zostali sami, biurkiem przedzieleni w świetle złotej gazowej lampy.
Dąbrowa patrzył przez szyby, bezmyślnie, a równocześnie rachował we wnętrzu — i nie mógł się dorachować. Od wieczora przez całą noc wybierał, przebierał między Barczem a Krywultem, składał, przekładał, i białe i czarne rozkazy przeganiając na wsze strony... Uśmiechała mu się śmierć nad Barczem postanowiona, ale znów Krywult, w nowym rządzie na Zamku rozsiadły, też do smaku nie przytrafiał.
Tedy wkońcu pozawieszał Dąbrowa wszystkie słuchawki, łączników wszystkich pilnie rozegnał, — przespać się, chłopcy, zdrowo! — wziął z fortów szwadrony czekające i pojechał — dokoła. Niby bardzo ostrożnie wyglądało, a po prawdzie, — żeby z głową w śniegu, jak struś w piachu, przeczekać, aż się samo wygotuje...
— Powieszę!! — krzyknął nagle Barcz.
Ano — wygotowało się na dobro Barcza. Dąbrowa pasa poprawił i wyrzuciwszy strapione ręce na pokój:
— Jakto?! To jeszcze nie wisi?!
Pił to przeciw Krywultowi.
— Ciebie powieszę, — huczał Barcz. — Pańska szabla, panie generale! Proszę oddać.
Twarz rozlatywała się Barczowi w purpurowe kawały z gniewu, oczy piach czerwony zasypywał:
— Przeszło półtorej godziny spóźnienia!!! Spisek!!! Pan jesteś w spisku!!!
Dąbrowa zachwiał się od uderzenia tych słów. Lecz oto już się zjeżył, odęte garbem plecy wyprostował. I głową na wysokiej szyi sztywno umocowaną — bijąc naprzód, jak indor:
— Jezdem, jezdem, — przyświadczał Barczowi z chłopska, — w spisku jezdem!...
— A królestwo twoje jest nie z tego świata! — krzyczał Barcz, za całą noc teraz sobie ulgę sprawiając. — Powieszę!!!
— A nie z tego, nie z tego, — kuł głową w pustkę Dąbrowa. — Powieś, o jej! Ale kto pójdzie dzisiaj z moim chłopskim łbem na sznurku do armji?! Chcę widzieć! Tego widzieć ciekawym...
— Spisek, — przerwał gwałtownie Barcz.
— No to jezdem! Bo tu wszystko jest spisek!
— Ale, jak chcesz wygrać, — Dąbrowa bił się prawdomównie w piersi, — to nie z moim chłopskim, — z pańskim łbem na sznurku idź do armji! I nato tu stoję, — wytrząsał rękami, zlany ostatnim potem, — bym ci mówił: z pańskim łbem na sznurku!!! Żebyś wiedział...
— To się wtedy nie spóźniaj o dwie godziny, — kopał w biurko Barcz.
Wówczas twarz Dąbrowy oplótł skręt żalów podstępnych:
— Ja się spóźniam, — bo co?... Bo mojemi chamskiemi rękami, — dworował pokornie, — chcesz kasztany z ognia wyciągać?! To musi być po porządku, z tradycją... Ty masz tradycję. Ale, — znów bił się pięściami w przystępie oburzenia, — ale co racja to racja: do Krywulta razem nasza droga idzie. Razem!! Co idzie, — to idzie!...
— Rząd się odnalazł i przyjechał, — zameldował w drzwiach Pyć.
Musieli przywitać.
— Proszę za mną.
Barcz szedł pierwszy. Patrząc na jego szerokie, jakby kamienne plecy, Dąbrowa huczał w sobie groźnie i radośnie. Pewien bowiem był już teraz, że gdy na to przyszło, natchnął te twarde bary cudzą karą. Że jutro we dwóch tu na placu zostaną...
Rząd troczył się ze spoconych samochodów i, smarkając w czarne rękawy futer, udeptywał kaloszami śnieg tarasu.
Dąbrowa stał srogo i wyniośle podczas chamrania się Barczowego z wstrząśniętą władzą — i czekał. Czekał uparcie, wodząc górnym węchem, cierpki i zły. Bo on też przecie miał kiedyś, za „krakowskiego powstania“, takich czarnych tuzów w rękach, i przysięgę im podściełał, i Boga, i wszystko, — a wypsnęły mu się z palców.
Zaintronizowali rząd, narazie byle gdzie, zesznurowali działające oddziały na wszystkie strony — i Barcz, Dąbrowa, Pyć, dwóch szoferów, pięć karabinów — na auto.
— Mam jechać? — spytał szofer, okutany w skóry jak Eskimos.
Pyć radził najprzód do agencji telegraficznej. Ręka na pulsie... Dąbrowa uważał, że to zbyteczne. Ale mu Pyć wytłumaczył, że tak każe instynkt państwowy.
Przybyciem swem rozegnali z przed krat gmachu ciemne kupy milicji.
— Tylko prędko, — prosił Pyć, — bo się tam nam Krywult w podstawiony telefon uiszcza, ale żeby się nie zmiarkował...
Ciemnemi schodami dostali się nareszcie do wielkiej kancelarji, wzdłuż i wpoprzek oślinionej szkłem niezliczonych budek telefonicznych. W pośrodku, za stołem, na którym, niby białe krople rozpalonego żelaza, świeciły lampki elektryczne, siedziało kilku urzędników. Półodziani, w sweaterach, w gaciach, sprawiali wrażenie szarych, wełnianych liszek.
Stał nad nimi w pełnym mundurze Rasiński i dyktował. Spostrzegłszy dostojnych gości, chciał się meldować. Lecz Barcz machnął tylko ręką.
— Nie pora, panie kapitanie, na żadne hocki-klocki. Dawać!
Generał odczytywał głośno krótki, poprawny opis wydarzenia. W miarę lektury brwi latały mu wgórę, to wdół. Nareszcie skończywszy:
— Świetnie.
— Świetnie, — wybuchnął Rasiński, — ale teraz znienawidzi mnie pół Polski za to!!
— Dlaczego?...
— Przecież kogoś muszą za to znienawidzić, — więc skupi się na tym, który się w całem towarzystwie okaże najsłabszy.
— Jeżeliby nawet, — to dla państwa, dla służby, — nie kończąc zdania, zawrócił generał na czele swego orszaku ku drzwiom.
— Ty, Rasiński, — wołał Pyć, w drodze za generałami, — wyrzucić tylko „bohaterska postawa wiernych wojsk“. Wogóle, pamiętaj, ogólna orjentacja — nic się nie stało, — nawet w mordę nikt nie dał nikomu.
Pędzili miastem, przez Zjazd, przez most na Wiśle umotany w zawiei, długą szosą do Jedwabna. Barcz rozwalił się wygodnie, Dąbrowa, jak przystało na generała, też sobie miejsca nie żałował, tak, że wciśnięty między szerokie pośladki wodzów, Pyć siedział mocno sprasowany, nie mogąc się nawet oprzeć.
— Przyroda, — bycza rzecz, — syknął, płuca mając pełne mroźnego cierpienia, gdy się już wydostali z budynków.
Wiatr dął w oczy, zacinał twarze ostrym szronem. Po obu stronach szosy leciały wtył siwe, stalowe śniegi, nad któremi z niepojętej wysokości czarnego nieba świeciły gwiazdy.
— Wypogodziło się, — charknął Dąbrowa.
Barcz nie odpowiedział. Tu właśnie, na bladym śniegu, w szumie uschniętych zagajników, które mijali pośpiesznie, myślał z oschłym przekąsem o Drwęskiej, o tych „czarnych skarbach podłości“... Dopiero gdy mijali patrole ułanów, westchnął, aby przerwać milczenie:
— Głupie byki te ułany.
Wówczas pocichu, dojmującym szelestem, którego nie mógł stłumić prąd wichru, jął sączyć Pyć między generalskie płaszcze — o instynkcie państwowym:
— Dlaczego wstąpiliśmy do agencji? Dlatego... Dlatego, — żeby było... Dlaczego zebraliśmy, — dokładnie chwilę, minutę, sekundę wydania, otrzymania rozkazów, wymarszu wszystkich oddziałów tej nocy? Jabłoński dopilnuje, wynyka, swojemi prawniczemi zębami choćby z pod serca wyżre. Dlaczego? Dlatego, — żeby było... To jest instynkt państwowy. Nikt nie wie poco, — ale każdy wie, — że... I nikt nie powie, że nie wie. Dlaczego jedziemy do Jedwabna?... Także dlatego. Dlatego — żeby było...
Wdali się w boczną drogę, krytą staremi topolami.
Samochód ciężko podskakiwał na grudzie.
Tu Dąbrowa, przez szczękające zęby, gdy widać już było oświecone okna dworu:
— O to niema strachu. Do Krywulta razem nas droga prowadzi...
Na podjeździe, wokół klombu, pusto było, i nikt nie biegł naprzeciw, mimo że samochód narobił wiele hałasu.
— Piękny dwór, — sumował Dąbrowa.
A jednak... — Pyć pokazał daleko, w stronie stajen, przeprowadzane konie, czwórkami, przez jakichś palących papierosy pstrych „gerylasów“.
Generałowie pokręcili głowami. Dąbrowa odszukał w ciemnościach dzwonek i, naciskając, walił równocześnie pięścią w drzwi. Po dłuższej chwili zachrupało coś w mrokach przedpokoju. Na rozległy przedsionek trysnęły światła.
— „Stary sługa“, — rechotał pocichu Barcz, patrząc na majstrującego przy zamku starego fagasa w liberji.
Zjeżony srodze Dąbrowa fukał raz po raz zamarzniętemi dziurami nosa.
— Ach, bycza rzecz przyroda, — ziewnął Pyć, podczas gdy lokaj trwożnie otwierał.
Wcisnęli się szybko do środka. Właśnie z przeciwnych drzwi ogromnego hallu wychodził zaspany oficer jazdy w pełnem uzbrojeniu.
Wówczas Pyć, wskazawszy oczyma wiernego sługę i szarpiąc Dąbrowę za rękaw:
— W mordę, panie generale! — Z całych sił w mordę!!
Dąbrowa wysunął się naprzód i ześrodkowany, groźny, pełnym rozmachem pięści zdzielił między oczy... Tak potężnie, że herbowa liberja plackiem runęła na ziemię.
— Co jest?! — przyskoczył oficer.
— Nic, — chwiał lekko głową Pyć.
I nie spojrzawszy nawet na płaczącego lokaja:
— W mordę biją swoi ludzie. Prowadźże pan do pana generała!
Zgodnie i towarzysko szli teraz we czterech szerokiemi schodami hallu, którego wszystkie ściany od góry do dołu obwieszone były afrykańskiemi trofeami.
— Co za cholera! — przystanął Pyć, podziwiając rozpostarte na ścianach kręgi dzikich strzał, i niby stalowe, rozwichrzone ostrza, skręty brzeszczotów i sierpów.
— To nie cholera, — śpiewał oficerek, — to pan właściciel obecny, hrabia Bogulicki, na polowaniach afrykańskich sam ubił. Onże ochotnik sławny!
— A pan generał Krywult mieszka? — wetknął twardo Barcz.
— Na skrzydle, w komnacie rycerskiej, na skrzydle, — tam też idziemy.
— Prosimy, — zaśpiewał Krywult, gdy zapukano.
Lecz gdy weszli, odskoczył wtył, rzucając słuchawkę! Zaplątany w jasne błamy szlafroka, dreptał nieporadnie na starych makatach, pod wielką, na ścianie skrzyżowaną, gwiazdą koncerzy, i łykał jakieś spłoszone słowo.
Pyć wyciągnął za drzwi oficerka, trzej wodzowie zostali sami.
— A słuchawka od telefonu jeszcze dynda, panie generale, — zaśmiał się Barcz, rozkraczony na perskim wzorze dywanu.
— Prosimy, — śpiewał jeszcze raz Krywult.
Ściągał sznury szlafroka, chwytał się wstydliwie to za podołek, to za kłak siwizny, sterczący na piersiach z pomiędzy aksamitnych wyłogów, to wreszcie czepiał się palcami o własne palce.
— Pan generał prosi, — spiętrzył się Barcz. — Jak to ładnie!! Arystokratycznie!! Panie generale Dąbrowa, pan! Jako dowódca okręgu!! Powie, co każdy na pańskiem stanowisku —
Głęboko w piersiach Dąbrowy złamało się coś z chrzęstem rozgłośnym. Stanął w postawie zasadniczej. Niby w zatkanych, rdzą zżartych rurach, długo huczało mu w gardle, nim, śmigając krwawemi oczyma po złotych kwiatach szlafroka, po rękach, po twarzy czcigodnej i przysięgłej, ledwie dostrzegalną bladością dotkniętej, wyrzucił z siebie:
— Bunt! Rozstrzelanie!!!
Wówczas Krywult obłapił się zewsząd rękoma, jakby się chciał tą watowaną jubką ścisnąć w malutki węzełek... Źrenicami, roztopionemi docna w szerokich białkach, wpatrywał się w Dąbrowę, który, wskazując na rozkołysaną ponad dywanem słuchawkę, powtórzył trzykroć:
— Dynda!!! Dynda!!! Dynda!!!
Pokurczone na Krywulcie pierzyny prostować się jęły stopniowo, wreszcie on sam, pod koncerzami w złotą statuę wyciągnięty, zaczął stroskanym, wysokim wiaterkiem bolesnej astmy do Barcza:
— Jaż nic, kolego, towarzyszu, generale! Mnież tylko Wilde generał raporty słał, że naród cały czeka. Jaż nic... Naród w prawo, naród w lewo. Naród za mnie odpowiada...
— A pan za naród?! — warknął Barcz.
Krywult, bijąc się z jękiem bezradnym po atłasowych bokach:
— Jaż za naród nie odpowiadam, — nie odpowiadam.
Lecz znów Dąbrowa:
— Cały twój telefon w stenogramie... Cały! Cały!!!
— Cóż telefon, mamy lepiej! — zgrzytnął Barcz. — Stokroć lepiej!! Samochody, — koniki, — złoto!... Samochody, — koniki, — złoto, — ciął rytmicznie.
Krywult wyprostował się nagle i, tkając w przestrzeń pokoju gruby palec wskazujący, wrzasnął, aż mu krew policzki zrumieniła:
— Precz! Precz!! Precz!!!
Znów rozgiął się i z trzaskiem złamał w piersiach Dąbrowy suchy, tajemny jakiś system...
I oto znużonym oczom Barcza przedstawił się nareszcie tak dawno i tęsknie oczekiwany widok.
Dąbrowa skoczył na Krywulta, porwał go czerwonemi łapami za opiekłe złote ramiona. Tamten zaś sprężył się cały i litem powrósłem objęcia ścisnął przez pół Dąbrowę. Tak splątani, z oczyma wybałuszonemi, charczeli ku sobie pod zimną gwiazdą koncerzy, niecąc gęstą kurzawę z makaty.
Wtedy dopiero Barcz, objąwszy szerokiemi dłońmi, nito obrożą, nabrzmiałe karki zapaśników:
— Wstyd wam, panowie!
Kantem dłoni przeciął splot, rozczepił ich, rozepchnął, rozsadził.
Następnie, zdyszany, stanął między nimi, niejako na straży. Twarde, spokojne szczęście wypełniło mu piersi... Miał ich teraz w prostych, gładkich ramach swego spojrzenia, — chyba na długo.
— Wstyd, — panowie generałowie!
Niby zgorszony ich widokiem skierował wzrok ku oknu.
Świtało. Poprzez poderwane ze śniegu mgły widać było w pierwszyźnie słabego blasku czarne pnie drzew i gdzieś dalej szarzejące, przewiewne kości krzewów.
— Dzień się robi, — dodał po długiej chwili przedmiotowo.
Obaj zapaśnicy dyszeli ciężko. Tedy — rzekłbyś klasyczny Daniel w jaskini lwów, — usiadł między nimi i, poczęstowawszy papierosem, jął im raz jeszcze z wszelkiemi ostrożnościami przedstawiać ów duży tort władzy, którego, jeżeli się nawet w całości nie posiada, to nawet cząstki, a w tym wypadku, wobec toczącej się wojny, — bardzo obfite kromki dla wszystkich starczą.
Wyszli ze sali rycerskiej po dwóch godzinach, już za dnia, na umówione wewnętrznym telefonem śniadanie.
W hallu, pod wypchaną prześlicznie afrykańską zebrą, krocząc zgodnym, sarmackim orszakiem, spotkali hrabiankę Pesteczkę, która, w porannych błękitkach, poprawiała coś dzielnemu kamerdynerowi Gabrjelowi przy nadwerężonej szczęce.
— To był właśnie wysoki instynkt państwowy, — skrzeczał Pyć, w ogonie pochodu sunąc razem z Dąbrową, — że ktoś jednak dostał w pysk.
— Że co? — prztyknął Dąbrowa.
— To był wysoki instynkt, — powtórzył Pyć, — że stary sługa dostał w mordę.
— Żeście mnie znowu dla odwrócenia uwagi, jak durnia podstawili! — odwarknął gniewnie Dąbrowa.



V
NA WŁASNYM GRZBIECIE

Zdawać się mogło, że to podniosła zgoda tryska srebrnemi słupkami pary z ust towarzystwa, na wjazdowym tarasie Jedwabna, i że to ona właśnie raz po raz znika skromnie w błękitnych cieniach amfilady.
Zebrani patrzyli niewyspanemi oczyma na roziskrzony dzień, na przezroczyste łatki fioletu i pomarańczowe strzępy światła we wnękach starych modrzewi.
Między panami królowała Pesteczka, niby w długie kożuszki słodkiej śmietanki schowana w miękkie zwoje gronostajów. To przy cynobrowym Krywulcie, okrytym w brunatne niedźwiedzie, bluzgał jej śmiech wesoły, to przy Dąbrowie, omroczonym burką sławucką, perlił się, to spływał falami rzewnego rozmodlenia dokoła postaci Barcza.
Generał Barcz tupał ochoczo na mrozie, nie chcąc dać stopom zamarznąć, oraz pragnąc, aby mu się ubiły nareszcie jakoś w żołądku fenomenalne ilości „strassburga“, zjedzonego na śniadanie.
Pod klombem, w malusim wąwozie rozmiecionej ścieżki, przez festony niebieskiego cienia, nakrapiane czarnemi bobkami owiec, dreptał Pyć z barwnym oficerem krywultowskich gerylasów. Opowiadając sobie coś zabawnego, trącali się wzajemnie.
Rychło jednak musieli wstąpić na schody. Od wozowni bowiem, przez śnieg, dążyły pod ganek dwa auta. Pierwsze — zielono lakierowane, pyszne emalją gładkich blach, niby zielony skarabeusz w rzeźwych promieniach rozbłyśnięte. Drugie — blade, chude, szeleszczące za skarabeuszem na podobieństwo stonogi.
Zebrani na tarasie goście nie mogli się ani widokiem, ani sprawnością tych wozów dłużej sycić, gdyż oto rozwarły się drzwi hallu i, w popielatej kurcie myśliwskiej, eskortowany przez dwóch fagasów, z tacami na poziomie liberyjnego halsztuka niesionemi, — zjawił się stary hrabia Bogulicki.
Zastrzegł się odrazu, że ma niewiele do powiedzenia. Zeschniętą na pieprz źrenicą objął cały widok, następnie zaś niepewnem spojrzeniem obrzucił trzech generałów: Krywulta, Dąbrowę i Barcza.
— Cóż ja wam, panowie, — zacinał się cienki język hrabiego w głębokiej czeluści ust, — cóż ja wam tu, nasi drodzy wodzowie, powiem. Starzec nad grobem stojący.
Niby zwinna łasica przylgnęła hrabianka Pesteczka do watowanego kortu ojcowskiej piersi.
— Wam, którzy macie w swem ręku całą moc. I teraz, tuszę... ojczyznę naszą... — wskazał sygnetem na wschód, — jeszcze raz przed nawałą Tamerlana ocalicie. Więc ja, — tylko z życzeniem strzemiennego!
Ostatnie słowo zawiesił w wyprężonem słońcu poranka i zwrócił się do służących. Ruchem sprawnych automatów zsadzili korki z omszałych szyjek.
— Przedtem serwetą, głupcze, — syknął pan Bogulicki i sam wyczyścił otwarte gardziołka butelek. Nalawszy zaś w kieliszki, gdy już każdy z obecnych trzymał w ręku zimny, kryształowy stożek gęstego jak krew burgunda... Gdy już Pesteczka matowy nabłonek rozchylonych warg do purpurowej toni przymierzała, — wyprostował się stary hrabia emfatycznie i zawołał ciężkim żył wysiłkiem, choć mu głos nie padał dalej, niż na ręki wyciągnięcie:
— Zgoda! Zgoda, — a Bóg wtedy rękę poda!! Bóg i ojczyzna!
Wodzowie spojrzeli zrazu na trupie, piórkiem tyrolskiego kapelusza zacienione oblicze hrabiego, następnie wzajem po sobie.
Jakowaś tłusta łaska zabulgotała głośno pod błamami pontyfikalnych niedźwiedzi Krywulta. Wódz ruszył ku Dąbrowie, który w powstańczej bekieszy, grodzonej wyjedzonym barankiem, sunął już ku Barczowi.
Ten zaś, w szarym, smukłym płaszczu, podobny do stalowego pocisku największych kalibrów artyleryjskich, przechylał się serdecznie.
Kiedy wznieśli do góry ciemne, gęste, rzekłbyś byczą juchą napełnione kieliszki, rozsypały się przez słońce skoczne brawa różowych dłoni Pesteczki i żywołany chrypką okrzyk:
— Bóg i ojczyzna!
Wreszcie wołanie Pycia:
— No! To rozumiem! Poranek! To jest coś!!
Już mieli wsiadać wodzowie. Już przy drzwiczkach, z warującemi na klamkach rękami, sprężeni, nito granatowe zawiasy, czekali lokaje. Już zielony skarabeusz oprządł się niebieskim dymem, a i szara stonoga popuszczała częstotliwie lotne strugi fetoru, — gdy Krywult nie wytrzymał.
Opuściwszy aż na śnieg kosmate zwoje swej powłóczystej rjasy, rozkrzyżował ręce, wołając:
— Bożeż ty mój! Napsuł ten Wilde, bo napsuł! Ale wyszło, — niezapomniane!!! Na wieki niezapomniane!!!
Pocałował się trzykroć z Barczem i Dąbrową. W czasie tego obrzędu, Pyć na wiwat strzelił w powietrze z browninga.
— Jedyny strzał tej nocy, — śmiał się do łez, smagany wstydliwem spojrzeniem Barcza.
— Strzał radości, — podchwyciła, perląc się, Pesteczka.
Przestraszonemu lokajowi zwaliła się z tacy butelka i, prysnąwszy iskrami, spłynęła po śniegu krwawym językiem.
— To na szczęście, — błogosławił hrabia Bogulicki, winszując animuszu Pyciowi.
Po długich, uprzejmych ciągotach o pierwszeństwo, ustanowiwszy wkońcu, że Barcz ma „tam“ już rozpoczęte, — „rozkopane“ prace, podczas gdy generał Krywult, choć go później „granitowe trudy“ czekają narazie potrzebny jest tylko, by się narodowi w stolicy pokazał i stroskane serca ogółu widokiem swym odciążył, — zgodzili się, że Barcz z Pyciem jadą pierwsi, Krywult zaś i Dąbrowa, choćby nawet ze względu na tego ślicznego Mercedesa, — nadążają swobodnie później.
— Masz pan idjotyczne pomysły, — gniewał się Barcz, rozparty w mknącej szosą limuzynie. — Idjotyczne i karczemne. Pańskie wrzaski à la „to jest coś“, pijackie strzały na wiwat...
Mimo bowiem potężne triumfy tej nocy, czuł generał trochę niesmaku, mokra zaś, niemrawa interpunkcja bratnich pocałunków bynajmniej nie trafiała mu do gustu.
— Tak, panie generale, — łypał kaprawemi z bezsenności oczyma Pyć, — bardzo przepraszam. Było głupio, lecz szczerze. Właściwie, było to już ściśle na cześć pana generała.
— Co to znaczy? — obruszył się Barcz.
— No, jakoś, panie generale, musiałem nareszcie wyrazić ten podziw.
Bo, że stary sługa dostał w pysk, to głupstwo! Ale, żeście, generale, u siebie w numerze załatwili bez krwi rozlewu... Genjalny instynkt państwowy!
Barcz wzruszył ramionami. Wpatrzony w białe połyski śniegu, w szczecinę czarnych lasów na wąskiej krawędzi horyzontu, w niebo błękitne, mroźną czystością umiecione, — oddawał się teraz zupełnej radości.
Poprzez ironiczne wybuchy śmiechu. Pamiętał przecie, że gdyby nie romantyczna przygoda na pewnoby strzelał w hotelu i cała rzecz inny wzięłaby obrót.
Teraz, rozpanoszony w braterstwie ze śmiertelnymi wrogami z ręki już jedzącymi, rozpocznie prawdziwie wielką drogę...
Potężny, zimny ład: — wybory, Sejm, nowy gabinet, pobór świeżych roczników. Nacisk na front, — wygrana wojna. Wtedy, — szkoły wojskowe od góry do dołu, silny aparat wewnętrzny, — kucie mocnych, gładkich, platynowych ram...
Tłukli się już przez brudne ulice Pragi. Na moście obskoczyła samochód gromada chłopców z nadzwyczajnemi dodatkami.
— Kupcie, Pyć.
Pyć jednak, zaśliniony i zaropiały, spał w kącie poduszek.
Barcz go obudził.
— Już miasto. Nie śpijże pan!
— Świetny jest ten Rasiński, — cieszył się Pyć, obwąchując posiany tłustym drukiem dodatek nadzwyczajny. — Całe to łajdactwo takiemi pobożnemi słowami opisane!
— Ale pamiętajcie, — prosił Barcz, gdy przed hotelem wysiadali z samochodu, — uważać na Jabłońskiego. Żeby wszystko — możliwie delikatnie... Niech się zanadto nie narzuca sprawiedliwości.
Generał znikł w kryształowym wiatraku hotelu. Podoficerowie dumnie trzasnęli kopytami. Zatrzymał się, aby przez chwilę zbratać się z nimi łaskawie w radości...
Taktowny portjer witał — jak zwykle.
— Tu dwie osoby do pana generała.
Barcz spojrzał przez zakurzone, historyczne już dla niego palmy, przez marmurowe stoliki, mimo zegara ściennego, na którym mijała godzina wpół do dziewiątej.
Dopiero przy matowych szybach...
Wionął stamtąd rozpłomieniony wzrok. Na wysokość piórek kapelusza wyfrunęły białe rękawiczki. Czarna figurka Jadzi oderwała się od szarej sylwety Przeniewskiego i pobiegła naprzód.
— Zdrów i cały, — wołała pocichu Jadzia, dotykając munduru i rzemieni.
— Cały i zdrów, — śmiał się Barcz. Poczem do Przeniewskiego, na wszelki wypadek dopingując sytuację: — Pana zaś wolałbym widzieć w takich razach przy sobie.
Jadzia zamknęła mężowi usta dłonią. A gdy już pierwsza radość w okrzykach dyskretnych minęła:
— No — a inni? Bo narazie w dodatkach niema nic jeszcze.
Podała mężowi zwiniętą w rulon gazetę.
— Czytałem, — dyszał spokojnie, — owszem, naogół prawda.
— Ale inni? — niepokoiła się Jadzia.
— Inni też nic, — tak pomyśleliśmy, — dodał poprostu, — że wszystko załatwiło się bez jednego strzału.
Ujęła męża pod ramię.
— No, więc teraz?! — Zdało się jej, że teraz muszą się już dziać tylko rzeczy nadzwyczajne.
— Teraz, — generał pochylił się uprzejmie, — pana porucznika Przeniewskiego tu zostawimy. Na pewno lada moment zaczną napływać rozmaite gratulacje. A sami, jeżeli pozwolisz, pójdziemy do mnie, zjesz śniadanie, ochłonę trochę. No — i praca! To trudno.
Skinęła radośnie głową.
Gdy weszli do pokoju, w którym od zapuszczonych rolet mżył złoty półmrok, Jadzia zarzuciła mężowi ręce na szyję.
— Jesteś dzielny, dobry, ludzki, — szepnęła całując go w skronie i w czoło.
— Ależ głupstwo! — Podniósł story. — Co to znaczy dzielny?! Było to poprostu rzeczą rozsądku. Zaraz wpuścimy biały dzień. Rozbierz się, każę podać śniadanie.
Jadzię nagły smutek ogarnął. Tak rzadko bywała u męża. Tak jej tu było obco. Nie wiedziała nawet, gdzie powiesić palto?
Umilkli. Barcz z silnym hałasem sprzączek odpinał rzemienie.
Nagle poruszyło się coś za kotarą nyży, w której stało łóżko. Zagrały materace. Generał chrząknął rozpaczliwie...
Z za ciężkiej pluszowej firanki śmignął zaspany, radosny głos kobiecy. — To ty, Stachu!? Hurra!!!
Kapelusz wypadł Jadzi z rąk i potoczył się przez dywan.
Barcz zaniemówił narazie. Przypomniał sobie, — że widać Hanka nie wyszła. Zresztą — jakże, — którędy?! Jest tu, w łóżku... Z fałszywym półuśmiechem patrzył na Jadzię.
Stała przy szafie, obracając w palcach ciemne pasemko woalki.
— Więc jesteś! Hurra!! Hurra!!! — pryskał wesoły głos z nyży.
Materace, nito twardy system sprężynowej katapulty, skręciły się jeszcze parę razy i przez ciężką kotarę wyleciała z nich Hanka, jak z procy.
Rumiana, wesoła, z Czarnym czubem zwichrzonych włosów nad czołem, w kusym dzwoneczku jedwabnej koszuli, wierzgająca radośnie nogami.
— Warjatka!!! — krzyknął Barcz.
Drwęska, zoczywszy Jadzię, zatrzymała się.
Barcz stracił się najzupełniej.
— Otóż tak, otóż tak, tak jest, — mówiła Drwęska, opanowując się coraz lepiej. — Tak, — pani mnie nienawidzi, wszystkie to znamy, teraz najlepiej zabić, utopić, zastrzelić... Na miłość boską, jakieś okrycie, generale!!
Przywędrowała do Jadzi i szybko, nerwowo ściskając jej zimne, jak lód ręce.
— Ale najważniejsze, że on żyje. Proszę się mną nie smucić, tylko cieszyć się mężem!
Jadzia nie ruszała się z miejsca.
Barcz przyniósł z za kotary jedwabny płaszcz.
Słuchali, jak Hanka ubiera się w nyży. Generał oceniał niecierpliwie świst szarpanego jedwabiu, chrobotanie lakierków...
Drwęska wyszła z za kotary.
— Niech pani nie milczy, pani Jadwigo, niech pani z nim mówi! — rzuciła już od drzwi.
Gdy drzwi się za nią zamknęły, Barcz panował już nad sobą. Zadzwonił na śniadanie. Mimo zjedzonego w Jedwabnie „strassburga“ kazał sobie podać befsztyk.
— O ile wiem, ty, Jadziu, rano mięsa nie jadasz? — I dwie kawy.
Postanowił odbić się od tego wszystkiego kilkoma rzutami lekceważących uśmiechów.
A gdy uznał, że udało mu się już całkowicie przykry wypadek zażegnać, pochylony nad czerwieńszem od generalskiej klapy mięsem jął streszczać przebieg tej nocy, która — miał nadzieję, przylgnie w umyśle Jadzi do niewyczerpanych i koniecznych okruchów „wielkiej drogi“.
— Nie pijesz tej kawy? — zakończył opowiadanie. Aby trochę ugłaskać żonę zwierzył się z „prywatnego“ swego planu. Nie będzie nadal mieszkać w hotelu. Musi poszukać jakiegoś solidnego „rodzinnego“ mieszkania, na mieście, gdzieby znów nie tak łatwo mogły uzbrojone draby —
— A nieuzbrojone?... — tchnęła Jadzia ciemnemi jak kurz wargami.
Drżące, powolne słowa przeszły cicho, milczenie rodząc zupełne.
Barcz wzruszył energicznie ramionami.
Wstała. — Płaszcz, — kapelusz, — woalka, — rękawiczki.
W hallu wyszczerzył się ku niej Przeniewski. Odpowiedziała resztkami uśmiechu. Margrabia pokazał otrzymane dla generała bilety gratulacyjne. — Przez tych kilka minut jaka fura, — skandował, — dokonać takiego przewrotu bez krwi rozlewu! Wielkie hasło!!
— Wielkie hasło, — roześmiała się Jadzia.
Przypochlebnemi oczyma wertując jej twarz w poszukiwaniu śladów małżeńskiego spotkania: — Terazby najlepiej przejażdżka! Odświeżyć się. Mam auto akurat! Odświeżyć się, — Przeniewski uważał, że mu powierza Barcz „czas odpływu“, zsyłając żonę nadół. — Pogustować w tej radości, którą — jeszcze gorącą — złapać będzie można na ulicy!
Przyświadczyła drgnięciem sinych powiek — Chodźmy, proszę pana, odrazu, i jedźmy daleko.
Zdało się Jadzi, że nie prowadzi jej Przeniewski, lecz, że ona daje mu się prowadzić. Że mu się daje otulić pledem w samochodzie.
Że teraz i całe życie dawać się będzie komuś niepotrzebnie... A Stach — pośród warczenia motoru, wykrzykiwany przez ulicznych chłopców, drukowany w pośpiesznych dodatkach — już całe życie oddalać się będzie i znikać...
Jechali Krakowskiem Przedmieściem, mimo kościoła Świętego Krzyża, i prosto, koło zagłębionego w sztywnem podwórku Domu Głuchoniemych.
— Są dzieci głuchonieme na świecie, — przechyliła się ku Przeniewskiemu, którego na zawołanie okryła zbożna troska.
— Tu będzie Sejm, — krzepił czułość Jadzinego serca, wskazując słoneczną głębię ulicy Wiejskiej, — tu będą radzić i o nas, i o dzieciach.
Mknęli dalej między śnieżnem futrem Alei Ujazdowskich, mijając dostatnie rezydencje.
Nie chciała tych pałaców, ani tak wiele słońca.
Wolała Stare Miasto i jakiś kąt zapadły, niechby tylko wapnem tynkowany. I niech za całą ozdobę czeka na stole wyschnięta gałązka sośniny, — ale niech w tym jednym pokoju kwitnie szczęście...
— Już i tak się spóźniłam, niech mnie pan odwiezie do mego teatrzyku, do redemptorystów.
Oparła się o ramię Przeniewskiego ufnie i biernie. Uznał swoje położenie za nader skomplikowane i odpowiedzialne. Nie wiedział, czy pocieszać ma tylko, czy też w cudze pantofle, ciepłe jeszcze, co żywo wskakiwać?...
Wybrał drogę pośrednią i kiedy wracali do redemptorystów, przymierzał się badawczo do ramienia Jadzi ramieniem, to udo starał się do obwodu jej uda sąsiedzko dopasować, to wreszcie, wymowę słów za niedość wypukłą mając, — popierał rękami, które niejako same w oddanej chwalbie barczowskiego czynu, jużto na mufkę, już to na niedość okryte kolana Jadzi, czy dłoń, czy które bądź miejsce jej postaci padały.
Czyniąc tak, roztkliwiał się nad sobą. Bo jeżeli postanowiono wyżej, — to oczywiście nie cofnie się... Poświęciwszy wszystkie względy, pojmie ją nawet za żonę. Dla przyjaciela, — dla sprawy. Zdobędzie misję zagraniczną, „żonę rozchoruje“, a sam będzie „działać w dyplomacji“. Względnie, na wypadek Jadzinej śmierci, — z czarną przepaską żałoby, jako bolejący dyplomata w Pirenejach —
Odsuwała się z pod jego dotknięć w kąt samochodu, upokorzona. Pośpiech nieszczęścia przynosił jej oto myśl, że nic już nie zostało! Tylko wstrętne piętna cudzego ciepła na kolanach, ramieniu, biodrach. Lecz, gdy stanęli przed szklanym daszkiem redemptorystów:
— Bardzo panu jestem wdzięczna, śliczna przejażdżka i taki piękny poranek.
Śliczna przejażdżka i taki piękny poranek, — zdało się Jadzi, że ironji tych słów nic już nigdy z jej serca nie wymaże. I ile razy błękitne niebo lecieć będzie w słońcu nad białemi śniegami, tyle razy przewinie się ta gorycz straszna.
U siebie w pracowni nie wiedziała zrazu, co począć? Wszystko tu było po zagranicznemu, czyste, przygotowane... Glinka pod mokrą szmatą, katalog wykończonych kukiełek, kajety rozpoczętych tekstów, w oddzielnych szufladach skrojone mundurki i kostjumy.
Wdziała czysty fartuch.
Praca, — praca, — praca. Jadzia wzięła się do wykończania figurek.
Teraz wiązała krawatkę ministrowi w dużych okularach. Teraz chlebak legjoniście. Teraz czarną bufiastą spódnicę grottgerowskiej pannie.
— Triumf, triumf!! — rozpękły nagle w drzwiach hałaśliwe słowa Pietrzaka. — Już przy pracy?! Poco?! Dziś wolne — triumf!!!
Za pas frencza powtykał gazety i, niby żółty kiosk, obracał się przed Jadzią.
— Wszystko, każda jedna gazeta dziś tylko o panu generale! Piszą, — co zawsze sam mówię!!
Odsuwał figurki, wyciągał Jadzi z rąk szmatki i przybory.
Patrzyła prawie sennie na jego płaskie policzki, łatane cętkami ospy.
— To właśnie „nowa Europa“, że niema rzeczy, dla której można poświęcić człowieka! To się po światowej wojnie wie! To wiedział mąż, — pan generał Barcz! Pani nie wiedziała i spała, kiedy on działał tak pięknie?
Oddała się żarliwie kojącej łasce kłamstwa! Owszem, — wiedziała wszystko. Oboje mieli straszną noc. Dziś przyszła do pracy, ale chyba widać, że ledwo na nogach stoi. Opowiedziała dumnie cały przebieg wydarzenia, przytaczając wszystkie skróty i oceny Barcza.
Pietrzak słuchał, ważniejsze okresy popychał mlaśnięciem fioletowych warg, mniej ważne przeganiał mrużoną niecierpliwie powieką.
Proste słowa Jadzi mijały jednak za szybko. Przyczajał się, umyślnie nie rozumiał, nudził, widząc już w myśli swe krótkie tytuły, — dla Department of Intelligence.
Duma rozsadzała piersi Pietrzaka! Któż bowiem mógł się prócz niego pochwalić takim „polish folklore “?!...
Słuchając nabożnie, dla odwrócenia uwagi ściągnął sobie na podołek grottgerowską panienkę, w oberwanej spódniczce. Gdy Jadzia zaczęła opowiadać, jak generałowie ruszyli samotrzeć do Jedwabna, — nie wytrzymał i rzucił figurkę na podłogę.
— Goddam!!
Jadzia przestraszyła się niesamowicie.
— Nic, proszę pani, — cera się odbiła i oczy. — Zgarniał w dłonie pokruszony lakier i wypadłe z orbit szklane oczka.
Koniec opowiadania Jadzi witał triumfalnemi okrzykami.
— Ale teraz mam prośbę do pana...
Przemienił się natychmiast w jedno chętne słuchanie. Ramiona mu się rozgięły, brwi rozszerzyły, oczy rozeszły, usta rozciągnęły, broda namiękła cieniem potulnej dobroci.
— Chcę, — pan sam mówił kiedyś tak pięknie o dzieciach. Chcę zerwać tu z tem wszystkiem...
— Polish folklore?
— Przestać. Możecie sobie znaleźć kogoś innego. Albo odesłać laleczki do waszego muzeum. A ja... Ja już nic dla żołnierzy robić nie będę. Chcę wrócić do dzieci. Pan sam kiedyś mówił, — dzieci całego świata —
Nie słuchając odpowiedzi, mnożyć jęła swe prośby strumieniem łez.
Pietrzak poskładał gazety i czekał.
Department of Intelligence będzie dużo zawdzięczać tym oczom płaczącym, — sądził. Lecz oto zmieszało mu się w piersiach. Wiatr nieznanych wspomnień przynosił wszystko... Na jedno głupie miejsce, — ku tym oczom rozpłakanym i głowie na rękach wspartej.
— Nie można, — kazał wzniośle, — taka miękkość... Nic się nie stało, — nie można taka miękkość.
Gdy Jadzia strzepnęła dłońmi, dalej płacząc, Pietrzak jął gładzić jej sypkie włosy. I podstawiwszy ukradkiem palce pod gęste łzy, zbłąkany między troską o departament a nagłym żalem, gdyby Jadzi miało tu braknąć...
— Przeciwnie, przeciwnie, — powtarzał. — To nie jest kontrakt. Zresztą kontrakt, „agreement“ jest nic. Polish folklore jest ważne, ale to też nie jest przeszkoda...
Nie mógł znaleźć, — wszystkie argumenty gubiły mu się w radosnem przeświadczeniu, że ręka chodzi sobie tam i napowrót po „płaczących włosach“. — Znalazł nareszcie!
— My, na Zachodzie, kiedy była ta okropna wojna, my, żołnierze, mieli zawsze przy sobie, w pierwszym okopie, promieniejącą opiekę swojej kobiety! Czy mąż żywy, czy umarły, kobieta przy nim! Później będzie fabryka. Później redemptoryści sami, po całej Polsce, wszędzie, gdzie ich ognisko, to — i szopki pouczające. Ale teraz — dla żołnierzy wszystko...
Jadzia dała się przekonać.
Dzwoniąc dla niej o samochód, zapewniał, że odbędą próbną podróż z teatrzykami do obozów rezerw. Ale teraz konieczny odpoczynek... Spotkają się u matki z gratulacją.
— Wielka kobieta, — wielkiego syna.
Gdy został w pokoju sam wobec rozłożonych na stole figurek, jął szybko trzeć twarz, włosy, usta, policzki. Poczem, zwróciwszy się ku drzwiom, cętkowanemi nozdrzami łapał rozwiany zapach Jadzi. To znów słuchał, jak sobie odjeżdża samochodem. I znów pomiął raptownie w twardych rękach policzki, głowę, czoło.
Nie przechodziło.
Wziął ze stołu obitą, ślepą laleczkę, żeby coś trzymać w ręku, obracać, nie myśleć, nie pamiętać...
Department of Intelligence: — Tam nad daleką wodą, z literek kładzionych na woskowanym raporcie nie muszą się dowiedzieć, że, prócz wiadomości dla siebie, kupili mu jeszcze po drodze trochę serca..
Rzuciwszy się w pokutną galę znanego na cały świat munduru miłosierdzia, pojechał do Barcza. Prosto do sztabu.
Generał był oblężony. Adjutantura gięła się od nawału papierów, ruch oficerstwa i gości przekraczał wszystkie przewidziane rozmiary.
Jakiś smukły sztabowiec naganiał tubylców, Przeniewski zaś grzecznie umiatał cudzoziemców.
Pietrzak „musiał“ się widzieć z Barczem. Aż uszy mu płonęły od tej chęci. Dopiero, kiedy stanął przed generałem, zrozumiał całe niebezpieczeństwo. Te wspaniałe piersi, mocne nogi, zdrowie rozłożystych ramion, — jedna wrogość...
Przypiekany kąśliwą, samczą zazdrością, dął Anglosas przez rozchylony płot zębów:
— Zasada, — niema rzeczy, dla której można poświęcić życie człowieka. Zasada, okupiona krwią miljonów, — ma w panu dziś, generale...
Barcz drgnął i, unosząc szybko głowę z nad papierów: — Ma, — ma, — ma. Ma we mnie... Bardzo dziękuję. — Poczem, przeszedłszy odrazu na projekt kin polowych, co do którego, — pańscy ziomkowie —
— Otoż, panie Pietrzak, te wszystkie rzeczy Rasiński. Kapitan Rasiński. Ewentualnie, w mojej adjutanturze.
Pietrzak nie poszedł do adjutantury ani do Rasińskiego.
Poszedł zamykać koło swych informacyj od innej strony. Do wielkiej matki wielkiego syna.
— Widziałam dziś mego generała, był tu — chwileczkę, ale był. Jakie to szczęście, — mówiła, szczypiąc Pietrzaka w mankiet munduru, — taki syn... Błogosławię chwilę, w której go poczęłam!
Opodal dziecinnych ławeczek szkółki piło się herbatę, jadło pączki. Stara Barczowa, milcząca Jadzia z Przeniewskim u boku. I Jaś.
Pietrzak dzielił się starannie na trzy części:
Frontowy szacunek rozścielał przed matką, prawym kątem ust nagabywał Jasia o interesy, lewym cedził Jadzi zapobiegawcze słowa pokrzepienia.
Interesy były ważna, bo mierzyły w dostawę rękawiczek, na co Pietrzak podsuwał Jasiowi pieniądze. Z dostaw tych, robionych na ostatnią chwilę (zawsze miękkość), wiedziało się bardzo wiele.,
Pietrzak czuł się tu dziś tak dobrze. Siedział na szkolnej ławeczce tych biednych dzieci, które „są święte“ i jedzą keksy jego kochanego kraju. Koło wywiadu zamykało się tak szczelnie. Obok była Jadzia, niewiadomo dlaczego smutna, lecz „promieniejąca“. Przy wszystkich dreptała chuda wielka matka.
Chwaląc potrzebną świętość dzieci, opowiadała, że nic się nigdy dla nich nie zmarnowało, — ani dla cudzych. Bo jak dawniej swoim dzieciom śpiewała, tak teraz cudzym śpiewa, a one znowu proszą — „jeszcze, babciu“. A ten głos, który „przez swoje dzieci i przez cudze“ — nigdy nie poszedł do opery. Choć mógł.
Rumiana i szczęśliwa pokazała, jak proszą i co ona im śpiewa z Violetty, Fra Diavolo, — albo Hugonoci.
Pietrzak tak się rozrzewnił, że mimo blady cień głupiego Przeniewskiego i jego ręce za blisko koło Jadzi położone, — zaczął też śpiewać ludowe pieśni swego kraju. Głosem, który nadymał skronie Anglosasa ceglastą czerwienią.
— A dlaczego jest ten szpiew i dobra wesołoszcz? — zakończył. — Bo wszyscy tu się cieszą, że bez wylania krwi...
Przez kilka następnych dni włóczył się za Przeniewskim. Spotykając go za często u Jadzi, „Pod laleczką“, — gdzie nic niema, tylko kuchnia, garnek z pokostem, zły zapach farby i odlewy, — postanowił wyjechać z Jadzią na front.
Udali się w tej sprawie do Rasińskiego, niejako oficjalnie, Jadzia też w mundurze redemptorystki, z jałmużniczemi odznakami na ramieniu.
Złapali Rasińskiego podczas przerwy w pertraktacjach nad monopolem kinowym.
— Ależ to żyły, ci pańscy ziomkowie, — skarżył się Pietrzakowi.
Targowali się już dwa tygodnie.
— Zresztą, to lepiej wie Pyć, on wszystko tu prowadzi z ramienia sztabu.
Rasiński przygniótł swych gości tem wszystkiem, co robi.
Robi wszystko. Sława, — rozgłos, — słowo, które pędzi przed czynem a ślady jego stygnące umiata roztropnie.
— Trudno nastarczyć, gdy się pracuje z takim smokiem, jak pani mąż. Barcz, — lew o sercu węża. Teraz mamy narodową zgodę na tapecie. Narazie całą armję szprycuje się jeszcze życiorysem Barcza. Życiorysem, — powiedzeniami. Już mi ich nawet brak! Może pani sobie coś przypomina?
— Ho, — ho, — ho, — zaśmiała się Jadzia długim przeciągiem westchnienia.
Z drzwi wysypała się gromada spoconych uczestników sesji.
Pyć zatrzymał się przed młodą Barczową.
— Widziała pani? Teraz ich wszędzie mamy, tych gości, w całej Polsce. Wszędzie siedzą i kupują. Ślicznie pani w tym mundurze. Czy to misja bez różnicy płci, — pytał Pietrzaka, — nosi takie?
— O tak, wszędzie takie same. Na cały szwiat.
Pietrzak zaczął raz jeszcze opowiadać o tych olbrzymich żelazno-betonowych domach miłosierdzia, które dziś wznoszą się w każdej części świata.
— A na pani Jadzi, — kończył, — mundur też nie do parady. Szopka już gotowa, można spróbować na froncie?...
— Niemożliwe, — przeciął Pyć. — Front na to nie pozwala, — mróz, walki, gdzieżby teraz!
Pietrzak obruszył się, Jadzia zaś, jakby nie pamiętając, że pełno tu wszędzie obcych ludzi:
— Panie złoty, ja chcę i muszę wyjechać z Warszawy. Tyle pracowaliśmy, wszystko przygotowane —
Utknęła oczyma w ciemnych chmurach, wiszących nad balkonami Wielkiej Opery.
— Pani nie rozumie, co to jest dzisiaj front. Tyfus plamisty, epidemje. Za duża odpowiedzialność.
— Wobec kogo?
— No jakto, — rzucił się Pyć, — choćby wobec generała.
— Żadnej, — przerwała Jadzia.
Major pełgał spojrzeniami między nią a Pietrzakiem.
— Pani powinna trzymać się redemptorystów, umowy, kontraktu, — zachęcał.
— W takim razie, — Jadzia powstała, — nie chcę już od was niczego. Przysyłajcie mi przynajmniej te stare gazety dla mojej fabryczki. To przecież można, — nie? To już chyba nikomu nie zaszkodzi?
Rasiński upewniał, że zlecenie to było wydane. Nie słuchając, ruszyła naprzód w stronę kancelarji, gdzie pracował Fedkowski.
Nie było go.
Przyjęła pretensję jego podręczna buchalterka, pani Krzepiecka.
— O, reklamacja. — Zadzwoniwszy wszystkiemi brelokami, rozmieszczonemi w różnych miejscach opiętej postaci, przytuliła połyskliwą twarz do glansowanych kartek konta. Wetknąwszy wreszcie mały palec w średnie miejsce rubryki:
— Zanotowane, — data, — wykonane, data, — w ekspedycji!
Jadzia chciała dotrzeć do pierwszego źródła. Teraz, gdy niespodzianie zawalił się jej „front“...
— To bardzo ważne, — mówiła po drodze do ekspedycji, — bo to się tyczy fabrykacji, — której oddamy się teraz niepodzielnie.
Przez stoły kaprali, wypłaty podoficerów, dotarli nareszcie do tego małego, brudnego, zarośniętego szeregowca, który pośród spiętrzonych urwisk papieru, otoczony złowonną aureolą rządowego chleba, układał zużyte i pokrajane gazety.
— Mój panie, — prosiła Jadzia, opierając żołnierzowi rękę na ramieniu.
— Proszę pani generałowej, — szczebiotała Krzepiecka — zawsze się pani generałowej wysyła i nadal wysyłać się będzie. — Rozkładała przed gośćmi pocięte, łatane pustką dzienniki.
— To wszystko, — rzekła Jadzia.
Nagle głosem, cieniutkie wiry płaczu rzucającym: — To wszystko, co ja chcę... Nic więcej...
— Wynoś się pan, — uprzedził żołnierza Rasiński.
Krzepiecka, żołnierz, jakaś obsługaczka prysnęli za drzwi.
Jadzia stała naprzeciw Pycia, Rasińskiego, Pietrzaka, krzycząc:
— To wszystko! Wszystko!
Pyć i Rasiński odskoczyli wtył. Pietrzak, wpatrzony w Jadzię, sączył z rozchylonych ust wysokie, piskliwe uśmieszki.
— Rasiński, syp na górę, — poradził Pyć, — ja tu sam...
Pyć poszedł z nimi do cukierni, razem smarkał. Prawie że się razem popłakał. Wynikła z tej narady wspólna Pietrzaka i Pycia nad Jadzią opieka.
Tak dalece, że gdy Pyć miał już odchodzić, uścisnęli się za ręce, — w „imię człowieka“.
— W imię tych wszystkich domów betonowego miłosierdzia, któreście po świecie rozstawili. — Poczem major wskazał na własną pierś. — Tu też będzie dom przyjaźni...
Cała ta sprawa, nito malutka płotka między ryby ogromne, wśliznęła się pomiędzy ważne kwestje, nad któremi teraz tak pilnie major pracował.
Była chwila podczas żmudnych ciągot z prokuratorją Jabłońskiego o umorzenie dochodzeń, tyczących zamachu, — kiedy Pyć całą tę romantyczną aferę chciał opowiedzieć Barczowi, aby go tą dywersją odpowiednio rozjuszyć.
Oszczędny jednak i przewidujący rozum poradził nie wypuszczać wiadomości z ukrycia.
Pyć poniechał dywersji, licząc na wybory, na ambaras, jaki miało wojsko z asystą, na front, gdzie sytuacja gmatwała się.
Poniechał tej dywersji, licząc też na Wildego. — Półurzędowy związek intendenta z Drwęską, wiadome Pyciowi, gorące w stosunku do tej damy humory Barcza, przedewszystkiem zaś nader żywa zaradność polityczna Wildego, dawały rękojmię, że śledztwo Jabłońskiego będzie się musiało „samo“ umorzyć.
Należało więc starać się tylko, by nie robiono tego pod krańcowym przymusem, przeciwnie, — aby łaskawa wspaniałomyślność wporę pośpieszyła.
Z temi planami, czując już i w gazetach i w konwentyklach stolicy gorączkową pracę Wildego, zjawił się Pyć wieczorem w sztabie u Barcza. Tu oświadczył zdyszany, że dochodzenie w pełnym toku.
— Jakie dochodzenie? — wrzasnął Barcz. Był widocznie zdenerwowany. Twarz burzyła mu się co chwila. To usta, to brwi, to oczy wymykały się z ram przymusu, drżąc gwałtownie. — Jakież tu jeszcze dochodzenia?! Zdaje się, że potrafiłem tak rzecz załatwić...
— Pan generał był łaskaw załatwić lepiej, niżby to wogóle pomyśleć się dało. Cała Polska, cała zagranica przyznaje —
— Bez krwi rozlewu. — Barcz zbladł ze złości. — No, a dalej?
— Ale prawo chce iść swoją drogą. Ja już dwa tygodnie targuję się o to z Jabłońskim. Nasz prokurator twierdzi, że właśnie dochodzenia w sprawie zamachu, — jako kamień węgielny sprawiedliwości na przyszłość, — muszą być prowadzone.
— Błazen, — żachnął się Barcz. — Przecież oddawna pracuję już z winowajcami! Przecież tylko temu będziemy zawdzięczali, że jakoś przepcha się wybory. Już front obsadzam tymi „zbrodniarzami“. Zaraz po wyborach wielkie przyjęcie, bal państwowy urządzam na cześć zgody. Ze wszystkimi. Krywult mi mowę zgody ma wyszczekać na tym balu.
— Nie ze wszystkimi.
— A któż jeszcze zostaje?
— Wilde, panie generale.
Generał zarumienił się: — Może mam sam wyszukiwać wszystkie kanalje?!
Ostatecznie uległ namowie Pycia, że pójdą do Jabłońskiego, — wielka władza do skromnej sprawiedliwości — i poszuka się wyjścia...
— Bo Wilde, — szeptał przez drogę Pyć, — ma wpływy ogromne; jeżeli śledztwa nie zlikwidujemy, będzie ryć dalej.
— Panie, — przerwał Barcz, — czy pan istotnie uważa mnie za przytułek dla najgorszych zbirów?
— Władza, panie generale, — jęknął śpiewnie Pyć, — władza, to trudno.
Trzeba było minąć wiele sal, wiele biurek i czarnych krzyżów, na których niklowym blaskiem pocił się fabryczny Chrystus przysięgi. Wiele zielonego sukna. Stali przed niem umundurowani winowajcy, z których sędzia na papier protokołu wyciągał skrzypiącem piórem czarną żyłeczkę trwożnych słów zeznania.
Idąc przez te pokoje, uświadomił sobie Barcz, że musi działać jako siła wyższa. Przybrał tedy najsurowsze oblicze i, rozmiatając przed sobą obrzękłych sędziów, chudych adjunktów, niespokojnych świadków i wszelakie strony zalęknione, walił prosto do generalnego prokuratora.
Wszedł tu bez pukania, zimny i świetny w srebrze odznak, z Pyciem, niby lękliwy przydech, pętającym się dokoła.
Stanęli na samym środku kancelarji, w klinie światła.
Jabłoński złożył należny hołd i skrętem pytajnika zawisł wyczekująco nad biurkiem.
— Tak, tu można sądzić, — paplał Pyć, — gdy ma się tak ciepło i taki widok!
Okna szły na ulicę Królewską, na gładki jak blacha mróz bruku, puste dachy, mierzone lśnieniem księżyca, i granatowe niebo, w którem roztapiał się puszysty dym kominów.
— Ja też sądziłbym — parsknął Pyć, — cholernie ostro, żebym zawsze miał tak ciepło.
— Panie prokuratorze, — przerwał Barcz, — czy śledztwo w sprawie zamachu?
Jabłoński wskazał otaczające go stosy papierów.
— To tyleście już, panowie uczeni w piśmie, tych mac nasmażyli z tej materji? — uśmiechnął się Barcz.
Jabłoński wystąpił z całą teorją. Są ludzie talentu, improwizacji i ludzie systemu. Ci drudzy układają tworzywo pierwszych.
— Pan generał, udaremniając zamach, okazał się może najlepszym w rzędzie tych pierwszych. My zaś, krocząc za nim, musimy... — Jabłoński rozkleił się. — Nie można brać nam za złe, że w osobistem zetknięciu pozwalamy sobie podziękować panu. Kto się nie dziś narodził i żyje nieco dłużej, — kto na rzeczy umie patrzeć pod kątem państwowym —
Barcz słuchał i wściekał się. Ze wszystkich bowiem ust, z za wszystkich węgłów opinji, we wszystkich gazetach, przy wszystkich sesjach niczem go nie karmiono od owej nocy zamachu, jak tylko tym oszczędzonym krwi rozlewem.
Kiedy prokurator skończył swoją dygresję uświęconym terminem o krwi rozlewie, Barcz wybuchnął:
— Skoro tę krew, przeze mnie zaoszczędzoną, tak cenicie, tobyście mogli nareszcie zrozumieć jej logikę. Należy dać odpocząć naturze wypadków! Nie narzucać się sprawiedliwości!
Jabłoński wyprostował się nad biurkiem i rozkraczone ramiona oparłszy na wyniosłych tekach aktów: — Prawo nie może istnieć bez ukarania winowajcy!
— Nie może istnieć? — skoczył Barcz.
Twarz Jabłońskiego, wydoskonalona w tej chwili do gładzizny bilardowej kuli, zastygła surowo.
— Nie może?! — powtórzył Barcz. — To czemuś pan nie wnosił łącznie z wnioskiem na Wildego o aresztowanie Dąbrowy? Który jest w służbie — i pan wie doskonale... A jeżeli, — pienił się już generał, — dla dobra wspólnej budowy potrzeba, by ktoś przykradał naprzykład, — to co?
— Ja jestem tylko porządnym człowiekiem, — dmuchał suchemi słowy w ciszę pokoju Jabłoński, — i nieznane mi są podobne wypadki.
— Grubo to dziś za mało, — huknął Barcz, — być porządnym człowiekiem... Jeżeli pan państwo chcesz budować, to się pan świństwem uczciwie dzielić musisz z przełożonymi i jesteś pan porządnym człowiekiem wtedy dopiero, gdy na siebie bierzesz ich ciężar.
Pod chybką ręką Jabłońskiego jęły szuflady biurka trzaskać głuchemi piorunami, z których wyłonił się gęsto zapisany arkusz.
Prokurator podał papier Barczowi. — Miałem przedłożyć jutro, razem z aktami Wildego.
Był to motywowany wniosek aresztowania Dąbrowy.
Barcz podniósł arkusz do góry i czytał, u brzegów wniosku, niby głowę chudego magota, mając twarz Pycia. — Oba wnioski pod sukno. Względnie — do mojej dyspozycji...
Wildemu musiało się „przebaczyć“ ze względu na Krywulta. Barcz zastanawiał się, czy wydalenie Dąbrowy przeszłoby bez wstrząsu... Może jeszcze jakieś awantury wśród fornali, górników, węglarzy?... Ale, jeżeli Dąbrowa zgodzi się iść na front, — własnem życiem poświadczyć bankructwo swej idei?
— Oba wnioski do mojej dyspozycji — i basta.
Burza nie ucichła jeszcze w Jabłońskim. Długo patrzył na Barcza i obrównywał teczki.
— Każdy z was zniesie, — przerwał to wahanie generał, — że ja, napadnięty przez drabów, w obronie mego honoru nie będę strzelał. Że złożę na ołtarzu całości tę tak bolesną ofiarę osobistej czci. Ale kiedy was się coś tyczy!...
Jabłoński miękł. Napełnionemi rzewnym podziwem oczyma mierzył wyniosłą postać Barcza.
— Do dyspozycji pana generała, — załamał się dostojnie, — całe to śledztwo i, miejmy nadzieję, ostatni raz do dyspozycji pana generała — tok sprawiedliwości...
— Władza, władza, to trudno, — jęknął z pod ściany Pyć.
— Bo gdyby kiedykolwiek, — pielgrzymował Jabłoński żałosnem spojrzeniem wśród kątów białego światła, — bo gdyby kiedykolwiek jeszcze powtórzyć się miał taki precedens. To przecież dla nas wszystkich życie stałoby się nie do zniesienia...
Barcz wzruszył łaskawie ramionami. Wcale się nie przejął tą ofiarą sprawiedliwości. Uważał, że już dawno ma więcej rzeczy „nie do zniesienia“, niż wszyscy inni.
Wybory: cały kraj oblepił się cyframi list, a wojskowa asysta trwała w natężeniu.
O ileż gorzej było z frontem, gdzie żołnierz marzł i głodował, a w życzliwych tendencjach sprzymierzonej potęgi coś się popsuło i materjał wojenny napływał tak nieregularnie, że trudno było nań liczyć.
Gorzej jeszcze, niż z frontem, było z tą — tak dobrze w Jedwabnie zapoczątkowaną — „zgodą“. Trzeba ją było układać na nowo, prawie codzień. Prawie codzień łatać mnóstwem dopełnień i przybudówek.
Krywult targował się, jak żyd. To się godził tylko na ciche współdziałanie, to groził, że wyjdzie z życia publicznego, weźmie dymisję i zamknie się gdzie bądź, — chociażby na swojem Przedmurzu. To znów, godząc się na jawne wystąpienie i nawet na swą wielką mowę w Zamku, podczas „państwowego balu zgody“, żądał u władzy miejsc dla całego tabunu rozmaitych popleczników.
Należało tedy przedewszystkiem przygasić sprawę śledztwa, pozostawiając już tylko nieprzebłaganym odłamom opinji publicznej zardzewiały kurancik: — koniki, samochody, — złoto...
Całą tę kwestję — nad pikowanym Rubikonem purpurowej kołdry — powierzył Barcz Rasińskiemu.
Generał nie spodziewał się nigdy, że tyle go będzie kosztowało widzenie z pisarzem. Drożej to wypadło, niż przebaczenie dla Wildego. Najtrudniej bowiem było generałowi tego właśnie Rasińskiego przebaczyć Hance.
Ale dla sprawy. Dla czystych, gładkich ram...
Rozmawiali nawet o Drwęskiej.
Zielone oczy pisarza zasłoniły się przywiędłemi powiekami.
— Musi mieć śliczne nogi.
— Tak myślicie? — Barcz uniósł się na posłaniu. — Tak myślicie? — A może ma krzywe? Możnaby o tem mówić, jeśliby się widziało.
— Można się domyślać.
Barcz żałował, że rozszedł się z Hanką w sposób tak brutalny.
Nieprzeliczone pochwały i triumfy publicznego życia czyż nie odnosiły się w znacznej części do tej lekkiej broni, w którą zbrojna, zgarnęła Hanka cały kłopot państwowy na kuse płaty jedwabnej koszulki? Czyż to nie tego właśnie perfumowanego zbiegu ud zdrowie piło się na podjeździe bogobojnego Jedwabna?... I wkońcu, cóż innego robił Jabłoński, gdy gęstym wątkiem prawniczego przebaczenia cierpiał w obliczu Barcza, jak nie, — że wielbił „czarne skarby podłości“?...
Generał, nie chcąc jeszcze iść do Hanki, począł jej w skrytości zabobonnie ofiarowywać...
Poświęcił jej Jadzię. — Pokrywało się to zresztą z dawno dojrzałym planem, powziętym jeszcze „ze względów państwowych“.
Gdy Przeniewski rzeźwemi wiaterkami uśmiechów rozpowiadał o dokonanej przejażdżce, o przyjęciu, — gdzie matka wasza, generale, tak zajmująco śpiewała, — a pani Jadzia...
— Zostaw pan sobie raz na zawsze panią Jadzię! — przerwał mu Barcz.
Potem ofiarował cieniom kochanki cały szereg drobnych terminów, zwolnień, urlopów, próśb, — zresztą łatwo wykonalnych.
Potem miała iść kolej na Dąbrowę. Barcz uznał za godne włoskiego renesansu, że swojski Rienzi czekać będzie ze sprawą, — aż uleżą się miłosne nieporozumienia.
Dopiero kiedy na zielone sukno z śledztwem Jabłońskiego wypłynęła osoba Wildego, pozwolił sobie Barcz natychmiastowo wymierzyć zadośćuczynienie.
Wtedy to na krótko przed wyprowadzką z hotelu do jakiegoś starego pałacu stanisławowskiego w okolicy Łazienek, — zamówił sobie wizytę u Drwęskiej.
Przyjęła go późno wieczorem, jakby nic między nimi nie zaszło.
— Przyszedłem pani podziękować. Podziękować w imieniu całego społeczeństwa. Może nawet narodu?!
Wsparłszy głowę na rękach, patrzyła uważnie, jakby ją więcej obchodził sposób poruszania warg, niż same słowa.
— Całe społeczeństwo tak podnosi bezkrwawy mój czyn, a nie wie, ileś w tej sprawie zdziałała!
— Daj spokój, Barcz, tym głupstwom!
— Przyszedłem więc oznajmić pani, że ofiara, przeze mnie dla jej honoru staropolskim alkownianym zwyczajem tej nocy podjęta, przyniosła mi ogromne procenty, — które należałoby dzisiaj sprawiedliwie podzielić...
— Dajże spokój, Barcz. — Żar szumiał w jej wysoko uniesionych piersiach.
— Zaczęliśmy naszą spółkę od listu Krywulta, „zdobytego“ przez panią na Wildem. Nie da się wogóle opłacić to niebywałe powodzenie, które intymnym pani zabiegom zawdzięczam!
— Nonsens!
— Zawdzięczam „w Radzie i w Senacie“. Ale bądź co bądź, — mróz oprządł palce Barcza, — to, co się zapłacić da... Ta wprawa, — ta technika... Bo, aby dojść do tak rozrzutnej śmiałości, jakąś pani wobec mnie okazała, trzeba ćwiczenia, wprawy, techniki. To, co się zapłacić da, musi być wyrównane. Przeto pozwalam sobie za ów list Krywulta, „zdobyty“ na Wildem, złożyć dziś do dyspozycji pani czcigodną osobę pana intendenta... Jakże go ukarzemy?
Drwęska wstała. — Co mi chcesz powiedzieć? Że jestem — „ladacznicą“?!... Owszem. Ladacznicą. To ja brudnemi rękoma podarowałam ci parę minut twojej najlepszej ojczyzny... Bo mi się chciało z tobą spać.
Głos jej począł chrypieć.
— A dzięki mojej technice zrobiłam tej nocy więcej, niż wszystkie nasze gęsi, które spały wtedy przykładnie u boku swych mężów. Albo w łóżkach same, jak twoja żona. Bylibyście się postrzelali, jak zbóje. Dwadzieścia matron latałoby potem po mieście w żałobie. Mogą mi podziękować! Wzorowy pan obywatel wolałby, żebym mu „nogi łzami obmywała“. Nic z tego! Wojowałam, czem kobieta wojuje w życiu...
Zamilkli. Drwęska przeszła pod okno pisać coś. Barcz siedział na swojem miejscu i palił papierosy.
— No więc, — rzekł nareszcie, — wszystko jedno.
— Nic podobnego! — Jeżeli robimy rachunki, to dokładnie! — Wyłuszczyła mu, że mężczyźni są nędzni.
— W życiu publicznem rozumiecie potrzebę kompromisu, a w prywatnem, zwłaszcza, gdy się to tyczy kobiety... Mam dwoje dzieci w pensjonacie w Wiedniu — tak? Moje rachunki tu, w hotelu, chyba sobie wyobrażasz? Tak? Więc co? Może mam wziąć posadę?... Może tam wakuje gdzieś u was w biurze? A będzie z tego tyle, że zamiast bogato, będę się musiała puszczać z jakimś małym, pokątnym szefkiem? Może ty masz na to, aby mnie utrzymać? Zgodzę się na bardzo skromne warunki...
— Moje stanowisko przewiduje w kosztach utrzymania żony, wysokość utrzymania niedrogiego psa... Skarb państwa —
— Nie może chcieć, byśmy żyły, jak psy! Niech przedtem zmieni klimat i pozwoli nam nago chodzić po ulicach... Krótko mówiąc, jeżeli nie chcesz kraść a chcesz z kimś żyć, a nie masz na to, to pozwól, że ten ktoś będzie sobie dawał radę, jak będzie mógł...
Przytuleni do siebie, wywróceni napoprzek dywanu umówili się szeptem i pokryjomu wyszli. Naprzód Drwęska, Barcz za nią, w odstępie.
Pełen służbowego skupienia wobec klekotu podoficerskich kopyt, przestał chwilę pod szklanym wiatrakiem hotelu.
Poczem dalej, — w nocne ulice, gdzie się zeszli przy kaprawem świetle dorożki. I dalej, — pod rękę, ramiona poprzez plecy, z palcami w palcach, nito giętkie sprężyny oplotu.
Na zbocza szkarpów i ciemnych ulic, których blaszane nazwy patrzą ku falom czarnej Wisły, — pod grube łuki mostu Poniatowskiego i jeszcze dalej, śladami jakichś stróżów, ku kamienistym przewodom tamy urwanej, gdzie skuczy wicher.
— Tutaj, tutaj, — nęciła Hanka.
Poczem, biorąc Barcza w długie poły wonnego futra: — Tutaj, tutaj, tu właśnie my oboje, — naturalnie, — biedne, dzikie apasze...
Ale już chyba ostatni raz, — myślał nazajutrz generał, zaziębienie bowiem trzęsło nim ogromnie, a chrypa zaległa gardło, że mówić prawie nie mógł.
Chłód i pustka, panujące na nowem mieszkaniu, wzmogły jeszcze ten ziąb.
Barcz obawiał się, by nie zachorował tu na skrzydle starej postanisławowskiej landary, wciśniętej między stajnie i ujeżdżalnie ułańskie.
Właściwie, było mu tu o wiele gorzej, niż w hotelu. Uważał jednak, że z „hotelową zagranicą“ trzeba już było skończyć i zamieszkać niedostępnie a szanownie zarazem. Nosił się nawet z myślą sprowadzenia matki, przekonany, że uczyni to doskonałe wrażenie i ewentualnie stanowić będzie niezawodny puklerz w razie interpelacyj partyjnych, tyczących się jego prywatnego życia.
— Alibi musimy mieć znakomite, — mówił Drwęskiej któregoś wieczora, — alibi murowane.
Tuż przed otwarciem Sejmu, pewien sprawy wyborów, postanowił Barcz skończyć z Dąbrową. Pod grozą przeprowadzonego śledztwa w sprawie zamachu, usunie Dąbrowę ze stolicy i, okleiwszy na państwowym balu „zgodą narodową“, — rzuci spiskującego na wschodni front, — czerwonego, — przeciw czerwonym.
Obiecał Hance, że cios ten wymierzy znienacka, — i dotrzymał.
W salonach hrabiego Bogulickiego, z koktajem w ręku, między Pesteczką, niby kosztowna ampla wenecka leżącą na tureckich poduszkach, Drwęską, obciśniętą w wodne połyski jedwabiu i pudrowanym margrabią.
Właśnie następował na nich Dąbrowa, gdy Barcz brutalnie: — Bardzo nas ważne sprawy czekają, generale!
Stanęli we framudze okna.
— Sejm lada dzień otwieramy.
— Aleśmy jeszcze nie otwarli.
— Wszystko jedno, mój drogi Dąbrowa, wiesz dobrze, że otworzymy!
Niepostrzeżenie wymknęli się z salonów i, poleciwszy autom swoim posuwać się ztyłu, szli olbrzymią aleją hrabskiego parku ku ulicy.
— Rozumiesz, mój kochany Dąbrowa — ciągnął Barcz, — nas musi Sejm zastać w porządku. Otóż pierwsza rzecz, której oczekiwać należy, to interpelacja w sprawie zamachu. Równocześnie składa się tak szczególnie, że z prokuratorji polowej... — Rozdeptał na ścieżce papierosa. — Że z prokuratorji wpłynęło oskarżenie, które przeczytawszy... Cóż ci mam mówić? Schowałem pod sukno. Narazie leży sobie pod tem suknem. I puchnie...
Dąbrowa nie odpowiadał.
— Ale trzeba uważać, by nadto nie spuchło i samo sukna nie podniosło. Cóż chcesz, — ni mniej ni więcej, — wniosek aresztowania ciebie.
— No więc co? — prztyknął Dąbrowa zmarzniętemi dziurami nosa, — no więc co? Gdybym nie miał rodziny... I teraz nawet, pod tą przeklętą „blachą“, nie spodziewał się nowego potomka... Kto wie, możebym się ucieszył z aresztowania?
Barcz przystanął.
Dąbrowa poszedł jeszcze parę kroków, spostrzegłszy jednak, że idzie sam, zawrócił.
Samochody również przystanęły, puszczając przez rozprażone źrenice rój popielatych płatków śniegu.
— Czyś ty zwarjował, Dąbrowa? — W jednej chwili bowiem wszystkie ostrza gry wypadły Barczowi z rąk. — A może tylko, poprostu mówiąc, masz syfilisa i wszystko ci już jedno?
— Nie mam syfilisa. — W dygocącym lekko mroku zdawał się Dąbrowa nasłuchiwać dalekiej, czułej myśli. — Jakżebym mógł mieć dzieci, gdybym był chory?... Owszem, — Sejm otworzymy, — „uroczystalja“ odbędę, ale mam gorzej, niż to wszystko...
— Jakieś „wichury“ psychiczne? Na to, — przerwał Barcz, — jest tylko jedna rada. Zwłaszcza, jeżeli się ma tak niemiłe śledztwo na karku: front... Jedyne, bracie, lekarstwo, — front! Jeszcze nie skończył, gdy go, niczem chwyty pająka, objęły w ciemności twarde ręce.
— Ja to też uważam, — skrzeczał Dąbrowa. — Bo gdy się patrzę, Barcz, jak budujesz... Jak my budujemy, — na tej krwi... I że teraz, — Sejm nastanie! Tłuści starzy, którzy za biednych głupich gadać zaczną! — Bił Barcza wierzytelnie pięścią w piersi. — Za biednych głupich. Tak, jak ty za mnie myślisz i gadasz w armji...
Barcz klepał go po łopatkach.
— Mój drogi Dąbrowa, możesz myśleć, co chcesz, byleś to polowanie wojenne sumiennie, porządnie, wzorowo —
— To właśnie, — judził Dąbrowa, podbierając się pod Barcza, — że ci jest obojętne, co się myśli! Pójdę na front, przyjaciół mej idei będę gromił, byle mi tu nie było obojętne, co się myśli...
Jął nagle krzyczeć w ciemność, nizaną dalekiemi światłami: — Żeby nie słuchać, jak tłuści starzy za biednych głupich gadać zaczną... „Przez to“ jestem głupi, — ale młody... A tyś już dzisiaj stary...
Barcz chciał się odsunąć, dotknięty niemile tą gadaniną, skandowaną warczeniem samochodów.
Dąbrowa nie pozwalał; łasił się dalej drapieżnie:
— Tobie już wszystko jedno, Barcz, co się myśli. Już nie ty, a inni straszą świat młodością!... Już inni chyłkiem krew tu leją — a ty spokojnie ją mierzysz, jak barszcz chochlą. Inni tu przez śmierć swoją protestują, gdy ty!!...
Barcz wyrwał ramię z uścisku i przystanął na środku drogi. Dość bowiem miał już. Spojrzał poza siebie, skąd toczyły się naprzód jasne źrenice wozów.
— Gdy ty, — Dąbrowa skoczył przez trójkąt światła, — gdy ty cudzą śmiercią wszystko zgodnie podpisujesz...
— Samochód! — wrzasnął Barcz.
— Widzisz go, mój budowniczy, — dusił w sobie Dąbrowa po drodze za znikającem autem.
Miało się w sercu schowane straszniejsze jeszcze rzeczy, które, gdyby nie dzieci, nie ten brzuch żony wiecznie napięty...
Rzeczy okropne: W jednej osobie, tam na wschodzie wróg tego kraju i przyjaciel prawdy jedynej... Zamkniętej w dwóch bata uderzeniach przez wszystkie pyski: — równość, sprawiedliwość!
Ale sprawić to, — nie było już chyba w ludzkiej mocy. Ani w pociechach tradycji, która nic nie wie o przyszłości. Ani to mogło tkwić w dzieciach, czy w grubym kłopocie codziennej mitręgi.
Jeszcze może tylko, — w Bogu, któregoby winien ktoś znaleźć. Wyzwolić, wyszturchać z kościołów... I przyprowadzić Go do lasu, czy na wieś, czy, już nie po staremu do stajni, — a do jakiegoś garażu?...
Dąbrowa spoczął na ławeczce, niedaleko świateł ulicy, kazał zatrzymać maszynę i usiąść przy sobie szoferom. Dał im po papierosie. Zapalili. Razem, we trzech, przez kosmate płaty śniegu — od jednej zapałki.
— Coście wy za jedni? — spytał.
— Szoferzy, panie generale.
— Nieprawda! — Postanowił budować ich metodą katechizmu, zapomocą pytań. — Coście za jedni?
— Żołnierze, podług rozkazu, panie generale!
— To, jak cię matka pod żebrem nosiła, galony już miałeś na kołnierzu?... Co za jedni?
— Szeregowi, według rozkazu!
— Nieprawda, — ryknął, — bydło: ludzie jesteście!
— Ciężko splunąwszy, kazał się wieźć.
Klatek dla takiego bydła bronić trzeba, — cierpiał w wielkiej rozpaczy podczas sztyftowania oddziałów do sejmowej asysty. I kto?! On sam, który bataljony pod Przemyśl rzucał ze łzami wstydu w oczach. Teraz szykuje garnirunki ulic. A potem, zręczniejszą od swojej wystrzelony ręką, pojedzie z wagonami, natkanemi mięsem żywem — na front.
Boga tu dawać!
Oklejony czerwoną banderolą generalstwa, — na front...
Boga tu dawać nareszcie jakiegoś — miotał się konno przed sztachetami dawnej pensji rosyjskiej, na Sejm przemienionej, językiem narodowych sztandarów wśród mrozu mlaszczącej.
Ulice po brzegi wysypywała ciżba. Przez kordony piechoty i rozmaite milicje przesiewały się strojne delegacje, dygnitarze, czarne tuzy. Których on też kiedyś miał w ręku, sam się ich pozbył i oto zagrano nimi raz na zawsze całkiem inną partję.
Boga tu jakiegoś dawać, — wyrokował, rycząc zwysoka na rozproszonych adjutantów.
W oddali mgła przerywała się pod naporem pędzących koni.
Naród jedzie, jadą tłuści, — przekomarzał się generał do grzywy swego wałacha, wyciągając szablę z pochwy. A równocześnie, z nieznanych kątów, niedoczytanych stronic i jakichś błędów samotnych, które tłukły się przez całe życie, — jęła się układać podstępnie płochliwa wdzięczność.
Pierwszy przewalił wpośród wrzasku tłumów powóz Piłsudskiego. Za nim szwadron, kraśniejący we mgle, i znów powozy.
W wojskowym, — Krywult i Barcz.
Dąbrowa zostawił zastępstwo i na progu gmachu zaczekał, aż się porówna z wodzami.
Spotkali się równoczesnym ukłonem, poprzebijani żelaznemi gwoździami odznak, bladzi, podobni w białych rękawicach do wymuskanych trupów.
Dopadł ich z flanki zadyszany Rasiński. Błagał, by raczyli się zatrzymać dla zdjęcia. Mogą robić, co chcą, najswobodniej, byle nie patrzyli w aparat!
Rasiński ukazał człowieka, przyczajonego obok drzewa, za czarną rurą prożektora.
— Zdjęcie takie raz na zawsze utrwali, byle tylko bez przymusu!
— Byle tylko nie patrzeć w dziurę naszej sławy, — rechotał Dąbrowa.
— O tak, właśnie, — zachęcał Rasiński, — najswobodniejsza rozmowa. Obraz ten nazwiemy „Nasi obrońcy“.
Przebaczywszy zbyt gorliwą natarczywość, weszli wodzowie do Sejmu.
Pachniało tu świeżym pokostem i wapnem. Przechodzień lepił się do podłóg, a drzwi, niby nienauczone jeszcze, stawały w środku obrotu.
W białej sali, rzekłbyś w wielkiej brytwannie kipiącej bańkami tłuszczu, przelewała się ciżba posłów, głowa przy głowie, na wsze strony.
Boga tu jakiegoś, — rozpaczał Dąbrowa. — Bo to najkrótsze „równość, sprawiedliwość, odwet“ — rozpłynie się w stugębnej wrzawie tego tłuszczu na wiele miesięcy, lat, na zawsze może?...
Ale już wytrwał ponuro przez wszystkie „uroczystalja“, do samego balu, który miał „zjednoczenie“ gruntownie zaczynić, otuchę, słabnącą w narodzie ze względu na niepowodzenia wojenne ukrzepić i okazać wszystkim, komu należy, że nasi obrońcy (jak trzeszczały po gazetach i w rozkazach słowa Rasińskiego), „jedną myślą połączeni“ —
Owszem, — dla okazania tej jednej myśli, kazał nawet Dąbrowa szwadronom, które miały służbę tego dnia na Zamku, — wydać białe rękawice.
— I dopatrzcie, — polecał przy raporcie dowódcy pułku, — żeby mi każdy ułan stał, jak podczas rezurekcji przy Grobie Pańskim!
Tak właśnie stali pod ciężkiemi kruchtami Zamku, wszędzie, przy drzwiach i w sieniach, a Dąbrowa, nieruchomych i sztywnych, obwąchiwał troskliwie.
To znów myślą przenosił się parę tylko ścian dalej, gdzie w czterech historycznych pokojach „Pod blachą“ bety jego domowe gniotą się. W jednej okazji i gniazdo swoje żegnał skromne, pod nazbyt wysokim progiem uwite, i dzieło własne, nie podjęte nigdy jawnie a przegrane do gruntu.
Kiedy sale napełniły się rzeszą ze wszystkich kątów kraju, po wszystkie kąty ścian, gdy się już fraki z mundurami, i z sutanną, i z rozmaitym kloszem sukien przemełły, i gdy się już to wszystko w pstrą sałatę ułożyło, łataną goliznami dekoltów, — jął Dąbrowa naprzód kroczyć, — przez pustkę nikłego ciała ludzkiego.
— No i co? — śmiał się, spotkawszy Rasińskiego, — no i co, Niemcewiczu? Wydałeś ta już gdzie ten mój nekrolog? Sprzedaj mi teraz niedrogo, — na front jadę...
Rasiński wywinął się Dąbrowie i podążył ku „szczytom“ przyjęcia... Gdzie najlepiej się jadło i najpoważniejsze rzeczy mówiło. Przepychał się tam przez gęste, czarne okiście posłów sejmowych, mimo fioletowej, na zielonym atłasie kanapek rozlanej, kałuży prałatów, przez sukienne kadłuby mundurów, coraz wstrzymywany hymnami wielorakich potęg obcych.
Przedstawiciele tych potęg w złoconych frakach, z dyplomatycznym pierogiem, niby fryzowanem ptactwem pod pachami, dążyli na wsze strony.
— Heca, bracie, — zapiał Rasińskiemu Pyć nad uchem. — Ale to jeszcze nic. Zobaczysz więcej. Zważ, — co za postęp. Tam w Muzeum Niewoli — i tu...
Plotąc o byle czem, oświadczając się po drodze Kwaskiewiczowi, który statecznie płynął w brzuchatej flotylli wydawców, dotarli wreszcie do najdostojniejszej wnęki.
Powietrze tu było lżejsze, zapach perfum szlachetniejszy. Z pod przestronnego majestatu kopuły cały szereg okien weneckich spoglądał w noc czarną i głęboką.
Tu zaczepili o rozłożystą konstelację Krywulta.
Zwrócony do Drwęskiej, jaśniejący wszystkiemi przełęczami swej rycerskiej twarzy, miotał z czerwieni warg obfite strugi dźwięcznego ciepła.
— Mnie Wilde mówił, generał Wilde, ale mało on mówił i źle. — Bo to nie dystynkcja u pani, no prosto — piękność! Onże Wilde od zabytków, — i panią do zabytków sposobił. Wielki grzech! Bo pani sama. — Rozłożył ramiona ku Barczowi, jakby go prawdą tą witał z drogi dalekiej. — Bo pani sama źródło wszystkiego zabytku...
Gorącem spojrzeniem kapał po białych kryształach sukni, z których wyrastała Drwęska, naga prawie, lita w swem ciele mocno i gładko, jak owoc, u końca piersi tylko czerwienią brodawek zraniona.
— Dzieci nam, pani, dawaj, — bił się Krywult po purpurowym karku, — nu, i będą najlepsze zabytki! Ech — ty, Wilde...
Perłowe uśmiechy przeleciały przez usta Hanki, łuk czarnych brwi zachybotał nad przygaszoną źrenicą. Patrzyła na Barcza.
Rzekłbyś, wśród atłasowych płomieni, stał pośród kilku biskupów i uprzejmym grymasem obdzielał stożkowate pod czerwonemi jarmułkami, niby we krwi maczane, głowy dostojników.
— Ech, ty, Wilde nieszczęsny, — szarpał Krywult szczupłe wątki oddechu — tu nie zabytki, — no niezabudki! — Spoczął oczyma w klinie obcisłych bioder Drwęskiej. — Tu dzieci powinny iść z tego kamienia... Boże mój.
Zwierzyła mu się uprzejmie, że jest rozwódką i ma już dwoje dzieci.
— Dwoje to mało, — rozwódka, — niezabudka.
Drwęska, — że gdzież dzieci, w hotelu? Nie ma własnego mieszkania, ani własnego kąta.
— Ech ty, Wilde nieszczęsny, — wzmagał się Krywult, — w hotelu... Niema mieszkania. Myż działki mamy! Będzie towarzystwo akcyjne, polski dom. Nazwa towarzystwa, — Przedmurze. Daj, pani, rączkę pocałować, — i bez obrazy przyjmij pani.
Roztrąciwszy swe krzyże na piersiach, dobył notesu, wyrwał kartkę. Nie podchodząc do stołu, nito w polu, na podniesionem wgórę kolanie napisał, oddał Drwęskiej i wytłumaczył:
— To jest parcela dla pani, w Przedmurzu, obok mojej. Czort bierz! Tam domy się będzie stawiać, kraj budować, stolicę przenosić za Wisłę, — Przedmurze. Tam pani będzie mieszkać obok mnie, jeśli łaska. Ja człowiek prosty, żołnierz, na wojnę teraz idę. Nie odmówisz.
Musieli przerwać. Tumult wszczął się na salach i kręgiem donośnego hałasu podpływał coraz bliżej.
— Uczyć się od pana generała, — pryskał Pyć przy Krywulcie.
Pod kopułę weszła delegacja. Kilka pań atłasowych, kilka kaszką lękliwego dreszczu osypanych dziewic w bieli, jacyś myślący mężowie o wystrzępionych Wąsach.
Molestowano Barcza. Uchyliwszy się, wskazał Krywulta. Delegacja ciężkiemi faszynami dam otoczyła wodza.
— Naród chciałby, naród prosi... — mamrotali delegaci.
— Naród! — trzasnął Krywult z pustej piersi. — Naród... my zawsze razem!
Barcz, bez szelestu, nito świetnie nasmarowana maszyna, przysunął się i rzekł z zakrzywionym ku górze uśmiechem: — Naród prosi, panie generale, Naród. Naród...
Tyle było w tych słowach okrutnej pewności siebie, że aż Drwęskiej tchu zbrakło.
Nareszcie wódz dał znak, że przyzwala. Głowa spadła mu nisko na piersi.
Ruszyli do wielkiej sali. Na podjum wszedł sam Krywult.
Gdy się tam znalazł, nad grzędami wyciągniętych głów — zdrętwiał. Rzecz była poprzednio umówiona, lecz stawała się tak nagle. Tak stanowczo...
— Rodacy!! — ryknął wreszcie, wpatrzony w czarne igły zmarszczek na czole Barcza.
Śmiertelna cisza zaległa salę. Cisza tak wielka, iż mimo mrowia osób, słychać było dokładnie dygot szyb okiennych, wstrząsanych silną odwilżą.
— Rodacy! — ryknął po raz drugi.
O sercu, — łzach, — tylu latach, — prawił długo i kłopotliwie, siejąc pośladkami z boku na bok.
Sucha twarz Barcza ostrzyła się coraz cieniej.
Aż nagle przyszło Krywultowi objawienie.
— Tam, rodacy! — Wódz proroczo wskazał okna.
Wszyscy obecni zwróciły głowy ku szybom, za których dreszczem lękliwym płynął czarny ruch nocy i ściekał po szkle.
— Kto to? — trzeszczał Krywult. — Czy to ojcowie nasi, polegli pod Grochowem, Ostrołęką, Wawrem stukają do okien? Czy to ich duchy?
Wył potężnie w trybach bezsilnej wściekłości.
— Powiem krótko: Nie ojcowie, ani nikt inny... To wiosna, to sama przyroda rozczula się nad zgodą naszą! A ja sam... Stary żołnierz —
Rozerwał nad głowami słuchaczy długi łańcuch swych wspomnień.
— Ja, — który!!! Ja sam!!!...
Przypomniało mu się, jak w szkole junkierskiej na własnym grzbiecie wozić musiał starszych junkrów do ustępu, co spełniał zawsze płacząc... I teraz łzy palące bryznęły mu z oczu.
— Ja sam, w ręce naszego kochanego generała Barcza, ten toast wnoszę — kochajmy się! — piał z płaczem — kochajmy się! Ja sam, — do kochanego Barcza!!
Jakby się piekło rozpętało na sali. Rozgwar okrzyków huczał między ścianami.
Z drugiego końca niesiono na ramionach bladego, jak trup, Dąbrowę. Wzięty już na ręce Krywult podpłynął ku niemu.
— Zgoda, zgoda! — ryczeli ludzie.
Zda się ściany sufitu, — samo powietrze pękało od jej rozgłosu.
Inni, rozważniejsi wielbiciele, przyskoczyli do Barcza.
— Wspaniałe, nadzwyczajne! — wołał Rasiński.
Barcz mitygował, odsuwał.
— Jednak budujemy, panie generale, — zwierzał się Rasiński, — budujemy...
— Życiem to człowiek przypłaca, — huknął mu generał do ucha. Poczem chwyciwszy Rasińskiego mocno za ramię: — Więc nie macie zawodu? „Radość z odzyskania śmietnika“, — niemała?! I przyznasz pan, nienajgorsze znalazło się dla niej ramy?
Rasiński chciał odwdzięczyć się za tę pamięć łaskawą, nie zdążył jednak. Barcz odsunął go nagle, nito sprzęt obojętny, i ruszył na spotkanie posłów którejś frakcji.
Nigdy bowiem nie przestawał pracować, a cóż dopiero na takich wielkich, masowych, narodowych „byczyskach“! Tu najlepiej można było tasować nowych królów (jak nazywał generałów), których miał więcej, niż dwie talje do przemieszczenia. Przy takich okazjach najwygodniej było zastawiać delikatne potrzaski na posłów sejmowych, tu domacywał się człowiek najcieplejszych miejsc pod barwami różnych stronnictw.
Tu wreszcie, jak nigdzie, cierpieniem udanego przymusu można było zażegnywać rozczochranych „naszych ludzi“.
Dziś wieczorem, docna już znużony, szukał tu Barcz jakiejś „wysoko postawionej“, odpowiedzialnej kanalji.
— Królestwo za „pewną“ kanalję, — powtarzał ostatniemi czasy, udręczony ciężkiem położeniem na froncie, oraz zatamowaniem dowozu materjałów wojennych. Bo oto w stolicy bratniej potęgi zasiadł uczciwy pełnomocnik własny i tak się targował, prawował, tak patrzył, co kupuje, — aż mu kupna zaczęto odmawiać i przewóz wstrzymano.
Oszczędność, na braki tym stanem rzeczy spowodowane, niewiele pomóc mogła, tem niemniej polecał ją Krywultowi, podczas pożegnania, przed wagonem specjalnego pociągu.
Stali majestatyczni i tajemniczy w mętnych obłokach pary, pod purpurowemi storami salonki.
— Wojna — wzdychał Krywult, — nie oszczędność a rozrzutność.
Barcz streścił raz jeszcze ilości wojennego zapasu i odsłonił tajniki „uczciwościowej gaffy“ wysłannika.
— Królestwo za kanalję, — kończył serdecznie. — Bo tu dwu rzeczy trzeba: żeby była kanalja i żeby była pewna. Wtedyby posłało się ją i niech się w miarę da okraść, lecz miejmy już zato na porę nasz wojenny materjał.
Krywult, na stopniach wagonu, bijąc się w czoło, jakby sobie mózg z czaszki wytłuc chciał: — Taż Wilde, generale, taż mój Wilde jedyny!
Barcz wyciągnął rękę do ostatniego pozdrowienia. Pociąg ruszał.
Jedyny, jedyny, jedyny! — toczyło się gęstym, aksamitnym tonem z okna wagonu.
Tego Wildego sprowadził sobie Barcz przez Przeniewskiego, na swe stanisławowskie skrzydło.
— Wiem wszystko, — szarpnął pierwszy generał, — poleca mi pana Krywult.
Przyczem mierzył tę ciemną figurę od stóp do głowy: te małe, świńskie oczka, te ręce opiekłe, te krzaczki złotego włosia na palcach.
Barcz wyłożył istotę misji: — Pojechać, przekupić, w miarę dawać się okraść, bylebyśmy resztę materjału mieli punktualnie.
— Formalności... — spłynęło układnym lejkiem tłustych warg Wildego.
— Jakie?
— Tyczące mojej osoby.
— Przedewszystkiem — misja.
— Misja, gdyś tylko pan generał powiedział, już się w moim umyśle załatwiła. Ale — formalności. Szarża? Zatwierdzenie...
— Moja rzecz, — chrząknął Barcz.
Umowa z Wildem, — Czyniła Barcza narazie zupełnym panem położenia.
Elementy skrajne musiały milczeć, wykładnik ich bowiem wojskowy, Dąbrowa, stał na froncie i dowodził jednem ze skrzydeł wielkiego boju.
Krywult prowadził drugie, przez co żyrował plan całej kampanji i wciągał swój „prawy“, narodowy obóz do wspólnej odpowiedzialności.
Drobna transakcja z Wildem wyrównała ostatecznie harmonję, nie pozostawiając poza udziałem we „wielkim torcie władzy“ nawet tego małego robaczka. Trzymał go tedy Barcz w zanadrzu.
Zanadrze państwowego człeka musi mieć cechy rojnego zapiecka — aż do chwili, kiedy ewentualna opozycja skrajnej prawicy odmówi kredytów na dalsze zakupy materjału wojennego.
Przed własnym wyjazdem na front, nie mógł bowiem nie stanąć do wyścigu o laur wojenny — postanowił jeszcze uporządkować swe rodzinne stosunki.
Ordynansi rozkradali go. Zdołano mu nawet zwędzić pamiątkową szpicrutę, którą kiedyś obił Hankę. Historyczne ściany po-stanisławowskiej landary obrastały brudem.
Ludzie go nachodzili i, korumpując sługusów, trafiali nawet do sypialni. Potrzebował tedy u siebie w domu kogoś lepszego. Także ze względu na Hankę.
Barcz wiedział, że jakoś po swojemu, — twardo i oschle kocha ją. Niemniej uważał, że i tu położyć należy mocne, przezorne tamy, któreby nie dały przerastać miłości w dziedzinę pracy.
Najbardziej stanowczym powodem porządkowania stosunków rodzinnych była jednak afera z Jadzią. Rozumiał, że musi się z żoną rozejść. Ach tak, tak, rozejść się, to już przepadło!
Pogadał jeszcze przedtem oględnie z Przeniewskim. Chciał dokładnie wiedzieć co się dzieje z Jadzią.
— Fabrykujemy laleczki, — spowiadał się elegijnie Przeniewski, — smarujemy, odlewamy, dom nasz wygląda jak klinika poronionych dzieci. Na front nam jechać nie dano. Prowadzimy przedsiębiorstwo w domu. Popiera je pan Pietrzak.
— Proszę.
— O tak, pan Pietrzak kręci się koło nas mocno, ale bardzo niesympatyczny!
— Bo co? — trzepnął Barcz.
— Nie wiem, nie wiem — ubolewał margrabia. Dosadne zwątpienie przefalowało mu przez czoło grupkam cienia.
Generał machnął ręką i zapatrzył się w okno swego nowego mieszkania w skrzydle dawnego po-stanisławowskiego pałacu. Dalekie głębie starego parku mieszał wiatr. Widne w świetle rzadkich latarń, półroztajałe ścieżki lśniły wilgocią.
— Generale, — zanucił w głębi pokoju Przeniewski, — powiem coś z serca. Nie sądź, a zgódź się. Zrobimy tak: Ty rozwiedź się z żoną. A ja... Moje życie, — cóż warte? Daj mi ją. Zbędziesz kłopotu. Nie gniewaj się, wybacz... Mam zaszczyt prosić cię o jej rękę. Potem, — wyślesz nas w misji, pojedziemy, ludziom z oczu zginiemy —
— Skądeś pan to wziął? — zaczerwienił się Barcz.
— I ja tak myślę i tak to już z Pyciem uradziliśmy.
Barcz nie odpowiedział, oklepał Przeniewskiego po łopatkach, ale tem prędzej postanowił działać, zaniepokojony nazwiskiem Pycia w tych dziewosłębach.
Pojechał do matki, by zakończyć już raz sprawę wspólnego mieszkania.
— Jakże ja ci rzucę moje prace, — żaliła się, wskazując ławeczki szkoły, i pokój cały z poukrywanym towarem Jasia, i łóżko, i obraz z zapaloną lampką.
— Żebyś wiedział, nie jestem wierząca, ale od śmierci waszego nieboszczyka ojca a mego męża palę to światło.
— Mamo, — sapnął Barcz, — przecież wiem, że mamy mąż był naszym ojcem. Nie o to idzie.
— O to! — obruszyła się, — o to. Wiesz, ale nie pamiętasz. Chcesz, żebym z tobą razem mieszkała, — a żonę zaniedbujesz. Tegoby twój ojciec nigdy nie zrobił! Nie chcę. Zresztą, gdzie mi tam ten wielki świat?!
— Należy się mamie.
Wskazała na rzędy ławeczek: — Wolę mój malutki.
— Mama nie chce zrozumieć, że także względy gospodarskie —
— No to z żoną zamieszkaj!
— Nie mogę. Wyższe względy towarzyskie. Nigdy nie mógłbym być pewny Jadzi, jak mógł być ojciec w stosunku do mamy...
— Co to znaczy?
— Koło mamy nie kręci się przecież jakiś Pietrzak.
— Kręci się, — przebiła zwycięsko. — Wszystkie moje dzieci jedzą keksy Pietrzaka!
— Ale nie kręci się w „tym“ sensie, — krzyknął Barcz. — Przyzna mama, że tegoby się nigdy nasz ojciec ze strony mamy nie doczekał!
Uległa, choć oczywiście postanowiła dotrzeć, zbadać, dojść do jądra sprawy. Bo jeżeliby istotnie Jadzia krzywdziła tego Stacha?...
Starej Barczowej nie opuszczało zakłopotanie.
— Wiem, co porzuciłam, — mówiła do syna w pierwszych dniach wspólnego mieszkania na stanisławowskiem skrzydle, — ale nie wiem, do czego wrócę.
— Co to znaczy: wrócę, — oburzał się Barcz, jedząc ranne śniadanie. — Będzie mama ze mną i koniec.
— Widzisz, mogę zaniedbać dzieci, opiekę, szkółkę dla uczuć rodzinnych. Ale jeżeli ty tych uczuć okazać nie chcesz? I nie chcesz godzić się ze swymi najbliższymi?
Twierdził, że tu niema mowy o kłótni. Z „tem wszystkiem“ trzeba tylko wyczekać aż do końca wojny.
— Do Puzyrewskiego, — argumentem tym zwyciężał niezawodnie, — towarzyszyła mama ojcu, ale mnie, synowi, w najtrudniejszych chwilach walki —
Ustępowała i, cofnąwszy w cień wszystkie pretensje, nawet dotyczące remontu Erneścina, — znów matkowała wzorowo.
Matkowanie nie jest łatwe —
Rano — i to jeszcze musisz przemycać — pilnuj, żebyś tekę, w której się może całe państwo układa, — na czas złapała i wsadziła do niej bułkę z szynką. Potem stój nad ordynansami, żeby powoli z tego kawalerskiego chlewa zrobić ludzkie mieszkanie. Obiad, — zupełna loterja, nigdy nic niewiadomo.
W tej porze, zmordowana bezowocnem czekaniem, odwiedzała synową, lub Jasia.
Mimo wszystkie podejrzenia nie mogła niczego złego dopatrzeć się w Jadzi. Jaś poprostu śmiał się, twierdząc, że nie o to idzie, a tylko, że się ich wszystkich najstarszy brat najzwyczajniej — wstydzi.
Matka „zamykała“ im usta. — Kiedy po wojnie Stach dla nas wszystkich zremontuje Erneścin, to wtedy ocenicie.
Wieczorem, zwłaszcza, kiedy się pierworodny znowu na te swoje fronty wybierał, — czekała w domu. Żeby miał do kogo przemówić. Niechże przemówi po tym całodziennym kołowrocie.
I znów uważać, żeby się w piecu paliło, żeby ciepło było do przebierania.
Gdyż co wieczór, — zdaniem starej Barczowej podobne przyzwyczajenie miał z wielkich wodzów jeden tylko jeszcze, Napoleon I, — syn zmieniał bieliznę przed nocnemi posiedzeniami, konferencjami i sztabami.
Trzeba, żeby ta koszulina prasowana była sztywno, bo wtedy na piersiach mundur „szczytnie się sklepia“.
Koszulę „z dnia“, przepoconą, rzucał na łóżko i można było z niej wodę kręcić.
— Doprawdy, leje się z niej, jak deszcz, — ubolewała nad synem.
Nie odmruknął nawet matce. Czekało go za godzinę ciężkie posiedzenie Rady Ministrów, zwołane na jego własne żądanie, a wymierzone przeciw ministrowi skarbu.
Sprawa dostaw ze strony sprzymierzonej potęgi utknęła w martwym punkcie i teraz nietylko odrabiać trzeba było pracę zbyt uczciwych wysłanników po zagraniczne stoki, ale narzucała się potrzeba natychmiastowego a olbrzymiego kredytu.
Barcz przeczuwał, że spotka się nietylko z twardą opozycją starego „rekina“ finansów, lecz także z oporem osierociałych po Krywulcie, a wciągniętych już do rządu, wrogich podczas zamachu, — fok.
Zmieniając koszulę, wpatrzony w okno, jakgdyby widział już wpośród strug deszczu krągły wianuszek siwych głów posiedzenia. Poprzez plusk ulewy liczył Barcz swe argumenty do ostatniego. Ów ostatni — o nożu w zębach szeregowca, który to szeregowiec, brakami do ostateczności doprowadzony: — „wówczas, odpowiedzialność przesunąć się będzie musiała na tych, którzy“...
Argumenty polityczne miał z flanki rozwinąć minister spraw zagranicznych, opierając się na danych o parlamencie sprzymierzonej potęgi, którego posłowie, niestety, aż nadto zainteresowani w kupnie rzeczonych stoków —
Cóż innego mógł jeszcze przedstawić generał trudnościom położenia?
Czuł, — że nic prawie. Rzuci jeszcze fokom na sukno to białe prosię, — Wildego. Jako swego męża zaufania. Foki ucieszą się.
Opinając na sobie bluzę, wpatrzony w lustro, przeżywał teraz chwilę zupełnej słabości: Czyż nie było lżej strzelać na czele kompanji, jak pierwszy lepszy porucznik?
Lecz na samą myśl, że front i kraj obleciałaby wiadomość — „Barcz ustąpił“...
Gdy niespodzianie uchyliły się drzwi — weszła Jadzia.
Opanował się natychmiast, pewien już teraz, że w Radzie Ministrów sprawę przegra.
— Na tak kiepski czas? W taką pogodę? — zapytał uprzejmie.
Jadzia, nie odpowiadając, usiadła koło drzwi przy starym, zielonym zegarze, który generał pamiętał jeszcze z dzieciństwa.
— Matka?
— Możesz być spokojny. Witałyśmy się na dole.
Struga wody, cieknąca z Jadzinej parasolki, powiększała się szybko na podłodze. Barcz majstrował długo koło kołnierza. Wreszcie, odetchnąwszy:
— W hotelu ja mówiłem — tyś milczała. Uważam, że teraz mogłoby być odwrotnie. Może teraz ty raczysz mówić.
— W hotelu, — szepnęła Jadzia, — mieliśmy kogoś trzeciego za świadka...
Barcz doznał dziwnego lęku, — że małe szare smuteczki znęcą go, zmylą. Postanowił ciąć nieodwołalnie.
— Tak zawsze, gdyśmy byli we dwoje, marzyłaś o trzeciem sercu... Proszę. Służę. Kogożbyś raczyła wybrać dla siebie?
Wymienił kilka pierwszych z brzegu nazwisk, — Pycia, Jabłońskiego, Przeniewskiego.
— Tyle o tobie wiem, — odpowiedziała szeptem tak płaskim, że aż się biały wydał w złotej poświacie lamp, — i tyle wiem, co z tych odpadków gazet, które przychodzą.
Nie rozumiał.
— Gdzie jest zawsze wykrojone twoje nazwisko. Nawet nie wiem, jak mieszkasz? Ani, co jesz? I nie natoś się chyba zjawił po dwu latach i pierwszy do mnie przyszedł —
Szept utknął w ciszy. Aż nagle, poderwany do jasnych tonów okrzyku:
— Ja cię nie szukałam!! — Założyłam te laleczki, bo nie miałam się za co utrzymać. Nie miałam przecież z czego żyć. Sam widziałeś, — chwaliłeś.
Twarz jej objęły malutkie, nieśmiałe uśmiechy, zorza bladej czerwieni wionęła przez policzki.
Barcz odsunął się.
Powstała szybko: — Czy to prawda?! Czyś to ty namówił Przeniewskiego? Czyś to ty mu poradził? Czyś to ty go zapłacił, żeby mi się z rozwodem naszym oświadczał?
Barcz postanowił milczeć.
Jadzia szeleściła parasolką. — No więc, — no więc? — Stała już w drzwiach. — No więc?
Słyszał jej powolne, jakby usychające na schodach kroki. Nagle zerwało się w generale nieprzytomne przerażenie.
— Mamo! — krzyknął przez otwarte drzwi.
Stara Barczowa wybiegła ze skwierczącej kuchni na schody. Tu, przed napotkaną Jadzią, ramionami przetoczywszy, gnana wołaniem syna, skoczyła na górę.
— Ach mamo, — zapłakał Barcz rażony wstydem zdradzieckim, — jakaż to męka. — Płakał, a raczej krzyczał głośno. Trwało to jednak tylko chwilę.
— Nie wierzę, dziecko, — starała się go ugłaskać Barczowa, — i ty nie wierz. Jadzia nie taka...
Nie wyjaśnił matce, co między nimi zaszło. Nie miał już ani chwili czasu. Nie uświadczywszy z matką żadnych zwierzeń, pojechał na tę ważną radę ministrów, — bez kolacji.
Na radzie, jakby mu właśnie najlepszych sił dodały łzy i cierpienie, któremi go Jadzia wieczorem napasła tak obficie:
Postrachem głodnego wojska przełamał większość ministrów. Oto z czarnego zera otwartych ust finansu, — prawie, że już wydarł potrzebny kredyt. Jeszcze tylko, — światło ciągle gasło, kontakty się psuły, rada przerywała się i drżał, że ją odłożą.
Jeszcze tylko łyse sieroty po Krywulcie, sławetne foki, poskromione ongiś podczas zamachu w komendzie miasta, wahały się nad stołem zielonym w prawo i lewo, trącając wątły świt omszałą bulwą głów.
Wówczas, przez cynowy brzask pośród spłakanych świec rozlany, — rzucił Barcz oponentom, niby pieczone prosię na pożarcie, — smaczne nazwisko Wildego.
Przeżuli je, z namaszczeniem przełknęli, chyląc głowy na znak zgody. Przez sekund kilka nic nie było słychać, jeno potężny oddech generała i, za oknami wśród oślizgłych gałęzi, pod wiotkiem niebem poranka szczebiot tylko co przebudzonych ptaków pierwszej wiosny.



VI
WIECZÓR POWROTU

— Naturalnie, — cieszył się Rasiński, — z mojego biura widać wszystko! Chodź prędko, póki panie nie zajmą wszystkich okien!
Jabłoński nie śpieszył się. Zdjął z głowy generalski kociołek, otarł spocone czoło wyprasowaną chusteczką, następnie, ściągnąwszy odświętne rękawiczki, podał rękę Rasińskiemu. — Możemy sobie powinszować.
W silnych dłoniach jakoby wyżymał palce pisarza.
Rasiński nie rozumiał, czegoby sobie mieli winszować. Rozejrzał się przelotnie dokoła, poprzez amfiladę swych biur, inkrustowanych srokatemi afiszami. Barwne obrazy, malunki wodzów i posłusznych ekstazie patrjotycznej robotników, łaskotał szeleszczącym blaskiem gorący przeciąg dnia.
W otwartych oknach, nad fryzem wychylonych osób błyszczał błękit. Grube ciosy jasności padały z niego przez siwe powietrze aż na kwadraty posadzki.
— Tak, tak, — podchwycił Rasiński. — Każdy sobie dziś winszuje. Zwycięski powrót wojsk. Zwycięscy wodzowie.
— My szczególnie, — westchnął Jabłoński. — Pamiętasz, ty gałganie, jak byłem tam u ciebie w Krakowie kiedy zaczynało się to wszystko? W redakcji?
Zdaleka, od strony Zamku królewskiego zadrżały głosy trąb.
Rasiński z niekłamaną dumą uderzył się w piersi.
— Chyba z tysiąc moich własnych artykułów i cała szkółka pismaków wojennych, i chyba kilkaset kilometrów filmu wojennego i chyba kilka tysięcy inspirowanych w prasie zagranicznej tasiemców pokutuje w paradzie dzisiejszej!
Prokurator machnął ręką: — Wszyscy wiedzą. A ja, o ile cię to zajmuje, sznurując armję, to jest tych kilka miljonów ludzi, rozważną, sprawiedliwą procedurą, mogę sobie też powiedzieć —
Przejęci wzajemnym podziwem, ucałowali się.
— A teraz, — pytał Jabłoński — pokaż, gdzie tu siedzi moja żona?
Przy okazji zwierzył się Rasiński z kłopotu. Mianowicie z panią Jadzią. Jest tu też na balkonie. Niby współczujemy. Niby nie wypada nam współczuć. Drwęska miała tu być dzisiaj z Bogulickimi. — Naturalnie, musiało się odmówić.
Główną uwagę wszystkich gości zebranych w biurze Rasińskiego pochłaniał kinooperator, ustawiony z aparatem wpośrodku balkonu. Czarnym ryjem prożektora celował w różne strony, czekając, aż fala tłumów wzbierze dostatecznie.
— Sześćdziesiąt takich aparatów pracowało mi podczas boju na froncie! — wołał ku balkonowi Rasiński.
Na te słowa Fedkowski odlepił się statecznie od kamiennej balustrady i stanął przed Rasińskim: — 67 pracowało ostatnio. Bo jeśli chodzi o liczby, — mieliśmy sześćdziesiąt.
Gęsta obroża przyszczów zalśniła nad kołnierzem: — Siedm nowych Ernemanów zakupiliśmy niedawno.
— Tych siedm aparatów, — sypała pośpiesznie z balkonu pomocnica Fedkowskiego, — co to nam nie chciano ustąpić, a potem zgodzono się.
Rasiński wzruszył ramionami.
— Zaczynam — krzyknął operator.
Goście przycichli. Słychać było jeszcze dobitniej wilgotne trzaskanie niezliczonych głosów ludzkich, pomieszane z powolnym tupotem kroków.
Wezbrany hałas, jak szum ognia targał barwami, witemi przez okna. Rzekłbyś — smukłe płomienie — wybuchał w łopocie sztandarów. Płynął przez amfilady Wielkiej Opery, skręcał się, skupiał, rozsypywał, aż wreszcie, niby jasno-niebieskie tlenie ducha samego, chybotał w cieniu krągłych podjazdów Ratusza.
Gdzieś zdaleka wytrysnęły spiżowe fanfary.
Jakieś słowo poleciało od brzegu do brzegu.
Z głębokich wrót, podobni do czarnych słupków lukrecji, wytaczać się jęli rajcowie miejscy i męże magistrackie w cylindrach. Sunęli naprzód w stronę Zamku, przez szeregi strażaków, których hełmy iskrzyły się, jak rtęć.
— Kręcę! — wrzasnął operator.
Suchy, miarowy obrót począł wolno obrębiać całą tę chwilę, rozedrganą w jazgocie ludzkim, a prutą wysoko na niebie warczeniem samolotów.
Niby śnieżne konfetti sypały się z nich karteczki odezw.
— Też moje, — myślał Rasiński. Dziecinną bowiem przepełniało go dumą, iż jego własne słowa lecą w lśnieniu odezw przez powietrze.
Od strony mostów na Wiśle powstawać jęły i coraz bliżej podchodzić głuche kroki marszu. Na niebo, jakoby pchnięta dźwiękami pochodu, wytoczyła się chmura perlista.
— Byczo — strzyknął ktoś nad uchem Rasińskiego.
To Pyć kłapał swą wyszarzałą gębą.
— A tak — uniósł się Rasiński, — żebyś wiedział! Nawet po niebie latają dziś moje odezwy.
Nadeptała na nich niespodzianie matka Barcza.
— Sam pan generał nie będzie dziś tak pięknie wyglądał, jak pani — składał się Pyć, całując jej żylaste ręce.
Miała na sobie czarny kabat, w rodzaju karawaniarskiego rajtroka, i suknię, sfałdowaną jak sutanna. Wyzierały z pod niej zdeptane kapki trzewików. Na czubie głowy trwał przedziwny jakiś fiok, siejący płoche cienie przez pierś, między mnogie krzyże opieki, ratunku i miłosierdzia.
— Jak syn mój będzie dziś wyglądał, — śmiała się do nich, — przekonam się wnet sama, oficjalnie, na czele szkolnych dzieci.
Nie zrozumieli.
— Jakto, więc nie widzieliście? Te wszystkie szkółki? Panowie! Przed chwilą pan Pietrzak, tu, mnie, w żywe oczy, przy świadkach powiedział, że takiego rygoru, ładu, porządku nie widział nigdy.
Użaliła się nad nimi wymownym rzutem dłoni i, lewą stopą sentencjonalnie głaszcząc kwadraty posadzki, podeszła ku drzwiom. Tu jednak przypomniało się coś pani Barczowej. Już z przedpokoju wyciągnęła dwa palce, opięte czarną rękawiczką. Pyć, Rasiński poskoczyli co żywo.
— Ja, moi chłopcy, — szepnęła, — nie, żebym cokolwiek, — przeciwnie... I wogóle wiem, że to wszystko się wyrówna. Ale, — na balkonie pańskiej kancelarji, panie Rasiński, jest Jadzia i pan dyrektor Pietrzak. Naturalnie, że w myśli mi nigdy nic nie postało. Ale, bądź co bądź, w publicznych miejscach zawsze wypada kobiecie służyć pomocą. Żeby nie za długo — byli sami...
Zaczerwieniła się po siwe korzenie włosów.
— Baba ma cholernego nosa, — upewniał Rasińskiego Pyć, gdy już złożyli czołobitność Jadzi i wstrząsnęli ciężką ręką Pietrzaka. — Ma nosa, tylko poco my sobie mamy wrogów robić? Jeżeli się Anglosasowi podoba, niech się przypala. Nie zeżre jej przecież na tym balkonie. A patrz, — jak ci temi ślepiami łypie.
Pietrzak nie odwracał się od Jadzi, spojrzenia jednak, aż sine z niepokoju, ciskał w głąb, póki obaj nie wyszli.
— Widzę ten powrót, — dął przez ściśnięte zęby, — i myszlę. Bo taki powrót widziałem wiele razy. To wszędzie musi nakoniec przyjść. To nie jest nowoszcz.
— Dla pana nie, — odpowiedziała Jadzia, przytknąwszy gorące policzki do metalowych akantów balustrady, — ale dla nas! Którzyśmy tyle wycierpieli.
— Czerpienie, czerpienie, — beczał Pietrzak — to każdy wie. Ale już dość, — ta miękkoszcz... Ta miękkoszcz ciągle, zawsze, na codzień, — niedobra!
— Widzi pan, — przerwała Jadzia, — tam na dole... Teraz mija konnych policjantów...
Pietrzak na widok rozwianych pół rajtroka starej Barczowej zawołał:
Nasza mama...
Jadzia podniosła ku niemu zdumione oczy.
Pietrzak zmieszał się, zbladł i po chwili dopiero: — Jest taka dobra, że nawet cały świat mógłby na nią mówić mama.
— Mama... Mama...
Chwycił Jadzię za przegub prawej ręki i wodząc jej dłonią po całym placu, wszędzie, gdzie czarny brzeg tłumów obszywały, niby naiwnie haftowana kryza, ubranka szkółek i ochronek: — Tu jest nowoszcz, — wołał, — że te dzieci powinni na to patrzeć ostatni raz. I już nigdy więcej. Te wszystkie powroty, wojny, zabijania. Koniec z tem! A druga nowoszcz...
Jadzia nie była ciekawa drugiej nowości. Więcej zdawała się ją zajmować chmura na niebie, od strony Zamku płynąca nad wojskami.
— My nic nie wiemy, panie Pietrzak, a to może właśnie nasza przyszłość tak płynie i tak się zbliża samotnie?
— Ładnie samotnie, — pokazywał jej z przekąsem ulicę.
Mrowiło się tam już od blasku broni. Nad jeżem karabinów, w ametystowej mgle oddalenia, nito sine blizny błyszczały proporce kawalerji. Z ruchomego czworoboku orkiestr biły wielkie chrzęsty wojenne.
— Zaraz ich zobaczymy, — wołała z sąsiedniego balkonu Rasińska, wyrzucając obnażone ramiona w jasne powietrze.
Pietrzak znowu sobie uważnie przeglądnął ten balkon sąsiedni. Stali tam parami Rasińscy, Jabłońscy, Fedkowski z pomocnicą.
— Sąsiady, — same pary, — zauważył wstydliwie.
— Zaraz ich zobaczymy, — wołała Rasińska, gdy u wylotu placu wybłysł bujny złotogłów sztabów i misyj obcych, — idą z hołdem do Piłsudskiego!
Zażarte źrenice Pietrzaka dostrzegły już, w pysznym ukropie świty, — samego Barcza.
Zimne dłonie wysunąwszy przez barjerę, zwróciła się Jadzia do Pietrzaka:
— Widzi pan! Mój mąż.
— Druga prawda, — dął Pietrzak uparcie przez płot zębów.
Zalany strugami potu, krzyczał teraz poprzez wrzawę okrzyków. Dech mu się rwał. Ślina schła. Mówił ostatnim tchem piersi, samemi żyłami i krwią. I nawet już nie do Jadzi, a do tych kilku pasemek włosów, które na jej białej szyi kołysał wiatr.
— Druga prawda, — to, że pani i ja. Dziś, — a gdy pani zechce, jutro i zawsze. W tych samych mundurach oboje. Razem możemy się kochać — całe nasze życie...
Jadzię złamało przez pół.
— Sąsiady same pary, — szczekał cicho, — a czemuż my nie para?!
Nagle, nito z przechylonej butelki głośne wino, zaczął klaskać w powietrzu donośny, przeraźliwy śmiech Jadzi. Odtrąciwszy ręce Pietrzaka, zawróciła do kancelarji.
Dążył za nią, — za późno! Już bowiem Pyć wlókł Jadzię za rękę przez wszystkie biura do bocznego pokoju. Po chwili przebiegła w tamtą stronę na palcach Rasińska.
Pietrzak wahał się. Department of Intelligence — zaskrzeczało mu w uszach ze wszech stron, poprzez wybuchy trąb i wrzask tłumów.
Pietrzak skoczył za szafę i tu szybko jął sobie rwać policzki, powieki, mieszać wargi z brodą, ciągnąć skórę głowy z całych sił aż ku brwiom. Trąc się tak, spostrzegł niespodzianie w ciemnych szybach szafy odbite dwie blade ręce.
— Kto tu jest? — wrzasnął na całe gardło.
— No co? — mlasnął spokojnie Pyć, — czapki zapomniałem.
— Ooo, — jęczał Pietrzak, usadowiwszy Pycia obok siebie na kanapie, — pani Jadzi niedobrze.
— Atak sercowy, — zauważył Pyć.
— Atak sercowy! Myszlałem, że umrę ze strachu. — Ręce mu opadły. Popękane, jak stara torba, oblicze ściągnęło się w więź grubych fałdów, — z pośród których trysnęły łzy. Przechylony na ramię Pycia, beczał serdecznie. — Myszlałem, że umrę — że umrę.
— No tak, bracie, — pocieszał major, dzierżąc brodę wysoko nad trzęsącą się głową Pietrzaka, — przypadek. Bywa. Może proszki? A ja skoczę nadół powiedzieć starej. Niech sobie syna przywita, a potem coś z synową niech zrobi!
Złożył głowę Pietrzaka na poręczy i wyszedł na ulicę. Nie odrazu jednak zaczął szukać. Zatrzymał się w tłumie pod latarnią, ogrodzony zewsząd szorokiemi barami jakiegoś cechu.
Porcja czułości, — porcja czułości...
Pyć otrząsnął się i, wyprzedzając nurt tłumu, pobiegł naprzód, ku skrzyżowaniu ulic, gdzie miała stać matka Barcza. Już dojrzał ją pośród barwnego bukietu dziewczynek.
Rumiani skauci kopali poza siebie naoślep, nie pozwalając przerwać łańcucha.
Stara Barczowa dała włóczkowemi palcami znać, by jej nie przeszkadzano.
Wzrok jej biegł wzdłuż żywopłotu powiewnych sukienek. Ten oto stary wzrok, który na tyle już krzywd w życiu patrzył i tyle upokorzeń pamiętał, — roztapiał się teraz w radości. Obejmował tkliwie wszystkie galony błyszczące, wszystkie okna, i widne z pośród kamiennych kolumn drzewa, i to niebo, że dało doczekać takiego syna!
A kiedy mała przodownica sierotek, spłoszywszy się nagle, podbiegła i przyłożyła rękę Barczowej do swej malutkiej piersi, — tak mi serce bije, proszę pani dyrektorki, że aż nie wiem, — zdało się matce generała, iż cudownym sposobem szczęście jej mnoży się na tysiąc tych serc sierocych, w których sława syna żyć będzie przez całe pokolenia.
Już szli: wodzowie, rozmawiający ze sobą przykładnie.
Stary, biedny stary, do generała Puzyrewskiego chodził, — a tego nie dożył!
Barczowa stała, jak było przewidziane w protokole komitetu, — tak pilnie i przepisowo, że syn jej nawet nie dostrzegł. Zasłoniły ją popchnięte naprzód dziewczęta. Dopiero, gdy generałowie przeszli, poderwały ją nowe ognie odwagi.
Wybiegła przed kwieciste szpalery dziewczynek, między rzadką już łataninę urzędników i kapitanów. A tu!?
Naprzeciw wielkiej świty szła sama jedna z pękiem chryzantem na ręku, uśmiechnięta pod rozgiętą słomą kapelusza — sama jedna, — Drwęska.
Rzuciła kwiaty i, niczem różowe wahadło, wolno przekreśliwszy drogę, znikła w tłumie.
Był to jedyny moment radości Barcza, podczas całego obchodu. Obecność Hanki ulżyła generałowi przez chwilą w dźwiganiu obowiązków, które na podobieństwo lepkiej, wrażej uprzęży ciężyły mu na plecach, ramionach, — na karku.
W ciągu całej ceremonji nabożeństw i powitań nie przestawał rachować: Czy w tłumach pomnożył się rozgłos? Czy w delegacjach narodu dość silnie już kluczy pożądany bełkot uwielbienia? Czy w spojrzeniu bataljonów tylko posłuch widać ołowiany, czy też posłuch, niecony iskrą oddanej miłości?
Zajmowało to generała tem więcej, że dziś pierwszy raz po kilkumiesięcznem wojowaniu stykał się znów z rzeszami stolicy. Dziś mógł zmierzyć dokładnie, jaka jest różnica między jego popularnością a rozgłosem rywali, — Krywulta i Dąbrowy.
Kroczył z nimi zgodnie po kwiatach triumfu. Własna zaś popularność przestraszała go. Mijając kosmate i szumiące uwielbieniem kępy „naszych ludzi“, czy też piskliwe stadka akademiczek, czy pstre wiechcie chłopstwa, czy płytkie zatoki współczującej inteligencji, czy podobne do ciemnych sztab żelastwa, zwarte szeregi wiernych podoficerów, — niecierpliwił się.
Niecierpliwił się, iż mu na myśl nie przyszło wydanie odpowiednich instrukcyj Rasińskiemu... Należało bowiem chyba zgłuszyć, może nawet na pewien czas zatrzymać tę szybką maszynę sławy, fabrykowanej tak żarliwie przez pisarza?...
Po odniesionem zwycięstwie odrazu usztywniło się postępowanie Krywulta, zwarty zaś nastrój prawicy kraju poparł ten ton generała Krywulta tak dalece, że do pierwszych już opryskliwych fochów narowiącego się wodza przymknął też i Dąbrowa.
Barczowi nie zależało na rozgłosie! Jego rzeczą były ramy proste, czyste, chirurgiczne, gładko wytknięte przez ciało narodu w przyszłość... Wolałby nawet wszystkiemi kłopotami hołdów obdzielić rywali i nie nieść natarczywej odpowiedzialności za święte natchnienia ulicy.
To też obecnie, niby przed kurtyną po skończonym akcie skromny histrjon, cofał się wtył, wysuwając przed siebie opiekłego Krywulta pospołu z wyszarzałym Dąbrową.
Lecz oni nie poddawali się tym zabiegom.
Krywult ciężkie łapy chował za pas, czy też zatrudniał około starożytnej szablicy przy tłustym boku dzwoniącej. Okrągłe guzy łokci kładł po sobie, stając się śliskim, nieujętym, jak ryba.
Dąbrowa, naodwrót, pod każdem dotknięciem rozstępował się lżej, niż powietrze.
I oto w deseniach niezliczonej świty, z groźnemi ceregielami, wypychali się wzajem ku wołaniu sławy, które, niby mętna kula, pędziło z głębokich ulic po brukowisku głów.
— Ależ narodu, narodu, — cieszył się Krywult na moście i jeszcze pod katedrą. Potem, zmiarkowawszy, że rzesze Barczowi specjalnie hołdy składają, zamilkł. Pod koniec uroczystości szli obok siebie we trzech bez jednego słowa, głusi na wrzaski zachwytu, ostrzeliwani zbliska suchemi prztykami zadartego nosa Dąbrowy.
Odrobiwszy wszystkie ceremonje, wskoczył Barcz do auta i kazał się wieźć za miasto. Przeniewskiego odesłał do siebie na skrzydło stanisławowskiej landary, by uprzedzić matkę. Niech czeka, to trudno, — tak wypadło.
Jadąc wolno boczną drogą w stronę Przedmurza, postanowił zaniechać wszelkich politycznych konsyderacyj. Przecież należało mu się chyba tyle, co pierwszemu lepszemu kuchcie, czy piechurowi zwycięskiej armji!
Po skończonej bitwie zabawić się z dziewczyną.
Zostawił samochód przy kolejowej stacji, kazał czekać na siebie i, okryty starym płaszczem, w którym dowodził na froncie, poszedł piechotą.
Droga prowadziła wzdłuż cegielni, obok lasu, przez liche pastwiska, za któremi, z pomiędzy bujnych kłębów zieleni wyzierały kopuły krywultowskiego pałacu. Potem już prosto do willi.
— Nikogo, nikogo, — wołała Drwęska w przedpokoju, — na dziś odprawiłam nawet służbę.
— Kupiłaś jednak działkę, — zagadywał wzruszenie Barcz, układając na wieszadle fałdy płaszcza. — Ale skąd ten cały dom? Willa, — murowana?
Drwęska tłumaczyła mu niecierpliwie, że jest to lepsza lokata kapitału, niż każda inna. — Waluty, brylanty, — to ciągle skacze. A dom, zagroda, — swoje miejsce. Więc sprzedałam tamto, kupiłam to.
Ostre kliny bisiorów zagrały wzdłuż całej jej postaci.
— Poco my o tem mówimy, Stachu? Kupiłam, bo chciałam, żebyśmy się mieli gdzie widywać, panie zwycięzco.
Przeszła w stronę schodów, ku światłu.
I tam znów, jakby ją ujrzał Barcz pierwszy raz w swojem życiu:
Z objęcia starych świeczników zdawała się wyrastać bujnie i poprostu, osobliwa i pospolita, fiołkowym szpicem chodaków trącająca przezroczystą gazę, przez którą, niby przez opalową wodę, przestępowały jej nogi. Wyżej, na nagiem ciele fala gazy rozgładzała się. Lekki połysk prószył przez śnieżne biodra, związane w perlistym zbiegu rozetą ciemnego runa.
Barcz porwał ją na ręce.
Niósł przez schody, przez strojne, banalne pokoje, szpicem jej stóp otwierając wszystkie drzwi — aż do sypialni.
Panował tu bąkliwy cień zapuszczonych stor.
— Żebyś wiedział, jak dziś, tak ci zawsze wszędzie drogę zastąpię, — miotała się w potężnych uściskach kochanka. — Żebyś wiedział, jak wtedy, w Przemyślu...
On zaś widział tę rzecz syntetycznie: — Że szedł swą „wielką drogą“ równy, niewstrzymany, lecz uznojony straszliwie. I oto z krwawej zawieruchy wyszła mu naprzeciw.
— Ty! ty... — zacinał się, nie mogąc znaleźć słów dość mocnych, dość troskliwych, drżący z pożądania, szczęśliwy dziką, tajoną miłością, której już tyle zadał ran, a która odradzała się raz po raz nowym płomieniem.
— Nikt tego nie rozumie, — plótł olśniony, — to jest czerwona płachta, — szaleństwo!
Jakby w tych słowach miał krążyć sok wszystkiego: — To jest lato.
Spleceni ściśle, trwali bez ruchu, słuchając własnych oddechów.
Całe tygodnie bitew, całe okresy ciężkiej służby rozlatywały się jak puch pod przekrwionemi powiekami Barcza.
Ocknęli się, gdy pokój grążyła czerwień zachodzącego słońca.
Barcz podniósł story. Wydało mu się teraz, że nic go już teraz, nigdzie nie czeka.
Mówić, — choćby o niczem...
Wypytywał ją o ten dom, o sprawy.
Głowa przy głowie spoglądali przez okno. Hanka, wodząc iskrami paznogci w powietrzu, tłumaczyła ekonomiczną treść widoku.
— Śmiesznem ci się może wydaje, bo nazywa się to Przedmurze, a murków nawet małych nie widzisz jeszcze na tej łące. Ale zobaczysz.
Wskazała mu pod lasem grupę kilkunastu postaci, które w przeciwnych kierunkach krocząc miarowo, niby czarne nożyce strzygły tuż przy ziemi łunę wieczoru.
— To nasi inżynierowie, — objaśniała. — Widać ktoś znów kupuje parcelę.
Wierzyła w przyszłość Przedmurza.
— Dla mnie, mój drogi, ta łąka nie jest już właściwie łąką. Ja tu już chodzę „ulicami“. Wymijam niepostawione jeszcze domy.
Namawiała, by kupił sobie tu trochę ziemi, — gdy miasto przyciągnie do nas tramwaje i komunikację.
Całując gładkie, chłodne ramiona Drwęskiej, zwrócił uwagę, że wogóle nie podoba mu się cały ten dom, — lenny w stosunku do pałacu Krywulta.
— I ta spółka wogóle.
Hanka, kołysząc głowę generała na połyskliwych kolanach, nie mogła zrozumieć objekcyj.
— Nato ma się wrogów, żeby z nimi wygrywać, — nie tracić! Nato ma się nieprzyjaciół, żeby naszym celom służyli. Więc co? Mnie, za moje własne pieniądze nie wypada tu mieszkać w sąsiedztwie Krywulta pałacu i kancelarji, wielkiego dziś, trzeba ci wiedzieć, architekta Wildego?
Żartobliwie mięła w różowych piąstkach muskularne pagórki twardych ramion Barcza. — Ale tobie, chwale tylu cichych cierpień, poświęceń, bojów, wypada obnosić się uroczyście z tymi drabami po mieście? Razem przyjmować bukiety szarotek, błogosławieństwa biskupów —
Zrzuciwszy gęste piany koronek pościeli skoczyła w nogi łóżka i, chroniąc się przed rzekomym ciosem: — Tobie wypada tak uroczyście...
— Aż zanadto uroczyście, moja kochana. — Ubierał się szybko, ciągnąc ze świstem szelki przez plecy. — Boję się nawet, czy mnie wkońcu nie uduszą w tem kadzidle?...
Wiedział, komu należy przypisać główną winę.
— To idjota Rasiński. Jakby zupełnie celowo, ta bestja, podczas całej ofensywy, kuła mi kajdany ze swoich panegiryków.
Hanka nie podzielała tego zdania.
— Ależ tak, — przekonywał Barcz. — W miarę przypływania tej rozbechtanej prasy na front, wydłużały się gęby Dąbrowy i Krywulta, i nabrzmiewało zuchwalstwo opozycji.
Hanka wyszła z łóżka. Nago całkiem siedząc przed toaletą, pochłonięta porządkiem, jaki należało zaprowadzić na rozburzonej tylu wstrząsami twarzy, odpowiadała spokojnie: — Jesteś poprostu przemęczony. Twoich triumwirów trzeba tylko teraz przez jakiś czas trzymać mocno, — lecz w tkliwem ręku. W mojem.
Podsunęła mu drobne, marmurkiem żył plecione piąstki, blisko przed oczy.
— Te ręce potrafią być tkliwe, — przekonasz się.
Zaprosiła Barcza, — „o ile mój zwycięzca raczy zaszczycić“ —
— Będzie to tu, u mnie, a więc na neutralnem miejscu. „Wieczór powrotu“. Zobaczysz! Nieposłuszni wrócą na właściwe swe stanowiska przy wspólnym żłobie.
Liczyła na palcach.
— Będzie Krywult, Dąbrowa, będzie Wilde, prokurator Jabłoński, Pyć koniecznie, będą Rasińscy oboje, będzie nasz Piast współczesny, hrabia Bogulicki... Będzie nasza zimna Pesteczka, dzielny Przeniewski, trochę Francuzów, reprezentacyjna inżynierja Przedmurza.
Zarzuciła ramiona na szorstkie godła generalskich naramienników.
— „Wieczór powrotu“, zobaczysz, — konieczne i skuteczne.
— To tylko ona potrafi, — myślał Barcz w aucie, przypominając sobie mroczne światło willi i Hankę, nago biegnącą po schodach. Lecz nawet ta lubość nie cieszyła dziś generała. Jej siły i uroki rozsnuły się nieznacznie wobec dalekiego widoku miasta, który trwał przed oczami: szerokie równanie z kamienia, wzięte w klamry wież i, — niby znaków czarnego pierwiastka, — pełne dymiących kominów.
— Pani starsza na górze, — meldował ordynans.
Czekała w saloniku. Ucałował jej ręce i dobrą, miękką twarz, pokrytą wiotkim mchem starości. Oddał hołd jej orderom, odznakom, gniewał się zazdrośnie, że się podczas obchodu nie spotkali.
Popatrzywszy między korony drzew szumiące za oknami, przyłożyła sobie dłonie do piersi. — Ja tak już jestem nagrodzona w tem życiu!
Zaprowadziła go ku oknu, przed stół, gdzie w myśl nigdy niezachwianej tradycji czekały na długim półmisku różowe, białym tłuszczem brzeżone, płaskie fale szynki, kisiel drgający nieśmiało w salaterce, piramidalna ciastek architektura i w pstrych pierzynkach spocone czajniki.
— Otóż, jeżeli mama istotnie chce wiedzieć, — mówił, jedząc, bez bluzy przy oknie, — to powracam z tego wszystkiego bardzo zmęczony. I ludzie, mamo, ludzie — ludzie — ludzie...
Gładziła syna lekko po włosach.
— Ludzie są źli, ale my sami też... — Uważała, że kiedy już zjadł i uspokoił się, należy szczerze i otwarcie, jak w rodzinie. — My sami też.
— Co to znaczy, mamo?
— Też szczerzy nie jesteśmy, — nawet wobec najbliższych. I też łamać lubimy bliźnich. Nie myśl, — matka wie wszystko! To nie o romanse chodzi. Jeśli Bóg kiedyś da ci dzieci, zrozumiesz. Jaka to różnica... I nie o to, że Jadzi tak wielka krzywda się dzieje. Bo to wszystko nieprawda o Pietrzaku, Przeniewskim! Fe, fe! — Dziś zemdlało biedactwo. Coś z sercem... Ale i nie o to. Tylko ten twój brak szczerości w stosunku do matki —
Pod naporem tych słów, jakby pękły nagle jakieś zrosty, zagnieżdżone w piersiach Barcza.
— Tak, tak, mamo, romans, oczywiście, romans z Drwęską, nawet dość pospolity. Może nawet miłość? Śmieszna, — niepotrzebna. Krzywda Jadzi. To trudno. Ale tyle mając na głowie, jeszcze w życiu osobistem musieć przymus dźwigać?!
Przestraszył się, że za trudne przedkłada matce sprawy. Nawiązał tedy natychmiast do zawistnej złości, jaka go zewsząd otacza.
— Nie mam wyboru. Albo samemu załamać, ustąpić? Albo osobiste życie całkowicie poświęcając, wszystko dokoła łamać. Teraz niech mama sądzi: Czy mogę wlec za sobą te jakieś teatrzyki, marjonetki, brewerje?
— Niech mama pamięta, że tu, gdzie ja stoję, człowiek jest niczem. Nic, — nic... Państwo, mamo, — państwo! Tu, obarczony ogromnym ciężarem jestem sam. Bardzo są piękne te mamy ochronki, i te wyrzuty i serdeczne wstawiennictwa, ale proszę pamiętać, że podczas, kiedy mama w nich dzieciom arje operowe wyśpiewuje, — ja stoję w palącym się domu...
— A ja, głupia, chciałam, abyś teraz odpoczął u nas właśnie, w Erneścinie! Nawet myślałam, że się między tobą i Jadzią załata wtedy może. Wydobrzałbyś... To przecież majątek, te nasze stare domy — złote jabłko. Choć zrujnowali mi żołnierze, — a za te straty wojenne...
Zawstydziła się własnej małostkowości.
— Ale ma się rozumieć, — nie możesz być sam.
— Więc, — niechże mama weźmie jakoś na siebie to wszystko z Jadzią, załata.
Potakiwała, w pełni bohaterskiego zapału.
— Co do Emrnścina, mamo —
Przerwała synowi. Gdyby widział — te sieroty z ochronki na gazonie! I te cztery kozy, wszystkie kotne... I kury, które się niosą, pomyśl, ile dziś kosztuje jedno jajko?!
— Co do Erneścina, to chyba też rozumie mama, że to później.
Prosił, by narazie pomogła mu, wsparła powagą macierzyństwa w czasie przyjęcia, które musi tu wydać.
— Wszystko, dziecko, wszystko, — świadczyła mu, objęta urokiem tej szczerej zmowy, jaką dziś zawarli.
I gdy od siebie, już z dołu, usłyszała, że się położył, wróciła na górę zakryć synowi plecy kołdrą i dobrze „obetkać“.
Czego nie widział już, bo spał, taki sam różowy i naburmuszony, jak za czasów najwcześniejszego dzieciństwa.
Nazajutrz począł pilnie nową swoją robotę. Cały ład zawieszenia broni, ruchu i porządku dywizyj, stojących na froncie, oddał wybitniejszym szefom, tyle o tem wiedząc, ile pod niego podpływało w koszuli referatów, z końcem każdego dnia. Waliło mu się to przez biurko całemi skibami papieru i tylko znakomita technika pozwalała na orjentowanie się w zakresie spraw.
Nowa praca polegała na nowem, solidnem ustawieniu personalij. Główną pomoc świadczył tu Pyć.
Słaniając się przed biurkiem generała, to się skrobał w starte łokcie, to śluzy jakieś niechętne w głębi swojej postaci przeciągał, to jeszcze, niby kwaśne jagody, dyskretnie wypluwał kombinacje, które mu się nie podobały.
Barcz miewał chwile niesamowitego zniecierpliwienia, w których zdawało mu się, jakoby nie z oficerem, nie z człowiekiem radził, — lecz z samą duszą władzy. Szarą, małą, — przewrotną.
Wobec projektów generała dotyczących rozstrzygnięcia personalij, nabrał Pyć świeżych, rześkich kształtów.
— Tak mi się zdawało od początku, panie generale. Nad siebie postawić, potem niech automatycznie sami pod nogi spadną.
Długą chwilę wodzili obaj oczyma po ogromnych, plastycznych mapach, niby brózdy wolego mózgu rozłożonych powszędy.
— Tak, tak — ucinał Barcz — ustanawiamy tedy trybunał sprawdzeń. „Wojskowy Trybunał Sprawdzeń“. W. T. S....
— Za mało — ośmielił się pokornie Pyć.
— No to, — najwyższy! Najwyższy Wojskowy Trybunał Sprawdzeń. N. W. T. S....
— Tak może już wystarczyć — ukłonił się major.
— Pokrywa się to z ujednostajnieniem prac nad reorganizacją — dyktował Barcz ostrożnie ciszy gabinetu, — i osiągnięciem wspólnej dla nas i dla sprzymierzeńców linji organizacyjnej. Na czele stawiamy Krywulta!
— Czyli, że rzeczoznawcą, — znów otwarł się w Pyciu przeciąg piskliwy, — będzie Wilde?
— No, to pan też będzie rzeczoznawcą, — warknął Barcz.
Pyć schludnie przełknął ten zaszczyt.
— I to już będzie waszą rzeczą, by się Wilde mądrzejszym nie okazał. Obok Krywulta, — rachował dalej Barcz, — staje generał Dąbrowa. N. W. T. S. otrzyma... To wy macie, Pyć, wszystkie akta w sprawie zamachu?
— Tak jest.
— N. W. T. S. na pierwszy ogień otrzyma...
— Coś, na czem się wywali, — pokwapił się major.
Spojrzeli sobie w oczy długo i głęboko, póki im we wzroku ślad żaden nie został i nie wróciły okrągłe iskry uważnej rozmowy służbowej.
— Przez ten czas zaś, aż do neutralnego przyjęcia u Drwęskiej, — kończył Barcz, — żadnych zabiegów... Odłogiem pozostawi pan całą prasę krywultowskich fok. Niech jeszcze mocniej farbują. I, — Pyć! Rasińskiemu jakiś knebel nareszcie założyć!
Nie wtajemniczając w istotę planu, musiał jeszcze Barcz szczegółowo porozumieć się z Hanką, co do sposobu postępowania. Prosił przedewszystkiem, aby podczas „wieczoru powrotu“ zapomniała wogóle, że tu idzie o politykę.
— Okres zamachów, — mówił, gdy minęli pokoje pełne sprzątającej służby, — doprawdy skończył się już. Teraz wszystko, — gładko, delikatnie. Rzecz jest pomyślana, chérie, w dwóch uderzeniach. U ciebie odbędzie się tylko zbliżenie towarzyskie. Część druga, właściwa — u mnie. U matki Grakcha... Tam u mnie, na stanisławowskiem skrzydle, sami się już będziemy dorzynać. Dlatego, uważam, że teraz robisz za duże wydatki. Niema najmniejszego powodu dla tych kilku kabanów przemieniać i tak ledwie odrestaurowany dom w jakąś feerję. A wszystko razem, — jakież wstrętne. Już dziś rozmawiać tu niepodobna swobodnie!
Co chwilę zjawiali się interesanci, to z winem, to „względem kwiatów“, to od kucharza.
Opięty w zielone rabaty fartucha, stary służący „Gabrjel“ Hanki, — każdy bowiem lepszy człowiek, zdaniem Barcza, ma dziś swego „jedwabnego Gabrjela“, — był prawdziwie zakłopotany ogólną „dyslokacją“.
— Wstrętne, — przedrzeźniała Hanka, obciągając poły frencza, który służył jej w dnie sprzątania, — to zależy od wielkości i miary, jaką się w sobie nosi. Ja dowiem się przy tej okazji wielu cennych rzeczy od starego Bogulickiego. Ty zjednoczenie zbrojnej siły państwa ukrzepisz. Dąbrowa będzie szczęśliwy, że zje kolację wśród kobiet dekoltowanych.
Nie wspominała o Krywulcie. Był to może jedyny drażliwy moment, którego oszczędzić należało przyjacielowi. Krywult bowiem, wróciwszy z frontu, zasypywał ją listami i wszelakiem posłannictwem, przez Wildego sprawianem. W czasie pierwszej swej wizyty, zapomniał się już niedwuznacznie...
— Bierz całe Przedmurze, — ryczał w otwartych oknach salonu, — bierz, pani, wszystko!
Jakże to śmiał, wiedząc, że Barcz jest jedynym kochankiem?
Podczas „wieczoru powrotu“ przeczuwała bardzo ciężką przeprawę i dlatego właśnie pragnęła olśnić wszystkich zbytkiem.
Pierwsi przyjechali Rasińscy. Kolejką, nie samochodem.
Rasińska w przedpokoju dopiero powszechne, uliczne obuwie zmieniała na precyzyjne, ozdobne, w kufereczku przywiezione.
— Jeszcze nikogo, — rozglądał się Rasiński. Ucieszył się szczerze na widok Drwęskiej.
Schodziła ze schodów.
— Bom gotów, doprawdy, pani Hanno, zacząć tu gadać gwarą Pycia.
Od pasa wgórę prawie naga, ze sznurem pereł, jak toczone przez odwilż ziarna mrozu, połyskującym na piersiach, sprawiała raczej wrażenie efeba. Po kolana widać było jej smukłe nogi, a krótkie czarne kudły uczesania głowy, zgrabione wbok szerokiemi widłami szyldkretu, przydawały jeszcze twarzy chłopięcego wyrazu.
— Starzy znajomi — śmiała się wesoło.
— Mój Boże, — potwierdzał Rasiński za siebie i za żonę, — starzy i wypróbowani.
Drwęska uderzyła go lekko w mankiet munduru, poświęcając całą uwagę Rasińskiej, na której zależało jej dziś, jako na potrzebnej „przyzwoitce“.
— Jesteś... Jest pani skromna a śliczna! Mandarynka. — Poprawiała Rasińskiej kokardy, które od nasady pomarańczowego klosza sukni biegły wdół chrzęszczącemi językami jasności.
— Jak przystało na ludzi najmniej ważnych, — ciągnął Rasiński, — zjawiliśmy się pierwsi. Bo to nigdy niewiadomo, a może się jeszcze w międzyczasie na co przydamy?...
— Panie Rasiński, — zgniewała się się Hanka w salonie, — pan mnie nie zna. Nie należy pan do żadnych „międzyczasów“! To, co pan czynił dla sprawy, którą reprezentuje Barcz, tego ja osobiście nigdy panu nie zapomnę!
Rasińska pogłaskała Drwęską po ręce.
— Właściwie o nic więcej nie chodzi, — tłumaczył paniom Rasiński. — Tych kilka słów uznania... Bo z drugiej strony czemby był nasz zwycięski bój, pozbawiony donośnego słowa, dosadnego wyrazu? Ja właśnie byłem i jestem tem słowem donośnem. Mojej własnej, intymnej, autorskiej mowy zapomniałem dla tego. Ja, człowiek cichy, skoncentrowany, któryby najchętniej nie wychylał nosa z małego kretowiska... Stałem się trąbą głośną.
— „Wieczór powrotu“, — przerwała mu taktownie żona, odczytując wielki tytuł, wypisany białemi różami ukośnie przez fiolet kotary wpoprzek drzwi. — Jaki miły pomysł!
Stanęli we troje przed tym pomysłem, przyglądając się poszczególnym kwiatom, w których kielichy rzucało światło elektryczne siny, sztywny cień.
Drwęska wybiegła witać nowych gości.
Był to generał Jabłoński.
— Pocóż sobie pani przeszkadza, — gędził uprzejmie, — proszę, jakby nikt —
— Ładny nikt — śmiała się, — generalny prokurator armji, — to ma być nikt?!
Po Jabłońskim wsypało się do salonu kilku zaproszonych inżynierów Przedmurza, dwie jakieś matrony, kilku malinowych Francuzów.
— Pan generał Dąbrowa, pan major Pyć — meldował zkolei służący.
Ale to nie był dawny legawiec Dąbrowa, górnym węchem niespokojnie wytężony ku niezrozumiałej grze sfer wyższych. Był to Dąbrowa sztywny, prostopadły, tępemi spojrzeniami twardo przestrzeń szpikujący.
Dąbrowa z rozwiązanemi cepami ramion...
Kroczył naprzód surowo, za nim szary głodomór-adjutant, niby wysoki wieszak.
Dały generałowi srodze po oczach wszystkie światła tylu wolt i amper rozpieszczonego bogactwa. Te wszystkie firanki aksamitne, każda zosobna droższa pewnie od dwumiesięcznej pensji generała. Ten strój Drwęskiej, z którego wyssaćby się ją chciało, jak sok z pręcika koniczyny. Przedewszystkiem zaś napis kwiatowy na drzwiach: Wieczór powrotu“.
Całą duszą opierając się tym słowom, ucałował rękę gospodyni i, możliwie drewnianemi czyniąc swe wargi, osromione dotykiem ciała „kochanicy“, rzekł przekornie:
— Tu wszędzie teraz Sejmem pachnie. W całej Polsce. — Gdy nie zrozumiano, równając poza sobą cień adjutanta: — Ano Sejmem... Ten sam wszędzie zapach świeżego pokostu i farby. I tak, z niczego... Z niczego wielka rada, z niczego pałace, honory. — Zamieszawszy rękoma jasne powietrze salonu, westchnął głęboko: — Podorabiali się ludzie, — w pierze poobrastali.
Przerwał mu Pyć, biorąc mocno za guzik nad pasem. — I my się dorobimy, panie generale.
Dąbrowa niecierpliwie strząsnął z siebie majora i parł naprzód, zły, że się zjawił wcześniej od innych tuzów.
To też, gdy mu radośnie zastąpił drogę Rasiński, miażdżyć postanowił bez pardonu.
Aż Drwęska musiała interwenjować. Oderwawszy się od ozdobnych Francuzów i jakiegoś ciemnemi piórami nadzianego Włocha, — nastawiła na Dąbrowę, za poradą Pycia, Jabłońskiego.
Już po kilku minutach świetne to dało wyniki. Dąbrowa żgał coprawda jeszcze powietrze mętną miką wzgardliwych spojrzeń, niebawem jednak uspokoił się i przygasł.
Prokurator nie czynił nic osobliwego. Przeciwnie, opowiadał o swych dawnych czasach, kiedy był „porządnym człowiekiem“, dyrektorem banku. Nawet częstował Dąbrowę niewinną dykteryjką: jak swego czasu w Krakowie, w hotelu Pollera, po koncercie wielki skrzypek Ysaye, zjadł na kolację miskę kawioru i wypił całą butelkę konjaku.
Sama jednak obecność Jabłońskiego, sam fakt, że z takich dykteryjki opowiadających ust, może w swoim czasie nawet wyrok śmierci wyskoczyć, — sam ten fakt mroził i mieszał.
Do chwili przybycia Krywulta.
Z przedsionka zaledwie słysząc radosne rżenie współwodza, uspokoił się Dąbrowa i odzyskał równowagę. Bo oto znowu przestał być sam. Dawne drogi rozeszły się, lecz nowe się schodziły. Byle we dwóch przeciw jednemu, — kuł w sobie, srogą niechęcią omotany.
Zasłony rozstąpiły się i cały system zbrojnej radości rozbłysnął na progach salonu. Słońce tego systemu stanowił generał Krywult, obrzmiały złotą pogodą, na wsze strony strony ślący głośne oddechy upału, niżej golonych policzków potrójnie wieńczony aureolą podbródka.
Naczelną radość pulchnego słońca, niby księżyc, odbijał generał Wilde, w myśl harmonji systemu i mniejszy znacznie od Krywulta, i przywiędłemi podkrążony podbródkami, i, w miejsce jasnych przełęczy, na wezbranem radością obliczu ciemne piętna i wilgotne doliny noszący.
— Wkrótce, wkrótce, wkrótce, — parskał raźno Krywult, pomruk i cmokania przędąc dokoła Drwęskiej. W czasie przywitań, i kiedy mu gości przedstawiano, i kiedy wstrząsał długiemi jak cepy ramionami Dąbrowy, — ciskał wciąż w stronę Hanki rosochate komplimenty.
— Widzieliśmy po drodze auta, — cedził przez miękką fistułkę Wilde, — auta hrabiego Bogulickiego i generała Barcza. Zaraz będą.
— Dąbrowa cieszy się z Barcza, — przerwał Krywult, zwiesiwszy rękę na przywitanie Rasińskiemu. — Otóż to pan Rasiński. To pan tak grzał po gazetach na prawo — lewo. Niemirowicz-Danczenko swojego rodu. Nu, — dobrze, dobrze, dobrze...
Jednym gestem ramienia ocienił pisarza i zostawił poza sobą, w linji bufiastych gerylasów.
— Dąbrowa cieszy się z Barcza — przypomniał troskliwie Wilde.
— Z Barcza. A myż, Wilde, z czego się cieszym?...
Wilde nie wpadał na trop.
— Oj, niebożę — zaśpiewały chórem rozdęte piersi Krywulta, — Wildeż ty, Wilde nieszczęsny! On z Barcza, a my z tego uroku, — dzwonił za Hanką, — z tego uroku naszej gospodyni, z młodości tej, z sąsiedztwa tego szczęśliwego. Przybytek ty, Wilde, ciężkiej ślepoty, a nie prawdy, podchodzącej zabytek.
— Pan hrabia Bogulicki z córką — strzelał od drzwi z osolonych siwizną ust wyfraczony Gabrjel Przedmurza. — Pan generał Barcz.
Czarne powietrze przeleciało przez Dąbrowę. Ale już minęły te czasy, kiedy się na hotelowej herbatce, czy w Zamku, czy pod glansowanym portretem cesarza austrjackiego w Krakowie, — dźwięku ostróg barczowskich z poczuciem winy słuchało!
Nawet nie wiedział, kiedy frunęła obok niego Pesteczka, — na srebrnych nóżkach utwierdzony biały koszyczek, podpięty tiulowemi falbankami. I ledwo zdążył Dąbrowa zaszczytnym prztykiem odmuchać ścisłą jeszcze starość hrabiego Bogulickiego, gdy wypadło mocno się w sobie zebrać, by ton pokazać...
Przywitali się, jak nigdy dotąd, — Barcz skorem ręki objęciem, Dąbrowa dłonią sztywną, ni w jednym załomie niezgiętą.
Barcz był na to przygotowany. Ton prasy krywultowskiej zajadły i rozżarty, coraz silniejszy rwetes wojskowej komisji sejmowej, jawne już przejażdżki przybocznego głodomora Dąbrowy z pomadowanymi mohikanami Krywulta, — wszystko to utwierdzało Barcza w przekonaniu, że ma przed sobą gotową frondę.
Dziś właśnie zamierzał wsadzić jej między szczęki tak twardy orzech, że nie zastanawiał się nawet nad bezczelnością Dąbrowy.
Niby od much kawałkiem muślinu — osłoniwszy się przed domorosłym Rienzim osobą Przeniewskiego, parlował z Francuzami. Tu jednak nie mógł też zaznać spokoju.
Do rozmowy wmieszał się Rasiński, jak zawsze natchniony, płomienny, wyczekujący wdzięczności, czy pochwały.
Nie w takiej chwili podobne świadczenia. Pomiędzy czarnemi kleksami fraków widział Barcz scenę przykrą nader, — uwłaczającą. Hanka, naciskana z dwóch stron przez Krywulta i Wildego, niby skromna Zuzanna przez starców osaczona, cofała się nieporadnie w głąb szezlonga. Oni zaś z obu skrzydeł sunęli naprzód, chwytając jej ręce w swe łapy grube i głośne.
Pominąwszy wszystko inne, uznał ten manewr za naigrawanie się z atrybutów swej szarży. Jednym tedy ruchem przekreśliwszy brutalnie figurę Rasińskiego, podszedł do rozochoconych współwodzów.
Wstali.
Gdy pomiędzy Barczem a Wildem znalazł się też Dąbrowa, — Krywult chrząknął donośnie.
We czterech, niby srebrna wiązka gwiazd i piorunów, zawiśli nad Drwęską. Uśmiechała się niepewnie.
— No, już czas chyba, — spiętrzył się Krywult w wartkim okrzyku. Drwęska pobłażliwie dała znak.
Towarzystwo zafalowało ku drzwiom, nagle otwartym, poza któremi, w otoczeniu gotyckich krzeseł, iskrzył się stół. Kwitły na nim bujne kielichy kryształu. Zaczęto szukać par w myśl uprzedniego wskazania pani domu. Już Barcz zaokrąglał ramię, by je serwować Pesteczce, gdy Krywult...
— Jeśli łaska, my twardzi żołnierze, dziś jeszcze bez par, — ławą! Wiara!!... — strzelił na cały salon. — Stara wiara! Gdyż to przecie wieczór wojskowy jeszcze!!...
Podprowadziwszy możnych kolegów przed napis różany, którego płatki niektóre po podłodze się już walały, toczył turkusowem spojrzeniem wokoło: — „Wieczór powrotu“. Znaczy... Znaczy, że będziemy wracać tam, skądeśmy wyszli. Ku przeszłości...
Długiem, śmigłem spojrzeniem, nito batem, smagnął zgromadzonych i zamknął rzut na ustach Dąbrowy.
Wówczas Dąbrowa — w mozołach twardej chrypy: — Strasznaby to była rzecz pobić wrogów nato, by się ich miało jeszcze więcej znaleźć u siebie w domu.
W głębokiej ciszy, niby światło gazu dyszącej oddechem Pycia, zaśmiał się Barcz rozgłośnie: — A już najstraszniejszaby była rzecz, odnalazłszy tych wrogów, — nie umieć sobie dać rady z nimi...
Tak pierwsi, we czterech, na czele wielu par, przestąpili próg.
— A ot niebo, — płonił się Krywult, gdy w środku uczty pootwierano okna, — a ot pod niebem, zmierzona już cyrklami, tak mój Wilde, twojemi cyrklami zmierzona, ziemia nasza ojczysta, — nasze ciche Przedmurze... A ot dach gościnny, pierwszy dach tego Przedmurza. — A ot pod tym dachem, — tu zionął smugą upału ku Hance, — „wieczór powrotu“. „Wieczór powrotu“... Każdy wraca, — ą wa wu tradwir, mesje lezetranże, apre, — lepił drewnianą francuszczyzną, — parske że swi telmą tusze a prezą! Każdy wraca do tego, skąd przyszedł. Jak komu serce dyktuje. Pozwólcie, że ono mnie też dyktuje. Szczerze po żołniersku.
Teraz już tylko ten kąt stołu nagrzewał, gdzie siedział Barcz.
— Szczerze — po żołniersku. Dla ojczyzny my zawsze, — życie... Narodowi my zawsze wolę swoją podczyniamy chętnie. Ale serce w człowieku też nie pies, a ja, skromny Krywult też człowiek, panowie... Dokąd ten człowiek wraca, panowie? Za tem sercem!! A ono mu dyktuje, — dziś, — w ten „wieczór powrotu“, — pierwszy obowiązek dla pierwszego kolegi... Z którym na stokach męczenników naszych cierpiało się razem! — Wskazał w domniemaną stronę Cytadeli. — Z którym tej zimy jeszcze smuciło się wspólnie. Któremu to druhowi braterstwo się ślubowało jawnie przed cieniami królów na Zamku!!... Gdzie wdzięczność twoja, Krywult?!
Mówca słodził zdania rzewnemi oddechy.
— Gdzie wdzięczność, zapytują te króle nasze i te męczenniki?! — Przerwał, bacząc, jak wyjść z nonsensu. — Ze stoków wiecznym śniegiem smutku okrytych! Otóż, panie generale Barcz!! — Moja wdzięczność uboga. Szary ja żołnierz. Nie mam złota... Ale my to z Wildem odmierzyli... Przyjmij tu, generale Barcz, na Przedmurzu działkę ziemi. Niech ona starczy za złoto... Panie generale Barcz!!! Majątki nasze zniszczały. Obrócił się człowiek w wiecznego podróżnika — pielgrzyma, dziś ruch mu potrzebny ponad wszystko. Więc żeby w tym ruchu i tobie pomoc była, przyjm z serca dwa koniki araby.
Oblicze Barcza zalała ciemna purpura.
— Tylko daruj, — kończył Krywult wyniośle, — maszyny dla ciebie, druh, żadnej nie wydostał, wszystkie samochody zdobyczne oddał armji. Tedy, — panie generale Barcz!!! Samochody, — koniki, — ziemia za złoto stanie!!... Ot, tobie druhu, — za owe osławione samochody, koniki, złoto.
Barcz opanował się, toast przyjął, rzekome prezenty odległym uśmiechem w wonną nicość wieczoru odprowadził. A potem pracował, by towarzystwo szybko ten toast wyminęło. I za jedyną zemstę tego wieczora miał, że gdy goście w salonie rozsiedli się, pod dźwięki walca, wokół nagich pląsów operowej baleryny, on, skupiwszy przy sobie współwodzów, przedłożył im w ustronnym wykuszu willi swoje N. W. T. S.
— Najwyższy Wojskowy Trybunał Stwierdzeń. — Na stół im to położył lekko, jak ongiś Radzie Ministrów prosięcą wagę Wildego.
— Moi panowie, rozważcie: Nie taję, — nie taję, — są błędy. — Kluczył miękkim głosem przez zgłuszony tupot baleryny, — są błędy, muszą być. N. W. T. S. opracowują już komisje, ale mnie... — Ale mnie tu zależałoby na tem, co jeszcze w młodej naszej maszynie wiele lat pierwszą będzie grało rolę: Personalja... Otóż w tej materji, myślę, — że chyba na czele stanie generał Krywult w N. W. T. S. Zastępca? Pan generał Dąbrowa. Tak, — to trudno, niejako ponade mną... Za kilka dni — gdy komisje rzecz strawią, jeżeli pozwolicie, u mnie, skromne przyjęcie, bez pań, — sami mężczyźni... Toby się jeszcze sprawę „po sąsiedzku“ przypieczętowało!
Oderwał oczy z nad stołu. Niby cieliste, pożyłowane pęcherze, chyliły się nad serwetą cztery lśniące czoła.
Musieli się tylko jeszcze, Barcz i Pyć, dobrze zastanowić, co do wyboru resortów, które oddadzą na pierwszy ogień owemu Trybunałowi Stwierdzeń.
— Intendentura, to będzie stałe, tłuste tło całej rozgrywki, — gadał Barcz, mijając Pycia, ustawionego pod drzwiami gabinetu. — Ale intendentura nie będzie celem frontowego ataku N. W. T. S-u. — Na pewno wybiorą jakiś delikatniejszy organ. Coś, co ich najbardziej bolało...
Pyć odlepił się od drzwi i pokurczonemi ruchami jął wnikać w jasność kancelarji. Jakoby prawda niecierpliwa wydobyć się z niego pragnęła i ujść nie znajdując wolnych, — przez wątłe podrzuty ramion i białych powiek mżenie, — błyskała tylko.
— To już gdzieś całkiem blisko tu leży, panie generale, gdzieś tuż pod ręką.
Pyć bardzo delikatnie odnosił się do tej sprawy. Nie dlatego, by własnej zręczności niedowierzał... Jeżeli się pod takim Pietrzakiem sieć umiało rozesłać, jeżeli się temu samemu Barczowi z ust niejako potrafiło wyjąć doskonałą porcję Jadzi... Ale major czuł, że w rozgrywce N. W. T. S-u — zbiegną się nici najważniejsze.
Stał tedy naprzeciw wysokiego zwierzchnika cichy, żałobnie złamany, nie naprowadzając wcale.
— Rasiński! — uderzył Barcz w sukno stołu.
Pyć nie odpowiedział, cofając się znów w cień.
Generał odbywał teraz żmudną pracę sumienia. Trzeba było wiele rzeczy uprzednio eliminować z obrębu decyzji. Wyłączyć uczucie krzywdy, jakie leżało między nim, a pisarzem z powodu Hanki.
— Rasiński, mówisz pan, majorze?
Major zwinął się w szary słupek: — Źródło naszej sławy, — do zasypania.
Barcz oburzył się: — Co to znaczy do zasypania? Czy pan sobie wyobraża, że oni znajdą coś u Rasińskiego? Zęby sobie tylko połamią! A jakaż kolosalna ofiara z mojej strony? Rozumie pan? Gdyby się u Rasińskiego coś znalazło, — każde słowo, które o mnie pisał, grzebie mnie!
— O ile chodzi — smykał Pyć zpodełba, — o wyszukanie bolesności, to wybrałby pan generał istotnie to, co bardzo, bardzo ich bolało. Ale, — możebyśmy jeszcze raz przepatrzyli ryzyko?
— No, panie Pyć, chyba pan zna to biuro?
Przed zwężonemi źrenicami Pycia przesunęły się raz jeszcze wszystkie agendy Rasińskiego. Proste to było i łatwe. Fundusz reprezentacyjny prawie żaden, dyspozycyjnego wogóle nie było. Drukarnie, — aparaty. Jakiś sierżant pokradł tam coś przy wypłatach żołdu...
— Drukarnie, aparaty; z angielskiem konsorcjum rzecz nie doszła do skutku. — Zjawiła się Pyciowi w skupionym umyśle figurka Pietrzaka. — Tak, panie generale, biuro Rasińskiego znam nawylot. Niema strachu.
— No więc — strzyknął Barcz przez zęby — Rasiński. I ani słowa aż do czasu mojego „wieczoru ojców“. Po „wieczorze powrotu“ wydaję u siebie ściślejszy „wieczór ojców“. Bez adjutantów, bez żadnych gilów, sami ojcowie, ja, Krywult, Dąbrowa, i dwa wuje: Pan i Wilde.
Zjechali się punktualnie.
Całe żebro landary, na którem mieszkał Barcz, utonęło w dymie automobilów, a rumiane liście kasztana aż przybladły od swędu.
Z chmur benzyny, niby prosto z obłoku do otwartych drzwi wchodząc, twarze przynosili sztywne, powitania wstrzemięźliwe, okrzyki słabe...
Nawet Wilde.
Tylko Pyć uwijał się sumiennie, smakując zawczasu pieśń żołnierską, — o serdeczności.
— Niech żyje, — skandował, siejąc zaradnie kuprem, — nasza serdeczność, serdeczność, serdeczność!
Wilde przeciwdziałał: — Nie można tak! Może tu gdzie płeć piękna?
— Nic podobnego, — uspokoił Barcz, — sami my, prócz gospodyni domu. Moja matka z radością oczekuje panów na górze.
Krywult skłonił się i, opieszałemi łokciami honory świadcząc głuchemu powietrzu schodów, ruszył pierwszy. Za nim Dąbrowa, Barcz, Pyć, Wilde.
W progu małego saloniku, wobec starej Barczowej, wszyscy zamilkli. Nad wszelkie bowiem wyrażenie podobna do Barcza, okazywała im tu twarz uśmiechniętą, jakoby obraz przyszłej starości syna, niespodziany i niewczesny.
Wszyscy zagryzali wódeczkę kwasikami, które dłoń pani matki, cieszył się Krywult, — sporządziłaż, ty Wilde, tylko spróbuj!
Lecz Wilde „popierał“ wódeczki odrazu czemś słodkiem.
— On cały u mnie zawsze taki był biały i słodki, — tłumaczył przyjaciela Krywult.
A ponieważ niczego słodkiego w sensie zakąsek nie przygotowano, tedy Barcz ukroił parę tęgich kromek tortu.
— Panu generałowi Wildemu spieszno do słodyczy — zagajał Pyć.
Lecz oto nagle oświecił majora jasnemi turkusami Krywult. Już miał mówić... Już mu się z piersi wytaczał szewjot chrypy, idący zawsze przed wzorzystym aksamitem słów... Gdy w suchej krtani Dąbrowy trzasło i skoczyły na pokój słowa:
— Nie to, nie to, panie Pyć! Tylko, że my we trzech, bo nie wiem, coś pan wtedy za drzwiami robił, my we trzech, Krywult, Barcz i ja, jużeśmy raz tort jedli razem. Wtedy o świcie, w Jedwabnie po zamachu. He — he! A Wilde biedny — nie...
Barcz wszystko płazem puszczał. Nawet honory czynił, osobliwie Krywultowi i Dąbrowie, którzy, jako że naczelne stanowiska w N. W. T. S-ie objęli, prawie, że zwierzchnikami teraz byli... Dolewał, zapraszał, mało patrząc na matkę, której cichy widok, teraz, po wielu kieliszkach, napełniał syna niespodziewaną boleścią. Że tak matczysko zabiega w głębi jadalni, służy, ordynansami kieruje dla tej lichoty.
Głównie jednak czekał, kiedy wedle umówionego podziału pracy poddawać zacznie Pyć wodzom N. W. T. S-u centralny punkt ataku...
— O ile chodzi o tort, — nawiązywał wesoło Pyć, — chodzi już raczej o drobiazgowy podział konfitur, co leżą na wierzchu...
— Mnie i Dąbrowie wykrojono samą tylko ciężką pracę i odpowiedzialność, — pociągnął Krywult przez cały stół. — Dobrze patrzeć musisz, żebyś się sam do konfiturki nie przylepił...
Na tem się przerwał incydent i już pijatyka równo szła, bez matki Barcza.
Z ręki do ręki, z gęby do gęby, — jak się to troiło gospodarzowi w utrzymywanej z trudem przytomności.
Uczta przeciągała się, współwodzowie trzymali krzepkie tempo, Pyć pracował przypochlebnie. W postrzelonej wątrobie mieszcząc jakoś ogromne ilości trunku, rył chytrze między Wildem a Krywultem. Macał teren to tak, to owak. To znów „puszczał farbę“, że „tu należałoby“ Trybunałowi, jeżeli były błędy...
Lecz wszystkim materjom, na pochlapany obrus wykładanym, przypatrywały się spocone, żylaste generały z niedowierzaniem.
Dąbrowa nypał po stole, po talerzach, w kieliszkach. A obok siebie przy nakryciu, rzekłbyś ołowianą amunicję, zataczał czarne kule ugniecionego chleba. Lecz nie zdołał pokrzyżować manewru.
Oto, poprzedzony przez długie wycie Pycia o „serdeczności“, podniósł się Krywult i łysnąwszy półksiężycami podbródków: — Panie generale Barcz!! To twoje chude szczenię, ten mały Pyciuk doprasza się, że wszystko było, — tylko jeden toast jeszcze nie był. Braterstwo Barcza z Krywultem!?!
Gdy obaj stanęli naprzeciw siebie, rozłożyści i potężni, krwią nieomal z policzków tryskający, huknął Pyć przez światło lamp, pomieszane z wodnistym blaskiem księżyca: — I to przejdzie nie sfotografowane, nie skinowane, nie opisane. Rasińskiegoby tu! Piewcę naszego!! Naszego barda!
Krywult cisnął szkło na ziemię, że strugi wina bryznęły aż pod sufit: — Rasiński, on pierwszy ode mnie z N. W. T.  S. sprawę ma! I nie wspominaj, gdy braterstwo piję!
Barczowi zaś zdało się, że tak mu właśnie u nóg pryska dźwięczne słowo tchem Rasińskiego rozdęte. Szeroką podeszwą miażdżąc szczerbate okruchy, nasunął się z uściskiem na Krywulta.
— A teraz, — prztyknął biały jak trup Dąbrowa, — czas...
— Co czas, teraz zabawa, — rozmachnął się Krywult przez stół. — Co, Barczu? Było, — da spłyło. I co powiesz na moje koniki?... A?... Co panowie? Spróbujem? Po kawalersku. Jutro będzie Rasiński, — no dziś... Ech — koniki! Tak bywało u mnie w korpusie. I w pułku. I w łagierze. I u junkrów. Napijesz się, było, w drzazgi, — a potem dżigitowka!! Godzinę, dwie, tędy, siędy, tamtędy, — a jutro już na służbie. I znowu srogi jesteś pies, jak w niczem nie bywało... Dawajcie, panowie, pojedziem!!!
Barcz się wymawiał, tłumaczył nieobecnością ordynansów.
— Co tu ordynans, — huczał Krywult, — przy koniach sami poradzim. Ej ty, Barczu, to nie po polsku, — po niemiecku... Przy maszynie, prawda, ordynans potrzebny, — no przy koniu?
Krywult całował ich kolejno po głowach.
— I Wilde pojedzie, i Dąbrowa, i Pyć.
Lecz, gdy zszedłszy wyprowadzili araby ze stajni, wśród księżyca na brukowisku iskrami trzeszczące, i nawet gdy rządowego konia Barcza do sitwy arabskiej doliczyli, okazało się więcej jeźdźców, niż koni.
— Barcz, — arab, — liczył Krywult, — ja, — arab, Dąbrowa — twój rządowiec, Barczu, — no Pyć, Wilde? Na czem pojadą?
Wiotkim trylem szelestu odpowiedziała noc ogrodu.
— Pyciuk przede mnie siada na klaczy! Pomieścim się we dwóch. Ja człowiek zgodny, — falował Krywult łaskawie, — no Wilde, Wilde mój biedny?
Ruszyli oklep, przez perłowe trawniki i miękką pustkę mgieł w alejach rozesłaną, chyląc głowy pod niskiemi konarami, których szum dojrzały ginął snadnie w tupocie koni.
— Handicap! Handicap!!... — szczuł Krywult, charcząc radośnie na kark Pycia.
Konie to razem pędziły, to wymijały się.
Dąbrowa walił cholewami w brzuch barczowego rządowca, przy skokach forsownych ściskał wałachowi żebra, jakby samego Barcza miał pod sobą.
Barcz na karym arabie ponosił przez niebieską ciszę uśniętego ogrodu w stronę domu, kończyć już chcąc i, obawy pełen ostatecznej, że się nagle odwróci i pejcz na mordzie Krywulta połamie.
Tak, że uciechy prawdziwej doznawał tylko sam Krywult, pewny w szenklach, straszliwą swoją wagą humory konia statkujący.
— Wildeż ty, Wilde nieszczęsny! — Zaryczał wódz, gdy w galopie mijali altankę.
Tu, na progu, w szarym frenczu, niby połyskliwa fasa smalcu, bielił się Wilde. Wymachując tłustemi łapami ku bladym gwiazdom nocy, kwilił trwożnie w stronę jeźdźców: — Apokalipsa! panowie, — apokalipsa!...
— Wczoraj apokalipsa, — strofował Krywult później Wildego podczas posiedzenia N. W.  T. S-u, na parterze pałacu w Przedmurzu, — a dziś służba i znowu pies. Bo, — jak chcecie? Sama władza, panowie? Sama jedna? Nigdzie władza sama jedna nie chodzi. Nieładnie... A jeszcze tu, gdzie materja cienka, delikatna. To nie intendanckie sztuki, mój ty Wide mądry, — no literatura. Z literaturą wojna. Ja tu, póki co, nawet szefa śledztwa nie widzę?
— Rzecz przeciw Rasińskiemu sam poprowadzę, — ofiarował się Dąbrowa.
— No tak, — władał Krywult, — znaczy szef śledztwa jest. A gdzie rzeczoznawca? Ekspert?... Ekspert cywilny, panowie?
Jęli go roztargnionemi oczyma szukać zda się po całem urządzeniu gabinetu.
Wilde na podłodze, Pyć wśród zbroi rozwieszonej nad biurkiem, Dąbrowa na lakierowanym, plastycznym modelu Przedmurza, ustawionym przy oknie.
Patrząc na przyszłe, w rzeźbie docna już wymodelowane ulice, na wille, na zgrabny plac, porośnięty fryzowaną ściółką zielonej trociny i malutkie fontanny publiczne z cynowej blachy, — zatracił się przez chwilę. Życie bogatych ludzi: Ty tam krew... Ty tam pot... Ty tam Boga za serce... A tu oni — dom i dochód ze wszystkiego tłoczą..
— Ekspert cywilny, panowie, — gruchał Krywult — ekspert w długim surducie, ważny, czynny. Bo jak pomyłka wyjdzie? Co wtedy? Kto ma być winien? Onże będzie winien, ekspert.
Nikt z obecnych nie znał odpowiedniego eksperta. Krywult aż czoło kładł między gładkie stronice rozłożonej na stole ustawy N. W. T. S-u.
Wtedy nagle przypomniał się Dąbrowie Kwaskiewicz. — Mam, — wykrztusił niejako wydawcę na bibułę, — mam. Człowiek dobry. Znawca. — Może tam były kiedyś jakieś nieporozumienia między nim a Rasińskim. — Jak zwykle, między pisarzem a wydawcą. Człowiek dobry...
Wszystko więc już mieli w komplecie, — tylko ruszać.
Ale ruszże tu, otwórz, — kiedy — może ostatni raz otwierasz!
Dąbrowa niedowierzał Barczowi. Barcz przypuściłby ich do równego podziału władzy?...
Niemniej przeto Dąbrowa wiedział, „że drzwi sądne“ otworzy. Bo to Barcza sprawa, że on, Dąbrowa, w Krakowie załamał się. Barcza sprawa, że zaraz potem, w jesieni, jak dureń do stolicy samochodem gnał. Zamku pilnować. Barcza sprawa, że na front szedł — współwyznawców prawdy bić.
— Tu też Sejmem pachnie, — groził, gdy pod jego przewodnictwem zeszli się w architektonicznej pracowni Wildego, rozłożonej na parterze pałacu Krywulta. — Ale tu, panowie, nie będzie Sejm, tylko służba.
Pochylili się nad papierami.
Sprowadzony już na to posiedzenie.
Kwaskiewicz patrzył leniwie w okno.
Milczeć... Tak — właśnie, to było to, co, zgodziwszy się na rolę rzeczoznawcy, postanawiał przez cały czas śledztwa. Nie słuchał wywodów Dąbrowy, tyczących jutrzejszego „zejścia“ N. W. T. S-u do biur Rasińskiego, a układał porządek, z jakim rozdzieli pracę w drukarni, by właśnie podczas skandalu wypuścić tak długo zatrzymywaną powieść Rasińskiego.
Następnego dnia o godzinie dziesiątej rano wylądowali na placu Teatralnym, przed biurem „inkryminowanem“.
— Cześć panu generałowi, — cieszył się w drzwiach Rasiński. Gdy jednak spostrzegł za generałem całą komisję, zmieszał się. Generał Wilde? Pyć? Kwaskiewicz? Jeszcze dwa specjalną odznaką majone sądowniki?!
Długi odwłok komisji wtoczył się już do gabinetu. Czekano na pierwsze słowa przewodniczącego. Rasiński patrzył na obecnych, słysząc, jak przez wszystkie pokoje, biura, kancelarje roztacza się martwa cisza.
— Papiery uwierzytelniające, — charknął Dąbrowa.
Sądownicy pogrzebali w tekach, wyciągając upstrzone podpisami arkusze.
Rasiński, ku wielkiemu zdumieniu, na każdym papierze odczytał znany sobie tak dobrze podpis Barcza. Oczom własnym nie wierząc, spojrzał na honorową ścianę swego biura, gdzie w popularnem powietrzu litografji unosił się Barcz, po bokach zaś jego promieniowali Dąbrowa i Krywult.
— Więc to jest sąd? — spytał głośno Pycia.
— Sąd?! — żachnął się Dąbrowa. — Sąd może być tylko nad winnym. My, poprostu, przyszliśmy stwierdzić niektóre rzeczy...
Gdy wystraszeni ordynansi pośpiesznie meblowali „trybunał“, Pyć, przewinąwszy się koło Rasińskiego, syknął: — Ty się broń, cymbale, pazurami, zgnoić cię chcą na śmierć...
— Słuchamy — rozpoczął Dąbrowa, usiadłszy w prezydjum.
Rasiński rozwinął éxposé o swem biurze, osnowach, działalności...
— No, — wpadł Wilde, — no, a księgi? To samo książkowo, rachunkowo?...
Rasiński zadzwonił na Fedkowskiego.
— Fedkowski? Podporucznik Fedkowski? — szukał Wilde wśród białych pagóreczków tłustego czoła.
Fedkowski kłaniał się ceremonjalnie.
— Mnie się pan nie przedstawiaj, — bulgotał Wilde — my się znamy.
Wszystkie pryszcze Fedkowskiego zakwitły zorzą różową.
— Słucham, panie generale. Intendentura ryskiego korpusu...
Przeszli do kancelarji Fedkowskiego badać księgi. Komisja uradziła zabrać je.
— Za rozliczeniem, — uspokajał Wilde buchalterkę, której przelewne piersi miotały się gwałtownie w ciasnym gorsecie — albo bez. A pan, — zakończył, dotykając mroźnemi palcami szyi Fedkowskiego, — zjaw się dziś wieczór u mnie, dla objaśnień.
— No, co wiesz, Fedkowski? — pytał Wilde wieczorem u siebie, w swojej pracowni architekta, podkreślonej mądrością wielu cyrklów, linij i kątów. — Co wiesz?
— Wszystko, co wiem, panie generale, jest w księgach.
— Jest w księgach. Ale, co wiesz, Fedkowski, — żeby powiedzieć?
— Ja stary buchalter — Fedkowski wyprężył zapadłe piersi. — Na każdy krok świadectwo mogę pokazać.
— Możesz pokazać świadectwo. Nie trzeba. — Wilde żuł długo rozważną ciszę badania. — No pomyśl. Co wiesz, serce?
— Wszystko jest w księgach, panie generale. Pan generał mnie zna. „U mnie“ jest świadectwo pana generała z korpusu.
— Świadectwo moje z korpusu? Ale co wiesz, Fedkowski, — żeby powiedzieć?...
— Rachunkowość prowadziliśmy podwójną buchalterją. Wpływ przychodził —
Wilde przerwał: — Ale tak wogóle? No? Powiedz, co wiesz, Fedkowski, chyba tak lepiej będzie, — nie? No?... A ta pani buchalterka, co to tak ksiąg broniła?
Fedkowski chrząknął zdradliwie, lecz panując nad sobą, odpowiedział jeszcze spokojnie: — Była przedtem buchalterką w cukierniczych zakładach.
— W cukierniczych zakładach. — Przedtem...
Zapadła długa cisza. Wilde wciąż jeszcze nie prosił gościa siadać. Śmigał niebieskim ołówkiem po bibule i troskliwie smakował milczenie.
— A cóż ty, Fedkowski, teraz podporucznik? Co?
— Podporucznik przyjęty dekretem. Z dnia, — za numerem...
— No, to wielki porządek, gdy za numerem. Wielki porządek... A w armji czem był?
— W jakiej armji?
— No, — w ryskim korpusie, naprzykład?
— Kapitanem, panie generale.
— Wielki porządek... Z kapitana awansowałeś na podporucznika. Może krzywda, — co? — Na siną twarz Wildego wystąpiły czerwone piętna. — No, co wiesz, Fedkowski, powiedz, — co wiesz?...
Gęsty pot perlił się na czole Fedkowskiego, a ręce lepione przepisowo do spodni, zalewała ciepła wilgoć.
— Już nic nie wiem, panie generale.
— No, a może sobie przypomnisz? Pomyśl. Ha?... Pomyślno? Co wiesz, Fedkowski, żeby powiedzieć?...
Gnuśny uśmiech pytanego odpowiadał — że nic.
— I ty tak do mnie, Fedkowski? Do mnie?... A ty patrz, — ślizgał się Wilde ostrym głosikiem w zupełnej ciszy pokoju, — bo ty nie mówisz do jakiegoś tam generała Wilde, no mówisz teraz, Fedkowski mój?... — Do szefa sztabu b. cesarskiego ryskiego korpusu, do pułkownika Wilde, mówisz!! — Bałwan!!!... Co wiesz Fedkowski!?
Odpowiedziało ciche chlipanie. Z mokrych, zasmarkanych tonów wydobywały się niezdarne słowa.
— Wszystko w porządku. Ja nic nie wiem...
— A gdybyś ty, Fedkowski, tak z rok w areszcie śledczym o tem pomyślał, — co wiesz? Z rok, albo dwa?... — Wilde odwrócił się i, wyciągnąwszy z biurka torebkę, począł wolno chrupać czekoladę. — Tak z rok, czy dwa? Po dwóch latach okaże się, żeś niewinny i przeprosimy.
Chlipanie ustało.
— No — co wiesz, Fedkowski? — Intendent podszedł bliżej i omijając pryszcze, głaskał oficera po szyi i po włosach.
— Kiedy nie wiem — o co? — szepnął nakoniec Fedkowski.
Z pomiędzy rozchylonych policzków Wildego wybłysły zielono-białe źrenice: — Tak mów, tak mi mów, chłopcze. O co? Że, naprzykład, coś „nie po formie“. Nieprawidłowo. Nieformalno...
Łaskotał Fedkowskiego w szyję: — No, co tam u was, dobrze nawet — ale nieprawidłowo?...
— Nieprawidłowo — jęknął Fedkowski.
— Tak, tak, to — to — to, chłopcze...
— Ja, stary buchalter, drobiazgi chyba jakieś tylko...
— No, to dawać drobiazgi! — zapiszczał Wilde.
— Nieprawidłowo, — płakał na zużyty mundur Fedkowski, — że sierżant-szef żołd ukradł przy wypłacie. A śledztwo zaczęli robić dopiero —
Wilde przeczył niechętnie.
— Nieprawidłowo, że paki, skrzynie z tych aparatów, na opał wzięli. Nieprawidłowo, że maszynistki, zamiast o dziewiątej, przychodzą... Nieprawidłowo, że korespondenci wojenni dokumentów nie zwracają. Pan generał też raczył mieć od nas marszrutę i nie zwrócił.
— Głupiś — trzasnął go Wilde po ramieniu.
— Nieprawidłowo, że pani Drwęska marszrutę miała kilka razy, z ustnego rozkazu generała Barcza.
Wilde rzucił się naprzód, wbijając paznogcie w watowane ramiona oficera.
— Ile razy?!
— Z pięć.
— No jeszcze, Fedkowski, ty myśl, koniecznie myśl. No jeszcze?...
— Dwóch poznańczyków uciekło. Drukarzowi w drukarni, jak majstrowie płacą, a nie jest majstrem. „Gwiazdkę“ żołnierzom wyprawili za to, co drukarnia od Ligi Kobiet zrobiła.
— Ty bałwan jesteś, Fedkowski.
— Stare gazety wydawali, też może być nieprawidłowo. Pani generałowej Barczowej, — na lalki.
Wilde podszedł do stołu, ułamał z tabliczki i mroźnemi palcami wepchnąwszy Fedkowskiemu spory kawał czekolady prosto w zaślinione usta: — A ślad jest? Znajdzie się?...
— Znajdzie się, bo kupowała. Tylko taniej, niż żydy płacą. Jest w przychodzie.
Wilde, wyrzuciwszy Fedkowskiego, długo chrupał donośnie czekoladę. Wyrwało go z zadumy warczenie psów podwórzowych i wrzask podporucznika.
Generał otworzył okno i zawołał na stróża: — Wyprowadzić.
Poczem zaczął szukać w książkach handlowych biura Rasińskiego — powoli i cierpliwie. Nareszcie znalazł to, — w przychodzie.
Było. — Śliczny przychód!
Zgasiwszy światło, jął się przekradać przez kręte schody i zawiłe korytarze na górę, do Krywulta.
Wódz, otoczony mnóstwem rozmaitego kalibru poduszek, spał oddawna.
— Nie można, — prosili ordynansi.
— Herbatę robić, — i Wilde obudził Krywulta.
Długo burczały w wodzu śluzy, limfy i skrzepy, nim jasność zalśniła w oczach.
Wówczas intendent nachylił się i jął szeptać. Zrazu sam, potem mlaskali obaj, jakby — żarli te niebywałe nowiny.
— Komplikacja, komplikacja — ubolewał Wilde. Dla mnie, małej sobaczki, też zaszczytu będzie za wiele, — pana generała Barcza na sznurek brać.
— Nie za wiele — wyciągał się Krywult z głośnem pukaniem przetłuszczonych stawów. — I pewneż to wszystko, Wilde ty mój?
— Pewne, — w aktach.
— No, skoro pewne, — to komplikacja. Dla mnie komplikacja, dla ciebie, dla wszystkich komplikacja... Marszruty Drwęskiej, — to może nic nie być. No papier, za półdarmo do fabryki, — uch, nieładnie...
Krywult poprawił się na łóżku, że sprężyny, nito surmy bojowe, zagrały donośnie.
— Znaczy, trzeba mi teraz być dobrym kolegą dla Barcza... Ty, Wilde mój, i Dąbrowa załatwicie z tym naszym „Barszczem“. Mnie nie przystoi. Ty z Dąbrową zapytacie ode mnie, że tak a tak, że prowadząc tę sprawę, — odkryłem... Taką rzecz. I zapytuję. No, co wolimy, — marszruty, czy papier?...
— Jedno i drugie — radził Wilde.
Bo ty myślisz, Wilde, Barcz taki ogier, że wszystko jedno, choćby marszruty przemilczeć, „darować“, Drwęska nigdy z jakimś drugim — nie tego...
— Nigdy chyba panie generale.
— Znaczy, powiesz, — odkryłem taką to okoliczność i Trybunał prywatnie zapytuje...
Wilde przekonał wodza, że tak niedobrze. — Mocny klin — klinem mocniejszym. My dwaj z Dąbrową małe sztuki. Takie słowa tylko w ustach samego „głównego“ mają siłę.
Nazajutrz tedy zaanonsowali się w sztabie przez Przeniewskiego. Krywult, Dąbrowa i Wilde.
Barcz zdziwił się. Wiedział od Pycia, że wczoraj byli u Rasińskiego i wzięli stamtąd księgi. Że nie rozpoczęto nawet jeszcze działań rzeczoznawców.
Kazał natychmiast prosić generałów.
— O, i generał Wilde — ucieszył się — siadajmy. Jestem tak zajęty, że chętnie, panowie, w waszem towarzystwie odpocznę chwilę.
Wilde podniósł się i z tajemniczą miną obszedł wszystkie drzwi gabinetu.
— Jeżeli chodzi o sekrety, — podjął Barcz — to możecie, panowie, mówić całkiem swobodnie. Do mego gabinetu przylegają puste poczekalnie.
— Ostrożność bardzo celowa — zauważył Dąbrowa. — Tak samo miałem swego czasu urządzone w Krakowie.
— Jak to się już dawno wydaje, — westchnął Barcz — nieprawdaż?
— To się wydaje dawno — prztykał Dąbrowa w zachodzące promienie słońca, — a jednak nie mija całkowicie. Zostają różne kawałki. No i z tych kawałków... Z tych kawałków właśnie...
— Ale chyba, — parsknął Barcz, — nie dla tego rodzaju rozważań mnemotechnicznych zebraliśmy się tu?
Nie odpowiedzieli.
Naraz, rzekłbyś niedość uszczelnione a mocno gotujące się naczynie, jął Wilde syczeć. Jakby przez szpary oczu, uszu, nosem, przez fałdy munduru wbrew własnej woli puszczał wąskie smugi nieposkromionego śmiechu.
— Ach, ty Wilde mój, Wilde, — westchnął Krywult, — doigrasz ty się wkońcu.
Lecz sam, rozwalony w fotelu honorowych poczekantów, nie mógł się opanować. Pod odętym mundurem przebiegać jęły fałdy ciała, bijąc w gardło głośną radością.
Ujadania te i wesołości przykrył piorunującym rechotem Dąbrowa. Teraz śmiali się już wszyscy trzej, Dąbrowa, Krywult, Wilde.
Barcz podszedł do Wildego tak blisko, że znaleźli się nos w nos. — Panie generale Wilde, pan, jako najmłodszy szarżą...
Sprasowane uśmiechem spojrzenie Wildego ginęło całkowicie w składkach tłuszczu.
— Nie życzę sobie, — tupał Barcz — nieprzyzwoitość! Proszę się uspokoić!!
Wilde jął błądzić od drzwi do drzwi, gdy zaś wyszedł nareszcie, Dąbrowa, rozwalony przed biurkiem: — Kiedy kłóciliśmy się, to ci z tem źle było, Barcz. Dziś zgoda między nami, — a tobie jeszcze gorzej...
— Proszę was, panowie, — zaczął Barcz, — jesteśmy w lokalu służbowym. I ja na służbie.
Nie dokończył. Niby wielka, krwawym cieniem żłobiona kolumna obowiązku, spiętrzyła się wyniośle postać Krywulta: — Słuchaj, Barczu, to tylko, że my dżentelmeni, dobrzy koledzy, towarzysze, — tylko dlatego my tu u ciebie dziś „nie po służbie“. I nie daj Bóg, generale, żebyśmy do ciebie po służbie chodzili...
— Zawsze proszę, zawsze czekam, — odpowiedział stanowczo Barcz.
— Może niezawsze. Ja nie chciałem sam — zwierzył się Krywult. — Tenże Wilde, przez ciebie niejako wyrzucony za drzwi, uprosił mnie... By było delikatniej.
— Żadnej, panowie, od nikogo nie wyglądam na służbie delikatności!
— A lepiej wyglądać — odął się Krywult — lepiej. Wszyscy my tylko ludzie. A człowiek, — twór ułomny...
Rosły, zwięzły, stanowczy wyszedł Barcz z za biurka i stanął przed Krywultem.
Krywult jednak: — Tyś, Barczu, postawił nas w Trybunale, a my do ciebie przychodzim pytać. Czy sprawę dalej prowadzić, czy — „końce w wodę?“... My, — nie, żeby przeciw tobie... My nie, — śledztwo za śledztwo...
— Co to jest? — wściekł się Barcz.
— To jest — toczył ojcowskie łaski Krywult, — że my się natknęli, — och niedobrze... Ty fabryczkę kukieł rządowym papierem żonie stawiał, Barczu?! Ty, — utrzymankę swoją, wiem, piękna dama, — na koszt rządu przewoził?...
Barcz zdrętwiał. Lecz ani jeden muskuł twarzy jego nie drgnął. — Nozdrza się tylko bezgłośnie rozdęły.
— Panowie będą łaskawi, — warknął wkońcu, — sprawy Rasińskiego ani na chwilę nie przerywać, bez względu na to, czy i o ile moja osoba...
Gdy wyszli, chciał się śmiać. Lecz mu ten śmiech chłódł blisko, tuż przy ustach.
Jeszcze całą godzinę generał urzędował pilnie. W pewnym momencie spostrzegł jednak, że nie włada sobą. Nie czuł mięśni, kości, przetaczał się bezradnie z miejsca na miejsce.
Marszruty, marszruty, — wirowało mu w głowie.
Kiedy?... Jak?...
On, który miał tak niezawodną pamięć, które budżety swoje pamiętał do ostatniej cyfry, który każdego żołnierza, raz widzianego, znał nietylko z twarzy, lecz z nazwiska... Ależ tak, — kiedyś, na samym początku, w hotelu, podczas rozmowy z Hanką dawał jakieś marszruty.
Nagle, całe jestestwo Barcza jakby ociekło krwią dla tej kobiety, której tyle zawdzięczał szczęścia i tyle upadku.
A druga sprawa, idjotyczna, odpadkami papieru żywiąca teatr marjonetek. „Pod laleczką“.
„Generał Barcz“, — już szło to przez niego oschłym ściegiem dziennikarskiej kroniki, — „który jedną ręką wspomagając liczne przedsiębiorstwa swej żony, drugą nie szczędził pomocy przyjaciółce“ —
Pyć, Pyć, Pyć! — Wytelefonował majora co prędzej.
— Uważam pana za wyjątkowego chłopca.
— Pan generał bardzo łaskaw.
— Milczeć, Pyć!
Major cofnął się lekko ku drzwiom.
— Pyć?
— Tak jest, panie generale.
— Co tam było u Rasińskiego? Jak to przeszło? Coście znaleźli?
— Nic nie było, — wzruszył major chudemi ramionami. — Jak już meldowałem, wszystko normalnie. I powiedziałem Rasińskiemu, żeby wała z siebie nie dał robić.
— Więc nic nie wiecie, wielki wywiadowco! — Prażąc białym z wysilenia wzrokiem mętne źrenice Pycia, opowiedział całe zdarzenie.
— Zarzuty Krywulta, pan rozumie?... Śledztwo musi być prowadzone do końca. Sam kazałem i nastaję na to. Ale zarzuty te? Co pan wiesz o tem?
Pyć słyszał „o tem“ pierwszy raz. Zaskoczyło go niespodzianie. — Co ja wiem o tej rzeczy? — odpowiadał spokojnie, rachując tymczasem...
Oto sam los przynosił mu cugle wodzów. Przez krótki błysk chwili było coś w płynnem spojrzeniu Pycia na Barcza skierowanem, z tych lśnień zgłuszonych i zachłannych, jakiemi dotąd zwykł obejmować tylko Wildego, Krywulta czy Dąbrowę.
— Wiem o tem, — snuł powoli, — że to rzecz istotnie dość drastyczna, nie weszła jeszcze na N. W. T. S. Wiedzą o niej generałowie, ale forum rzeczoznawców...
— Pan wolałby, żeby już i rzeczoznawcy wiedzieli?!
— Panie generale. Rzecz z jednej strony tyczy pana. Z drugiej obchodzi panią Drwęską.
— No?...
— Pani Drwęska doskonale sobie sama poradzi.
— Przypuśćmy.
— I znów, — poddawał skromnie Pyć, — rzecz tak samo tyczy pana generała, jak jego żony, ewentualnie można powiedzieć byłej, — która...
— Która co? — wrzasnął Barcz.
— Która w pewnym stopniu, ze względu na pewne powikłania...
— Nie błaznować, Pyć!
Szare oczy majora zaćmiły się doszczętnie i wionął z nich sam mrok: — Która, jeżeliby się można tak wyrazić, stała się własnością państwa.
— Co?!
— Której, w imię wiadomych praw mego oddziału, nikt nie ruszy. Poza nawiasem...
— Co? Co?! Co?!...
— Jako, że ma to związek — z wielką aferą szpiegowską.
Barcz zerwał się na równe nogi i chwyciwszy Pycia za piersi: — Jaki związek, warjacie?!
— Ma związek, — wyginał się Pyć w twardych rękach generała — ma związek ze szpiegiem. Szpiega tego przez różne laleczki, i teatrzyki, i panią Jadwigę obstawiło się tak —
— Zabiję!! — syknął Barcz, wzniósłszy pięści nad głową oficera.
Pyć jednak, niby szary ptak, czochrał się już spokojnie na desce okiennego parapetu, urywanemi ruchami poprawiając zmiętą odzież.
— Panie generale, ostatecznie, właśnie dzięki przezorności, — wszystko układa się dla coraz wyższego dobra państwa. — No i dla coraz większego bezpieczeństwa jednostek...
Barcz przeszedł do telefonu. Uzyskawszy połączenie z Przedmurzem i willą Drwęskiej, zapowiedział swój przyjazd. W bardzo ważnej sprawie.
— Doprawdy, nic takiego ważnego — upewniał Pyć, pobłażliwie patrząc na wzburzoną twarz zwierzchnika.
— Jak pan śmiałeś wciągać Jadzię?! — rzucił się Barcz w samochodzie, gdy wyjechali na miasto.
— Co? — przerwał Pyć.
A tyle było zimnej stanowczości w tem pytaniu, że generał nie nastawał, rzuciwszy tylko przez zęby: — Bezczelność.
Auto zostawili daleko i szli do willi piechotą. Barcz ulokował Pycia na dole, w hallu. Skoczył na górę sam.
Wyjaśnił Hance w kilku słowach: — Marszruty. Jeżeli możesz sobie przypomnieć?
Zasypała go słowami: — Tu zaczekaj. Zobaczysz. To łotry!
Chwytała rozrzucone po sypialni części stroju. — Zresztą, zostanę w płaszczu.
— Nie pozwalam, — irytował się, upokorzony.
— Co to znaczy, nie pozwalam? Nie wchodzisz tu wcale w rachubę. Powiem, że to Dąbrowa dziś wieczorem u mnie, na herbacie wygadał się. Idę do nich i basta. Dwa kroki ode mnie! Nie bój się, ja też mam z nimi porachunki! Całe Przedmurze im rozbiję. — Objęła rozpaloną głowę Barcza. Zda się gorący przeciąg olbrzymiej jakiejś przestrzeni smagał twarz Hanki. — Tej sprawy nie będzie za dwie godziny, Stachu, — nie będzie raz na zawsze!!
Patrzył, jak w szarej zarzutce, niby ćma, miota się wśród ścian. Nagle, już gotowa do drogi, stanęła pośrodku sypialni.
— Byłabym browninga zapomniała!
— Zostaw!
Wzruszywszy ramionami, ukryła niklowy drobiazg w torebce: — Nie będę strzelać przecież, ale sama, w nocy, między takimi mężczyznami. Zresztą, — psy.
— Ty, ty, — litował się Barcz, głaszcząc ją wzdłuż ramion i białych, jak kreda, policzków.
Wyszła szybko, gnana strachem, że Stach ją jeszcze zatrzyma.
Groźba o porachunkach z Przedmurzem była czcza całkiem. Hanka nie miała żadnych porachunków i w żaden sposób nie mogłaby rozbić „przedmurskiej kooperatywy“. Bo jak? Naciskając na Pesteczkę? By tą drogą, via stary Bogulicki? Głupstwo!
Nie miała nic konkretnego do rzucenia na szalę gry, prócz impetu i pasji.
Stróż nie chciał jej puścić przez furtkę. Wetknęła mu w łapę kupkę papierków i, przeszedłszy prędko wśród warczących, zadyszanych psów, jęła się dobijać do drzwi. Po długiem waleniu w kute zamki otworzył rosły dryblas, Finlandczyk, odwieczny służący Wildego.
— Nie można.
Pieniądze nie poskutkowały.
— No to budź swego pana, głupcze!
— Nie można.
Poskutkował widok browninga. Służący zatrzasnął drzwi i zniknął. Widziała, jak kolejno w ciemnych oknach parteru ożywają wielkie prostokąty światła.
Przelatywało Hance przez głowę tyle biedy i niepokoju. Że Barcz czeka. Cicha noc, — przydrożne liście szeleszczą... Nad Warszawą szarzeje blada łuna.
Otwarto. Z poza ramienia Finlandczyka wychylała się cielista głowa Wildego.
— Gdzie browningiem? Co browningiem? — piał, rozpoznając Drwęską.
— Idjota jest pański służący, generale, pokazałam mu flakonik, — kłamała swobodnie.
Gdy znaleźli się w przedsionku: — No prowadź, Wilde, prowadź.
— Dokąd? — Intendent nie był ubrany. Miał na sobie tylko płaszcz, przez poły którego przeświecała bielizna.
— Prowadź natychmiast do Krywulta.
— Śpi.
— No to pan go zbudzi!
— Za nic. Nie lepiej, pani Hanko, ze mną przeczekać do rana?...
Wykonała nieokreślony ruch całem ciałem, który zmieszał Wildego. Szli wolno schodami na górę.
— Ja muszę wiedzieć, poco pani idzie do Krywulta?
— Żaden sekret, będzie pan przytem.
— A jabym wolał, — chrupał Wilde, — żeby to był sekret. Naprzód, żeby mnie nie było — i sekret z Krywultem... A potem, żeby Krywulta nie było i sekret ze mną... Więc poco?
— Interesy — zasyczała tuż przed drzwiami. — Interesy, — od Bogulickiego!
— Kto tu? — jęknęły głębie posłania, nad którem pochylony sączył Wilde swój cienki szept między poduszki. — Dobrze, dobrze, ach, Wilde, ty mój rozumny, bardzo miło. Tylko kimono prędzej, — to złote, — do damy wezmę złote.
Niby złożony z wydętych blach świetlistych, wyłonił się Krywult z alkowy i ciężkim, obrzękłym krokiem podszedł ku Hance.
— Dla dam zawsze, — we dnie i w nocy. W każdy czas.
Patrzyła na niego prawie nieprzytomnie. Sto planów, tysiąc decyzyj goniło się w oczach Hanki. Nagle, odzyskując równowagę: — Ja nigdy w to nie uwierzę. Panie generale!
— Niedowiarka, — zaśmiał się Krywult, — ale w co?
— Pan generał Dąbrowa, który bawił dziś u mnie, wieczorem —
— No cóż ten Dąbrowa poczciwy?
— Ja nie uwierzę, żebyś to pan, generał Krywult!! — Jej wzrok skupił się na Wildem. — Krywult, generał Krywult, — mówiła pośpiesznie. — To nie pan, nigdy pan, nigdy! Nigdy! Nigdy!!! To on, — Wilde! Panbyś nigdy nic podobnego nie zrobił. Pan jesteś człowiekiem honoru. Pan, nawet mając w rękach coś podobnego, albo zawahałby się, albo przynajmniej uprzedził!
Wilde przechylił skośnie głowę i białe, jakby nawoskowane ucho wysuwając ku Hance: — Ale co? W jakiej sprawie?
Krywult zaś, w otrząsie złocistych cieni, cofał się na właściwy dystans obrażonej dumy.
— Pan nigdy nic podobnego nie zrobiłbyś — kipiała Hanka. — Żeby mieszać w te rzeczy kobietę? Bo plunąć mi na Barcza, i Rasińskiego, i wszystkie wasze sprawy! Lecz żeby pan?!... Właśnie pan?!! Człowiek na cesarskim dworze wychowany... Żebyś pan też nie wiedział, że nazwiska kobiety, damy, nie miesza się w brudne afery?!! — z straszliwą bladością twarzy zwracając się ku Wildemu: — To tylko ta kanalja drugorzędna mogła była wciągać w to nazwisko kobiety!!
Wilde zorjentował się natychmiast, — że to gra na śmierć i życie. Ścisły mróz wyostrzył miękkie jego rysy, a z piersi dygocącej chlapnęły wilgotne słowa: — Nazwisko damy? Kto jest ta dama? Dama, — bronił się, widząc, że kark Krywulta pęcznieje już purpurą, — dama, która spała ze mną w hotelu?...
Drwęska, niby motyl zwiany brutalnym oddechem, spłynęła na piersi Krywulta. I wczepiwszy się w złote kręgi kimona: — Broń mnie przed nim!! Kłamca!! Pies!!!
Szary ze strachu spostrzegł się Wilde za późno...
Krywult, jednym ciosem ramienia usunąwszy Hankę, siny, z oczyma wyłażącemi z orbit, pełen rozpętanych wewnątrz długiego kimona dzikich okrzyków, — szedł naprzód, prosto, jak taran. — Dama, która z tobą, — świszczały cienkie strugi powietrza, — dama, która z tobą —
Olbrzymie ręce objęły miękką szyję Wildego, niby rurę pompy jakowejś spychając wdół: — Dama, która z tobą... Pies, pies, pies!!! — ryczał Krywult, kopiąc jedwabnemi „tuflami“ dokoła skulonego nad podłogą Wildego. — Sobaka!! Nogi całuj tej damie — huczał w nowym nawrocie.
Wlókł Wildego ku Hance. Cisnęła ręce w powietrze.
Krywult wyprostował się i jak kukłę postawiwszy na dywanie Wildego: — Marsz! Nadół! Czekaj tam! Skoro zejdzie, odprowadzić!
Gdy zostali sami, waląc się pod nogi Hanki: — Niegodzien ten pies pardonu. Wszystko odszczeka. Niegodzien. Wybacz.
Z osłupieniem uczuła na stopach ciężką głowę wodza, wiernie, jakby na długo tu ułożoną.
— Niegodzien. Niegodzien.
Patrzyła przed siebie, w ciemne okno nocy.
Grube, śliskie, jakby safjanowe palce plotły się coraz wyżej, wyżej, między nogami Drwęskiej, po łydkach, przez kolana, przez uda. Ustępując nieznacznie, przejęta dreszczem wstrętu, jakby na pastwę wydana, powtarzała z uporem:
— Żadnych marszrut nie było, zniknęły, żadnych marszrut nie było.
Krywult wlókł się za nią i śmiało lepiąc grube ręce do ciepłych zgięć: — Nie było, niema, nie będzie... Klnę się wszystkiem! Jaż nie Wilde, — człowiek honoru mówi.
Nareszcie, rzekłbyś z kupy chałwy zimnej i lepkiej, udało się Hance wybrnąć z tych pieszczot.
I koniec, — pomyślała za drzwiami.
Na dole czekał Wilde, kompletnie ubrany, w czapce i w płaszczu. Podał ramię. Przyjęła. Szli w milczeniu, Hanka przez całą drogę płakała cicho.
— Płakałaś — powitał ją Barcz w sypialni.
— Ale, — cieszyła się, chowając głowę na jego piersiach, — mówiłam, że nie dłużej wszystko potrwa, niż dwie godziny. Naturalnie, że płakałam. Bo wiesz — straszne! Krywult bił Wildego. Zagroziłam, że jeżeli nie cofną tych marszrut, wpłynę przez Pesteczkę na Bogulickiego, który „w takim razie“ wycofa wszystkie swoje pieniądze z interesów Przedmurza. Zmęczona jestem!
Chciał ją ułożyć do snu.
— Nie dziś, nie dziś. — Popatrzyła na niego jasną prawdą swych wielkich, ślicznych źrenic. — Zmęczona. Lepiej odjedźcie. I ten Pyć jeszcze w dodatku tam na dole.
— No tak, — uśmiechał się Barcz, — nie najmilszy to, istotnie, anioł stróż.
Żałość zdjęła generała nad sobą, nad obojgiem. — Chodź — prosił Hankę.
Leciała mu przez ręce. I wtedy, jakby właśnie udręka jej zapaliła w nim prędkie, bujne płomienie.
— No chodź, — przecież to my, — tylko my, — biedne apasze. — Palił ją szeptem przez ramiona, piersi, biodra. — My dwoje — zawsze.
Uśmiechała się pobłażliwie do stalowej ciemności pokoju.
Nazajutrz obudził Barcza na stanisławowskiem skrzydle Przeniewski, bardzo wcześnie.
— Co pan tu robi? — zerwał się generał.
— Czekam rozkazów. Mam pocztę.
Barcz kilka chwil patrzył w okno, przez które płynęły mocne zapachy lata, pomieszane z gęstym blaskiem słońca. Wreszcie skoczył na pościeli: — Telefonuj pan do Pycia.
— Potworna kombinacja — rzucał się w łazience pod zimnym tuszem, — potworna kombinacja... „Fabryczkę kukieł rządowym papierem żonie stawiał“.
Tarł się ręcznikami nieomal do krwi. Następnie wylał na siebie pół butli wody kwiatowej. Zjadł cztery jaja na miękko i befsztyk, spitraszony przez ordynansa.
Poczem pił herbatę wielkiemi haustami, parząc sobie żołądek. Gdy zapalił papierosa, zjawiła się wątpliwa, podsądna już może niejako radość. Wdychał z rozkoszą gęsty dym i przymawiał sobie, że wraz z odurzeniem jakieś występki wchłania. Lecz gdy te strawi w sobie, spali...
Byle mu tylko dano spokój. Byle mu tylko użyczono bodaj trochę samotności. Wtedy, nie oglądany przez nikogo, spłaszczy się. Pokryjomu ugnie się pod ciężarem losu... A potem wyjdzie z tego upadku do ludzi i znowu, — ramy, gładkie, chirurgiczne ramy tryskać z niego będą promieniami.
U podjazdu furknęły dymy samochodu.
To Pyć.
— Na rozkaz pana generała.
Barcz wstał. Odprawił Przeniewskiego. Potem, usiadłszy naprzeciw majora, z wyszukaną uprzejmością częstując papierosem:
— No, Pyć. Dalej, — dalej. Dalej... Szczegóły papierowego zarzutu. W punkcie ad — „Pod laleczką“?... Czego się pan dowiedział?
— Jest lepiej i gorzej, panie generale.
— Dlaczego?
— Lepiej, bo biuro Rasińskiego istotnie pobierało jakąś opłatę od żony pana generała za te gazety. A gorzej, bo opłata była znacznie niższa od panującej na rynku... To wszystko wogóle sprowadza się do fenigów, ale bądź co bądź, ta niższa opłata figuruje w księgach.
Barcz uśmiechnął się i patrzył badawczo, czy Pyć, jak przystało na podwładnego, podchwytuje uśmiech?
Owszem, — Pyć uśmiechy podchwytywał, snuł je posłusznie i w miarę.
Zapadło kłopotliwe milczenie. Generał uważał, że należy działać jak najśpieszniej. Inicjatywa powinnaby wyrywać się poprostu z wszystkich słów i myśli majora! Tymczasem Pyć nie okazywał inicjatywy żadnej, pozwalał nawet, by go zwierzchnik do niej pobudzał...
— Więc — zaczął Barcz i przerwał.
— Więc?... — zapytał po długiej chwili Pyć.
— Więc bądź pan gotów, dziś popołudniu jedziemy razem do Erneścina!
— Czy pan generał nie uważa, że właśnie teraz byłoby to niewłaściwe?
— Nie uważam.
— Jeżeli można zapytać — poco my tam pojedziemy?
Barcz sam nie wiedział, poco właściwie. Czuł, że musi tam być, że musi idjotycznemu swemu nieszczęściu, — tym „laleczkom“ drogę zabiegającym, — spojrzeć w oczy odrazu...
— Poco? No, Pyć, darujesz pan, ale nie jestem w moich sprawach rodzinnych tak dobrze poinformowany, jak wy... — Dziś o czwartej. Nikogo nie uprzedzać! Chciałbym mieć w tej materji, panie Pyć, przynajmniej te same prawa, co pan...
Do czwartej Barcz urzędował. Spokojnie, równo.
Koło drugiej odbył raport. Znów, jak codzień, przewaliły się przez niego całe dziesiątki bataljonów, całe góry zapotrzebowania, będącej gdzieś jeszcze w pościgu jazdy. Cała heca rozgrymaszonych wojsk w rezerwie. Całe nasypy mąki, nieprzeliczony żwir kasz i krup, fortece tworzonych napoczekaniu magazynów, niezliczone szydła sporów personalnych, codzienna łamigłówka czerwonemi jajkami znaczonej na mapach koncentracji nieprzyjacielskiej, wreszcie uprzejme i niepraktyczne, z klasycznego podręcznika wyjęte, rady zagranicznych sztabowców.
Ogromne zatory tej pracy spychał bieglej nawet niż zwykle, uzbrojony cierpką świadomością, iż czeka go niebawem coś bezporównania boleśniejszego.
Chwilami na śliskie stronice raportów opadały mu ręce bezsilnie. Jemu, wielkiemu wodzowi, który w przeciągu doby, niby ordynans, złapany na kradzieży wśród dwóch kucharek, — miotać się musi między dwiema spódnicami!
Kiedy kończył posłuchanie z obcym, lśniącym od gwiazdek attaché, zdało się przez chwilę Barczowi, że nie pojedzie... Lecz brutalna, dzika potrzeba zemsty przekreśliła tę myśl. Zresztą, może Jadzia powie coś, jakiś szczegół, w którego świetle —
Jechali gościńcem, znanym Barczowi jeszcze z dzieciństwa. Tu gdzieś, koło bocznej drogi w żyta uciekającej, siedział i odpoczywał podczas wycieczki z Warszawy do Erneścina, — jako dziewięcioletni chłopiec. Tam dalej, gdzie teraz pod lasem czerwienią się ściany cegielń, chodzili z ojcem i wąchali przez cały dzień powietrze, czy aby dość w sobie zawiera klimatycznych cnót.
Generał rzadko myślał o ojcu. Nie rozumieli się całe życie.
Ostatecznie, wszystko jedno, — sądził teraz — skoro nie więcej z człowieka zostaje, niż kilka wspomnień, wzdłuż, szosy jakiejś pogubionych.
Tem niemniej, gdy wjechali w strony i miejsca bliskie, ścisnęło się serce. Z każdego załomu pól wybiegały na spotkanie dawno przerwane zabawy. Z pomiędzy drzew, o tyle już dziś starszych, powracał dawny śmiech. Wokół chromych domów miasteczka, dziś już obcych, przędły się nikłe popędy starganego dawno współżycia...
Wychyliwszy się z wozu, spostrzegł nareszcie śmigłe korony topoli i rozpostarty między niemi, szeroki dach blaszany.
— Dalej nie pojedziemy, bo piachy — zauważył Pyć.
— Skąd pan wie?
— Mam zaszczyt często bywać u matki pana generała.
— Ładnie pan bywa u mojej matki! Niema co.
W rozwalonej bramie ogrodu nie spotkali nikogo.
— Niemcy zaczęli tę ruinę, a nasze wojska zrobiły resztę — objaśniał Pyć.
Barcz szedł prędko wąską, nisko owocowemi drzewami zarośniętą aleją. Przed werandą centralnego domu, ustawionego na czele mniejszych, w głębi rozrzuconych, drewnianych, nie było też nikogo.
— A gdzie matka urzęduje, panie Pyć? — pytał złośliwie, trzepiąc pejczem na szerokich kamieniach tarasu.
Zmąciły się myśli generała. Między kamienie bowiem, za ten długi czas rozłąki, wdało się zielsko zuchwałe, a pod balustradą pędy dzikiego wina rosły już żywcem ze starego brukowiska.
Czekał cierpliwie.
Na schodach ukazał się Pyć ze stróżem całego obejścia.
— Ady!... — Skulił się stary, rudy, oberwany kustosz erneściński. — Rany Jezusa Chrystusa!
Wiotkie uśmiechy przewinęły się przez twarz generała. Poczęstował stróża papierosami ze złotej papierośnicy — daru którejś dywizji.
— Gdzież to pani starsza?
— Ady! — rozmachnął się stary. — Z wszystkiemi dzieckami i młodszą panią w lesie.
Barcz kazał sprowadzić matkę. — Tylko nie mówcie kto! Niespodzianka. Najlepiej, że letnik.
Siedzieli z majorem na werandzie i czekali. Barcz z ulgą, spokojnie, w stokrotnych pokrzykach gospodarstwa. Jakże go kusił odpoczynek.
W zgiełku miasta zostawić oczernione imię. Jeszcze samemu hańby na przydatek dorobić. I rzucić im to wszystko, niech się cieszą...
Z za domu wyszły, prowadzone przez pastucha, cztery białe kozy.
Przypomniał się generałowi okres Robinsona Kruzoe, wyprawy żeglarskie i śniona kiedyś przy księżycu samotność.
— Idzie już matka pana generała!
Zdaleka, pod żebrowaniem słońca i konarów, machała ku synowi gałązką dziczki.
— Ładny letnik, — cieszyła się, — co za gapa ten mój stróż!
Uściskali się.
— Toś mi się pan nareszcie zasłużył, — chwaliła grzecznie Pycia, — to rozumiem, ale żeby nie dać znać?! Ani ja ubrana, ani tak bardzo co zjeść?! Drą tu ci chłopi z nas letników! Biorą, szelmy, drożej nawet niż w mieście!
Przy pomocy wyłonionego z kuchni „kocmołucha“ podano podwieczorek.
Przy stole opowiedziała synowi wszystko o Erneścinie. O rzece, że kąpiel w tym znakomitym „dopływie dopływu Wisły“ ma niezwykle zdrowotne cechy. O tramwajach, które, ma się rozumieć, nie dochodzą jeszcze, ale przeciągnięto je już, — nawet może to zasługa wojska? — o trzy kilometry dalej, więc jeszcze tych czternaście brakujących — to już głupstwo! O kozach, z których dwie na pewno są kotne. O kurach, o drzewie morwowem, z którego owoców możnaby sporządzać wino, żeby się ktoś do tego nareszcie wziął, — z pewnością co najmniej tak dobre, jak krymskie. Letnicy, jak letnicy. A o dzieciach...
Przerwała i spojrzawszy: na syna — O dzieciach to ci może sama Jadzia opowie? Ona tu teraz wielka gospodyni! Rano w ochronce, po południu, — przecież fabrykę swoją tu założyła! Nie masz pojęcia... Te grunta wszystkie, jeżeli, na psa urok, fabryka się rozwinie —
Łzy pokazały się w wybladłych, jakgdyby z barwy starego dębu uczynionych, źrenicach Barczowej: — Tylko jedno w tem całem naszem szczęściu puste miejsce: Że biedny stary — nie dożył.
Od strony lasu doniosło się aż tu, niby szczęśliwy, przez powietrze idący rozkwit jakowyś, — śpiewanie dzieci.
Matka klasnęła w dłonie.
— To już nasi wracają! Uprzedzam cię, Stachu... Zresztą nie wiem, i tak pewnoś do żony przyjechał, nie do mnie. Otóż pamiętaj... Jest z nimi pan Pietrzak. Klnę się na wszystko, nigdy sam do nas nie przyjeżdża. Zawsze z Jasiem. Zresztą, co mi tam wasze ceregiele!
Pobiegła naprzód, by uprzedzić synową.
Pyć zaplatał skręcone pędy dzikiego wina. Barcz, stojąc w pośrodku tarasu, patrzył na ścieżkę ku furcie.
Śpiew dzieci rozlegał się już koło żywopłotu. Niebieskie sukienki migały pośród gałęzi. Wkońcu, podobna do wielkiej kępy niezapominajek, ukazała się na trawniku gromada dziewczynek. Za nią Jadzia w białej sukni, Pietrzak, siejący wypchanemi połami miłosiernego frencza i Jaś w popielatej kurtce.
Dzieci, spostrzegłszy generała, zamilkły i przystanęły. Minęła je szybko Jadzia — i przed schodami:
— Ty? Ty?!...
Witał uprzejmie żonę, obu panów, nic poznać po sobie nie dając.
Zasiedli znów do podwieczorku, podczas którego rozmowa utykała niezręcznie. Barcz, czując ciągle na sobie głęboki, badawczy wzrok Jadzi, przeprosił towarzystwo. Miał do pomówienia z żoną.
Zarośniętemi ścieżkami prowadziła go powoli do domu, w którym było jej mieszkanie i, niestety dopiero w zarodku, ów krajowy przemysł lalek.
— To bywa tak, — mówiła Jadzia łagodnie w wielkiej ciszy pierwszych blasków wieczoru. — Wraca się, choć się może myślało kiedyś, nigdy już nie wracać...
Chciał mówić, uderzony sensem tych słów.
— Zaczekaj. Bo to jest doprawdy dziwne i zobaczymy, czy się sprawdza?... Wyobraź sobie — wiedziałam już ostatnio, że tak dalej nie może być. Że my się zobaczymy, że sam do mnie przyjdziesz. Miałam sen... Byłeś smutny w tym śnie. Miałeś troski, przejścia. A potem z nad dużej, czystej wody wołałeś do mnie tak mocno, długo. Woda — to list, — wiadomość. Tego samego dnia opowiedziałam to matce. Nie wspominała ci?
Już wchodzili do domu. Jadzia zatrzymała się na progu. Rumianą jej twarz osypywały promienie słońca matowym puchem.
— Tylko nie przelęknij się, bo u mnie jest fabryka i wszędzie klejem pachnie. Teraz zgodziłam nareszcie pomocnika, fachowca, tak że w przyszłości.
Lecz właśnie tu, na progu, w złowonnych smugach pokostu, przerwała się cierpliwość Barcza.
Zaczął krótko, wykładowym, algebraicznym sposobem. — Twoje sny nie były, niestety, bezpodstawne. Muszę stwierdzić, że opierały się na doskonałem wyczuciu rzeczywistości...
Uśmiechnęła się otwarcie.
— Miałem i mam jeszcze wielkie przejścia. Ciężkie, potworne zmartwienie. Które — ciął coraz dobitniej, — tobie tylko mogę przypisać...
Na którymś stopniu schodów, ogarnięta zdumieniem, zatrzymała się twarzą przeciw mężowi.
On zaś widząc, jak przez jej oczy przelatują blade porywy zdziwienia, wyłuszczał dalej: — Twoje kochane marjonetki, pomysły, projekty, sprawiają... Dziś już można powiedzieć, — sprawiły. Że jestem, moja droga, ni mniej ni więcej, — tylko oskarżony o kradzież!! O kradzież publicznego grosza. Rządowego papieru, który na spółkę z panem Pietrzakiem, „misjonarzem“, — raczyliście byli brać za niższą od rynkowej opłatą, dzięki niejakiemu Rasińskiemu.
— Stach, upamiętaj się! Co ty mówisz?! Przecież płaciłam, ile żądali! Poprostu, — ależ słuchaj!! Poprostu brałam stamtąd dlatego, żeby, — jakiś ty dziwny... Żeby, — kiedy już wszystko między nami było zerwane... Żeby jeszcze jakiś związek... Jakąś bliskość między twoją pracą a mną... Coś najmniejszego już... —
Cofała się schodami pod górę.
— Oczywiście, — nastawał, — coś najmniejszego, z czego jednak wyszło złodziejstwo! Bogobojne to złodziejstwo odrobić się nie da. Ale pragnąłbym, moje i twoje życie mając na względzie, rozumiesz? — Życie!! Pragnąłbym dowiedzieć się, jaki stosunek współpracy, czy „spółki“ łączy moją żonę, dziś jeszcze panią generałową Barczową, z panem „misjonarzem“ Pietrzakiem?! Notorycznie znanym szpiclem...
— Nieprawda, Stach! To potwarz, plotka, oszczerstwo!... Ależ — Pietrzak — coś podobnego —
— Tak, — krzyczał Barcz — ciebie to może wkońcu nie obchodzić, ale ja, jeśli dobrze pójdzie, życiem to przypłacę, honorem, — wszystkiem!!
— Ręczę ci, Stach, — błagała go, wielkim rzutem rąk wszystką obecność mroku biorąc na świadka, że to nieprawda... — Pietrzak —
— Nie ręcz, nie ręcz! Mogę ci z całkiem autorytatywnego źródła oświadczyć.
— Z jakiego? — Dźwięczny śmiech wionął przez twarz Jadzi. — Autorytatywnego? Nawet wymówić nie sposób. Przecież nie przypuszczasz —
Zarzuciła mężowi blade ręce na ramiona.
Odbił je: — Właśnie myślę, czy to głupota tylko, czy zbrodnia?...
— No więc — powiedziała Jadzia szeptem — chyba głupota, tylko głupota, kochany! Na równej drodze, w biały dzień —
— Ale dla mnie za drogi jest ten twój biały dzień — krzyczał, — za droga głupota, która życie mi łamie!!!
Miał jeszcze mówić, lecz Jadzia zniknęła mu z oczu. Drzwi zatrzasnęły się za nią. Słyszał, że wpadła do kuchni i roztrąca jakieś garnki. Po chwili rozległ się stamtąd krzyk tak straszliwy, że przejął mury willi i poniósł się przez obejście, aż echa go rzuciły o las daleki.
Barcz stał niezdecydowany, nie rozumiejąc, co się stało. Oprzytomniał dopiero wobec pętaniny hałasu, wznoszącej się szybko po schodach.
— Co to jest?! Co to jest?! — Opadli Barcza w sionce Jaś, Pyć, Pietrzak, matka.
Pietrzak, rozsunąwszy zebranych, skoczył do kuchni.
Tu, wierzgając czarnemi pończochami poprzez zmięte fałdy spódnicy, do pasa prawie odsłonięta, tak, że widać było kurczowe szamotanie się ud w białej koronce majtek, wiła się Jadzia na podłodze. Jej rozrzucone włosy targały się wśród skorup garnka, którego treść płynna i gorąca zalewała policzki, skronie, usta.
— Papier topiony — szalał Pietrzak — lała papier topiony na twarz! Help!! — Help!! — Help!!



VII
GRA O GŁOWĘ

— Ratować! — Ratować! — Ratować! — powtarzał Pietrzak. Szukał na półkach, w kupce gipsowych odlewów, w szufladach stołu, za piecem, pomiędzy spłoszonemi karaluchami, lekarstwa, ratunku, pomocy.
Przez drzwi szedł nieprzerwany jęk Jadzi. To płynął strugą donośną, to się mącił i ustawał.
Każda nowa fala tego krzyku poganiała Pietrzaka.
— Ratować, ratować!! — Nic nie znalazłszy, ukląkł nagle w pośrodku kuchni. Zbierał z podłogi rozbite czerepy garnka.
Masa papierowa już ochłodła. Pietrzak zbierał ją ostrożnie skorupami, gdy oto palce mu się zaplątały w pęk długich włosów, przywartych do stygnącej papki.
— Ratować, ratować! — skuczał z twarzą ukrytą w umazanych dłoniach.
Otwarto sąsiednie drzwi. Z rzutkiego prostokąta księżycowej poświaty wystąpił Barcz.
Pietrzak zaszedł mu drogę: — Taki garnek... Tu jej włosy...
Barcz odsunął go.
Lecz Pietrzak, tuląc policzki do zimnych sznurów: — Co będzie — pytał, — co teraz będzie?...
— Odczep się pan!
Redemptorysta, skoczywszy ku drzwiom, między kuchnią a sypialnym Jadzi, zaszczekał: — To ty się odczep! Ty!...
Już nie było generała, a szczekanie miotało się jeszcze.
— Ciszej...
Pietrzak umilkł, nieprzytomnie patrząc na Pycia.
— Pan tu jest, majorze? Pan tu jest?...
— Jestem.
— Ja nie mam już sił... Wcale... — skuczał Anglosas, chowając głowę na wąskiej piersi oficera. — Ach, — bracie!
Weszli do pokoju Jadzi. Pietrzak rozwierał przymrużone powieki, w miarę zaś patrzenia, palce jego wpijały się w plecy Pycia.
— To już nie Jadzia...
Pod kołtunem włosów wyrosły jej na czole wodniste kule. Na oczach niby ptasie jajka, leżały gładziutkie bąble; między oczyma a brodą działo się coś straszniejszego, niż, żeby miotłą tę twarz rozmietli.
Spuchnięte nadmiernie nozdrza nie oddychały prawie. Czyniły to, grube jak poczwarki, nieruchome wargi, figlując pod bańką nosa głosami skąpego powietrza.
Pietrzak zaczął ryczeć na całe gardło. Właśnie wchodziła stara Barczowa z malutkiem pogotowiem swej domowej apteczki na tacy. Pyć skoczył redemptoryście na plecy i wepchnął mu pięść w rozwrzeszczane usta.
— A co matka robi, — jęczał już cicho Pietrzak. — Co robi?
— Gulardową wodę przykłada.
— Nie ta woda. Niedobre. Nie ta woda... — Powtarzając mimowoli wszystkie ruchy Barczowej, pochylił się nad łóżkiem: — Rośnie — rośnie...
— Puchnie — poprawił Pyć.
— Rośnie — puchnie — rośnie...
Chora, po położonym na twarzy okładzie, zaczęła jeszcze głośniej narzekać.
Figielki skąpego powietrza urwały się, a na kulisty obrzęk nosa wspięło się wołanie: — Mamo... Mamo...
Pietrzak głaskał starą Barczową po rękach, pieszczotami przekupywał: — Nie ta woda... Nie ta woda... Mamo, nie ta woda.
— Ta! — żachnęła się matka. Lepiej sprowadź pan doktora. Jaś dotąd nie wraca!
Pietrzak zbiegł cicho ze schodów i pędem między owocowemi drzewami, obok topoli, — przez piaszczyste łachy, gdzie zostawiał był zawsze pod budką swój samochód.
Wóz ruszył z miejsca, a Pietrzaka, jak za całą wojnę raz czy dwa, opadła nagle ze wszystkich stron jasna przytomność całego jego życia. Windy, — farmy, — drogi, miasta. I wysokie okna Department of Intelligence... Które pod temi samemi gwiazdami Wielkiego Wozu nocy czekają zawsze nowych wiadomości.
Zatrzymali się przed domkiem, naprzeciw apteki. — Doktora niema, — Pietrzak dał adres, pogroził, obiecał, wypytał się o najbliższą miejscowość.
Ruszyli naprzełaj polami.
— Nie ta woda, mamo, nie ta woda, — buczał na poduszkach bezradnie.
Auto utknęło w piachu. Wyciągnął zamszowy worek, przywieszony na piersi, w którym nosił tajne papiery i grube banknoty. Wyczuwszy znaczniejszą sztukę, wsadził ją szoferowi za kołnierz.
— Prędko, naprzód. Ta miękkoszcz... Ta miękkoszcz! — przeklinał, gdy wóz raz za razem wpadał w puszyste koleiny drogi.
Motor kichnął — i zamilkł.
Stali na rozległych polach, po których srebrną mgłą kurzył blask księżyca. Niebo się rozcieńczyło w głębokościach nocy, gwiazdy ponikły.
— Miękkoszcz, miękkoszcz, — syczał Pietrzak. Wściekła rozpacz go uniosła. Zaczął walić szofera naoślep, po głowie, ramionach, szyi.
Wrócił do Erneścina piechotą. Psy go po drodze napastowały. I jacyś strażnicy. Lecz już nie oganiał się wcale, mieląc jedno i to samo w łatanych złotem zębach: — Nie ta woda. Nie ta woda —
— Nie ta woda, — tłukł głową o podmurowanie willi. — Nie ta woda, — modlił się w pokoju Jadzi, ciągnąc starą Barczową za rękaw.
Nie zwracała na niego uwagi, pracowicie zmieniając okłady.
Twarz Jadzi rosła coraz wyżej i szerzej. Tak wysoko, że Pietrzak aż oddech wstrzymywał.
Świt minął i skosy słońca szły już przez rosę, gdy zjawił się upolowany przez Jasia doktór z miasteczka.
Opowiedzieli mu wszystko na dole, przed werandą.
— A robiono dotąd? Gulardowa woda? To źle! Jeżeli też i oczy, — to się przecież sole strącają. Najlepiej oliwa, — prosta oliwa. Oleum olivarum, — zaśpiewały nad trawnikami czerwone usta doktora, — oliwa z wodą wapienną!
Barczowa z doktorem poszła na górę. Zostali we dwóch — Pietrzak i Pyć. Usiedli niedaleko na trawie, oczekując „wyroku“.
— To jest, to jest, — powtarzał Pietrzak.
Oblana słońcem twarz majora wydała mu się tak bezkrwista. Spłowiałe włosy ćmiły lichym fioletem, a w oczach nie widać już było spojrzenia, lecz jakby lotny kurz. — To jest straszne — zwierzał się Pyciowi — bo dlaczego?... Czy to Barcz coś jej może powiedział?...
— Idjota pan jesteś — przerwał niecierpliwie major.
— Więc dlaczego? — Chwycił Pycia za ręce i przykładając je sobie do policzków: — Ale nie będzie bez twarzy?... można zaszczepić... swoją skórę oddam! Przyjmie się. To robią... I u nas, i w Paryżu i pod Hamburgiem —
Pyć jednak, posunąwszy palcami przez policzki Pietrzaka: — Kiedy pańska skóra niedobra. Dziurkowana. Ospowata.
— Niedobra?...
Umilkli. Pyć drzemał, patrząc przez wyleniałe rzęsy na stroskaną twarz „przyjaciela!!“ Jęła się kurczyć, rozprężać. Wtem nasycona radością, zadrżała...
Grube palce Pietrzaka rozchyliły pospiesznie bluzę, koszulę i pukając w zamszowy szkaplerz, — niby serce malowanych świętych płomieniem, — otoczony rudemi skrętami zarostu: — Pieniądze... Duże, każde zapłaci się za nową skórę!
— W tym portfelu? — spytał Pyć. — Wyciągnął ręce.
Brzegi koszuli zsunęły się natychmiast... Z ust Pietrzaka wykręcił się ostrożny śmiech: — Nie można...
— Cóż pan tam nosi? — Pyć zdawał się zasypiać nieomal. Lecz oczy jego pilnie czuwały na skrajach koszuli.
— Co ja tam noszę?
Spojrzenia ich skrzyżowały się raptownie.
Nie rozczepiali ich, wytrzymując do końca...
— Nic nie noszę — westchnął wreszcie Pietrzak.
Niespodziana radość go porwała. — I u nas są zdrowi ludzie, gwarantuję. Aeroplanem sprowadzę. Można zawsze kupić skórę... Krew doskonała, — mlaskał, niejako smakując już tę krew najlepszego gatunku. — Wstrzyknie się. Wstrzyknie!... Skórę można zaszczepić!
Wracał doktór.
— Czy oczy nie ucierpiały? Czy blizny?... Czy bez zawikłań to wszystko przejdzie, przewidzieć nie mogę, — obwieszczał pogodzie dnia. — Podobno także coś z nereczkami? W każdym razie karetka, którą na odpowiedzialność pana Jana zawezwałem z Warszawy, nadjedzie wnet. I wypadek przykry i osoba tak znaczna. — Doktór łysnął ku słońcu złotą kopertą zegarka.
Pomagali przy chorej Jaś i Pyć.
Pietrzak miejsca sobie nie mógł znaleźć.
Nie, — że twarz wciąż rośnie... Bo nie widać już tego było z masy białych bandażów, w których, ciemniejsze, niż szpara w skarbonce, syczało podłużne miejsce ust. Lecz, — że jakby się teraz zrobiło tej Jadzi bezliku, — na pólkach, szafach, pod stołami, małej, białej, z tak samo za dużą głową, jak te porozrzucane wszędzie laleczki.
Z głową niedopieczoną, tłuszczem posmarowaną.
Pietrzak uciekał od tego widoku i dawał papierosy obsłudze pogotowia.
Polish folklore, polish folklore, — kluczyło mu w piersi bez sensu.
Nareszcie wsunięto chorą do karetki.
— A teraz my — prosiła stara Barczowa, szukając oczyma auta Pietrzaka.
— Otwarte. — Może kurz? — wtrącił oględnie Pyć.
— Kurz? — Panie, co tu kurz? Chciałam z synem pogadać o odszkodowaniach, wojsko nasze tyle mi zniszczyło... No i mam odszkodowanie!
— Nie ta woda — jęczał Pietrzak, gdy w smugach pyłu pędzili za karetką pogotowia. — Nie ta woda. Mówiłem!
— Przestań pan, — zgniewała się stara. — Bo jeszcze i to...
Sama możliwość konkurencji między tym oto kryplem, a synem obrażała Barczową. Stach nie pilnował żony, myślała w huku trąby zganiającej z gościńca krowę, — ale to dlatego, że dzieci nie mieli...
Na dnie rozważań matki ocknęło się nieśmiałe zadośćuczynienie: Jeżeli nie mieli dzieci, to tylko z winy Jadzi. Jakaś wada organiczna. I gdyby teraz... To może znów kiedyś, jeszcze raz życie swe nawiązując, Stach.
Poskromiwszy tę myśl, — rozpłakała się.
Natomiast w lecznicy, gdy oparzoną windowano do pokoju, a lekarze dwuznacznie wzruszali ramionami, — okazała Barczowa „hart i srogość“ wobec Pietrzaka, który lepił się głośno do linoleum długich korytarzy.
Konsyljum po południu, ze specjalistą. Żyć chora będzie... Dopiero, gdyby jedna trzecia część powierzchni ciała była oparzona. Naturalnie, ręczyć nigdy nie można. Teraz w pierwszym rzędzie, — oczy.
Nie chciało się to mieścić w głowie Pietrzaka. Wynalazłszy doktora, który umiał po angielsku, gadał jednym tchem o skórze, — że się to robi, Londyn, Paryż i pod Hamburgiem. — Ale oczy?!
Przerwała mu stara Barczowa, zaniepokojona możliwością jakichś nieodpowiedzialnych zwierzeń. Skupiwszy tedy na sobie wszystkie oznaki współczucia doktorów, umawiała się o cenę.
Zapewniono, że wszystko będzie dobrze i że z łatwością dojdą do porozumienia. — Gdyby szanowna pani chciała więc, po takiej nocy odpocząć —
— Matka nie odpoczywa w takich razach, — powtarzała swą odpowiedź jeszcze w tramwaju, po drodze do syna. Stach jest surowy, gwałtowny, ale ma serce swego ojca: dobre, miękkie. Jeżeliby stało się nieszczęście, — czy wytrzyma biedne serce Stacha?
Broniła syna zawczasu przed ciosem, poświęcając jedno drugiemu, — chore zdrowemu.
Bo co on ma, — litowała się, zmieniając odzież na dole, w stanisławowskiem skrzydle.
Cierpki uśmiech matki obejmował małą amfiladę pokoi i niebieskie prawie od słońca gałęzie kasztanów za oknem.
Co on ma, ten wielki urzędnik, bohater i wódz, za to wszystko? Dwóch ordynansów, mieszkanie, żołnierski wikt, od święta uroczyste obiady bankietowe z kuchni restauracyjnej. A i tego nie przełknie spokojnie, bo na końcu mowę jeszcze powiedzieć musi, w jakimś obcym języku, z pamięci.
W cierpieniu nad nieszczęściem Jadzi krzywda Stacha stanowiła jedyną osłodę Barczowej. Pod wpływem tych rozważań radość prawie owiała ją na schodach Sztabu, prowadzących do syna.
Aż tu dolatywał kiepski zapach sztabowej menaży.
No proszę, — potwierdziła sobie, — oto, jak żywią wielkiego człowieka za jego pracę i genjusz.
Przyjął Barczową Przeniewski, świeży, biały, umyty, jakby w mleku wyprany. Posadził ją drzed honorowym stolikiem i, niby przedmiot drogocenny, odstawiwszy wbok ostrożnie grubą, kościstą swą nogę, jął rozmawiać.
— To pan nie wie?
— Cóż mam wiedzieć, dlaboga? U nas tu wszystko normalnie. Pan generał urzęduje, — właśnie major Pyć jest teraz. — Z zaokrąglonych warg wylepił okrągłe kółeczko uprzejmej ciekawości.
— Więc pan nie wie? Jadzia, okropne oparzenie, — już teraz w lecznicy. Dziś w nocy. Muszę widzieć Stacha...
— Ależ naturalnie — zestroił spłoszone podrygi Przeniewski — zaraz —
Upieścił ręce Barczowej, obciągnął bluzę i przedefilował do gabinetu generała.
— Matka pana generała — zameldował.
Z obu stron jednak, od Barcza i Pycia, dostał takie spojrzenia, że cofnął się natychmiast.
— Przerwano panu — chrząknął generał.
— Tak jest, panie generale.
— Więc proszę, słucham. — Barcz poprawił się na krześle. — Bo, majorze, pan sam posunął rzeczy tak daleko, że moje prywatne sprawy muszą być treścią nieomal że służbowego meldunku.
Pyć przeczekał z oczyma utkwionemi w okno. Dopiero po długiej, dręczącej ciszy zaczął swą relację rzeczową, naukową poniekąd, taką, jaką składa przełożonemu szef sztabu o operacji, którą dysponował, która się udała, lecz w której zginął bardzo cenny dowódca linjowy.
Ze słów Pycia wypośrodkował Barcz, że Jadzi właściwie już niema! Pozostają blizny i kalectwo.
Mała, żałosna szopka — kiedyś do wielkiej drogi przytulona, — dziś rozbita.
Pyć z notarjalną drobiazgowością streszczał horoskopy doktorów.
Kiedyś przytulona, — dziś rozbita...
W takt foremnych słów majora wynurzył się z piersi generała nieomal, że śmiech. Lekki, swobodny, jawiony bezkłopotliwym nawrotem z rzadko dostępnej nieprzytomności.
Pyć wciąż jeszcze opowiadał. Nagle przerwał.
Na policzkach Barcza, na wypukłych guzach jego matematycznego czoła perlił się pot. Lecz i z riktusów majora, przez brodę aż za kołnierz, spływały nikłe ślady połyskliwej wilgoci.
Patrzyli wzajem na siebie — straszliwie znużeni.
Barcz podniósł się z krzesła: — I nacóż się to wszystko przyda panu, majorze?... Ta cała „świętość“ mego prywatnego życia?
— Mnie? — dmuchnął Pyć przez roziskrzone od słońca powietrze gabinetu. — Mnie osobiście na nic. Panu generałowi się przyda. W procesie Rasińskiego z N. W. T. S-em. Kto weźmie teraz na swą odpowiedzialność japońskie bohaterstwo pana generała? Że w celu osłabienia czujności szpiega, — żonę własną poniekąd poświęcił...
— Co pan pleciesz?!
— Japońskie bohaterstwo i wielką pana generała cnotę. Po procesie zaś, w którym wszystkie zarzuty N. W. T. S-u upadną, — wraz i autorów pociągając... Będzie można „zato“ zbudować solidne, poważne zjednoczenie. Cóż my, panie generale?... My — osobiście? My — nic. My — tylko naprzód. Naprzód, — naprzód...
— A jeżeli, panie majorze, — cedził Barcz nieznanym sobie dotąd wdziękiem podstępnych uśmiechów, — jeżeli żona moja umrze?
Żółta twarzyczka Pycia rozpogodziła się, okrągłe źrenice wezbrały bladem złotem dziecinnej naiwności. — Umieranie? To już nigdzie nie należy, panie generale. To już całkiem co innego. Inny resort. Ani nie tu, — ani nie my, — ani nigdzie. My — prószył szaremi wargami — cóż my? My naprzód — naprzód — naprzód.
Gadanina ta podnieciła Barcza. Znów urzędował przykładnie. Mógłby był wszystkich referentów całej armji przepędzić przez swe biuro i każdemu potrafiłby dziś wytknąć zasadnicze błędy. Czemuż nie było dziś posiedzenia Sejmu? Czemuż dziś nie odpowiadał na jakąś zjadliwą interpelację? Niestety, ważne posiedzenie miał dopiero wieczorem.
Lecz oto już wcześniej zatrzymał się obrót tej znakomitej jasności widzenia: nastała głucha niespodziewana cisza... Wyłoniła się z niej schludna, uboga myśl, którą Barcz powitał z rozrzewnieniem, głośno:
— No naturalnie...
Więc jechał — „tam“. Wstąpił nawet po kwiaty i dopiero w automobilu przypomniał sobie, że kupił białe chryzantemy.
Do lecznicy zajechał powoli. Lekarze przyjęli generała uprzejmie, — z pewnym odcieniem koleżeństwa.
Jako jeden z wodzów armji, był przecież wybitnem źródłem tylu wypadków chirurgicznych!
— Prosiłbym — dyktował dwom białym „medycynalnym“ kitlom — żeby mi bez ogródek powiedziano wszystko.
Dwie pary złotych okularów schyliły się rozumnie.
Dla uprzystępnienia rzeczy zamienili generałowi dany wypadek na działanie miotaczów ognia. Różnicę zdołano szybko odcedzić i wypadek utrzymał się na wyżynie porównania.
— Jeżeli pan generał życzy sobie —
O tak, naturalnie, chciał koniecznie odwiedzić chorą!
Idąc po schodach, uświadamiał sobie, że nie sprawia mu to wszystko zbytniej dywersji. Z czasu objazdów frontu i krzepienia rannych znał tak dobrze te samarytańskie spacery przez pokostowane korytarze, zawsze w towarzystwie takich kitlów.
Dopiero, gdy w uchylonych drzwiach odnośnego pokoju nie głowę oficera zobaczył na poduszkach, lecz podobny do wysoko ubitej śmietany turban bandażów, — zatrzymał się w półkroku.
Doktorzy chcieli iść usłużnie naprzód. Powstrzymał ich rękawiczką.
Drżał ze strachu, drepcząc po linoleum podłogi. Nakoniec zacisnął klamkę i cofnął się.
Lekarze z obu stron przystanęli, tłumacząc znów rodzaje i stopnie oparzenia.
Słuchał, szalonemu ulegając złudzeniu: Jakgdyby to on sam, przemieniony w białe kitle, tłumaczył obcej, obojętnej lalce generalskiej, stopniowaną parzącem cierpieniem teorję dalekich, śliskich, prostych ram.
Nie wrócił już dziś do pracy.
Pojechał do domu.
Czekało go tu doskonałe zajęcie: Przygotowywanie dla armji regulaminu. Właśnie wchodził na górę z wiązką tych nie oddanych w lecznicy chryzantem, gdy mu zabiegła drogę matka.
— Zaraz tam idę znowu — wołała w natchnieniu cierpienia, — zaraz wracam. Ale powiedz, Stachu, — dlaczego?...
Ofiarował jej miotełkę białych kwiatów. — To się przynajmniej mamie należy za tyle, — nie dopowiedział.
Przejęta łaską syna, widząc, że znów siada za biurko i niby pracować ma, a przecież, — żal się Boże! — Więc powiedz, o co jej poszło?... — Zgięciami dłoni żeglowała przez chwilę nad głową.
— Czemu mama, — odpowiedział po czasie, — zamiast tu siedzieć, nie idzie do lecznicy? Byłem tam i nie mogę powiedzieć, by roztaczano nad chorymi specjalnie czułą opiekę.
Sama nie wiedziała, poco tu siedzi jeszcze? Naturalnie, że na myśl o chorej ściskało ją w dołku. Ale może syn powie nareszcie to, co mu zdejmie ciężar z serca? Bo bez tego nigdy już może nie będzie mogła go kochać po dawnemu.
Ubrana do wyjścia, zawróciła znów od drzwi. — Przestań, — krzyknęła, — przestań z temi pracami! Mów mi tu zaraz, wszystko, co wiesz! Wszystko, jak się należy przed matką. Ja się nie boję. Powiedz, dlaczegoś doprowadził ją do tego?!?...
Nuda zaległa w oczach Barcza, a usta rozciągnął gorzki uśmiech cierpliwej obojętności. — Ja doprowadziłem? — Ja?
— Przed matką niema tajemnic. Nie wyjdę, póki nie powiesz. Nie dam ci tak cierpieć, — ale sama też.
— Mamo — głos Barcza nabierał pewności — to przecież historja, jakich miljony. Ostatecznie spytałem żonę, jaki stosunek zachodzi pomiędzy nią a panem Pietrzakiem. No, — i ma mama...
Odeszła do jadalni, zrzuciła okrycie.
— Bo mamie zdawało się, że jeżeli razem z Pietrzakiem Jaś przyjeżdża, to już wszystko w porządku?!
Ręce jej opadły. Przesiedzieli w trudnych rozważaniach do zmroku.
Już ustał szum drzew, niebo zgasło, ciemna gotowość nocy wyglądać jęła ze wszystkich kątów.
Barcz pozapalał światła, ordynansowi kazał przygotować samochód do wieczornego wyjazdu i zaczął się przebierać.
Charakterystyczny łomot zginanego gorsu koszuli. Zgrzytanie kołnierzyka.
Nagle zaszeleściło na schodach i, nim się obejrzeli, poleciał przez amfiladę dźwięczny głos kobiecy: — Niesłychane, — oburzające!
Generał, jak był w spodniach i koszuli, skoczył naprzeciw. Serdeczny, jedyny, żywy znak czyniąc rękami, potwierdził.
Zdało się Barczowej, że nigdy tego znaku nie zapomni. Wyszła z framugi.
— Panie się znają? — uprzątał generał formalności, — pani Drwęska.
— Ależ znamy się, tylko jak ty, Stachu, przyjmujesz panią?!
— W koszuli, w koszuli, obojętne, — żachnęła się Hanka. — Proszę pani — dlaczego, dlaczego? Nieszczęśliwy wypadek? Ale przecież to u pani — na letnisku?!
— Od nikogo niezależne — podchwyciła Barczowa, — wypadek z laleczkami. — Schowawszy głowę w łopatki, prawie bez pożegnania wyszła.
— Niema matki? — Generał wracał do salonu już ubrany. Przeprowadził Hankę do gabinetu.
Wyrwała mu się po drodze.
— Jak mogliście do czegoś podobnego dopuścić? Zdrowie, życie, — tłukła w stół, ściągając zarzutką na podłogę jakieś skrypta, — widziałam, wracam z lecznicy.
— Uspokój się, — mitygował — zdejmij rękawiczki, usiądź.
— Wybuchnęła: — Potem ci taki okazały matador powie — „Zdejmij rękawiczki, usiądź!“ Czy nie mam racji? Praca, — cnoty. Leży to tam, w lecznicy, popalone, — poparzone...
Ukląkł blisko. Złożyła czoło na srebrnych balaskach generalskiego kołnierza. I z dziecinnem westchnieniem: — Powiedz, dlaczego? Kto?...
— Kto? — Ja. — Czekał na jej spojrzenie. — Aż nareszcie wpłynęło w jego oczy, z ciemnozłotych rozszerzonych źrenic Drwęskiej, gorące, żywe.
— Bo jeżeli, — pytał — dla jakiegoś człowieka niema miejsca na świecie?...
— Nieprawda, Stach. To nonsens. Tak się nigdy nie dzieje.
— Zresztą formalnie, — ja nic. Ale przed tobą — pozwalam sobie na szczerość. — Zabrakło miejsca dla Jadzi. Chcę teraz nakoniec odpocząć i gdzieś być nareszcie u siebie w domu.
— Wstrętne.
— Bynajmniej. — Nie oszczędzając już niczego, prócz sprawy z Pietrzakiem, wtajemniczył Drwęską w cały układ „równowagi“. Mała szopka, — wielka droga. I Pyć. I Rasiński. I zjednoczenie. I Krywult. I Dąbrowa.
— Ależ to głupstwa!
Nie pozwolił jej skończyć. — Bo czy poza małe, ciepłe życie człowieka, gdzieś dalej — warto, czy nie? Tego nikt nie wie... I to już nie targi, nie kontrakt, — lecz los.
Roześmiała się lekceważąco: — Głupstwa, — nie los. Masz, wczoraj w zębach przyniósł mi kawałek naszego „losu“ Krywult! Konto marszrut z biura Rasińskiego. Spaliłam i niema. Z dymem poszło. A ta nieszczęśliwa, — za jakieś ceny starego papieru. Los? Bierze się, co się chce, — potem za drzwi się wyrzuca.
Poczucie siły i energji napełniło Hankę nową dobrocią. Pochyliła się nad kochankiem. — Nie nadążasz, mój kochany, skoro „losy“ cię dręczą. Los... Koniecznie chciałbyś, — żeby ci, bodaj mimochodem — przebaczono?...
Twarz Barcza jęła drżeć.
— Jakże przebaczyć, mój drogi?! Można współczuć, jeszcze więcej kochać, można się jeszcze tkliwiej opiekować —
Ta opieka najwięcej Hance obiecywała szczęścia — stwarzając nowe „koleżeństwo niedoli“. Teraz dopiero okaże się, czem były „czarne skarby podłości“ i gdzie prowadzi miłość, nędznie poczęta, lecz w cierpieniu istotnem hartowana?
Hanka zaczęła własną grę... Pietrzak, nie Pietrzak, Pyć nie Pyć, zjednoczenie, nie zjednoczenie.
Położyła się „zasadniczo“ do łóżka. Zamówiwszy sobie u modnego doktora potrzebny nieżycik i stosowaną anemję, — jęła ordynować...
Uznała, że wszystko winien ratować Dąbrowa. Nie było to chyba nic trudnego, skoro mu tak zazdrośnie wszędzie „Sejmem pachniało“... Można z niewielkim zachodem przyczynić zawiedzionemu generałowi trochę akcyj, czy parcel, czy udziałów.
W tym celu wytelefonowała sobie „chora“ Pesteczkę.
Przyjechali oboje. Pesteczka ześrodkowana w bieżących sportach sezonu, Przeniewski, zionący dobrze wychowaną radością.
Podczas gdy zrywał kwiaty z klombu, — panie omówiły „rzecz“.
— Haneczko, przecież wiesz, że nawet, jeśli nie dla mnie, to dla ciebie, papa zawsze...
Hanka rozpoczęła więc blokadę Dąbrowy. Lecz gdy się nareszcie dobiła telefonem, odpowiedziało jej w słuchawce ordynarne zniecierpliwienie.
Tego samego dnia widziała się z Rasińskim.
Pisarz pienił się, rzucał.
— Stoję pod śledztwem, — nie wiem za co? A skutki tego w prasie już są. Już idzie atak, narazie bez mego nazwiska, ale już idzie!
Miał wycinki w portfelu i we wszystkich kieszeniach munduru.
Drwęska podała mu kieliszek wermutu.
— Zabrali mi wszystkie książki, konta, bez spisu, — ten gudłaj Fedkowski —
— Bez spisu? — Hanka podniosła się na łóżku.
— N. W. T. S. wszystko „na wiarę“ robi. Krywult, Wilde, Dąbrowa, — hipopotam, rekin i młockarnia. I rzeczoznawca Kwaskiewicz! Wstrętny Shylok, który teraz, w oczekiwaniu skandalu, puszcza nagwałt moją, tak długo mrożoną powieść... Mój biedny funt żywego mięsa. A podpisuje to wszystko nasza gwiazda — generał Barcz!
Drwęska nie słuchała już. Skargi nie należały do rzeczy. Do rzeczy należało, że N. W. T. S. księgi bez spisu wziął, zatem, że możnaby poprostu jedną z nich „zgubić“, a nie stronice wydzierać.
Jedną księgę, — lub dwie? W sprawie marszrut, — a także papieru Jadwigi!
Hanka koniecznie pragnęła ratować cześć biednej żony generała Barcza.
Spróbowała porozumieć się z Wildem.
Pośpieszył, przybiegł, przybył, skromnie przygrzał wąski kąt taburetu, — lecz powiedzieć? Rude kropki jego maleńkich oczu nic nie pamiętały.
Tak samo do żadnego ładu nie mogła dojść z Kwaskiewiczem.
Wydawca nie spodziewał się, że jego tyloletnia akcja wydawnicza zarobi mu na smutny poniekąd zaszczyt „bycia rzeczoznawcą“.
— Nie o to, że w sprawie jednego z autorów. Bo zawsze broni się człowieka. To jasne! Czemże ja go mogę bronić — uśmiechał się pod wieszczą aureolą siwizny — mogę go bronić jego dziełem. Pani wie? Wydajemy ostatnią powieść Rasińskiego!
Hanka postanowiła szukać wyjścia od innej strony.
Do łoża boleści zawezwała Krywulta.
— Nieładnie, bardzo nieładnie — huczał, zasiadając ciężko na wątłym atłasowym taburecie indagacyj. — Tyle kwiatów odrzucić, tyle listów nieotwartych odesłać. Konto marszrut wzięła, wydostała, spaliła, — i na tobie! Precz. No a teraz, — jaka jeszcze próba?...
— Już chyba żadnej, generale.
— Konto wydał — słowo honoru położył —
— To chyba nie ulega żadnym próbom, generale.
Pod opiętym frenczem wodza przegniotły się wały tłuszczu, małemi fałdami występując aż za mankiety rękawów.
— Nie ulega, pani moja, ma się rozumieć, że nie ulega! Nazwisko Drwęska spokojne pod pieczęcią człowieka honoru.
— Onoby było spokojne, generale, gdyby się już raz dowiedziano na posiedzeniu N. W. T. S-u protokolarnie, że panu Wilde nie kartka wyleciała, lecz że całą książkę zgubił...
— Przyjdzie czas, przyjdzie posiedzenie i Wilde zgubi... — Krywult usiadł znów nieruchomo. — Nazwisko Drwęska może być spokojne. Ja, dziś znowu przez panią zapotrzebowany, pytam sam siebie, dlaczego ono jest ciągle niespokojne?
Hanka nie odpowiedziała, ruchem ramienia zsuwając koronki.
Krywult przywarł oczyma do nagiego konturu jej ciała. Po chwili zaś, niby zwycięzca na splątanej gardzie, składając ręce na zarysowanych pod kołdrą stopach Hanki: — Ono jest niespokojne, bo właścicielce nie o nazwisko, a o czyjąś głowę się rozchodzi. Szeroko się rozchodzi, — szeroko. O głowę.
— No to wygraj pan tę głowę ode mnie. — Wyszczerzyła ku niemu równe rzędy zębów. — Grasz pan o głowę czyjąś, a sam swoją tracisz... Pośpieszyło się panu, wodzowi herbowemu, słowo honoru dane, książka z kontem będzie zgubiona — Hanka wymachiwała triumfująco — i jakże grać o głowę?
Rozplecione szybko ręce Krywulta gładzić jęły zarys stóp Hanki.
— Ogień sam, ogień, — ciągnął wódz — ogień, hazard.
Przyniknął do kołdry i wysuniętemi wargami syrpiąc zieloną powierzchnię atłasu: — Wielki mój hazard — pani Drwęska.... Prześliczna! Słowo dał, konto dał i już o głowę nie zagrasz. O całą już nie zagrasz. Ale o pół, naprzykład? Jedno pół głowy, — marszruty pani Drwęskiej. No, drugie pół? Druga księga, — przychodu, rozchodu... I tam, właśnie — papier pani Barcz, wzięty na te fabryczki czy laleczki, — wykazany będzie.
Podniósł się z taburetu, aż chrupkie kostki krzesełka zakrakały. I znów świecąc wszystkiemi przełęczami kontuszowego oblicza: — Pani mówi, z panią Barcz straszny wypadek. Brzydka rzecz — straszne wypadki „ustrajać“ w czasie śledztwa. Naco takie wypadki?...
— Barczowa ślepnie! — krzyknęła Hanka, — mówić wcale nie może. Jeżeli Krywult, dżentelman prawdziwy... To wobec takiego cierpienia powinienby —
— Sprawiedliwość poczeka, — motał wódz proste promienie zachodu na krągłe ruchy dłoni. — Chyba, żeby i tu — pani sama... Dla Barcza... Mojej łaski prosiła. Mojego miłosierdzia?
— Nie łaski, nie miłosierdzia, — wołała w pasji.
— Jutro — odpowiedział radośnie Krywult, — i jutro okaże się moje miłosierdzie — huczał, a śmiech jego szeleścił w korytarzach, tarł się o ściany, niby suche, w ciasnocie trącane osty.
— Znaczy, jutro te sprawy rozegramy, — oświadczył Krywult Wildemu, wróciwszy piechotą od Hanki do swego pałacu.
— Można — zachrypiał Wilde.
Brzmiało to w wieczornej ciszy lekko a przenikliwie, jakgdyby się drzwi jakieś, ściśle dopasowane, same nagle otwarły.
Poszli na górę, pić herbatę.
— Znaczy — wszystko ci jedno, Wilde, mówić to to i to to, było — niema, — zgubił?...
— Wszystko jedno, — o nich nie stoję. Oni zawsze rzecz, — idea. Nasz człowiek człowieka szuka, — nie rzecz. Ja ze swoim człowiekiem idę i dojdę. Z generałem Krywultem.
— A do czegoż ty, Wilde nieszczęsny — pytał Krywult, wychylając się ze złotych fartuchów kimona — dochodzić ze mną chcesz?
— Do czego? Po pierwsze, — we dwóch zawsze łatwiej. Po drugie, — z tym idziesz, który wie, dokąd droga prowadzi.
Rozmowa urwała się. Za cały jej tok starczył głos pitej rozlewnie herbaty. Kolebał się w ciszy pokoju, nito plusk wody, trącanej wiosłem nieśmiałem.
Krywult „ustał“, przyjaźń go „rozebrała“, spać się zachciało.
Wilde nabożnie patrzył na rozmiary przyjaciela, szykującego się do snu.
— A wiesz ty, Wilde, — wyplątał się po chwili łaskawy głos z pośród białych żywotów pościeli, — że mnie się młodość przypomina? Kiedy to w twierdzy Kercz stali? Róże i róże.
— Młodość — plusnął mokremi wargami Wilde.
— Młodość. A cobyś ty, Wilde, powiedział, gdyby twój stary przyjaciel, biedny wdowiec, sierota, wziął i ożenił się?
Rude źrenice Wildego poskoczyły szybko przez rozsypane na serwecie kruszyny.
Miedziany system sprężyn olbrzymiego legowiska zaryczał donośnie i z pulchnych obłoków rzekła głośno posągowa twarz wodza: — Nie gniewaj się na przyjaciela, druhu. Nie młodzieniec on, nie lekkoduch, — no człowiek poważny. Jeśli ożeni się, — to z głową... Głoważ to, mój Wilde, głowa! Jedną przegra, — drugą wygra.
— Jedną przegra, drugą wygra, — śpiewał nazajutrz pod nutę mazurka z „Damy pikowej“, gdy wsiadali do samochodu.
Świdrował tem uszy Wildego aż do mostu. Tu przestał i wjechał na podwórzec ministerstwa ze zwykłem już obliczem obrażonego Marsa.
Dąbrowa czekał ich w sali posiedzeń N. W. T. S-u.
Pomocniczą czerń adjutantów zostawili w przedsionkach.
— Wszystko panowie macie? — pytał Dąbrowa, posłusznie zasiadłszy na prawicy Krywulta.
Wówczas Wilde, goniąc spojrzeniami mimo krucyfiksu, karafki z wodą, przez akty i za okna: — Bóg, woda, powietrze, papier, — wszystko!
Na usta Krywulta wypłynął uśmiech, — nie w smak Dąbrowie. Zwarte, chude szczęki generała żuły złość.
— Ja prowadzę śledztwo, — beczał, — ja przeto jestem odpowiedzialny. Przeto, — przedewszystkiem dziękując generałowi Krywultowi, że nas zwołał... — Dąbrowa chciał jakoś wyrazić wdzięczność. Lecz zamiast słów, kluska mu się ulęgła w ustach, a w oczach, zamiast szacunku, obraza.
Tak miał zawsze na tym N. W. T. S-ie. Gdy się tylko zeszli, pomyje się w nim podnosiły, zgaga, — kwas.
— Nie potrzebuję dowodzić — piłował, — że przerwa w naszych pracach spowodowała zamęt w publicznej opinji tak stolicy, to jest miasta Warszawy, — jak w całym kraju.
Wszyscy trzej generałowie spojrzeli przez okna na Wisłę. Wszyscy bowiem w sprawie tego „zamętu“ nieczyste mieli sumienie. Wilde, na rachunek własny i Krywulta, dawno już rył w gazetach, grożąc niezwykłemi rewelacjami, Dąbrowa judził już dawno w organach robotniczych.
Spojrzenia generałów spotkały się na kępce drzew, daleko za Wisłą.
Wzrok Dąbrowy zatrzymał się, palce utkwiły w żółtej tece, głowa poskoczyła wgórę. Piał ku ostrym łukom sufitu: — Mnie całkiem jest obojętne, czy to kto, czy nikt. Czy mój ojciec, czy syn. Czy ważna figura, — czy nawet sam generał Barcz. Mnie całkiem jest obojętne, — czy i jakie zaszły wypadki, tragiczne, lub też smutne...
Tłuste głowy Krywulta i Wildego przytaknęły.
— Ciałem naszem wywalczyliśmy zwycięstwo. Chcemy być w państwie praworządnem. W armji czystej. Przeto pierwsza zasada, — równość, sprawiedliwość. Otóż: wiem na podstawie badań przez szefa ekspertów, generała Wildego, przeprowadzonych, że jeden z najbliższych oficerów sztabu generała Barcza... Za wiedzą swego zwierzchnika fałszował marszruty. Dwa: Dobrem skarbowem frymarczył, sprzedając papier. Proszę o akta, abyśmy je poznali i poddali badaniu.
Oblicze Krywulta, przejęte marsem wiekopomnego posągu, zwróciło się ku Wildemu. Czyste turkusy spoczęły ufnie na rudych tęczówkach: — Więc, panie generale Wilde, — akta.
Intendent umiejętnie rozłożył swe teczki, rozsznurował i jął wertować.
Trwało to tak długo, że Dąbrowa wkońcu każdy arkusz odprowadzał nerwowym prztykiem.
Naraz twarz Wildego rozpogodziła się, obie dłonie spoczęły równo po obu stronach teczki, a z wilgotnych ust spłynęło: — Kiedy niema...
Dąbrowa poderwał spodnie do góry: — Jakto?!
— Niema — powiewał jasnemi słowy Wilde — niema. Niema...
Dąbrowa, wyraz każdy punktując pięścią: — Panie!!... Ja za to odpowiadam! Czego niema?
— Niema — bolał dalej Wilde, — niema, niema.
— Czego niema? — ocknął się niemrawo Krywult.
— Niema konta marszrut. Zgubiono.
— No to areszt, — więzienie! — krzyczał Dąbrowa, — sąd. Tu, panie, równość, sprawiedliwość! Dla wszystkich! — Pot zlewał mu plecy. W oczy pchała się ta jakaś kępa zielona z Wisłą. — Panie generale — skuczał ku Krywultowi, — przewodniku!!
Posągowe oblicze skierowało się w stronę Dąbrowy. Po chwili różowy płatek powieki zasłonił lewy turkus. Drugi płatek drżał jeszcze, lecz rychło też domknął się szczelnie.
Dąbrowa czekał z za powiek tych ratunku i pomocy.
Nareszcie Krywult otworzył usta. Sroga troska przerywała jego słowa, mrożąc je udręczonym spokojem.
— Panie generale Dąbrowo — dyszał zaradczo — oczywiście równość... Ma się rozumieć — sprawiedliwość. Dla wszystkich. Ale nie dla „awtorytieta“. Bo jeżeli to obalim... A tu pan generał Wilde, nie jest Wilde i nie jest generał, — tylko część N. W. T. S-u. Część „awtorytieta“... Wilde kary godzien, że zgubił. Ale przed narodem nie Wilde, — N. W. T. S. zgubił. Przed narodem zgubił prowadzący śledztwo, za śledztwo odpowiedzialny, znakomity generał Dąbrowa. Taka u nas równość przed narodem, panie generale.
Jakby się pod Dąbrową czeluście otwarły straszliwe. Roztrącał je ramionami, głową w nie tłukł, aż usiadł ciężko za zielonym stołem, wbił pięty w podłogę, łokcie w stół — i zamilkł.
Słychać było teraz dokładnie przeciągły huk tramwaju, plątaninę głosów z nad Wisły, drobny pytel dorożek. Z pobliskich koszar, niby trzaskanie bata, — rytmiczne tempa komend.
— Incydent — sapnął wreszcie Krywult. — Szeregowcowi za to na mordę nakładą. Generałowi, już za późno nakładać, — więc nie może być winien! Incydent, panowie, nic więcej. — Zresztą, panie generale Dąbrowo, czy to wszystko, już całkiem wszystko, co panu referował rzeczoznawca, generał Wilde? Mało czego, — konto zgubiono! Czy tam jedno konto nie w porządku?...
Rzuty nowej nadziei przeleciały Dąbrowę. Skoczył na równe nogi, głowę zadarł i znów piejąc ku bielonym łukom sufitu: — Przeto, — przechodząc do porządku dziennego, pozostaje drugi ciężki zarzut, — trwonienie grosza publicznego. Okazuje się, że kapitan Rasiński, żonie generała Barcza... Mamy czarno tu na białem. Kto jest pan Rasiński, panowie wiecie. To jest nic. Nikt!! Sporysz!! Zaraza, która wam najlepszy konicz zniszczy!
Przypomniało się generałowi z „chowu polskiej rasy czerwonej“. — Kanianka, której w nasieniu nawet nie odróżnisz i do instytutu badawczego odesłać musisz. — My będziemy tym instytutem —
— Z przyjemnością będziemy instytutem — cykał Wilde — ale nam tu w paradę wchodzi jedna rzecz... — Obleciał oczyma Dąbrowę i Krywulta. — Rzecz, której żaden sąd nie lubi. Jedna rzecz: Mianowicie nieszczęśliwa kobieta.
— To już zostawcie — chrapnął Krywult — to już cienkość wyższego sortu. Każda brzydka, czy chora kobieta jest nieszczęśliwa. Nam w N. W. T. S. żadne takie miłosierdzie nie jest nigdzie przepisane.
— W takim razie — głaskał Wilde — zaraz dziś drugie posiedzenie, bez cywilnego eksperta, ale z naszym majorem Pyciem. — Będziemy odrazu wiedzieli, jakie koło Barcza powietrze...
Dąbrowa poparł ten wniosek. — Wieczorem posiedzenie i jazda z całym kramem na światło dzienne!
Przerabiał tę myśl jeszcze u siebie na Zamku „Pod blachą“ przy obiedzie, zagryzając biało-amarantowemi płatkami boczku. Tak, nie była to jeszcze zemsta...
Ale sam fakt — uważał Dąbrowa, obwąchując rozłożoną przy talerzu gazetę, — że ustały publiczne kadzidła... Sam ten fakt, — stukał Dąbrowa trzonem widelca w gorącą kość.
Gdy zaś nareszcie wypadło z jej otworka dymiące złoto tłuszczu: — Sam ten fakt właśnie... Bo zwalić Rasińskiego w takiej konstelacji, to było, — jakby Barczowi tuk w kości wytłuc.
Pewność nadziei przepełniła Dąbrowę świetnym humorem. Chociaż oddawna jadał obiad samotnie, a żona miała polecone zawsze „dzieci uprzątać“, dziś kazał je przywołać, by bawiły się z ojcem.
Ubrane to było nędznie, oberwane, zdziadziałe.
— Czekaj, dygnitarzu — żuł generał, głaszcząc jasne czuprynki, — czekaj!
Cały rachunek z Barczem leżał jak na dłoni. Tłuści starzy siedzieli w Sejmie, — za głodnych młodych. Dzięki niemu! Równość i sprawiedliwość na wschodzie pokonana... Dzięki niemu! Równość i sprawiedliwość na wschodzie pokonana... Dzięki niemu, Barczowi, Krywult, na ołtarze wyniesiony... Dzięki niemu, Barczowi, więzy banderoli generalskiej... Dzięki niemu!!
— Panie majorze, — huczał Dąbrowa tego samego dnia na wieczornem posiedzeniu do Pycia, który za zieloną łączką sukna, na podobieństwo granicznego kamienia, tkwił bez ruchu, — spotkaliśmy w naszych badaniach fakty, dokumenty, wykluczające możność współpracy z ekspertem cywilnym. Chociażby zacnym i zaprzysiężonym. Jak pan Kwaskiewicz.
Krywult przesunął kasową księgę na drugi brzeg stołu i, ciężko depcząc palcami po skośnych cyfrach, utkwił w Pyciu bezradne spojrzenie.
Rzeczowych wyjaśnień udzielał Wilde. Stronice przewracały mu się w rękach powoli. Głos papieru przecinał lekko ciszę gabinetu.
Pochylone nad cyframi głowy Pycia i Wildego, jakgdyby przeglądnąć się usiłowały w gładziźnie kartek.
Nagle twarz majora okryła się bladością. — Ratować, koniecznie ratować, — krzyknął.
— Kogo?... — roztarł ciężko Krywult grozę milczenia.
— Jakto, kogo? Honor oficera! Honor oficera, — piszczał Pyć. Bo jeżeli, choćby tylko my wiemy to, co po przejrzeniu tej księgi wiemy? Wszystko trzeba zrobić, aby dać możność wyjaśnień. Tem bardziej, że główny świadek w tej sprawie —
— Co główny świadek? — urwał Dąbrowa.
— Stan pani generałowej Barczowej — bzykał Pyć — pogarsza się tak dalece, że zachodzi obawa życia. Musimy więc działać szybko, aby oskarżony, o ile jest niewinny, mógł bronić się, póki żyją świadkowie. O ile jest winny... Abyśmy odrazu wiedzieli —
— W każdym razie aresztować! — wrzasnął Dąbrowa.
Cały N. W. T. S. skoczył na nogi. Czyściutko zabłysły pod nim politurowane siedzenia opuszczonych krzeseł.
— Aresztować — przyświadczył Pyć.
— Rasińskiego?... — stwierdził Dąbrowa.
— Rasińskiego!
— No i armjaż to, armja — bolał Krywult w powszechnym hałasie.
Już przy wyjściu odwrócił się, pociągnięty nagle przez majora za bluzę.
— Jedna chwila, panie generale.
Stali pod drzwiami, oznaczonemi cyfrą i literą w oschłem świetle zakurzonej gruszki elektrycznej.
Gmatwanina głosów N. W. T. S-u zstępowała coraz niżej.
Krywult spojrzał mimowoli przez okno zamkowe na księżyc i ciemne niebo, sprószone gwiazdami. Przyczem z tylnej kieszeni przełożył mały browning do bocznej, w spodniach.
Pokrywał tę manipulację zdawkowym gestem, gdy z dołu nad schodami wynurzać się jęła mętna twarz Wildego.
— Ja tylko z panem — syknął major.
— Wracaj! — wołał Krywult — wracaj, Wilde, my tu jeszcze słów parę...
I byczem ciepłem postaci nasunąwszy się na Pycia: — No, czego chcesz, młody człowieku?
— Czego ja chcę od pana, — podchwycił major, nie dodając generalskiego tytułu i nie maszcząc już głosu zwykłą obłudą wojskowej ceremonji. — Chcę, żebyś się pan przez chwilę zastanowił, — czy warto?
— Czy warto, żebym się zastanowił? No, młody człowieku... — Szukając odpowiedniego słowa, błądził wódz spojrzeniem po ciemnych rzędach okien zamkowych, po oświetlonych garbach bram, po podwórcu, na którym, niby woda zmarszczona, świeciło w promieniach księżyca stare brukowisko. — Żebym się zastanowił?...
— Kobieta chora, konająca, — szeleścił Pyć — męczy się, bredzi, ślepnie.
— Żebym się zastanowił...
— Możeby można jakoś — nudził Pyć.
Wódz podniósł szynki potężnych ramion i rzuciwszy łapska na chude obojczyki Pycia: — Żebym się zastanowił?... A pan, młody człowieku, zastanawia się, gdy pan kurczę je, że to kurczęciu niezdrowo? Kurczęciu niezdrowo, — no człowiekowi wygodnie. Wygodnie — wygodnie!! — Dusił Pycia mocno kułakami, zdziwiony, że z pośród nacisku szara głowa majora jeszcze sterczy.
— Wygodnie... — syknął Pyć. — A gdybyś się pan dowiedział, że nic tu nie sprawisz, głupcem tylko się okażesz?... A gdybyś się dowiedział, — Pyć wpychał paznogcie w dziurki generalskiego pasa, — że to się nie da wnieść na żaden N. W. T. S.!? Bo tu nie o to, że naciągacie z papierem... I nie o Barcza. Ani o ciebie, stary, — ale o wielką aferę szpiegowską idzie!?! W którejby można Krywultów, jak baranów narznąć... Wyższa mechanika, — w której — generał — Barcz — poświęcił — życie — żony —
Krywult stał bez ruchu, przyparty do ściany. W niebieskich turkusach zalęgły się czerwone drobiny przerażenia, a z piersi umykało powietrze.
— W której generał Barcz poświęcił życie żony, po japońsku... — nastawał Pyć. — Jeszcze dni kilka, może tygodni i dzięki temu życiu, wielki, groźny szpieg —
Zdało się Krywultowi, że mu smołę leją do gardła.
— Barcz jest pies, — świszczał Pyć — tyś jest pies, my wszyscy psy!! Potrzebne — niepotrzebne —
Dłonie majora spoczęły na twardym brzuchu generała. — Bądź niepotrzebny i czasu nie zabieraj! Bo wszystko przerzniesz. Rozumiesz?... Żebyś się nie poparzył!! Uważaj — stary, — bo nikt nie zna twego dossier tak dobrze, jak ja!...
W przestronnych płucach wodza pękło rozgłośnie. I oto walić się jął naprzód olbrzymi ciężar ramion, piersi, brzucha.
Sprawnym ruchem chrząszczy, nadmierne grudy nawozu toczyć umiejących, powlókł major generała ku oknu. Tu, w blaskach księżyca, ku powiewom nocy głowę wodza wysadziwszy, dmuchał między oczy, szczypał dziurki wiekopomnego nosa, klepał czoło, jasnemi przełęczami szlachetności modelowane.
Nareszcie z pod ospałych powiek wyjrzały blade turkusy. — Nu was, z waszą ojczyzną — westchnął Krywult.
Pyć nie przestawał klepać mu czoła, płosząc z mięsistych wyniosłości miękkie pogłosy.
— Daj odpocząć — jęknął wódz.
— Lepiej panu generałowi?
— Lepiej, — rzęził, — ale jeszcze daj odpocząć.
Jakby to samo powtórzył parę dni później Pyciowi Barcz, gdy major zdawał raport z obrotu sprawy.
— Jeśli chodzi o Krywulta, panie generale, to skruszał. Wybiera się tu dziś. Jest już jadalny i łatwo strawny. Jak rozwiążą między sobą w N. W. T. S-ie, — obojętne. Muszą się pożreć. Pozostaje zatem afera mister Pietrzaka. Widujemy się już codzień. I co noc. Jest to już teraz kwestja pierwszej lepszej nieostrożności Pietrzaka. Cierpi rzekomo... Prawie nieprzytomny.
Do tego miejsca słuchał Barcz z pogardliwą radością. Lecz, gdy Pyć charakteryzować zaczął stan redemptorysty, generał zerwał się i, — jakby zazdrosny o rozmiar cudzego bólu: — Dość, Pyć!!... I wogóle — Pyć!!!
Czarne pioruny skoczyły przez purpurowe policzki Barcza. Łypiąc białem szkłem okularów: — I wogóle Pyć... Pyć! Ja nic nie chcę wiedzieć!!! Nic nie wiem, Pyć!! — ja — wiem, że jeden z oficerów armji jest oskarżony. Wiem, że odnośna instytucja prowadzi formalne śledztwo, o którego przebiegu masz pan formalny obowiązek informować mnie. To wszystko, panie majorze!!...
Przekreślał rękami drzwi, ściany, promienie słoneczne, nie mogąc jednak rozgonić szarej twarzy majora, z której obwodu prószyło upokarzające współczucie: — Nie chcę wiedzieć o niczem. I nic, — rozumiesz pan? Nic, — nic, — nic, — nic!!...
Słowo to padło w otwarte niespodziewanie drzwi, w których ukazał się Przeniewski z meldunkiem; — Pan generał Krywult.
Potężne ramiona odgarnęły margrabiego, wszedł Krywult, pełen blasku. Jednem spojrzeniem uprzątnął szarą figurkę Pycia i wyrzucił przed siebie pulchne dłonie.
Barcz zbladł. Chwilę szukał wśród płaskowzgórzy papierów, spiętrzonych na biurku. Aż chwyciwszy stos gazet, rzucił Krywultowi pod nogi. Białoszare prostokąty padały z furkotem dokoła wodza, który trwał cierpliwy i męczeński, póki ostatnia płachta nie spoczęła na podłodze.
Wówczas ruszył śmiało, wyciągnął ramiona i rzekł: — Przyjacielu, my rozumiemy. Cierpienie...
Barcz zatkał sobie uszy. Lecz Krywult, chwytając ręce kolegi i naporem własnych wszerz je rozciągając, jakby się mieli pierś w pierś, niby dwa krzyże zrastać: — Cierpienie, przyjacielu... —
Wziął Barcza pod pachy, czule podprowadził ku kanapie. Usiedli.
Obrzuciwszy generała złotą łaską spojrzenia, ugrzał mu wódz ręce: — Sława, przyjacielu, władza, — to wszystko wobec cierpienia jest niczem. Chłystek tego nie pojmie... Ale wiek dojrzały... Kto kiedyś dzielił życie z małżonką... Jaż stary wdowiec — chrzęścił wódz — ja pojmuję cierpienie.
Barcz nie usuwał boków z pod ciepłych objęć braterskich. Ani wzroku z pod ciężaru turkusów. Tylko same kąty ust drżały mu lekko, jakby z pod ich naskórka przepracowywały się skwapliwie ku powierzchni zręczne jakoweś robaczki.
— Tego Dąbrowa nie pojmie, — szumiał Krywult — tego nawet mój Wilde nie pojmie.
Wódz wyliczył cały skład N. W. T. S-u i dalej koił niespożytą muzyką łagodnej serca odwilży.
— Żyją, jakby wszystko jedną cenę miało. A to nieprawda. I człowiek różnej ceny bywa i sprawiedliwość. I wszystko. Wszystko. Dziś sądzisz o dwa grosze, co jutro grosza nie kosztuje i za co wczoraj, przyjacielu, pół tylko z trudem dawali... Znaczy — nigdy ceny dokładnej nie wiemy. Rozumiesz?... Ot — tobie ona, — zgoda Krywulta.
— Tak... — oberwał Barcz. A gdy już małe skręty szyderstwa z kątów ust na powierzchnię wyświdrować mu się miały: — Rozumiem. Chcesz powiedzieć, generale, że syt sławy i czynów szlachetnych... Wolałbyś dziś... Oczywiście, poskromiwszy przedtem nierozważnych adherentów swoich. A żadnej nie mając potrzeby opuszczać znaków armji. Wolałbyś, — zwrócić się tam gdzie cię serce dziś woła. Zwycięzca z pod, — któż wyliczy? A teraz, dziś naprzykład — wielki jałmużnik Krywult... Pomyśl — duża posada!... Wszystkie krzyże... Wszystkie instytucje. Wszystkie szpitale. Ligi... Dary... Inicjatywa społeczna. Generał Krywult sprawiedliwy! i litościwy...
Przez oblicze Krywulta ciągnęło wahanie. To tu, to tam zbiegały się jasne przełęcze. Była nawet chwila, gdy wszystkie mrok pogasił. Z mroku tego wyłoniła się niespodzianie twarz Pycia: sucha, chuda, — przerażająca. I tamte zimne słowa — o dossier. Stopniowo przełęcze generalskiego oblicza jednak zaczęły znów zakwitać, aż ustaliły równowagę dokoła łzawych turkusów.
— Miłosierdzie, — przyświadczył wódz. — Żebyś wiedział, Barczu. Miłosierdzie. Którego bramy piekielne nie przemogą.
— Tylko — Barcz wskazał rozrzucone na podłodze gazety — tylko ten hałas, coraz głośniejszy uciszyć, — śledztwo przeprowadzić, — winnych ukarać...
Krywult stanowczo przytwierdził. Następnie nowym, posuwistym krokiem miłosierdzia wyszedł z gabinetu. Wysokodusznie pobłogosławił adjutantów i poczekantów. Na świeżą troskę ramion przyjął z czerwonych rąk ordynansa letni płaszcz i duchownym krokiem zstąpił do samochodu.
Tu, w niecierpliwych wybuchach motoru namyślał się. Bo oto przegrał drugie pół głowy... Kobieta, słodka szelma, zwyciężczyni, mnicha z człowieka zrobi! Ty drugim miłosierdzie, — a tobie czarna samotność...
Machnął ręką i kazał jechać do księgarni Kwaskiewicza.
Panny, stojące za ladami, poprzestraszały się, gdy wszedł. Obecni goście skromnie pochylili głowy.
Krywult przystanął na środku księgarni i czekał, aż zebrani tu ludzie i przedmioty nawykną do aureoli „mocy i potęgi“.
Księgarnia przypominała generałowi dawne, dawne czasy, kiedy jako porucznik gwardji z damą serca, dziewczyną „rozbałowaną“, chodził po petersburskich księgarniach i szukał książki autora, cudzoziemca, — pewno Żyda. Żyda, Szweda, czy Niemca! Który miał na imię — Knut.
W perspektywie półek zabłysnęła pielgrzymia siwizna Kwaskiewicza.
Usiedli pod Bogiem Ojcem, naprzeciw gołej gracji Boticellego.
— Mnieby coś, panie Kwaskiewicz, z resortu estetyki, — obrazów, rzeźb starożytnych. Żeby i piękno, i ton, i wykształcenie i nakoniec, — w salonie także położysz.
Stopniowo jął Kwaskiewicz budować na stole dwa szerokie kominy z książek różnokolorowych, oprawnych w wyciskaną skórę, w irchę, angielskie płótno.
Wódz głaskał tomy po złotych literach, różowemi palcami szedł pod włos nikłego puchu zamszy, to jeszcze odsuwał się i mierzył zdaleka wysokość obu słupów.
— Na papier, panie Kwaskiewicz, patrz pan! Żeby papier był dobry! Papier też ma ciało. Może mieć dobre, gładkie, — może mieć zatrute...
Między innemi przyniósł Kwaskiewicz z księgarni szarą, pękatą książkę: — Ostatnia powieść Rasińskiego.
Wódz zasępił się. Po długiej chwili rozkazał gburowato: — Zamknąć drzwi! — Siadać tu obok!
Gdy usztywniony strachem księgarz siadł „obok“ i gdy mu na kolanach spoczął kant trzymanego przez Krywulta ruskinowskiego „Miasta-ogrodu“: — Tę powieść Rasińskiego, panie Kwaskiewicz, zabieram na dodatek. Bo teraz ja będę czytać, — rozumiesz pan? Dla całej armji... Co powiem dobre, — będzie dobre! Co złe, — złe. Dla wszystkich szpitali i całego miłosierdzia. W wojsku. To jest, — Krywult natarł mocno uszu książce Rasińskiego, — na pewno książka zatruta... Ale różne historje, filozofje, moralne różne, i tam, — śpiewniki o królach polskich, powstaniach, buntach, bombach. Można to będzie brać stąd. Prawda? Tyś przecie także człowiek, Kwaskiewicz. I jeszcze w dodatku ekspert. Tak, — jeżeli papier drogo kosztuje, gdy człowiek jest zdrowy... To ten sam papier, gdy człowiek zachorował, — albo już umiera?... Nic może nie kosztować... Albo tyle, — ile pozwoli miłosierdzie... Trzeba, żeby to każdy rozumiał... Bo nieszczęśliwe wypadki chodzą do ludziach... Tak, — że pan, — człowiek starszy, powinien wytłumaczyć Fedkowskiemu.
Kwaskiewicz podniósł brwi wysoko.
— Tak, Fedkowskiemu, — że papier, — różnie... A jak pana, ekspertaby nie usłuchał, — wytłumaczyć ode mnie... — Miłosierdzie tak każe moje świadkowi Fedkowskiemu!. A znaczy, — śpiewniki o królach, powstaniach, buntach, ma się rozumieć... No, — „będzie z pana“.
Odsadził od siebie wydawcę i ruszył naprzód. Przez księgarnię szedł nowym swym krokiem, — miłosierdzia. Polegało to na szlachetnym wdzięku laski, podpierającej strudzoną postać, oraz na świeżej mgle turkusów.
Wyrzucił z samochodu obu swych adjutantów, którzy się w międzyczasie odnaleźli, na ich miejsce kazał ułożyć książki. Powieść Rasińskiego rzucił na poduszki i, siadając na niej, rozkazał z ulgą szoferowi: — Przedmurze!
Przed willą Drwęskiej, samochód twardo zarył się w ziemię.
— Wołaj panią.
Stary służący skłonił się i wyszedł. Krywult sam wyładował z auta ciężkie jak kamienie tomiska, sam przytaszczył do przedsionka, i sam tu ustawiał, dysząc w ciągotach niecierpliwej nadziei.
Właśnie kładł na szczycie stosu „Miasto-ogród“ Ruskina, gdy Drwęska zbiegła ze schodów.
Zbladł śmiertelnie.
— Co pan wyrabia, generale?
— Ja? Pani myśli, — Krywult to, tamto, owo. A pani nie wie, że przegrałem drugie pół głowy... Teraz całkiem inna muzyka. Pani myśli, — nieuk, niewieża. No, — raz taki podarek, raz owaki... Raz dla ciała, — raz dla duszy...
Runął na kolana, potrącając niebacznie słupy książek. Wielkie tomy padały rozgłośnie, on je chwytał, szerokiemi dłońmi na tytułach stawał i, drżący, upokorzony: — Ty nie myśl, że ja nie wiem. Dusza też potrzebuje. Ciało bardzo, — a dusza też... Teraz Barcz Krywulta się nie boi... Przegrałem... Barcz człowiek młody... A ja człowiek pożyły, — no bogaty. Już nie dla ciebie Barcz... Teraz on wgórę pójdzie, — w cenę.
Rzekłbyś, w obronie największych świętości zwarł ręce na sercu, oczyma zaś czerpiąc ze złotego blasku tytułów: — Ja też wiem. Michaelo Angelo... Raphaelo... Grottger, Matejko, Rubens. Znaczy, — co? Teraz poważnie... Poważnie. Znaczy... Proszę o rękę twoją. Nazwisko daję. Pani się tak bała niedawno o nazwisko. Daję własne. — O rękę proszę.
Drwęska strzepnęła suknią i już jej nie było. Wódz siedział na zimnych tomach... — Czekał...
Na gruzach zamszowej kolumny, przypominał sobie tych wodzów, dygnitarzy, którym kiedyś żony odbijał. Mieli cierpliwość i wkońcu wracały przecie do nich.
Cierpliwość.
Podniósł się z podłogi.
Dopiero w pałacu, na własnych śmieciach, burza się w generale rozpętała.
Cały wieczór ryczał na Wildego. O wszystko... O interesy, i że ich spółka drzewna nie idzie, i akcje, i całe Przedmurze. I zbiory...
Nazajutrz wyjechał konno, wrócił na kobyle zmęczonej, płatami piany chłapiącej.
Wilde wiedział, że nie mogło być nic gorszego... Już kilka razy podczas trwania przyjaźni przechodzili taką „konną samotność“ wodza, z której potem najstraszniejsze wynikały skutki.
Intendent cierpiał pocichu do południa. Po południu uwiesił się przy słuchawce, aby działać! W czasie macania telefonem stosunków, w odniesieniu do N. W. T. S-u, przekonał się, że czegoś nie rozumie...
Ale czego?
Wyślizgiwało się to z rąk, przemycało nieznacznie w rozmowach.
Jakiś zwrot? Ale jaki?...
Pojechał do Pycia. Nie zastał, ani w domu, ani w biurze. Dopiero dzięki ordynansom, — u redemptorystów.
Ale tam misterja odprawiały się z Pietrzakiem w dawnej pracowni marjonetek. Anglosas, żałobą trzęsiony, kulił się pod oknem, Pyć, blady i bolejący, głaskał przyjaciela po włosach.
— Ja panu generałowi nic nie mogę powiedzieć, — szeptał major przy drzwiach, — ja nic. — Powtarzał świadomie intonację Barcza. — Nic... Nic... Nic... Honor oficera...
Wilde przyśpieszył jeszcze tę gorączkę z „honorem oficera“. Na wszelki wypadek, podczas poufnego posiedzeńka z kilku reporterami. Ułożyli wszystkie „słuchy“, domysły. Rasińskiego, — wydano już po nazwisku.
Ataki te, wydrukowane na pierwszych stronach dzienników, posłał Wilde na górę Krywultowi. Sam, nie czekając pochwał, „skoczył“ jeszcze do Hanki. Nie przyjęła go.
Zakreślone artykuły przeciw Rasińskiemu poskutkowały.
— Tyś to dał do gazet!! — wrzeszczał Krywult w drzwiach architektonicznej pracowni. — Bałwan, — bałwan! No, ja ciebie, Wilde, nauczę myśleć... To ja się godzę przyjaźnie z tymi Barczami pracować a ten?!? Bałwan!!!
Pyć, Kwaskiewicz, jeszcze jakiś tłusty rachmistrz z intendentury siedzieli już w poczekalni N. W. T. S-u gdy zjawili się Krywult i Wilde.
W przejściu dopadł ich Kwaskiewicz, wtryniając po tomie powieści Rasińskiego.
— Sensacja, niebywała sensacja, — szeptał wydawca, siejąc blaski pielgrzymiej siwizny.
Dąbrowa powitał generałów przy zielonym stole nad krucyfiksem.
Ceremonja odbyła się srogo i przysięgłe. Właśnie mieli zacząć pierwsze dusery, gdy Krywult przerwał. — „Doprosić“ majora Pycia.
Major bez szelestu wsunął się przez drzwi i usiadł na szarym końcu.
— Nasz ekspert cywilny, pan Kwaskiewicz, — zaczął Krywult, — przywitał tu nas na wstępie słowem — sensacja... Bo rzecz dostała się już do gazet, do prasy. Czyli, — jest tu ktoś pośród nas, — ktoś niedyskretny... Kto bez pozwolenia!! — Twarz wodza zastygła w bronz obelisku.
Wildemu zakwitły końce białych uszu odmrożoną czerwienią.
— Wobec tego faktu — głosił Krywult — nasz akt oskarżenia nie może dłużej czekać ani chwili. — Więc — dawać tu zaraz ekspertów. Panie generale Wilde. —
Zjawili się rachmistrz intendentury i Kwaskiewicz. Dąbrowa wygłosił cierpką mowę o obowiązkach ekspertów.
Zaczęto badanie.
Pochylone głowy rachmistrza, Pycia, Kwaskiewicza, Wildego wspinały się powoli przez kratkę rubryk. Jedne pod górę, drugie nadół.
Krywult „pomagał“, sapiąc głośno.
Głowy to razem błądziły, to rozbiegały się, lgnąc do rozmaitych kątów papieru. Strzyżony czapraczek kwaskiewiczowskiego pielgrzymstwa, naprzeciw spłaszczonej elipsy Pycia. Tłusta pała rachmistrzowska w środku, zaś Wilde, niby nul, — zboku.
Nul ten to wywracał się, to krzywił, to się nadymał, śląc ku Krywultowi błagalne tchnienie.
Głowy stoczyły się z rubryk i każda zosobna kołowała nad poszczególnym kawałkiem papieru.
— No więc, panowie? — dmuchnął wódz ku czarnym szybom, za któremi mrowiła się już noc.
— Jeżeli to mamy ująć w formę sprawozdania, — wytrząsał miarowo pielgrzymi czapraczek Kwaskiewicza — wpłacano, jak widzimy... Ilości papieru odpowiadają prenumeracie, z jednej strony. Z drugiej, w myśl poszczególnych rubryk, wpłacano regularnie... — Oczy Kwaskiewicza zdawały się naśliniać twarz Krywulta.
— Należałoby tylko jeszcze ustalić, — siał czapraczek, — czy płacone ceny uzgodniano z panującemi na rynku?... Oraz, czy sprzedaż odbywała się drogą uprzednio ogłoszonego konkursu?...
Cały N. W. T. S. — ociężał.
— Tak, tak, — cykał Dąbrowa — tego wymaga sprawiedliwość. Tak, tak, — tak.
— Fedkowski. — Nazwisko to, wypuszczone z ust Krywulta, spłynęło łagodnie przez wzburzone oddechy zgromadzonych.
Podporucznik Fedkowski wszedł, ze zmrużonemi boleśnie oczyma posunął się parę kroków.
— Przed sprawiedliwością pan stoisz — furknął Dąbrowa.
Fedkowski skulił się.
— Masz pan odpowiadać — huczał Dąbrowa — całą prawdę, wszystko — co pan wiesz.
— Otóż, panie Fedkowski. — Dorwawszy się do głosu, nie darował już Wilde. Obracał pytania, i nastawiał Fedkowskiego, i składał i rozkładał, popatrując wciąż to na wzniosłe turkusy, które wilgoć nieziemska zraszać poczynała, to znów na pryszcze, okalające szyję Fedkowskiego.
— Zostawcie, moi panowie, — przerwał Krywult. — Pan Kwaskiewicz niech pyta. Osoba postronna. Cywilna. Nie naciskać. Nie naciskać „awtorytietem“, panowie, nie naciskać.
Kwaskiewicz chrząknął i bez ogródek jął zadawać inspirowane, twierdzące pytania, którym Wilde, różowy, odzyskany, odnaleziony, przytakiwał.
Lecz te właśnie łagodne, twierdzące pytania stropiły Fedkowskiego. Coś się pomyliło w głębi jego wodnistej figury. Wyprostował się, znów zapadł w siebie. Nakoniec skulony, zlany potem, miękki, „wysiedziany“, potoczył się przed Krywulta. Tu, chwilę jeszcze coś bełkotał, aż nagle...
— Ja buchalter! — krzyknął — tam wszystko dobrze, dobrze, dobrze!!
Na dowód czego kolejno całował obie ręce Krywulta.
— Oto prawda — zapłakał gęstemi łzami — oto prawda! Sama prawda...
Płaczu Fedkowskiego nie zgłuszyły nawet hałasy obrażone Dąbrowy.
Wyproszono Kwaskiewicza, by nie uczestniczył w tym widoku.
Trybunał czekał, aż Dąbrowa skończy posłuchanie. Lecz Fedkowski klejem niewstrzymanego płaczu spływał przez wszystkie pytania.
— Pan uważaj, Fedkowski, — wściekł się Dąbrowa, — bo jeżeli tak dalej, to kark skręcisz prędzej —
Z nad krucyfiksu strzeliły wgórę szamerowane mankiety Krywulta: — Podporucznika wyprowadzić. Niewinny.
Wyprowadził go Wilde, klepiąc, tuląc, i pocieszając.
— I znów, generale Dąbrowo, incydent z panem. Pan „wiedzie“ śledztwo, a nie pilnuje... I oto rzecz całą mamy w prasie. Kto za to odpowiada? N. W. T. S. wniesie akt oskarżenia na niewinnych, — albo sam będzie oskarżony?... A to jest, — świsnęły zerwane miechy Krywulta, — to jest, panowie, podłość.
Dąbrowa zatoczył się pod ścianę.
— To jest, panowie, — wrzeszczał Krywult, — albo z tego niewinnego oficera zeznania wymuszać?! Albo temu, który je dla własnego ocalenia wymuszać chciałby, — z wojska precz. Tak, panie generale Dąbrowo, — równość, sprawiedliwość!! Z wojska precz!!!
Siedzieli bez ruchu za stołem, na którego zielonej powierzchni, niby szare okna, bieliły się egzemplarze powieści Rasińskiego.
— Ale może tu będzie do użycia — spowiadał się cicho Wilde — cośmy zastosowali, gdy się konto marszrut zgubiło? Nie tędy, to tamtędy, nie ta sprawa, to tamta?
— Cóż tu zastosujesz, Wilde nieszczęsny? Wildeż ty, Wilde... Tu „awtorytiet“ narażony, — a rezerwy w postaci nowych spraw podejrzanych już niema. Teraz już niema kukieł, Wilde. Kukły, okazuje się, w porządku, i z papierem i ze wszystkiem. Słyszałeś „dopros“ z Fedkowskim?! Teraz, — ty rezerwa?... Teraz pan generał Dąbrowa, śledztwo prowadzący, — rezerwa? Ktoś będzie musiał „sobą poofiarować“...
Dąbrowa schylił głowę na piersi.
— Znaczy, jest rezerwa, — ucieszył się Wilde. — Znaczy, oskarżenie znajdziemy, jakiekolwiek, — odgadywał ze stroskanych pomruków Krywulta. — Akt wpłynie... Ja wnioskodawca. No, wkońcu okaże się pomyłka, Wilde się pomylił i Wilde niepotrzebny, — niech sobie idzie. On wraca do Przedmurza. — Ostatnie słowa rzewnem spojrzeniem złożył Krywultowi do samych stóp.
Dąbrowa poderwał się — znów przypadł nisko. Uciekać — trząsł się w duchu — ze wszystkich miejsc, — ze wszystkiego.
— No, panie generale Dąbrowo, — sapnął Krywult, — a pan? Równość, generale, koleżeństwo...
Dąbrowa zjeżył się.
— Myślcie, — radził poważnie Krywult, — jest o czem. Bo Wilde ofiara, poświęcenie za „awtorytiet“. Żołnierz. Ale pana ta sprawa też obchodzi. Przewodniczący śledztwa odpowiedzialny musi być. Obchodzi... Cześć, żona, dzieci, chleb... Panie generale Dąbrowo!
Dąbrowa wstał, otarł spoconą twarz. Podszedł do Wildego. Ujął go za ramiona. Ramiona te sposobnie pod górę podrzucił i wziął leniwą postać w gruntowne objęcia.
Wtedy Krywult, trzepnąwszy ich po plecach, że im się głowy w odskoku, niby kule kręgielne z głuchym trzaskiem spotkały — Dąbrowa też mój człowiek, — ronił w serdecznych łaskach uweselonej rozedmy, — też mój człowiek...
Twarde plecy Dąbrowy opierały się zrazu. W miarę uderzeń jednak sztywność z nich uchodziła.
— Ale, co, panowie, — fuknął na strony, — ale co?. Żeby ściśle wiedzieć?. Żeby ściśle?...
Nikt ściśle nic nie wiedział.
— Jest proste, — prószył Pyć, — pan generał Wilde udzieli znowu teraz prasie niedyskretnych szczegółów z bilansu — w którym zajdzie pomyłka... Sporządzi też, jak sam mówił, na podstawie tegoż bilansu akt oskarżenia... Akt ten normalnie i szybko dopłynie sobie do prokuratora. Następstwem tego będzie wdrożenie kroków.
— A Rasiński, panowie, — użalił się Dąbrowa. Oto teraz, stąd, z suchego, małego miejsca żal mu było wszystkich, co gdzieś tam w toniach wzburzonych ginąć będą. — Bo to, panowie, zawsze człowiek.
Wyniosły śmiech wstrząsnął Krywultem: — Człowiek? Mało czego? A wy, Dąbrowa, nie człowiek? A Wilde mój nieszczęsny, nie człowiek? Wszyscy my ludzie. I żadnego nie będzie nieszczęścia, jeżeli taki oto Rasiński posłuży do jakiegoś użytku... Ot teraz, wy, Wilde z Dąbrową, bracia... To już Rasiński posłużył. Pyć i ja, — bracia. To też Rasiński posłużył.
Posługa ta, zwłaszcza w pierwszych dniach kampanji, nie wróżyła nic dobrego. Wstrząsnęły się w posadach wszystkie „toki czynności“. Znaczone podkreśleniami gazety hulały po wszystkich biurach, dzieląc korpus oficerski na powaśnione obozy.
Rasiński uganiał po całym sztabie.
— Kiedy portek nie było, — huczał w poczekalniach, — toście mnie brali... A teraz, kiedy portki są —
Ale wrzaski te nie mogły się przedostać za lakierowane drzwi, do wnętrza władzy.
Musiał czekać sądu, — wszystkie wyjaśnienia przed sądem.
To samo spotkało go u Dąbrowy, Jabłońskiego, Krywulta. Wszędzie wyciągał łomkie papiery swych sprostowań i podtykał je ludziom przed oczy, — nadaremnie. To samo spotkało go u Barcza.
Jeszcze raz poszedł do Pycia.
— Cóż ty, — pocieszał go major, — zysk z tego będziesz miał, bo na powieści zarobisz. Weź inni — żona generała kitę przez ciebie zawala. I — nic... A Barcz? Cóż chcesz? Cała jego sława na twojej uczciwości wisi. Mało ci?... Jeszcze mało? Ty, Rasiński, wszędzie, zawsze — tylko swój brzuch widzisz... A tu, — tu idzie już o to, czegośmy ani na starych kościach nie uwarzyli, ani przebaczeniem nie osiągnęli, ani na froncie nie zdobyli. Może o samą filozofję władzy, czy jak?
Nie umiał tego major wyraźnie określić. Może dlatego, że w ostatnich dniach przestawał już panować nad sobą.
Pomiędzy konającą Jadzią, niby w naleśniki, w białe koce zawiniętą, Rasińskim, który nie dawał spokoju, a Pietrzakiem, bliskim obłędu, — tracił się.
Czyto w swej kancelarji, czy na taflach linoleum lecznicy, czy w zadymionej ciszy gabinetu Pietrzaka, przystawał niespodzianie i nasłuchiwał. Ułożone plany, wydane dyspozycje, ludzie, z którymi współudział, wszystko to znikało, a w uszach, w całem ciele rozprężał się nieznany, spoisty głos.
— Co pan robi, przyjacielu? — pytał go Pietrzak od biurka, z nad kupki wypisanych listów.
— Co ja robię? — odpowiedział Pyć, w nicość obecności zapatrzony. — Czekam.
— Na co pan czeka? Bo ja wiem, na co czekam — szeleściły brunatne wargi redemptorysty. — Ja wiem. Wiem... Wiem...
W miarę powtarzanych słów wybijał się z sztywnych płatów pietrzakowskiego frencza rytm radości. Tarły ją palce, huśtało długie westchnienie.
— Ja czekam — lunął nagle Pietrzak przez złote dziuple szczęk — na mojego człowieka! Mój człowiek przyjedzie z Zachodu, młody, zdrowy, pożyczy krwi i skóry. Wy to nie rozumiecie. U was miękkość... Wszędzie miękkość, na drogach, w rządzie, w chirurgji. Ale, kto chce żyć?... Kupię skórę człowieka —
— Miękkość, — tarł plecy Pyć o przeciwległą ścianę, — a gdyby nie ta miękkość, tobyś pan dawno „polish folklore“ odesłał do Anglji, generałowej posłał doktora misji z bukietem, — i już...
Oczy Pycia posuwały się przez skronie, przez źrenice Pietrzaka, jakby nacinając równo i stanowczo.
— Wcale nie zła ta miękkość.
— Polish folklore, — żachnął się Pietrzak, — i miękkość... Pan wszystko rozumie, Pyć, — a to pan nie rozumie. Pan nie rozumie, że to się nie wie, gdy to przychodzi. To się nie wie, czy dlatego, że to jest mowa naszej brudnej matki?... Czy dlatego, że to było na szwiecie dla wszystkich innych bardzo śmieszne ta Polska?... Czy dlatego, że to jest Jadża?... — Pietrzak porwał się oburącz za głowę.
Pyć odczepił się od ściany, minął szafkę z laleczkami i spoczął obok Pietrzaka na kanapie. Naciskając serdecznie rękę Anglosasa, myślał wciąż o rozkładzie tej gry: — Blisko już było chyba...
— To jest wstyd — poderwał się Pietrzak — ale to nikt nie rozumie. Może ty? To mogą rozumieć takie ludzie, jak my... — zaśmiał się Pietrzak łagodnie. Poszukał palców Pycia. Miękkie i wilgotne ogarnął krzepkiem objęciem.
Zwrócili się ku sobie.
— Tylko takie ludzie jak my — żebrał Pietrzak. — Jak się spotkają, — spikną...
Względy potwornego uśmiechu cofać się jęły coraz ciemniejszem półkolem wtył, przez wymacerowaną skórę Pietrzaka aż ku uszom. Między półkola owe, na podobieństwo białych drzazg, wpadało naiwne światło wiernych spojrzeń Pycia.
— Bo ja wiem, — dulczył Pietrzak — śmierci w oczy patrzeć, to nic. Ale ludziom, jak my... Ja wiem, — Pyć. I ty wiesz... Tacy się zawsze szukają. Ale, — jak razem takie cierpienie znajdą —
Nie kończąc, ukląkł na skórzanej kanapie i, z obu grubych rąk koło ucha Pycia rurkę czyniąc, sączył: — Bo my to razem znaleźli. Ty wiesz, — że razem... Tu niema teraz, Pyć, ani departamenty, ani biura sekretne, żadne, — nie warto! takie straszne cierpienie, — zawył znienacka.
Przycisnął majora i twarzą szorując mundur, mankiety przyjaciela: — Takie niewinne cierpienie Jadzi. Tu jest nasza straszna wina...
Pyć czekał. Tarł go po policzkach ostry zarost Anglosasa, grube wargi skubały rękę, sukno munduru, guziki, jakgdyby pasąc się łapczywie.
— To nie jest prawda — zaprzeczył wkońcu major. Uważał, że można już i należy finiszować. — To nie jest prawda, Pietrzak. Myśmy wcale żadnego cierpienia razem nie znaleźli.
Pietrzak zamachał rękami, a potem, kładąc głowę na kolanach majora: — Już nie warto. Mówię, nie warto. Tak dobrze się znamy. Tak dobrze wiemy...
Pyć nie odpowiedział odrazu. Patrzył na poustawiane za szybą wielkiej szafy laleczki, głaskał spoconą głowę Pietrzaka, wnikał palcami między podstawy jego czaszki w twardy rów karku. Aż nareszcie, złożywszy tę głowę niedbale na kanapie, odskoczył, podciągnął wysiedziane portczęta i całą rzecz opowiedział szczerze, skromnie.
— To nie jest prawda, Pietrzak. Nieszczęście, jeśli chcesz wiedzieć, toś ty sam znalazł i zrobił. Tylko ty... Ja wiem. Dokładnie. Barcz, wtedy tam na schodach... W Erneścinie... Powiedział jej poprostu... Że, — albo ty, Pietrzak. Albo on, — mąż. Zwykła męska zazdrość.
— Zazdrość!! — Jęknął Pietrzak głucho, jakby nie głos ludzki, lecz brzeg stromy z wysokości się nagle obsunął. — Zazdrość o mnie... O mnie!! O mnie!!... To dlatego stara Barczowa... O syna, — widzieć mnie nie chce... Mama. — Mama! — Mama...
— Naturalnie, że dlatego, — włóczył się Pyć, śmiertelnie znużony, po pokoju.
Już czwartą noc spędzali razem. Wedle wszelkich danych z lecznicy Pyć miał nadzieję, że to już będzie ostatnia. Przygotowywał Pietrzaka, łudził, „pocieszał“ zazdrością...
I nakoniec, kiedy sobie obiecywali, że teraz „tem bardziej“ niema ceny... Że zapłacony człowiek przyjedzie... I że w Paryżu, Londynie, albo w Hamburgu... W specjalnej klinice da skórę —
Zadzwonił telefon. Równy głos dzwonka jędrnemi gronkami przesypał ciszę.
Pyć podbiegł do słuchawki. — To do mnie... Dałem tu numer.
Pietrzak usiadł na kanapie. Wtem skoczył na równe nogi.
W oczach Pycia rozsnuwał się mętny, blaszany cień. — Pani generałowa — rzekł major — skończyła przed godziną.
— Co to jest?! — wrzasnął Pietrzak. — Co to jest?...
— Skończyła, — umarła.
— Auto! Auto!!... — Pietrzak nie dokończył. Zachwiał się, padł na kanapę, po chwili zsunął się bezwładnie na podłogę.
Cieniutki zgrzyt wyprządł się z piersi Pycia.
Major rozpiął redemptoryście frencz, kamizelę, koszulę. Prawie nie dotykając piersi, — z pośród rudych pasm zarostu, niby z płomieni, wyniósł zamszową kopertę. Zręcznie otworzył to blade, czworogranne serce szpiega, przetasował papiery. Pieniądze zamknął w zamszy zpowrotem, papiery wepchnął sobie głęboko do kieszeni spodni. Poczem, dokładnie Pietrzaka pozapinawszy, narobił wielkiego hałasu.
Skrzyczał służbę, porozlewał wodę, ostatecznie doprowadził przyjaciela do przytomności.
Nawet razem pojechali do szpitala.
Stara Barczowa zabroniła Anglosasowi wstępu na górę.
Ryczał w poczekalni, groził, obnosząc centkowaną twarz między drukowanemi na białych tablicach godzinami przyjęć. Nie mógł płakać.
— Czekaj, Pietrzak, — major głaskał go po plecach, — słuchaj...
Nagle twarz redemptorysty zgasła. Przez policzki tchnęły czarne ściegi boleści. Z kłębuszka blizn i zadziorów trysnął niewstrzymany płacz. Nito białe krople stali sypały się łzy. Z serca, z najgłuchszego wnętrza kluczył głos nieznany, świeży, nigdy zda się jeszcze nieużyty: — Bo dlatego, — płakał Pietrzak, — że jestem zawsze sam... Obcy... Obcy, — sam... Wszędzie sam!
Pyć zaklepał te płacze i wybuchy, przyjął godnie żałobną misję starej Barczowej dla syna i poszedł do Sztabu.
Biura były już puste. Mijał kręte korytarze i czarne przejścia starego gmachu, niecąc długie echa. Dopiero u siebie w biurze odpoczął. Rozwaliwszy się na oberwanem karle, macając swą otorbioną wątrobę, dyszał wygodnie. Potem otworzył oba okna.
Noc wielkiego ogrodu z szumem wpłynęła do pokoju.
Przejrzał pocztę, przyniesioną zawczasu. Gazety. — Komunikat, — postępy pertraktacyj pokojowych — gwałtowne plotki o aresztowaniu Rasińskiego.
Odgarnął wszystko z biurka i na starem, poplamionem suknie rozłożył papiery Pietrzaka. Pomiędzy wiotką, woskowaną bibułą wywiadu plątało się kilka sztywnych biletów. Zaczął je czytać.
Były to dawne jeszcze, okolicznościowe wizytówki Jadzi w sprawie laleczek, przedsiębiorstwa, kontraktu z redemptorystami.
Wiedziony wzorowym, obyczajem wywiadowczym wziął je pod światło, przeciągnął nad świecą...
Kolejno odrzucał na kupkę.
Technika „załatwiania“ pośmiertnych papierów tak bardzo znana była majorowi, że zupełnie się nad swemi manipulacjami nie namyślał. Obrównawszy starannie kupkę, począł znów łowić w wodnistych bibułach Pietrzaka.
Tu właśnie, pośród rzeczy znanych, pośród podsuniętych niejednokrotnie przez samego majora ordres de bataille, czy sytuacyj na froncie, — wydarzyła się rzecz nieoczekiwana.
Nosem w to zarył.
Skąd? — Jak?...
Okazywało się, że Pietrzak był na tropie wypracowanych tak niedawno planów mobilizacyjnych.
Skąd? — Jak? — Już?...
W natężeniu nieujętych jeszcze przypuszczeń zatracił Pyć poczucie chwili. Nowa, niespodziewana okoliczność wyciągała go stąd, rozpraszała przez departamenty, ministerja, znajomości —
Stał nad biurkiem, niby ciemne jętki namysłu zrzucał na papier z trących się dłoni czarne wałeczki potu, — lecz równocześnie pomykał wszędzie gdzie indziej...
Powolne kroki przerwały mu tę pracę. Chód zbliżał się leniwie, miarowo.
Fala nagłego przerażenia ogarnęła Pycia.
— Kto tu?!? — Jakby nie co innego, tylko sama pustka, sama nicość tych szarych ścian tętniła krokiem świadomym...
— Kto?!? — wrzasnął na całe gardło.
We drzwiach stała przepisowa pała żandarmska, czerwoną wargą kłapiąca regulaminowo w cieniu daszka: — Panie majorze, podoficer inspekcyjny.
— Przechodź pan dalej, — tu się urzęduje. — Pyć uporządkował szybko papiery i poszedł zameldować się z całym tym pasztetem Barczowi.
Nikogo tam już w kancelarji nie było. Lustra tylko ćmiły bladem odbiciem ulicy. Dopiero na dole, w inspekcji, dowiedział się major, że generał wyszedł „tu zaraz“, znajduje się u generała Jabłońskiego, w sądzie.
Gmach sądu spał już głęboko. Na dole trzeszczały warty po piachu korytarzy, klatka schodowa była pusta. Przed kompleksem biur Jabłońskiego siedziało kilku żandarmów w pełnym rynsztunku polowym.
Z rąk do rąk ciskali sobie duży kawał razowca.
W poczekalniach i aneksach Prokuratury obstąpiły Pycia wszystkie, jak ich nazywał, sądowe „dependenty i zwisaki“.
Przynosił im zazwyczaj wszystkie plotki.
— Co słychać, majorze, — co słychać?
— Dziś nic, dziś nic. A u was?
Wskazali tajemniczo ku drzwiom, na których dostałym drukiem wybite było: Naczelny Prokurator. Generał Jabłoński.
Słów przez drzwi nie można było rozróżnić, musiała się tam jednak toczyć bardzo ożywiona rozmowa, głosy bowiem to ostremi krzykami biły wgórę, to w średnicy huczały rozwlekle.
Żaden z sądowników nie chciał meldować Pycia.
— Pan prokurator nawet telefon wyłączył.
Major wszedł śmiało, lecz znalazłszy się w pełnym ogniu wzburzonej perory, pokornie usiadł przy watowanych drzwiach.
— Każdy z nas właśnie, — warczał Barcz — musi być takim dorożkarskim koniem, z okularami na oczach. Żeby mógł na boki nie patrzeć. Mnie pan harapem paragrafów nie podcinaj, bo jestem na to zupełnie nieczuły. Ja, panie, sam pracuję, jak koń dorożkarski, i ciągnę naprzód, bez względu, czy się po bokach pali, czy wali. Mam prawo tego samego wymagać od pana. Wymagam więc, by w tym procesie Rasińskiego sprawiedliwość działała ślepo!
— Ślepo... Jeżeli dziś, — zaczął Jabłoński, podstawiając twarz pod bystry trójkąt elektrycznej lampy, — jeżeli dziś traci pan generał czas na te rozważania, to właśnie dlatego, że w swoim czasie, zresztą na życzenie pańskie, — tej sprawiedliwości ślepo działać nie pozwolono. Bo te rzeczy wiążą się bardzo rozumnie.
— Co się wiąże? — żachnął się Barcz.
— To się wiąże — westchnął Jabłoński, poklepując obrzękłe dossier, rozłożone na stole. — Całe oskarżenie kapitana Rasińskiego wiąże się ściśle ze sprawą zamachu. Zimowego zamachu. Gdy przeglądam akty oskarżenia, sporządzonego przeciw kapitanowi... Protokoły posiedzeń... Pracę śledczą nad bilansami... Tak namiętną, jednostronną... Nie widzę w tem wszystkiem nic, prócz grupy ludzi, która za każdą cenę postanowiła zgubić tego człowieka, aby pośrednio... Przez to samo narazić na szwank pana generała. Sprawiedliwość jednak —
— Panie prokuratorze, — zawisł Barcz nad Jabłońskim, — tylko nie mówmy o sprawiedliwości. Chyba nie zaczniemy teraz na nowo sporów studenckich. Zgodzi się pan, przypuszczam, że sprawiedliwość — to obrona środowiska przed szkodliwą jednostką. Na linji interesów środowiska, społeczeństwa, — Barcz stał oko w oko z Jabłońskim, — leżało w zimie uwolnienie od odpowiedzialności winnych... Dziś zaś, bo jako dla oficera, ja jestem dla pana sprawdzianem tych czasokresów, leży na linji interesów środowiska obciążenie odpowiedzialnością niewinnego nawet. Wnioski N. W. T. S-u to paragrafy, które pana obowiązują. Bez względu na pańskie przeświadczenie musisz pan niemi uderzyć! A zatem, — w myśl wniosków, — aresztować Rasińskiego!
Usta prokuratora głośno przeżuły powietrze: — Nic chyba nie obowiązuje sprawiedliwości, panie generale, gdy obowiązek ma prowadzić do wyrządzenia krzywdy. To przecież ostatni wentyl, ostatnia klapa bezpieczeństwa wszystkiego, cośmy wyrozumowali, w kodeksach napisali. Chyba od czasów Solona. Tu, sądzę, kończy się wszystko inne, — a zaczyna to ojczyste najczystsze powietrze ludzi wolnych. Człowiek wolny. Tego nikt nie może ludzkości odebrać. Nawet boska ręka schnie, jeżeli po to sięga —
— Jak widzę, — Barcz podszedł do biurka — dojrzewa się szybko w wolnej ojczyźnie. Ręka schnie, jeżeli sięga... Ale, — poco sięgać? Zwróciłbym też uwagę, że nie każdy może sobie pozwalać na zbytek przedzierzgnięcia się z generała — w wolnego człowieka... A kto się przedzierzgnął, — mundur generalski rozsadził. Komu już ciasno się zrobiło w tych ramach —
Drżące zrozumienie ścisnęło elipsę twarzy prokutora.
— Więc ja — pryskał Jabłoński — ewentualnie, — jako ofiara sumiennego rozumienia obowiązku?...
— Proszę, niech się pan namyśli. — Barcz przemierzył pokój parę razy. Nie chcąc patrzeć na zjeżone nagle włosy prokuratora, stanął przed Pyciem.
Major podniósł się potulnie. Obrzuciwszy generała blaszanym połyskiem źrenic: — Nie śmiałem przeszkadzać. Żona pana generała... Zgasła przed dwiema godzinami. — W lecznicy.
— Co?!
Pyć powtórzył raz jeszcze.
W sali zaległa cisza.
Blady nieład poleciał przez oczy Barcza. — Formalności żałobne, ceremonja... Trumna... I co jeszcze? — Ach tak, — Pyć stoi dalej na baczność. Podał majorowi rękę: — Dziękuję panu. — Poczem ruszył przez pokój tam i napowrót.
Rytm kroków statkował myśli generała, krótkiemi je czyniąc, jak uderzenia zegarka. W miarę marszu odpadały niepotrzebne kompleksy. Mała szopka, — wielka droga. Lalki, — dzieci...
Jabłoński i Pyć patrzyli z istotnem współczuciem.
— Służba, moi panowie! — Mam nadzieję, że tych kilka chwil, — to wszystko. To wszystko, na com sobie w żałobnem roztkliwieniu pozwolił. — Wracam tedy raz jeszcze i raz jeszcze, panie prokuratorze, kieruję pańską uwagę na wytyczne punkty naszego konfliktu. Cały spór, — powtarzał głosem przytłumionym lecz opanowanym, — cały proces przeprowadzimy formalnie...
Jabłoński chylił z czcią głowę.
Barcz spostrzegł to odrazu. Prawie podświadomie rozszerzył teraz ustęp o „obowiązku“. Prawie podświadomie napoił goryczą moment „zastanej rzeczywistości państwowej“.
Z wiernie zapatrzonych oczu prokuratora sączyć się jęły promienie ciepłej ustępliwości.
— Tak, panie generale, — naciskał Barcz, a słowa jego marszczyło głębokie westchnienie, — w każdego biją ciosy. Każdy z nas prawdę swoją oddaje tu na zawsze. — Wyciągnął ręce i na palcach, białością światła powleczonych, jakoby podał prokuratorowi swoją najczystszą prawdę, — z przypadku śmierci żony uzyskaną.
Jabłoński skupił papiery, zamknął tekę. — W takim razie... — Skłonił się kornie i wyszedł. Za nim Pyć.
Major, tuż za drzwiami: — No co?
— Niezwykły hart — zwierzał się szeptem Jabłoński — stalowa wola. Taki cios i ani na włosek! Zawsze równy, — zawsze ten sam.
— Więc co? — nastawał Pyć.
— No cóż? — Chude policzki Jabłońskiego otorbiły się, a spojrzenie wpłynęło daleko pod ciemny brzeg powiek. — Aresztujemy Rasińskiego. — Prokurator poderwał ruchem ręki jakiegoś podpułkownika z głębi kancelarji.
Pyć wrócił do Barcza. Zastał generała przed biurkiem, jakby gotowego do przyjęcia jednego z tych długich, odpowiedzialnych raportów, jakie przyjmują wielcy dowódcy.
— Teraz więc — zaczął Pyć — można powiedzieć, że o ile chodzi o personalja... Partję „zjednoczenia“ mamy na czysto rozegraną. Rasiński aresztowany formalnie, — lecz niesłusznie. Wnioskodawcy muszą się na tem wywrócić. Padnie ofiarą Wilde. Skompromitowany Dąbrowa staje się człowiekiem Krywulta. Krywult jest już przecie na naszem „miłosierdziu“. Reszta, to już tylko mechaniczny proces. A w tamtej, smutnej sprawie szpiegostwa Pietrzaka —
Barcz zaczął chodzić po pokoju.
Major wysypał z zanadrza zdobyte materjały.
Padały zwysoka, jeden za drugim, chlapiąc głośno. Pyć oddał Barczowi bilety Jadzi.
Generał, ułożywszy „to“ wedle dat, zaczął odczytywać. Słowa i zdania nic nie znaczące. Okolicznościowe zaprosiny, przypomnienia, nastawanie na termin umówiony, — dziś zamierzchły, wówczas pilny i konieczny...
Wszystko pisane rondem nieboszczki, miarowem, skromnem, średniem.
Kiedy tak czytał jeden bilet za drugim, zdało mu się, że teraz właściwie dotyka najprawdziwszej istoty wszelkiego przemijania. Więcej! Że właśnie takim równym, składnym charakterem wyraża się na pewno wieczność: — Codziennie widziana, — nigdy nie objęta...
— Dziękuję panu, — rzekł do Pycia. Już drugi raz dziękował, pokrywając w ten sposób nagłe uczucie lęku. — Ostatecznie, przypuszczam, majorze, że przeceniłem rolę pańską w tem fatalnem wydarzeniu. Czy w zbiegu okoliczności?... — Zdawał sobie sprawę, że wypowiedziawszy te słowa, bierze całą odpowiedzialność na siebie, a uwalnia od niej Pycia.
Ale w tej chwili to jedno jeszcze mogło trzymać generała w karbach. Jakiś ciężar nadmierny, — potworny.
— Proste, zwykłe nieszczęście — kłapnął zębami Pyć. — Coprawda nieszczęście z bardzo obciążonym marginesem... Bo jeżeli pan generał zwróci uwagę. —
Podał Barczowi tajne raporty Pietrzaka.
Szeleścił obydwom ten papier w rękach, niczem szybko mieszana woda.
— A tu, — major podsunął wyciągi Pietrzaka z najnowszych planów mobilizacyjnych, — rzecz najciekawsza, której nie rozumiem...
— Istotnie, istotnie, — szeptał Barcz.
— Gdy na wiadomość, — zemdlał... Ukradłem, panie generale, ukradłem ze skórzanej zaszywki, którą nosi na piersiach. Pietrzak, jako taki, jest skończony.
— Skończony — podchwycił Barcz.
— Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę szybkość, z jaką potrafił mieć elementy planów... Skąd? — Jak?...
Barcza przejął paniczny strach. Jeszcze nie zdążyli nic właściwie załatwić, a już „szło“ coś innego, nowego, trudniejszego. Doznał uczucia straszliwej samotności.
— Czy poinformowałeś pan, panie majorze, panią Drwęską o wypadku?
— Nie jeszcze.
— Proszę to zrobić zaraz.
Gdy Pyć włączał aparat i dzwonił o stację zamiejską, — Barcz czekał z groźną ciekawością, z idjotyczną nadzieją, że „to wszystko“, usłyszane w postronnej rozmowie, brzmieć będzie gładziej... Gdy zaś ustał chrobot słuchawki: — Pojedziemy tam, Pyć, — do lecznicy.
— W takim razie, samochód!
— Nie trzeba. Pojedziemy, — albo pójdziemy? — Generał skłonił głowę na sukno biurka, — zadziwiony bezmiernie. Działo się bowiem, na jego „wielkiej drodze“, lekko i szybko, z winą, a przecież bez winy... I tak zręcznie, że teraz, — z przedłużonego spojrzenia, mogły już iść w zbrojną przyszłość narodu owe ramy — proste, suche, gładkie. Tak dostępne, powszechne, że gięła się w nich docna wszelka czułość, a błahe świętości osobistego istnienia ginęły bezpowrotnie.
— No — a jak to moja matka przyjęła, majorze? — I przerywając sprawozdanie: — Masz pan tu być. Póki nie zwolnię. — Zdało się Barczowi, że płacze. Ale powieki miał suche, wciąż pełne tylko małej, chudej, postaci Pycia.
— Cicho — syknął major na Jabłońskiego przy drzwiach. — Generał śpi.
Bo krótkiej naradzie postanowili nie budzić.
Jabłoński wdział płaszcz, zgasił światło. Wychodząc, jeszcze raz z rozrzewnieniem spojrzał na Barcza. Głowa generała, srebrzona księżycowem światłem, spoczywała na rozłożonych papierach, niby ciężki, oksydowany przycisk.
— Jaka wola, co za hart! — powtórzył Jabłoński. — Ty ucz się, Pyć, — to jest aparat do brania za mordę, — ten ci umie zaważyć...
Spali do rana. Barcz nad biurkiem, Pyć przy szaragach, skulony na fotelu prokuratora. Obudziło ich stukanie szczotek w sąsiednich pokojach.
Barcz przetarł oczy. Naprzeciw, z fotela uśmiechała się twarz Pycia potwornie tatuowana odciskiem deseniów aksamitu. Patrzyli na siebie z nieukrywanym wstrętem.
— Nigdym nie myślał, — warknął generał — że tak panu gęba potrafi zaropieć w kilka godzin.
Pyć nie odpowiedział, roześmiany wstydliwie.
Na skrzydło, do stanisławowskiej landary, pojechali tramwajem.
Wszystko tu szło, jak codzień. W głębi podwórza półnagi ordynans mył czarnego araba pod studnią. Przy drzwiach garażu, wypinając obite bronzową skórą pośladki, majstrowali mechanicy koło aut.
Matki jeszcze nie było.
— Siadaj pan — częstował Barcz Pycia gazetami, — czytaj pan, gadaj. Wykąpię się! Pan też chyba nie od tego? — Odprawił ordynansa. — Z pewną ostentacją zdejmował mundur, przepinał spinki, odkręcał wodę. — Gorący tusz japoński!
— No więc już jest wszędzie w gazetach — westchnął Pyć — aresztowanie Rasińskiego. Prasa się zwija.
Barcz chodził nago po pokoju, gadał, zadowolony, iż choć ktobądź widzi te jego łydy, tors, lędźwia, ramiona krzepkie, — które nie ugną się znów „tak odrazu“.
Gdy wykąpali się i odziali, wróciło pokutne skupienie. Zwłaszcza po nagłem przybyciu Przeniewskiego z wiadomością, — że starzy podoficerowie czekają przy bramie. Oczywiście, nie jest to żadna delegacja, raczej wizyta, — jedna z tych wielu „zaufanych wizyt od tyłu“, — czarnem wejściem.
Barcz zmieszał się.
— Ależ panie, — niecierpliwił się Pyć. I do napachnionego ucha Przeniewskiego wyskrzeczał półgłosem o śmierci Jadzi.
Oczy margrabiego zasnuła pistacjowa zieleń boleści.
Barcz rozstrzygnął krótko: — Już wiedzą widocznie, — kondolencja. — Przyjąć!
— Ci starzy wyjadacze — pocieszał generała Pyć, — zawsze wszystko wiedzą.
Generał obciągnął bluzę i, zapatrzony w czarne gałęzie kasztanów, — czekał.
Po chwili dał się słyszeć ciężki tupot, jakby ktoś kamienie gubił po stopniach.
W otwartych drzwiach ukazało się wyprasowane ramię Przeniewskiego — a głos, jak trzaskanie dziecinnego bacika, poganiał: — Proszę! Proszę! Generał czeka.
Wtoczyli się do pokoju, stanęli łabato jeden przy drugim. Aż się ciemniej od nich zrobiło.
Barcz witał wszystkie te twarze uśmiechem dojrzałego porozumienia. Zaprawdę, — sięgało ono pierwszych czasów „wielkiej drogi“, przez te właśnie golone łby żołnierskie brukowanej tak sowicie.
Przejął go skąpy, ubogi ton tych postaci kańciastych, twarzy prostych, ust szerokich i bladych, na twardej służbie nigdy nienajedzonych.
Oni zaś, chrząkając i uszanowanie czyniąc nieśmiałe, przestępowali z nogi na nogę. Nakoniec jeden spostrzegł na półce, między kupą regulaminów, stary, skórzany album.
Po chwili oczy wszystkich podoficerów wbiły się w to miejsce.
Barcz zauważył to i, wyciągnąwszy z pod stosu szarych książeczek ów gruby, juchtowy tom: — Strzegę tego. Ma się rozumieć. Najdroższa moja wojenna pamiątka. Wasze wszystkie nazwiska...
— Co tam nasze, panie generale, — wykrzesał się twardy głos z rzędu podoficerów. — Ale może i prawda? Bo co? Bo ten album jest przez całą Polskę pisany. Odsyłany, przesyłany, z roku na rok, z frontu na front. Żeby w nim wszyscy godni z naszego stanu szarego... I można powiedzieć, — sprawiedliwie. Bo ich, co się tu podpisali, połowa już ziemię gryzie. My, — co?.. My — nic. My zawsze, — rył głos, a głowy kolegów świadczyły mu dowodnie, — my zawsze... My jeszcze wcześniej, — nawet jeszcze przed Polską niepodległą już uwijaliśmy się. Wiadomo. I z pod Lwowa i z pod Wilna. Tu nas jest dziewięciu, — wszystkie polskie fronty. My zawsze wszędzie... Nawet w hotelu, gdy jest zamach... Bez niczyjego musu.
Barcz czekał, uśmiech chędogiej życzliwości sącząc przez przymrużone oczy.
— Więc my, — nie żeby jakaś delegacja... Tfu! To jest wojsko. Tylko, że nas pan generał przecie zna... Po znajomości.
Dwóch z prawego skrzydła wysunęło się. Podeszli do stołu, przeprosili Pycia i, delegacyjnie niejako, rozesłali na deseniach obrusa numer brukowej gazety. — My, panie generale, — nic... My wiemy... Jeden więcej, jeden mniej. To jest nic. Ale niby, — że to z niego szło to słowo, panie generale?
Wskazali mu grubemi paznogciami na pierwszej stronicy — Aresztowanie kapitana Rasińskiego.
— Ważna, zawiła sprawa — potwierdził Barcz.
— Ważna! — wykrzyknął głos.
— Ważna. Więc my nic, — tylko, żeby się zapytać. Tu pisze, — „aresztowany za złodziejstwo“. Żeby się zapytać, czy w każdym razie był ten kapitan Rasiński dopuszczony tak naprzykład, jak my teraz, przed oczy pana generała? Żeby się dowiedziano i rzetelnie stwierdzono?...
Barcz milczał. Złotem, pogodnem spojrzeniem tonął w zwartych, jakby z dębu toczonych źrenicach żołnierzy, w sercu zaś rozpętał mu się ukrop bolesnej bezrady. Bo oto szło się za połyskiem śmigłych ram i, poświęcając wszystko, doszło się tu, aż tu przed ten szary żywopłot obowiązku...
— My nic, — kluczył monotonny głos, — tylko... Bo tu chodzi o słowo, o nas wszystkich. Więc toby była bardzo przykra strata —
— Moi panowie, — przerwał Barcz z nagłą decyzją. — Mówicie strata. Tłumaczyć się mam wam? No, to niech wam za tłumaczenie starczy, — krzyczeć nagle jął wniebogłosy, — że moja żona dziś umarła w lecznicy pod ciosem tej zawiłej sprawy!! Dziś w nocy!!! Tem niemniej ja, bez względu na wszystkie straty —
Mur podoficerów rozkruszył się. Przestrzeń się między nimi otwarła aż ku drzwiom, słowami generała tętniąca. Wołał ku niej, krzyczał bez pardonu, — gdy niespodzianie ukazała się w drzwiach matka.
Rozejrzała się nieprzytomnie po zebranych i, rzekłbyś gęsty cień, przylgnęła cicho do syna.
Podoficerowie z czcią pochylili głowy.
Przez długą chwilę nic nie było słychać, tylko suche oddechy starej Barczowej i rześki dźwięk kluczyków, któremi Pyć nerwowo przebierał w kieszeni.



VIII
TREŚĆ WYROKU

Rasiński nie słuchał treści wyroku. Umiał nawskroś wszystkie argumenty swej sprawy. Wszystkie cyfry i pozycje ustawiały się w jego myślach, niby zwrotnice, prowadzące do wiadomych, oddawna znanych punktów węzłowych.
Teraz, gdy przewodniczący Dąbrowa ujawniał te właśnie punkty, z których z światłem niewinności miał trysnąć wniosek o umorzenie całego dochodzenia, — Rasiński niecierpliwił się.
Albowiem sumując i dodając momenty tej tak ważnej dla siebie sprawy, doświadczał zgoła nieoczekiwanych uczuć: — Oto stało się, że wszystko, co najtkliwszemi myślami budował od wczesnej młodości, spadło do przedmiotowych, obojętnych rozmiarów jakiejś nieznośnej praktyki.
Że też ojczyzna w dosycie państwowych formuł tak srodze wydziwiać może nad człowiekiem?
Zdało się Rasińskiemu, że wyczerpawszy własne życie, od chudej teorji kretowiska aż do odezw podczas uroczystości przez powietrze latających, — stanął na ostatnim zrębie ojczystej teraźniejszości.
Dokąd musi się zawsze wkońcu zawinąć: — Przed sztywnego sędziego, z wpisanym w rozmiar brzucha krucyfiksem... Przed te gąbczaste maski asesorów...
Jęły się w nim zmagać wspomnienia: Jak kiedyś, na rynku krakowskim, dawali sobie z Jabłońskim deptać po nogach. Jak się później dygotało pod Przemyślem, przy zwrotnicy, oczekując w zbożnej radości „odzyskiwanego śmietnika“. Jak to kiedyś, za całą treść podziwu starczyła we krwi i śmierci rzucana włoska piosenka...
Cały świat wzruszeń, — nie objętych jeszcze przekleństwem organizacji.
Rasiński słuchał gadaniny prokuratora Jabłońskiego i, płużąc wzrokiem po sędziach, którzy, niby betonowe kloce, tworzyli wyniosłą barjerę, — litował się. Nad guzikami ich mundurów, nad srebrnym piorunkiem kołnierzy, nad haftowaną ważnością odznak gwiaździstych...
Posiedzenie było skończone, uniewinnienie wydane, śledztwo umorzone!
Mur sędziów rozstąpił się, woźni poszli, gawiedź oficerska dreptała przy drzwiach.
Rasiński czerwony, zdyszany stał jeszcze przed sądną łączką zielonego sukna i jeszcze czekał na coś. Ściągali teraz ku niemu zewsząd przyjaciele. Tu trząsł się w kłusie siwy czapraczek Kwaskiewicza. Tam Pyć sunął od okna, tu Dąbrowa kroczył naukos.
Rasiński szukał żony. Nie zdążył rozejrzeć się, gdy zawisł na nim spocony, współczuciem rozkrzyżowany Jabłoński.
— Myśmy ani na chwilę — wołał przez łzy prokurator — wiary w ciebie nie tracili! Ani na chwilę.
— Wały! Wały! Wały! — huknął Rasiński. — Och, prywatnie mówię, teraz na zawsze prywatnie, wały!!... — Usiadł w ławie i, wyswobodziwszy się z objęć prokuratora, ponosił: — Wały! Grają człowiekiem w państwo!!
Z otaczających utworzyła się dokoła Rasińskiego jakby cembrowina wysoka, przesiana guzikami mundurów. On zaś, w głębi niej trwając, łapał się za głowę: — Wały — Wały! Bo tyś wiedział, Jabłoński, doskonale, że to blaga. Ale dla formalności.. Dla papieru... I to kto? Ty! Sprawiedliwiec, — musiał aresztować. To mało wam ścierwa i kalectwa?!
Przez gęstwę barczystych przyjaciół przecisnęła się żona. Trzymając ją za rękę, plotąc swe palce przez jej palce: — To mało wam ścierwa, jeszcze sumieniem ludzkiem chcecie ojczyznę tapetować? Wały!
Pół nakładu ma rozsprzedane w ciągu tych kilku tygodni, — trząsł pokutną siwizną Kwaskiewicz, — jeszcze mu mało.
— Człowiekiem w państwo, — burzył się Rasiński. — Mojem ścierwem, — zgoda... Ale duszą moją, wały?!
Chuda ręka Pycia opadła na ramię Rasińskiego. — Bo co?
— Żeby łajdak Wilde wyleciał z urzędu w dwadzieścia cztery godziny, — ujadał Rasiński — to warto było dlatego? Żeby Krywult po kulach dostał? Żeby dla Barcza — alibi? Że teraz wam łatwiej będzie?!
— No pewno — cedził Pyć, — będzie łatwiej!
— Zobaczysz Pyć, — napiszę.
— Co napiszesz?
— Nic więcej, tylko napiszę światu, ludziom, sztubakom, że bić się o ojczyznę, która potem człowiekiem w kostki gra —
Pyć chwytał to oburzenie co żywo, przesiewał je dobrotliwemi gesty, — póki nagle Rasiński, płacząc: — Wały, wały, wały, — nie padł w szare objęcia majora.
— Krótko, — Dąbrowa wyciągnął Kwaskiewicza ku oknu, — Rasiński zamierza teraz, — rewelacje... I w kogo to godzi przedewszystkiem, panie Kwaskiewicz? Na pewno przedewszystkiem w eksperta.
— Nie w eksperta — westchnął Kwaskiewicz. — Ja w całkiem innej płaszczyźnie... To godzi w pana generała Barcza! Co my tu znaczymy, — pionki?
— Więc wy tu na tego Rasińskiego wpływajcie — fukał generał pojednawczo — a ja uprzedzę, na gorąco —
Nawet na społeczne „wy“ przeszedł teraz z wydawcą. Dąbrowa rozumiał bowiem, że trzeba było „na gorąco“... Wszystko, co prowadził, z dniem dziś ogłoszonego wyroku kończyło się klęską. Z wielkiego składu N. W. T. S. został sam jeden... Wilde wyleciał do Przedmurza, Krywult wszystkie krzyże miłosierdzia jednoczył w tłustem ręku, nawet ten Pyć obleśny zajmował się już czem innem!
Po drodze przez miasto i most na Wiśle, wobec dalekich, rozzłoconych pierwszą jesienią lasów, zastanawiał się Dąbrowa poważnie nad swem położeniem. Co robić? Chów polskiej rasy czerwonej?. To już wzięło w swe ręce ministerstwo. Wszystko teraz odbywa się ministerjalnie i wszędzie już ludzie swoje protekcje wygrzali. Nigdzie żadnego miejsca..
I jak te kamyki, choć z lawy wiecznej kiedyś powstały, to przecie w ziemskim obrębie leżą na drodze i mijasz je, — i nic... Tak zdało się generałowi, że jego los potłuczony, na drogach tej służby wojskowej martwo leży — i cóż?!
Niedaleko Przedmurza rozważył po raz ostatni: Czy jeszcze czekać, w nieprzystępnej coś tam knując srogości? Czy poprostu — przez kobietę? Nałożnicę!?!... Bo w gruncie rzeczy, — przytwierdzał sobie kopnięciami w dno samochodu, — dobre jest kobiecisko.
Dalej nie myślał, zdając się na wiatr jesienny i dobrą pogodę dnia.
W przedpokoju willi omkno się zrobiło generałowi. Nie dlatego, że tu kiedyś pomstował, „Sejmem pachnie“, czy temu podobne. I nie z powodu zbytku. Tu lustra, tam portjera renklodowa, czy rogi jelenie, z którychby ktoś inny salon sobie wyrychtował.
Przez ostatnie czasy niepowodzeń, pobłażanie ulęgło się w generale dla tych rzeczy znikomych. — A miej sobie i udław się...
Nie o to.
Lecz nie był tu od „wieczoru powrotu“. Trudno będzie teraz zaczynać od początku.
Uczucie to spotęgowało się w salonie. Inni sobie na tych krzesłach wesoło siadają, a ty wylęknionym zadkiem ostrożnie się przykładasz.
Wódz i generał z „Pod blachy“, — do „dziwki“, po prośbie? — pytał Dąbrowa ciepłych promieni słońca, pryskających przez koronkowe firanki.
Dom cały grążył się w zamożnej ciszy. Nie była to bowiem wątła cisza, rozpięta lękliwie na chudych meblach i kantach. Ale cisza, chroniona pufem, atłasem, jedwabiem, gładko wyślizgana na woskowanej posadzce, z głębi domu ostrożnie mierzona skrzętnym ruchem sług.
Aż zdało się generałowi z tego cudzego dostatku, że sam jest brudny, zarośnięty, zakurzony.
Stanął cicho przed lustrem: nie był ani brudny, ani zakurzony. Tylko, — na co już nie mógł poradzić, — biła od niego nieznośna, wstrętna „swojość“. To właśnie, co mu zapewne wszelkie sprawy, — zawsze, wszędzie psuło.
Starał się stracić „to“ w lustrze. Więc w gęstych zmarszczkach czoła ułożył „troskę ojcowską“, przygasił oczy. Więc wyrwał sobie jeszcze parę czarnych włosów z dziurki od nosa, aby nie tak znów za bardzo marsowato...
Kichając przytem, zobaczył w załomie ram zwierciadła kąt sąsiedniego pokoju, przedzielonego od salonu szklanym wodospadem kotary.
Tam właśnie, przy biureczku siedziała Drwęska, pisząc.
Całe biurko — jak ze smażonej skórki pomarańczowej. Nad glansowaną taflą, między kwiatami i bożkami z bronzu, niby błękitne, szklane cacko, siedziała Drwęska, skrobiąc coś na papierze.
— Już zameldowałem — rzekł głośno u drzwi kamerdyner.
Dąbrowa odskoczył od lustra.
Szkiełka kotary rozstąpiły się przed Drwęską.
— Słucham pana.
Dąbrowa zawstydził się. — Pani była łaskawa telefonować w czasie śledztwa. Parę razy tego telefonu nie przyjąłem.
— Nawet nie pamiętam. Niechże pan siada.
Za dużo miał teraz i rąk, i kolan, i tułowiu.
— Nie przyjąłem tego telefonu, żeby nic na mnie nie wpływało. Ale, gdy rzecz udało się tak szczęśliwie zakończyć... Kapitana Rasińskiego przed godziną uwolniliśmy!
— Uwolniliście, panowie, Rasińskiego?...
— Tak, proszę pani.
— Generale, pan wybaczy, — w jakim to jest związku z łaskawą wizytą pana?
— Jest, — fuknął Dąbrowa. — Te rzeczy jakoś się tam podobno wiązały?
— Jakie — „rzeczy“?
— Afera Rasińskiego i — bo ja wiem — sprawy wyjazdów pani za jakiemiś kresowemi zabytkami?
— Tylko zła wola, panie generale, mogła łączyć niecne oszczerstwa z pracą niewinnego człowieka. Zresztą, wie pan? Gdybym była użyła nawet nieprawnie kilku marszrut! To wziąwszy pod uwagę, com zdziałała w czasie, gdy ci, którzy sądzili Rasińskiego, brzuchy paśli w służbach zaborczych —
Drwęska brutalnie dała do zrozumienia, że rozmowę uważa za skończoną.
Generał podniósł się, lecz znów usiadł. — Kiedy, pani Hanno, mnie nie o to, czy się liczy, czy nie. Jak pani wygodniej. Jak wam wszystkim wygodniej. Chcę powiedzieć szczerze, że jestem człowiek prosty. To nie jest nic wielkiego. Człowiek prosty... Pani może myśli, że jeżeli poskrobać, to się pod tem coś innego okaże? — Roześmiał się na cały salon. — Za tem już dziś nie będzie nic! Owszem, myślałem kiedyś, chciałem... Ale sposób? Sposoby?! Całe moje nieszczęście, że nie umiem sposobów. Powiem pani odrazu, czego chcę. Niczego. Poobrastaliście w pierze. Niech będzie. We władzę. Nie udało mi się. Teraz, ja, nic więcej, — tylko pragnę spokoju. Pani jest kochanką Barcza. A tu ja, człowiek prosty: — Sprzedał mleko, chce spokojnie wrócić z bańkami do domu.
— Co pan mówi?
— To. — Pani na pewno zostanie żoną mego zwierzchnika i przyjaciela. Jest przecie wdowcem. Otóż, ja tu solennie oświadczam, że jestem, mogę być i będę — lo-laj-ny. — Poprawił się: — Lo-jal-ny. I na dowód —
— Żegnam pana, generale.
— Żadne żegnam! Bo dziś, — to jasne, — nie?... N. W. T. S. skompromitowany. Muszą być rugi, — a ja co? Mnie na krzyż żaden nie posadzicie. Krywult siedzi. Ja, — co? Mam dzieci. Pani też ma, ale dwoje! Ja mam odniedawna sześcioro. Sześcioro dzieci. No więc, — uśmiechał się, mrużąc powieki pod słońce, — no więc, co będzie? Teraz, — „won“ ze mną?.. Gdzie, którędy?
Widząc, że Hanka nie odpowiada, że odchodzi: — Ja tu czekam, — nic nie pomoże. I nie z pustemi rękami, — wołał za nią przez przez szklany wodospad, — Rasiński grozi rewelacjami — na Barcza!!!
Dopiero usłyszawszy kroki Drwęskiej na schodach, umilkł. Z lustra patrzyła na niego własna twarz, splamiona burakowym rumieńcem.
Czekał. — Wiedział od Pycia, że mają tu być dzisiaj na śniadaniu. Postanowił nie ustąpić. Jak łamać, — to łamać!
Krążył po pokoju. Potem coś niby czytał. Potem przez otwarte okno liczył małe, rude szypułki rezedy na klombach, uważając, jak chwieje niemi podmuch jesienny.
Daleko, pod lasem Przedmurza, w siwych nalotach słońca i pajęczyny pasły się krowy.
Znudzony ich ruchem powolnym, pozierał wbok, na robotników, którzy łazili dokoła jakiejś willi.
Trzeba się było mocno z okna wychylić, aby w kłębach zieleni zobaczyć czerwony gont wielkich kopuł krywultowskiego pałacu. Generał długo szczerzył zęby ponad rabatem rezedy, — do tej ironji: Do tych grubych kopuł, do tych robotników omączonych, co wiecznie cudze śpichrze budują...
Wypełniło go wkońcu bolesne pojednanie. Gdy do salonu wszedł stary, siwy już strzelec kredensowy z różnobarwnym czubem okurzających piórek na trzcinie, — Dąbrowa polubownie zauważył: — Pracuj sobie, mój chłopcze, sam, i tak słońca tu teraz pełno, — wolę cień.
Wydało się generałowi, że jest coś biblijnego i w słowach tych i we fakcie, — iż skromnie przeszedł z salonu napowrót do hallu.
W hallu rzeczywiście panował chłódek, mierzony wytrawnym krokiem zegara.
Tak, tak, tak, — to przechodzi, dumał Dąbrowa, rozłożywszy się na jesionowej kanapie.
Po jakimś czasie zjawił się główny kamerdyner.
— Dokąd to idziecie, człowieku? — spytał go sennie generał.
— Proszę łaski pana generała — odrzekł fagas, godnie frontując, — idę zobaczyć na pokoje.
— „Na pokoje?“ Owszem, mój stary, owszem. — Mogę ci zawczasu powiedzieć, że tam wszystko w porządku. Twój kolega, jakże mu tam? Pewno już kończył okurzać.
Kamerdyner, poczęstowany ze srebrnej papierośnicy, palce możliwie śpiczastemi uczyniwszy, wziął jednego „Wernyhorę“ i schował sobie za fartuch.
— No i co jeszcze, mój chłopcze, — zachrzęścił Dąbrowa na skórzanej ściółce kanapy.
— Pan generał bardzo łaskaw. Kiedy to ja chłopcem bywał, panie generale? Wnuki już mam.
— Siadaj tu, stary, obok — rozkazał nagle Dąbrowa.
W lokaju, jakoby obluzowały się pod liberją ukryte sprężyny, — lecz nie usiadł.
— Chłopcem jesteś — wyłuszczał Dąbrowa — bo służysz. — W służbie, — umrzesz nawet chłopcem. Bo zawsze starsze będą od ciebie pieniądze twego pana... — Nie martw się. Ja też jestem chłopcem, — bo służę. I tak samo, zawsze będzie ode mnie starsza nagroda, której potrzebuję. Rozumiesz to?
Lokaj wstrząsnął zmarszczonem podgardlem.
Zwabiony głosem rozmowy, zjawił się strzelec z piórkami.
— A co? — już okurzyłeś? — badał pobłażliwie generał. I nie czekając odpowiedzi: — Powiedzcie mi, — wyższemu wojskowemu zawsze możesz prawdę w oczy mówić, jeden z drugim, — dlaczego was wasza pani samych starych dobiera? Naprzykład ty! Siwe włosy masz już dawno chyba, a z piórkiem gonisz?
Twarze obu lokajów rozpogodziły się: — Bośmy wedle łaski pana generała, starzy. To spokój, — spokój przecie.
Dąbrowa westchnął głęboko: — Widzisz, jeden z drugim — spokój... Więc siadajcie, dziady.
Nie usiedli coprawda, lecz wygoda siedzenia odmalowała się na ich golonych twarzach.
— Widzisz, jeden z drugim, — prawił generał — spokój, nagroda — wszyscy, wszyscy tak samo. I rozumiesz, jeden z drugim, w tem, że spokój, nagroda, — a nigdy dość... Może właśnie przez to i Bóg jest wszędzie?... W tobie, we mnie, w tym wołku, co tam pod lasem żuje. Nie chciałbyś, stary, być takim wołkiem, naprzykład?
Przerwać musieli; zdaleka słychać już było łomot samochodu.
Starszy kamerdyner, spojrzawszy na zegar, orzekł, że to będzie „nasz pan generał Barcz“.
Istotnie, po chwili z sykiem wrył się w piach podjazdu automobil. Ubita ziemia zakwitła niebieskiemi obłoczkami benzyny.
— Wielka rzecz, wielka rzecz — powtarzał sobie Dąbrowa. Otwierając drzwi, uznał jednak, że zwycięzca tylko może tak wyglądać.
Żyzny, pełny rozkwit przesycał całą postać Barcza. Widać to było w ciężkim spokoju policzków, w zamknięciu warg czerwonych i gładkich. Nawet w połysku szkieł, z za których patrzyły źrenice bystre a jakoby wonnem światłem przedmuchane.
— Pan tu, generale? — spytał Barcz, nastawiając się łaskawie lokajom.
Zdjęli palto, odebrali kask, rękawiczki, okurzyli mundur, podręczną irchą upieścili lśniącą skórę lakierów.
— Przyjechałem — wyznawał Dąbrowa — odwiedzić panią Drwęską. Ucieszyć ją! Bo to taka opiekunka maluczkich. Donieść, że Rasiński uwolniony.
— Wiem, uwolniliście Rasińskiego.
— Rozumiesz — pokwapił się na „ty“ Dąbrowa, — chciałem zrobić teraz pani Hannie przyjemność.
— Rozumiem. Właściwie — westchnął Barcz opieszale — mogłeś był telefonować. Prędzejby było. Ale skoroś łaskaw —
Nie widzieli się tak dawno, że ton niedbałej nudy w tak zazwyczaj energicznych ustach Barcza zmieszał Dąbrowę.
— A wiesz, muszę przyznać, — rzekł bez związku, — że utyłeś.
— Martwi mnie to — śmiał się Barcz, — już i konno jeżdżę i w tennisa gramy.
— Bardzo rozsądnie. — Żeby na wstępie wszystko razem załatwić, ze wszystkiem być w porządku — dodał Dąbrowa, skubiąc dyskretnie żałobną przepaskę na ramieniu Barcza: — Co do tego, żaden z nas specjalnych kondolencyj nie składa. Chyba rozumiesz. Wszyscyśmy twoją żonę... Cios!
— Dziękuję ci bardzo.
— Mój Boże... — No — a Pyć?
— Właśnie nie przyjechał i to mnie martwi. Wiesz, stary, — Barcz huśtał każde słowo leniwie, — mam masę zmartwień
— Teraz? Teraz?... — poskoczyło naprzód przypochlebne zdziwienie. — Teraz, u szczytu powodzenia?
— Bardzo dużo zmartwień! A ty? — Cóż z tobą?
— Co ze mną? — Dąbrowa podgarnął się i skupił. — Niby tak, nic. Żeby pani Drwęskiej wygodzić. Ale przedewszystkiem, aby cię uprzedzić... Bo Pyć jakoś już nie dba o „tamto“, coś innego gdzieś węszy. A tymczasem, właśnie po wyroku, Rasiński zdaje się grozi skandalicznemi rewelacjami...
Za bliskie to wszystko wydało się Barczowi. Z kosmatych ust Dąbrowy zionęło nudne, kwaśne powietrze wiernej służby.
— Pewno przeciw tobie — odsunął się Barcz.
— Właśnie, że nie, nie, nie. Ja byłem narzędziem! Wszyscy to dziś rozumieją! Rewelacje, — przeciw tobie. Zapewne, — z palca wyssane, chyba krzywdzące, — jednak, — mimo wszystko — rewelacje.
Mało brakowało, a słowa te rozkruszyłyby spokój Barcza. Nie znosił już afery Rasińskiego. Już ją przebolał, wygrał, zużytkował, — już dawno owoce wydała.
— Rewelacje — nudził się. — Głowa mnie boli i chcę jeść.
Śniadanie przeszło normalnie. Jedli na piętrze, przy otwartych oknach, ocienionych czerwoną jarzębiną, — w pełni powietrza i jesiennej ciszy.
Dąbrowa żarliwie skarżył się Hance na „kolegę“:
— Barcz, proszę pani, nie chce wpłynąć i pogadać. Taki Rasiński, doprowadzony ciepłem słowem do upamiętania, zaprzestałby odrazu wszelkich fanaberyj! A tak, — wisi to nad „kochanym kolegą“.
Hanka podzielała to zdanie.
Lecz, gdy Barcz, czerwony nagle z gniewu, przerwał brutalnem „nie“, — Dąbrowa jął się rozwodzić „w ogólności“ nad potęgą, osiągniętą teraz przez „kolegę“.
— Bo nasze dotychczasowe nieszczęście, te nasze partje wojskowe, — istotnie udało ci się wyrównać. I gdy patrzę na ciebie, Barcz, albo obserwuję, choćby nas dwóch — od początku aż do teraz...
Przerwali, czekając, by służący obniósł krem. Była to specjalność kuchni hanczynej.
W lukrowym muślinie, śmietankowy turban, niby drogiemi kamieniami lity rozmaitą konfiturą.
— Aż do teraz — podjął Dąbrowa. — Tylko jeszcze jednego nie wiem. Jak będziesz szedł dalej?
W oczach Barcza zagrały promienie. — No właśnie, no, widzisz — to jest naprawdę interesujące. Dalej? Dalej, mój Dąbrowa, pójdą długie, proste, mocne ramy. Suche, gładkie, — równe, jasne.
— A ja w tych ramach?
— O siebie ci chodzi? „Pod blachą“ nic wielkiego nie wysiedziałeś. Myślę, że na prowincji, pilnością, trzeźwością, twardym, — bardzo twardym przykładem świecąc —
— Bardzo twardym! — podchwycił skwapliwie Dąbrowa.
Po czarnej kawie wyprawili go nareszcie. Barcz patrzył, jak „kolega“ mija rabaty rezedy i zbliża się do lakierowanej furtki.
— Masz samochód? — Bo nie chciało się gospodarzowi pożyczać własnego.
Dąbrowa znów wracał przed okno. — Oszczędzam benzyny. Pojadę koleją.
Patrzyli na siebie długo i uważnie.
Wtem twarz Dąbrowy ściągnęła się: — I jeszcze jedno, Barcz, — wspaniałe. Wiesz? To samobójstwo, Pietrzaka. Urządzone! Perła!!!...
Barcz przez pędy dzikich pnączów zwisł nagle wdół. Dopiero po długiej chwili, już z uśmiechem sypiąc na Dąbrowę czerwone grona jarzębiny: — Mądrze, — ma się rozumieć, mądrze urządzone, bo nikt tego przecież nie urządzał.
Dąbrowa salutował pokolei okno, Hankę, „kolegę“.
— Chamuś — rzekła za odchodzącym. Barcz złożył głowę na dłoniach Drwęskiej. Wdychając zapach delikatnego jej ciała, patrzył ukośnie na daleką kryzę lasu i słuchał pyłkich głosów jesiennego południa.
— No, — co, Stach? Co?
— Nic. Wszystko jak najlepiej. Tylko za dużo mam teraz czasu, wszędzie za dużo miejsca, — za dużo łatwości. Bo ja wiem, — za dobrze mi.
Oczy Hanki wezbrały złocistą pogodą. Lecz, aby się przeciwstawić rozczuleniu przyjaciela: — Za dobrze ci jest ze mną i dlatego cały czas spędzasz z Pyciem? Oderwać cię nie można od tego smarkacza.
Przetoczył głowę z rąk Hanki na kolana:
— Nie od smarkacza, — tylko od pikiety.
— Tak — gładziła go po włosach, — dla mnie nie masz czasu, żeby posiedzieć, czy na spacer iść czy na naszego tennisa. Ale żeby z tym durniem po całych nocach w pikietę grać!
— Bo Pyć — mruczał Barcz — to całkiem co innego... To jest nałóg. Nałóg...
Przygarnął ją plotąc ręce przez chłodny jedwab kolan hanczynych. — Doszło już do tego, że stałaś się dla mnie, jak woda, — jak powietrze. Tem, czem jest żywioł. Bezkarnością. To, co w kombinacji z jakąś inną kobietą będzie męczarnią, nieszczęściem... Naprzykład ty i moja nieboszczka żona... Właściwie o to samo chodziło?! I nie można powiedzieć, by, a priori, na twą stronę decydowała miłość. Miłość jest też wynikiem pracy, starań, nie poprzedza samej siebie. O to samo chodziło. Jadwiga, — wiemy... A ty, od samego początku, od owej nocy zamachu jesteś, jakby zawsze niewyczerpana.
Hanka zaperzyła się: — Bo ja umiem być bez skrupułów. Cała mądrość, obrazowo mówiąc, — że w mojej partji tennisa pan Barcz gra sobie razem z panem Krywultem. Szczyt wszelkiego rządu, to właśnie taka spokojna anarchja.
— Powiadasz...
— Tak. I w myśl tej samej zasady, w imię której grasz w tennisa z Krywultem, — tu Dąbrowa miał rację, — chciałabym, żebyś się rozmówił z Rasińskim. Dla wyrównania, — dla bezkarności, — dla rozumu rządzenia. Wszystko jedno.
— Nie wszystko jedno! Mogę dużo przebaczyć i dużo nie chcieć wiedzieć, ale ten właśnie Rasiński, który nie był wcale przeciętnem bydlęciem, żeby miał uciekać się do gróśb? To skandal!
Przeszli do buduaru Hanki. Przebierała się do tennisa. Nie mówili już o tej rozmowie z Rasińskim ani w samochodzie podczas jazdy, ani na tennisie w rozległych prerjach „Agrykoli“ wytyczonym.
Gra szła niesporo. Krywult nie mógł nadążyć. Ale upierał się ciągle, szukając mimowoli odpoczynku przy siatce, pod pozorem kłótni o fałszywy rzut.
Wówczas obie panie, Pesteczka i Hanka, niby białe kapustniki przyfruwały z głębi placu, podchodził też blisko Barcz,
Krywult zdyszany, zziajany, karminową twarz, rzekłbyś maskę w ciemnym agacie rzniętą, obracał na wsze strony i tłumaczył.
— Pani myśli — płynął ku niej wzdęty głos wodza — nie wytrzyma stare generaliszcze. Pięknie! Otóż wszystko wytrzyma, — moja miła.
Nie trafiał ani w kwadraty, ani nawet na pole autów. Piłki szły oślep z suchym brzękiem.
— Krywult wszystko, wojnę, zgodę, tennisa, wszystko wytrzyma!...
Między gemami przyjmowano sportowe wizyty.
Widok Barcza i Krywulta, razem grających... Widok wielkiego „jałmużnika“ „naszego wodza“ i Barcza, który zawsze będzie „du peuple“ — ale mięśnie, zdolności... Wszystko to miało przyczyniać się do wytworzenia — niech będzie narazie choćby tu, na tennisie, — „wspólnej płaszczyzny“.
Patronował temu łaskawie stary hrabia Bogulicki. Jego myszata głowa szybowała harmonijnie nad sportową flanelką ubranka, pieszczoną częstemi dotknięciami Przeniewskiego.
Barcz rozumiał, że stanowi centrum tych zbiegowisk towarzyskich. Jego piłki wywoływały najwięcej uznania, jego dowcipy najwięcej wesołości. Jego zmęczenie było decydującem hasłem do zaprzestania gry.
Dziś, widząc, że Krywult nazbyt pochopnie nastaje na Hankę, — przerwał partję. Ma jeszcze tyle pracy...
Zebrani obrzucili szacunkiem wysoką postać Barcza, jakby szukając owych pokładów nieprzerobionej pracy na ramionach, piersiach, czy wzdłuż ud.
Odjechał do domu groźny i zły. Złość zjawiła się wporę, niby specjalnie dla matki urządzone alibi. W domu bowiem uprawiał jeszcze głęboką żałobę. Nagłe wybuchy zniecierpliwienia, praca nadmierna, rozwijana w związku z całym szeregiem zasadniczych ustaw wojskowych, przygotowywanych na jesienną sesję sejmową, całe noce, które przesiadywał z Pyciem nad pikietą, — wszystko to liczyło się do „żałoby“.
Stara Barczowa nie wiedziała, jak sobie teraz poczynać? Czy niedość, że zapraszała synowi do domu „kochankę“, przyjmując ją ze staropolską gościnnością? Czy niedość, że spędzali we troje wieczory i że dała Drwęskiej cały szereg odwiecznych, znakomitych przepisów kuchennych, które stanowiły tajemnicę rodziny Barczów? — „Aby wiedziano“, jak Stachowi dogodzić.
O wpuszczenie kochanki do domu nie robiła sobie wyrzutów.
Samobójstwo Pietrzaka, tak ohydne i bezmyślne, pod murami lecznicy dokonane, otwarło Barczowej oczy na tyle spraw.
Być może, — iż Stach wiedział, dlaczego żonę zaniedbywał... Widocznie czuł, że serce Jadzi, chociaż nie należało do innego, to jednak „jakoś tam“ umiało w tym innym budzić zakazane uczucia. Jeżeli kobieta chce, zawsze potrafi rzeczy takie wporę przeciąć.
To też, gdy Barcz więcej niż zwykle ponury, poprosił dziś matkę z nad swych papierów, aby zatelefonowała po Pycia, — nie zatelefonowała, lecz ściągnąwszy rajtrok na piersiach, stanęła rezolutnie przed biurkiem:
— To nie są drogi, ani sposoby! Cóż tutaj Pyć? Co to za jakaś śmieszna przyjaźń?... Marnowanie Czasu! Oszołomić się chcesz przez to głupie towarzystwo? Nie możesz padać ofiarą nieboszczki. Dość cierpiałeś za jej życia. I wierz mi, Stachu, dobrze teraz rozumiem, jak szlachetnie umiałeś przemilczać wiele rzeczy... Ale, kiedy tylko skończy się żałoba, — dość. Mogę przebaczyć, że ci jest obojętne, że tam się wszystko wali w Erneścinie. Ani remontu, ani sprzedać, ani nic. Dobrze, — jesteś mężem stanu. Wielkim człowiekiem. Niech będzie. Ale na przyszłość? Musisz rozejrzeć się bacznie, wybrać sobie logicznie pannę z towarzystwa, jak się patrzy, nie bez pieniędzy. I mieć dzieci nareszcie, — po ludzku. Żebym nie musiała tej trochy serca, co mi na starość została, rozdawać dzieciom stróżów, czy prostytutek. O — masz pod ręką, panna Bogulicka, — bierz!
Z gorzkim triumfem objaśnił matce, że o Pesteczkę oświadczył się już Przeniewski i został przyjęty.
Dopiero, gdy po północy już, przyjechał Pyć, Barcz się ożywił.
Zaczęli, jak się to ku zmartwieniu matki układało już w obrzęd prawie, — od grzybków kwaszonych, wódeczki, jajecznicy z dziesięciu jaj, przez trudną rozmowę o wojsku — aż do pikiety.
Kiedy usiedli do tych kart przebrzydłych, pożegnała ich i zeszła nadół.
Nim to, nim tamto, nim sio, nim książkę do poduszki przeczytała i znów się ocknęła przy lampie, musiało ujść sporo czasu.
A na ogrodzie wciąż jeszcze leżał kwadrat oświetlonego okna. Jeszcze nie śpią! — Postanowiła rozgonić graczy.
Siedzieli za stołem. Stach miał rozgrzaną głowę, roziskrzone oczy, a ten gnuśny Pyć jak badyl kiwał się na boki.
Pod groźnem spojrzeniem syna cofnęła się natychmiast.
— Pan przypuszcza — mówił Barcz, gdy drzwi się za matką zamknęły, — że wszystko to zbiegło się samo?
— Nie myślałem o tem specjalnie, panie generale. Ale tak przypuszczam.
— Że nasza wola, Pyć, choćby tylko podświadomie? Rozumiesz pan, — nieobliczalne radjacje. Że te radjacje nie współdziałały?...
Chlapali po stole kartami, zabierając machinalnie lewy. Poczem każdy zosobna notował kredą na suknie.
— Bo to, panie generale, z temi nieobliczalnemi radjacjami, przechodziłoby naszą inteligencję, a zatem i odpowiedzialność. Toby nawet inteligencję pana generała przechodziło...
— Coby przechodziło?!
— No, — mlasnął Pyć, — to wszystko, co w tym „związku“ zaszło.
— Związku?
— W zbiegu okoliczności, jeśli pan generał woli.
— Więc w takim razie, — może świadomie dążyliśmy, żeby...
— Gdyby świadomie, — to chyba nie dążylibyśmy, generale, — uśmiechnął się Pyć ostrożnie.
— Więc jak?...
— Ja wcale nie myślę nad tem.
— No to pan myśl! — tupnął Barcz. Złożył karty i wpatrzył się w twarz Pycia. Widział ją przed sobą spokojną, zasłuchaną w szum drzew i głosy liści uwiędłych, które wałęsały się za oknem. Po chwili oczy majora przymknęły się. Wąskie wargi rozwarł słaby podmuch. Małe dłonie jakgdyby ściągać jęły i motać nad cienkim blaskiem kart długą, zawiłą nić.
— No więc? — zachrypiał Barcz.
Ruch rąk majora ustał. — To się samo ułożyło — szeptał Pyć. — Samo się ułożyło. My nic... Bo co my?... Stąd — dotąd — i naprzód. Nie?... Któryż z pomiędzy nas ma czas na coś innego? Wszystko inne, — miękkość. Nie? Miękkość — czułość... Porcje czułości, — mżył Pyć, niczem ptak w skrzydła, chowając głowę w podniesione ramiona. — I koniec, panie generale.
Barcz nie chciał, żeby to był koniec. Gdyby się miało tak prędko przejść „wielką drogę“?...
— Pan niczego — strofował, — panie Pyć, nie umiesz przemyśleć do gruntu. Pan nie widzi, że tu zostaje coś niedomkniętego, co może stać się nieobliczalnem w przyszłości, a co jeszcze teraz — w potocznej pętaninie — możnaby może wyświetlić?...
— Co wyświetlać? Tu nikt nie był winien! Może formalnie, państwowo rzecz biorąc, pokrzywdzony był Rasiński.
Barcz rzucił się skwapliwie na tę krzywdę Rasińskiego. — Racja, majorze! Pan mi go wciągnie na listę audjencyj.
Złożyło się tak szczególnie, że o przyjściu Rasińskiego zameldował Barczowi w biurze na Zamku Przeniewski, właśnie w czasie interwiewów z zagranicznymi dziennikarzami.
— Poprosić, by kapitan Rasiński czekał, — rzucił przez ramię generał.
Udzieliwszy odpowiedniej miarki drogocennego czasu żurnalistom, załatwiał Barcz personalja. Odrabiał to drobiazgowo, czując nieomal przez grube, aksamitne portjery i ciężkie, lakierowane drzwi, że obok, w poczekalni, niechybnie miota Rasińskim sroga deklamacja wyrzutów.
Barcz uważał, że w danym wypadku, jak we wszystkich innych, — nie zawadzi długie czekanie. Ono lepiej, niż wszystko inne, umie sprawić, że prośby płowieją, gniew zastyga, niecierpliwość opada, a wyrzut głuchnie.
Dopiero koło godziny trzeciej po południu, a na urzędowy czas w karnecie adjutantów za pięć piętnasta, uznał generał, że proces „kruszenia poczekanta“ jest skończony. Pozostał jeszcze chwilę sam, chciał bowiem przygotować się do tej sceny, niby biurowej, a bardzo przecie osobistej. Szukał w pamięci, jakiejś cytaty z pism Rasińskiego, czy może jakiegoś dekoracyjnego wydarzenia?
Potrzebne słowo zjawiło się samo przez się gdy wszedł Rasiński.
Barcz zorjentował się natychmiast. Bo to już nie Rasiński: — Sama obraza, gniew, krzywda, w szary łom munduru wciśnięta, szła przepisanemi krokami od drzwi przed biurko.
W oczach generała zagnieździło się światło obowiązku. Kąty ust poskoczyły wgórę.
— Witam w panu, panie kapitanie, wielkiego człowieka. „Historja wzięła pana na swe skrzydła“, — parafrazował gorący patos którejś inwokacji pisarza.
Przeszło bez echa.
Barcz czekał, naprzód pochylony, jakoby ważąc na wyciągniętych dłoniach złote skrawki słońca.
Rasiński stał bez ruchu. Zdawać się mogło, że nie przyjmuje w tylko co wyrzeczonych słowach żadnego udziału. Że osłupiałemi oczyma podziwia meblunek tej kancelarji dygnitarskiej. Że go raczej zajmują złote, liktorskie solitery, wyrzeźbione w czarnych kwadratach marmuru, biuro zapchane papierami, wielkie schematy organizacyjne, niebieskiemi linjami łączące czerwone jajka władz z ciemną jagodą podporządkowań. Że nadziwić się nie może widokowi niskich okien, zwróconych na most, po którym nogi tłumu idą w przeciwnych kierunkach.
Nagle w sinej bladości zgasło zdumienie kapitana. Łuk ust rozpękł. Za rzędem lśniących zębów ukazał się czarny dech, z którego trysnęło na pokój:
— Wielkiego złodzieja wita pan generał! Złodzieja aktów, — pieniędzy... Honoru armji!! Złodzieja!!
Barcz odetchnął z ulgą. Tak powinien był mówić jego człowiek, jego rozgłos. Nie bez wdzięcznej, poważnej czułości patrzył na wyświechtany mundur Rasińskiego, na ręce ułożone wzdłuż szwu spodni, sine, na oczy, w których przelewał się biały gniew.
— Złodzieja? — podchwycił nakoniec. — Uważam, że nic sobie winni nie jesteśmy, kapitanie. Dzieliliśmy się wzajemnie tem, czem każdy z nas rozporządzał. Pan użyczałeś mi pomocy swej muzy —
— O tak, — przerwał Rasiński, — moja muza była potrzebna, kiedyśmy bez portek chodzili. Kiedy się słowami brzuchy napychało, zamiast chleba!
— I cóż w tem? — Sucha, prosta jasność wezbrała w piersiach Barcza. — Pan użyczałeś mi pomocy swej muzy — dzięki czemu także, w pewnym stopniu, doszliśmy aż tak daleko, że mogłeś, pan był przejść przez te... Także za pańskiem przyczynieniem się uzyskane, objektywne mierniki, próby, sprawdziany. Mierniki, na które nigdy nie zdobędzie się żadna grupa powstańcza, lecz które może wytworzyć tylko państwo. A pan, — teraz dopiero przypomniało się Barczowi poszukiwane określenie, — a pan potrafi „ociekać entuzjazmem“ w walce o radość „odzyskiwanego śmietnika“. Lecz, kiedy trzeba żyć w tym śmietniku —
Sztywna baczność Rasińskiego rozkruszyła się w jednej sekundzie. Osadził się do skoku, ściśnięte piersi wytężył w stronę biurka:
— Właśnie!... I to, ja, tobie, generale, my wszyscy porządni ludzie, żołnierze — zawsze wyrzucać będziemy! Kamień śmiertelnej obrazy! Gorsze, niż najcięższe straty i najstraszniejsza jatka. Nie chcemy żyć w śmietniku!! Mogę zdychać, bluzgając krwią na pudełko zaśmierdłych sardynek, — ale żyć w śmietniku nie będę!! Bo jeżeli to ma zostać śmietnikiem!?!... W którym, choćby dla najpraktyczniejszych celów — gra się sumieniem, honorem człowieka?!? Ja wiem: Niema ceny, której nie warto wyłożyć za prawdę. Każdy z nas chętnie ją płaci...
— Któż to są, ci my?...
— Ci my — zatrzymał się Rasiński — to są ci głupi podoficerowie, którzy byli u pana.
— I kto jeszcze?
— I jakiś ktoś... Jeszcze może drugi... Może dziesiąty... Może nikt... Nawet ten nikt, panie generale. Ten najniebezpieczniejszy nikt!
— Więc co, Rasiński, — praktycznie? Więc co?
— Ale nie dać, generale, człowiekowi płacić tej ceny, samemu? Ale go wlec przez procedurę, nie konfrontując, gdy należy... I wiedząc, że jest niewinny... Bo jeżeli ktokolwiek — krzyczał Rasiński — trzy miesiące bodaj dla dobra ojczyzny za złodzieja uchodzić ma?!? To precz z taką ojczyzną! Człowiekiem, sumieniem, — w kostki grać?!?
Barcz podniósł się majestatycznie, tak, że słońce wolno złamało się we wszystkich sznurach, guzikach i odznakach.
— Milczeć, kapitanie — warknął — człowiekiem w kostki? Mną nie w kostki a w golenie, w kości i w śmierć grają!
Streszczał od początku niezawodnym, algebraicznym trybem historję tego czasu wolności ojczyzny. Historję swych ustępstw, kompromisów...
— Może nie pluto mi w twarz na gruzach mej młodości, w Muzeum Niewoli? Na „starych kościach“... Może nie goniono za mną aż do mojej sypialni z nożem w ręku? Może po odniesionem przeze mnie w polu zwycięstwie nie oszczekały mnie wszystkie głośniejsze pyski tego kraju?! — Panem w kostki? Ale mną, panie Rasiński, w śmierć grali. Moja żona życiem przypłaciła zawiłą sprawę pańską!! Życiem. Pan w buntach, awanturach, widzi „szczęście śmietnika“, — nie w rozwoju, nie w pracy. — Barcz zamilkł. Po chwili, bez żadnego uczuciowego udziału, jęły mu płynąć z oczu lekkie, czyste, błyszczące, jakgdyby niklowane łzy. — A dlaczego — ciągnął dalej, gdy odbyli wspólnie krótką chwilę żałoby — dlaczego ja się nie buntuję? Bo jestem — w ramach!! Te ostre, twarde ramy tną mnie, jak każdego innego.
— Poco? Poco? Poco?! — zawołał Rasiński.
Generał usłyszał w głosie oficera pierwsze miękkie tony. — Poco? No powiedzże pan sam. Domyśl się. Jakto, poco? Zapewne dla karjery... A jakże — ironizował — ma się rozumieć: Taki jestem chciwy, zachłanny, zaborczy. Jestem chciwy, ale och... Chętnie się z panem podzielę tem, co mam... Co nam dają. Czy, co tworzymy i sami sobie bierzemy. Więc, — poza koleją — osobno, zostajesz pan, kapitanie, majorem. Co więcej, co więcej, coby tu jeszcze — nudził się już wśród mebli, map i papierów gabinetu. — No — jeszcze...
Sięgnął pod naramiennik, odpiął ukrytą sprzączkę i lite, srebrne sznury adjutanckie ściągnąwszy przez rękę: — I zostajesz pan adjutantem sztabowym. To daje wcale znaczne przywileje.
Podszedł do Rasińskiego, zaczął mu długie, szorstkie węże dźwięczącej odznaki wiązać pod ramieniem i w przerzucie, pod szyją. Ale nie mogąc dobrze zacisnąć, dodał z ciepłym uśmiechem: — No — to już pan sam na sobie dociągnie...
Podali sobie ręce.
— Więc rozumiemy się? — kończył Barcz.
— Chyba musimy, panie generale, — chyba musimy...
A kiedy już zapłoniony Rasiński był przy drzwiach..
— No, a te wszystkie wasze rewelacje, kapitanie? Czy to będą feljetony, — czy broszura?...
— To nie teraz, panie generale, — wychyliła się z kotary żółta twarz pisarza. — To kiedyś, kiedyś, — dla młodzieży może —
— Dla młodzieży — uśmiechnął się Barcz, dając równocześnie znak ręką na pożegnanie.
Poczem zawezwał Przeniewskiego: — Nie przyjmuję więcej, każ mi pan tu przynieść obiad z kasyna.
Otworzył oba okna i patrzył długo przed siebie. Liczył. Oprócz tego durnia Przeniewskiego nie miał już koło siebie ani jednego z tych ludzi, z którymi zaczynało się „wielką drogę“. Notabene — ku zupełnemu zadowoleniu wszystkich.
Przechodził to w myśli: od czasów krawca, u którego pod okiem skrytobójczych cierpiętników przymierzał pierwszy generalski mundur, poprzez awantury zamachu i konwulsje sprawiedliwości z Jabłońskim dokonane, aż do rozgłośnego szmermela, jakim uczcił dzisiejszy dzień Rasiński.
Tylko jeden Pyć. Ale Pycia nie można było brać „osobiście“. Była to całkiem inna kategorja niż Hanka, niż matka, niż sprawy rządu: — powietrze, — kurz.
Nie chciało się teraz generałowi myśleć o tem. W oczekiwaniu obiadu przyglądał się ruchowi ulicznemu z tem samem uczuciem, jakie mu często towarzyszyło podczas długich godzin urzędowania. Że się tam za oknami ludzie krzątają, biegają, rzeczy, sienniki, wozy, maszyny, zajdy i sznury ze sobą wloką, a nie wiedzą, iż krok ich, czas, życie, siły i zdrowie policzone jest w tekach mobilizacyjnych.
Ostatecznie — konkludował, pożerając odwieczny schab sztabowy z kapustą, — Rasiński za gwiazdkę sprzedał swe rewelacje...
W tej formie i brzmieniu postanowił Barcz zaraz dziś na tennisie zreferować rzecz Hance. Coś w rodzaju ulgi ogarnęło generała. Zaczął się nawet obawiać, czy pogoda wytrzyma aż do umówionej godziny tennisa.
Chmury zbierały się nad Wisłą. Słońce ginęło w nich, strzelając z za obłoków ukośnym rozrzutem promieni.
Tak — najlepiej będzie podać „to“ między gemem a gemem. Z namysłów tych wypadło, że się spóźnił na plac.
Już czekali pod burym stropem chmur, karminowy Krywult w kremowych kefirach kostjumu, Hanka, wiecznie rozradowana Pesteczka, Przeniewski, badający odcisk gumowych podeszew na piasku.
— No więc? — zaśmiał się Barcz leniwie.
Rozpoczęli codzienny kierat sportowej przyjemności.
Niebo wisiało nisko, sine, spoiste.
Gdy Hanka podchodziła do siatki z kupką białych kulek, niby z kopczykiem śnieżnego owocu... Odbierając kolejno twarde, kosmate piłki, wpatrzony w złote oczy, powiedział — słowo po słowie:
— Rozmawialiśmy dziś z Rasińskim. Za gwiazdkę wszystko kupione, kochana.
Tylko początek wrażenia mógł był uchwycić. Przez czoło i oczy Hanki przeleciały zadatki uśmiechu, który nagle pod brwiami ściągnął się w gruby węzeł. Jak zwykle, bijąc rakietą w kolano, wróciła na swe miejsce, jak zwykle zaczęto nową partję. Gdy wtem!...
Drwęska usiadła na ziemi. Podbiegli do niej ze wszystkich stron.
— Niedobrze mi — niedobrze!! — Czepiała się ręką o rękę, sina z bólu.
Pierwszy Krywult pochylił się nad nią, wrzeszcząc na cały ogród: — Obmorok, — zemdlenie.
Barcz odepchnął wszystkie okolicznościowe ratunki. Przeprowadził Hankę do swego samochodu.
— Nic ważnego, głupstwo, — kłaniała się przyjaciołom na odjezdne.
— Nie mów tak, ładne głupstwo, rymnąć na środku placu, — otrząsał się Barcz. — Zaraz będziemy u mnie, matka nam da herbaty.
Nasycone ciemnem lśnieniem dnia sufity stanisławowskiej landary, jakby się jeszcze niżej sklepiały.
Hanka dopiero teraz zaczęła wić się w torsjach. Nie mogli usunąć matki.
— Bo forsujecie się, szalejecie, nigdym za tem nie była i to nie dla kobiet te różne dzisiejsze, sporty.
Dopiero po zastosowaniu świetnych sposobów domowych zostawiła ich sam na sam.
— Wiesz — odetchnął Barcz, miejsce sobie robiąc obok kanapy, między cytryną, octem, walerjaną, opjum i płatkami świeżo skrajanego ziemniaka, — nie wiem, jak to nazwać, Haniu. Zarozumiałość, — nieskończona pycha kobieca... Bo wkońcu, — wielka rzecz! Więc stawiałaś na kogoś, kto się okazał takim samym głupcem, jak tylu innych.
— Kiedyż to wcale nie z powodu Rasińskiego. — Hanka podniosła się na kanapie. Jakby chciała powiedzieć coś nader ważnego. Lecz napięcie twarzy rozprężyło się, ustępując błahemu roztargnieniu. — Zobacz, Stach, czy pada już raz ta ulewa? Przez ten ozon w powietrzu tak mi niedobrze.
— Nie pada. — Więc nie z powodu Rasińskiego?
— Nie.
— Więc? Zjadłaś coś? Może to poprostu skutki jakiegoś wymyślnego przepisu szanownej rodziny Barczów? Na pewno matka —
Hanka uśmiechnęła się blado, nieomal wstydliwie: — Nie zdaje mi się, żeby „na to“ rodzina Barczów miała jakiś specjalny monopol...
Nie rozumiał, czego się ma domyślać. Jakaś wewnętrzna choroba? W miarę jednak uśmiechu Hanki, drżącego łagodnie na twarzy: — Co?... Jakto? Zaszłaś w ciążę?!
Ruchem powiek przytwierdziła. — Wiesz kiedy? Wtedy... — Położyła sobie na czole jego rękę. — Jak była ta awantura z marszrutami. Co to chodziłam grozić Krywultowi. Potem tak nie chciałam, nie chciałam, a wziąłeś mnie.
Barcz cofnął dłoń z jej czoła. — Ależ to dużo czasu! Ile już miesięcy, Hanka? I ty ani słowa —
— Głupstwo, — zwróciła się ku niemu, — głupstwo. Najprzód chciałam odczekać trzy miesiące. W tym okresie najłatwiej... A teraz, — nawet nie taka duża jeszcze różnica w czasie. Czemu się marszczysz? Przy dzisiejszym stanie — „kalotechniki“... Można będzie —
— Można będzie!?! Co to znaczy „można będzie“? Musi się. Pomyślże tylko, kobieto! — Nie chcę. Nie życzę sobie. — I to już wtedy nie będziesz ty... Zmiany, deformacje. Musisz być taka, jaka jesteś. Poprostu, Haneczko, szkodaby było... Trzeba natychmiast przeciwdziałać.
Przerwali rozmowę. Hanka badawczem spojrzeniem błądziła po twarzy kochanka. — A gdyby się nie musiało, Stachu? Ja wiem, — musi się. Rozumiem, — ale gdyby się nie musiało? Cieszyłbyś się?...
— Na bezludnej wyspie nie musiałoby się. Ale, o ile żyjemy w jakimś świecie, to przecież nato, aby dziecko mogło przyjść na świat, musielibyśmy wziąć ślub, żenić się, jednem słowem —
Hanka ostrożnie klasnęła w ręce: — To jest niemożliwe, Stachu.
— Nie potrzebujesz mi tego tłumaczyć. — Zniecierpliwił się. — Zamiast, żeby wybrać doktora, pomyśleć, jak to urządzić i kiedy, — wyczyniasz wdzięki na rachunek choroby i tej idjotycznie „świętej“ pozycji, jaką daje kobiecie stan odmienny. — Moja droga, chyba znamy się nie od dziś? Wiemy dobrze, co sobie zawdzięczamy. Twoje łóżko, mówmy szczerze, — było powodem wielkich moich samczych udręczeń, — rozkoszy. Było też do pewnego stopnia pierwszym szczeblem mojej „wielkiej“ karjery politycznej. Pierwszą też może przyczyną śmierci mojej żony... Akceptujesz? Otóż mogę być rok, czy może całe życie razem z tobą ale wlec formalnie całą tę przeszłość naszą i jeszcze w dodatku twoje — „Wanderjahre“! Trudno, dziś już nie mogę rozporządzać sobą tak —
— Jak kiedy?
— Chociażby, jak przed zimowym krywultowskim zamachem. Dziś... — Ukląkł przy jej nogach, zamknąwszy miękkie stopy Hanki w silnem objęciu.
Trwali tak długą chwilą. Pierwsze głosy ulewy dzwoniły już po drzewach. Lecz główna nawałnica bokami gdzieś przewalała.
Oczy pełne mając łez, przywarła Hanka do Barcza. Nieznana, potężna wola ustokrotniła jej ruchy. Biegły, przędły się, przewijały przez jego ramiona, piersi, cielistą wstęgą opasały głowę: — Mogłam była moje dzieci zostawić w pensjonacie, w Wiedniu. Ale to, — będzie nasze... Słyszysz? Twoje i moje. Pomyśl tylko, Stach, — nasze...
Spojrzenie Barcza przeniknął mróz: — No, to chyba będziesz musiała wybrać? Te rzeczy musimy ustalić, — właśnie nie z powodu obecnej „wpadki“, a raz na zawsze.
— Raz na zawsze?
— Zasadniczo. Bo nie dlatego położyłem na tę „drogę“ wszystko, całe moje życie, wiarę, duszę —
— Ustalić — zasadniczo?
— No, nie na pięć minut chyba.
Hanka zwinęła się w kłębek. Po długiej chwili, wysunąwszy ku Barczowi twarz, ozdobioną wszystkiemi czarami uśmiechu i zalęknienia. — A jeżelibym wybrała?...
— Jabym na twojem miejscu nie głowił się znów tak bardzo nad wyborem pomiędzy czemś, co znam, kocham chyba, a jakiemś niczem jeszcze, iksem...
Przerwała mu stanowczo: — To dziecko będzie żyło. Rozumiesz?...
— Nie będzie, Haniu, bobyśmy się musieli rozejść. A tego nie chcemy przecież? Zresztą. — Nie będziesz chciała mieć dziecka, które nie miałoby ojca. Jesteś bardzo samodzielna, energiczna, ale nie do tego stopnia, aby się odważyć, społecznie przynajmniej rzecz biorąc, na dość dwuznaczne dzieworództwo...
— Pytam ostatni raz: Czy dlatego, że to akurat teraz? Że, — niewygodna konstelacja?... Czy —
— Bez względu na konstelacje — śmiał się pojednawczo, — ty, praktyczna, rozumna... O czem my wogóle mówimy i poco? Przekłuć, — wyskrobać.
— Nie, nie, nie, — sypała te słowa prędko, niczem z lektury w jasnowidzeniu poprzez mrok czytanej. Dziecko to będzie żyło. Będzie, — będzie!...
— No, to winszuję temu dziecku bez ojca.
Usiadła równo na kanapie, w nagłym przystępie dobrego wychowania poprawiła odzież, zsunęła nisko obręb sukni. Drżenie szło przez całe jej ciało, oplątając ręce siną mapką wąziutkich żył.
— Bez ojca? Niewiadomo. Jest jeszcze czas. Można wyliczyć... To się zdarza nawet w bardzo ślubnych małżeństwach, że miesiące bardzo akuratnie wyliczać trzeba. — Nie mogąc dłużej znieść pojednawczego śmiechu Barcza: — Wszystko teraz przegrywasz — krzyczała — wszystko. Bezczelnie! Idjotycznie! Czy myślisz, że ze mną także można się „bawić w los“?!
Do żywego dotknięty wspomnieniem słabości i rozbicia, których świadkiem była w ową pamiętną chwilę po śmierci żony, — przestał nad sobą panować: — Co to znaczy? Będzie tak, jak mówię i jak każę, — żadnych protestów, fanaberyj, komedyj.
— Będzie tak, jak mnie się będzie podobało! To dziecko będzie żyło. To dziecko będzie miało ojca od pierwszego dnia swoich urodzin. A dla ciebie, — każda chwila życia tego dziecka będzie policzkiem!!!
— Chciałbym to widzieć!
— Narazie nie zobaczysz... — Może zczasem przeczytasz w gazecie. Dziura w niebie się nie zrobi, jeżeli pani Hanna, primo voto Drwęska, — secundo Krywultowa, powije szczęśliwie synka —
Barcz wrzasnął niesamowicie. Porwał ją za ramiona, wbił paznogcie. Z przekrwionych źrenic Drwęskiej płynęły łzy. Sine jej usta chciały coś mówić, lecz jakoby wicher przemożny rozchylał je, targał i rozwiewał. Dopiero po długiej chwili: — Może jeszcze pięścią? Głupiec. Bij!
Zdało się Barczowi, że całe jego życie przebieżoną raz drogą wraca wtył... Puścił Hankę.
Zbierała systematycznie rękawiczki, kapelusz, długi jedwabny płaszcz.
Wierzyć mu się nie chciało, że trzasnęły za Hanką drzwi. Że oto już piszczą nienasmarowane zawiasy starej furtki ogrodowej.
Wyjrzał przez okno. Ciemne niebo leżało nisko nad czubami drzew.
Zapaliwszy wszystkie światła, usiadł przy biurku, aby pracować. Lecz tylko przewracał skiby papieru z miejsca na miejsce. Aż nagle rada jakowaś prząść się jęła z kilku kwadratów posadzki obok starego, zielonego zegara. Przy którym wtedy, nieskończenie dawno, siedziała Jadzia podczas ulewy.
Barcz zrazu chwytał tylko znużone szelesty liści. Lecz niebawem cisza szemrząca urosła do tak dźwięcznych rozmiarów... Jakgdyby z samej duszy jego tężyły się w noc czarną ramy proste, aż niepochwytne, tak gładkie. Ich sztywna oschłość zaprowadziła stanowczy ład w spojrzeniu generała.
— No więc, — rzekł głośno, pośród spiętrzonych na biurku gór papieru — odkupiliśmy już nasze winy?
Gorzko uśmiechnięty jął pracować. Po pewnym czasie usłyszał, że drzwi na dole otwarto. Zapewne matka z herbatą. Lecz nikt nie przyszedł. Barcz pogrążył się całkowicie w skryptach.
Praca miała dziś swój osobliwy charakter. Po tylu wstrząsach dnia, zdawała się mgłę jakowąś rozsuwać, wiodąc umysł w dziedziny rzetelnego pożytku, który niczemu już nie służył, lecz trwał sam w sobie...
Barcz oderwał oczy od papierów — i ledwie zapanował nad sobą, by nie krzyknąć.
Naprzeciw siedziała matka. Jej stare oblicze trwało bez ruchu. Wodniste oczy tonęły w źrenicach syna.
— Także mama wymyśla niespodzianki!
— Co to ja chciałam powiedzieć?...
— Herbatę mama pewno chciała dać?
Gdy wróciwszy z herbatą, znów usiadła na dawnem miejscu, spytał:
— Co mama chciała powiedzieć? Widzi mama, że pracuję, prawda?
— Widzę.
— No i? — Zapalił papierosa i czekał z pewnem zakłopotaniem. Dostrzegł bowiem pewien drobny, z dzieciństwa jeszcze znany ruch, lekko poruszający matczyną głową. — No więc, czekam — mamo.
Stare, delikatne zmarszczki zgromadzać się jęły pod jej oczami, w kątach ust i na czole. Nagle wszystko na zwiędłej twarzy zaczęło pośpiesznie drgać, aż z kolan pośpieszyły na pomoc kościste ręce, nakrywając owo drżenie, które wraz płynnem się stało. Przez grube palce Barczowej toczyły się gęste łzy.
— Co to znaczy, mamo, na litość boską?! W takich warunkach nie mogę chyba pracować!!
— Właśnie to, że możesz pracować — płakała. — Już na nic teraz nie czekam, już na nic...
— W jakim sensie? — kwapił się Barcz.
— W takim... Daj spokój — słyszałam waszą rozmowę.
— Jaką „waszą“?
— Rozmowę twoją z panią Drwęską.
— Bardzo dyskretnie z mamy strony.
— Daj spokój — odmachiwała się. — To ja dzieci stróżów hoduję — a mój syn swoje dziecko, mego wnuka... Z wesołą damą, ale swoje dziecko, mego wnuka — krew własną chce zabić, — poprostu zabija.
Pełna przerażenia, wytrząsać jęła kościstemi rękami.
— Pozwoli mama, że odpowiem?
— Ale po ludzku, synu. Poprostu.
— Właśnie, mamo, jak najbardziej po ludzku.
Mówił słusznie, logicznie. Nietylko, że się nie bronił. Jeżeli oskarżyła go, to on sam oskarżenie owe wyłuszczył dwa razy mocniej. Potem jednak zaczął w każde słowo tego oskarżenia wglądać, każde obracał na wszystkie możliwe strony.
Okazywało się kolejno, że żaden z zarzutów nie trzyma się o własnej sile. Każdy wyrzut, każda krzywda padała do morza krzywd strasznych, lecz rozumnych, które musiało się popełniać, bo za tem, znów gdzieś wyżej, stawały jeszcze ważniejsze sprawy, dla których znów to wszystko, co dotąd się stało — było niedość ważne.
— Być może, — przepraszała potulnie, — zabij mnie, ale całkiem, tak zupełnie całkiem nie wytłumaczysz.
— No więc, mamo — praktycznie?
Minęła biurko i objąwszy syna za szyję: — Praktycznie, nie mogę, nie rozumiem. Na tych tam twoich wysokościach, nie gniewaj się, niema miejsca na starą, głupią matkę. Nie mogę z tobą tego wszystkiego przeżywać. Jestem zwykła, stara matka, — dzieci powinny mieć wnuki. Po staremu, pojadę sobie do Erneścina. Szkółkę wnet trzeba wywozić. Okna opatrzeć.
Bez pożegnania zeszła nadół.
Dopiero nazajutrz przekonał się, że matki istotnie już niema. Nie wierząc ordynansowi, zszedł generał w bieliźnie na parter.
Wyprowadziła się na dobre.
Słoneczna stróżówka, — tak bowiem w żartach nazywali matczyny lokal, — była pusta. Ubogie meble na właściwych miejscach ustawione, łóżko z kocami, złożonemi ochroniarskim porządkiem.
Barcz gwizdnął przeciągle.
Świst szybko przeminął w ciszy stanisławowskiego skrzydła, ustępując ściekaniu kropel przy niedokręconym gdzieś wodociągu. Mlaskały w metalowej muszli, niby lepkie, bierne pocałunki.
Generał zawołał ordynansa, kazał szczelnie dokręcić kurek i wogóle na wszystko uważać. Powróciwszy do siebie na górę, rozłączył telefon. Jak zawsze, gdy pragnął dojść do ładu z samym sobą.
W miarę golenia się, kąpieli, ubierania... Mimo befsztyka i codziennej porcji „trawiennych“ owoców, mimo gazet, które przy niedzieli nic ważnego nie przynosiły a o „naszym świetnym generale Barczu“ tyle tylko, że będzie obecny na jesiennem derby, — niechęć przepełniła generała.
Starał się jej zapobiec drobnemi dobrodziejstwami.
Oto nie zabił muchy wlokącej się gnuśnie przez szeroką kartę notat. Dał wolne aż do wieczora obu ordynansom.
Co jeszcze?
Szybko włączył aparat i jął się gwałtownie dobijać o stację zamiejską.
Serce mu młotem zabiło na dźwięk słowa „Przedmurze“.
Nareszcie połączył się z willą Hanki.
Odpowiedział stary kamerdyner: — Jaśnie pani niema w domu.
Barcz tupnął. — Tu mówi generał Barcz!! Nie poznajesz mnie, stary trutniu?
Wielki szacunek zachrobotał w słuchawce i raz jeszcze ściekł nakazaną widocznie formułą: — Jaśnie pani wyjechała.
Barcz długo namyślał się w pośrodku pokoju. Wreszcie wypchał mocno papierośnicę, pozamykał wszystkie okna, wdział płaszcz połowy i, depcząc stanowczo po schodach, wyszedł na miasto.
— Co tu się dzieje? — zapytał, znalazłszy się w pokoiku Pycia, uderzony zatęchłym mrokiem lokalu.
Major siadł na łóżku. — Co się dzieje? — trzepał polepionemi ze snu powiekami, — rozkaz, panie generale, tu się nic nie dzieje. Śpię sobie.
— Ten byk śpi — huczał Barcz, podnosząc storę i otwierając okno. — I byczy się w niedzielę!
Pyć poprzez niebieską koszulę nocną czochrał się po żebrach i pod łopatkami. — Wielki zaszczyt ze strony pana generała.
— Byk, koń, — przedrzeźniał Barcz coraz słabiej. Dobry humor bowiem ustępował miejsca żałosnemu zdumieniu. Rzeczony koń, na pościeli żelaznego łóżka rozpostarty, nie do czworonoga był podobny, lecz do wyskubanej ptaszyny.
— Wstawajcie, majorze, jedziemy.
— My zawsze jedziemy, panie generale.
Barcz odwrócił się, by nie patrzeć na kosmate piszczele oficera, pętające się w zleżałych portczętach. Wolał „łaskawie“ czytać tytuły jakichś obojętnych książek. Czy też martwem spojrzeniem przeglądać urządzenie pokoju.
— Pan tu chyba nie mieszka na serjo, majorze? — Całość umeblowania bowiem sprawiała raczej wrażenie kilku smug pyłu, niż sprzętów, czy przedmiotów rzeczywistych.
— Ja tu śpię, panie generale, — mieszkam w biurze.
— A gdybym was, Pyć, dziś nie odwiedził, cobyście robili po południu?
— Cobym robił? Spałbym do jutra rana. Zawsze niedziele przesypiam.
Dopiero koło drzwi, gdy już wychodzili, zapytał: — A jeśli można wiedzieć, gdzie jedziemy, panie generale?
— Do Erneścina. — Na wycieczkę.
— Na wycieczkę — powtórzył Pyć, depcząc posłusznie za Barczem.
Zjadłszy obiad w barze przy dworcu, ruszyli podmiejską kolejką, pogrążeni w niedzielnym hałasie tłumów.
— Nigdyby mi na myśl nie przyszło, — przypomniał sobie Barcz — że pan tak mieszka.
Stali w korytarzu wagonika, przy oknie, grzani od tyłu ruchem przeciskających się pasażerów.
Szeroki oddech zżętych już pól niósł się naprzeciw pociągu, głaszcząc wysunięte twarze.
— Wogóle, pan się tak urządza, majorze, że prócz rzeczy służbowych nic się o panu nie wie. Wiem z pańskiego prywatnego życia tyle tylko, żeś pan dał w pysk dyrektorowi gimnazjum i że z tego powodu matka pańska umarła.
— Bo cóż, — odpowiedział Pyć, gdy wysiadali — bo moje życie prywatne jest tak zwykłe.
Nie mogli sklecić rozmowy. Zresztą Barcz sam zrywał ją teraz ciągle, ogarnięty nawałem bolesnych wspomnień.
— Jakieś święto w tym Erneścinie, czy co? — zagadał Pyć.
Tuż za stacją, od plantu kolejowego aż po las, na szerokich rżyskach panował ruch niezwykły. Odświętni, czarno odziani goście deptali gęsiego przez złotą przestrzeń pól, na podobieństwo mrówek.
— Święto? — dziwił się Barcz, — wątpię, a może miasteczko coś urządza? Bo nie matka przecież. — Generał kopał po drodze kamyki i konsekwentnie toczył je naprzód. — Wiecie, Pyć? Matka mnie też opuściła.
— Też... — podchwycił Pyć.
— Owszem. Też.
Na rogu ulicy miasteczka, którą mieli skręcać do willi erneścińskiej, dopadło ich, jakby samo wcielenie niedzielnego popołudnia, — pięciu strażaków na rozpędzonym wozie drabiniastym. W oślepiających hełmach, każdy z grzywą astrów za zwycięskim toporem, w białych bluzach, w obszernych portkach skórzanych.
W srogich kaskach, niby Rzymianie aż na ten oto rydwan mazurski zabłąkani, patrzyli dumnie po bokach drogi i ponad krągłe zady spienionych siwoszów. Dowódca, gdy się konie zrównały do jednej linji z Barczem, podniósł trąbkę ku wargom i przebił chmury pyłu jaskrawym dźwiękiem pobudki.
— To kwesta na straż ogniową — zakrztusił się Pyć.

Erneścin był pusty. W otwartych wrotach chwiały się ogromne a bardzo cienkie afisze, olbrzymiemi ćwiekami przybite do bramy. Odręczny, smołą wyczyniony napis głosił:
DZIŚ!!!
W LASKU! PRZY BRZEGU! NA MURAWIE!

Ścieżki Erneścina cichsze się zdały, — że odświętnie umiecione. Zatrzymali się na rozstaju. Barcz skręcił, lecz nie do głównego budynku, a naokoło, obok domostwa, w którym mieściła się „szkoła“.
Okna były pootwierane. Z łatwością zaglądnąć można było do środka. Stały tam rzędami małe łóżeczka. Powyżej na ścianie, czarny krzyż. W ostatniej salce starszych dziewczątek, prócz wszystkiego, co i w innych pokojach, — na honorowem miejscu mała, szklana gablotka z kilku najlepiej udanemi laleczkami, — po Jadzi.
Barcz przystanął, jakoby zasłuchany w luźną ciszę martwych, lakierowanych potworków.
— Ady! — wypadł z boku stróż. — Ady, panie generale! Ekscelencjo.
Generał roześmiał się. — Skądże się wam, stary, wzięła znowu teraz ta ekscelencja?
— Skąd się wziena? — chrypiał stróż przez juchę niedzielnej fajki, — wziena się, tu wszyscy wiedzą kole Erneścina.
Major chwiał się pokłonnie na ściosanych obcasach.
— I znowuj, ani pani starszej, ani co, ani jakiego posiłku!! Wyjechały z dziećmi do Jarmontowa, bez to święto dzisiejsze!
Już bez stróża ruszyli w stronę głównego domostwa.
— I niema tej matki, — ględził pod nosem Barcz — widziałeś pan? Wszyscy dziś jakoś wyjeżdżają...
— Tak — odpowiedział Pyć zmęczony i spragniony — służba też cała pewno rajcuje przy święcie.
— Pewno.
— A gdybyśmy, panie generale, i my tam poszli? I my tam piwa się napili?
— Tak pan sądzi, majorze? — Niby, w tym „lasku, przy brzegu, na murawie?“
Lecz już w połowie drogi do „lasku“, który, mimo iż za Niemca wytrzebiony, lasem był potężnym, ogarnęło ich wielkie strażackie święto.
Tu ciasto jakieś sprzedawano, białą piersią z koszów ku słońcu wychylone, owdzie, w kolisku dzieci, bzykał gumowy wąż, tam znów wlekli jacyś dostojnicy lite tłuszczem zwoje kiełbas. Jeszcze gdzie indziej z lakierowanej budki soków tryskała śnieżną błyskawicą sztywna woda sodowa.
— My do piwa, — napraszał się Pyć, — my do piwa!
Lecz „do piwa“ nie było łatwo. Ono bowiem, jako napój wyskokowy i „odpowiedzialny“, nie lało się byle gdzie.
Tłoczono je z dwu bek opasłych, rozsiadłych pod zabłąkanym między sosny dębem. Przewodził tym beczkom i majestatem je darzył sztandar strażacki, o drzewo wsparty, — nito ciemny płomień, fałdami purpury drżący.
Tu właśnie orędowała pobłażliwie starszyzna. Tu pił sam prezes „pożarny“, w ogniotrwałe łuski zakuty, tu doświadczony doktór zdmuchiwał biały muślin piany z gęstych wąsów.
Tu doktór, ksiądz, — tu celebrował magistrat.
— Nie dojdziemy — żachnął się Barcz — i nie chcę.
Mimo bowiem, iż miał na sobie płaszcz polowy, zaczęli już odróżniać wysoką rangę obecni w tłumie wojskowi, — kaprale, sierżanci i szeregowcy. Już nawet jakiś urzędnik, z łazankiem na kołnierzu, drogę chciał generałowi torować.
— Nie chcę, — nie chcę.
— I to jest właśnie, panie generale, nasza dola, — narzekał Pyć — że wkońcu za godny staje się człowiek. Za godny, aby „hapnąć“ z pospolitego koryta, — no, — a jakże inaczej wytrzymać?...
Usiedli zdala, pod czerwonemi krzaczkami na górce. Dokoła dębu, w ogrodzeniu z sosnowych długich pni, tańczyły gęsto pstre pary. Pył się z nich wynosił i piach, że zaciekłe, spocone tonęły całkiem w kurzawie i tylko splecione ręce wysterczały, niby z toni.
Gwałt bębna, zaplątany w jęki trąb, usilnie poganiał sprawę.
— Tak, za godny się staje, — westchnął Barcz, — za godny. To straszne może być czasami, wie pan?... To tak, majorze, jakby ktoś chciał ująć coś w ramy z platyny, a mógł tylko takiemi tykami sosnowemi grodzić. Wie pan? Ja jestem teraz tak godny. — Generał ściągnął brwi. — Tak godny, do tego stopnia już godny, że zostałem zupełnie sam. Same zaszczyty. Same zaszczyty, zwycięstwa, zaszczyty. Nieprawdopodobna rzecz!
Nagle uderzył Pycia w ramię, aż się ugięło. — A pan, panie majorze, nie milcz w danym momencie!!
Pyć zerwał się, rzucając cień zachodu przed siebie, na Barcza.
— Nie milczno pan znów zanadto, panie Pyć! Bo pan dużo możesz tu mieć do powiedzenia. Dużo... Dużo...
— Ja, — dużo?
— Najwięcej. Może wszystko. W pierwszym rzędzie, że, — poco?? Niby, poco?...
— Jakto, poco? — chuchnął Pyć ku kruchej czerwieni krzaków.
— Bo jeżeli pan weźmiesz pod uwagę tę nudną a straszliwą ofiarę z poszczególnego życia? Z osobistego życia? Czy, w danym razie, — z mojego życia?
— Ja już szukam, jak Pietrzak doszedł do tych planów mobilizacyjnych, a pan generał tamto jeszcze łaskawie rozważa. Jakże „poco“?... — Szare oczy Pycia poszły po lesie, przez młode, wieńczone smagłym liściem ciała dębów, przez gotyckie korony sosen, wdół, na barwną rzeszę taneczną, niby garść paciorków, mrowiącą się w kotlinie. — Poco, panie generale?
— No tak, — huknął Barcz na cały las. — Poco?! Rozumiesz pan?!? Poco tyle mordęgi, tyle życia mojego, cudzego, — żeby co?! — Splot żył wystąpił mu na skronie. Tajony ogień wewnętrzny buchał teraz jakoby z serca, czy z samego żywota na twarz i ślepił oczy krwawym oparem.
Generał tłukł butami po ziemi i pruł srebrną ostrogą (dar którejś dywizji) ściółkę leśną. Kruche liście dębu, igliwie, proch wrzosów, chrupkie szczęty paproci kurzyły dokoła, niecąc woń świeżego butwienia i rozkładu.
— Poco? — Moje życie, panie generale, albo cudze, albo nasze? — Pyć stulił się cały i na sobie samym spoczął rzewnie. — Moje, cudze, mojej matki, albo nasze? — Żeby za lat dziesięć, dwadzieścia, z każdą chwilą — było coraz łatwiej... Pod każdym względem. Więc żeby tornister był praktyczniejszy. Albo, — żeby łatwiej znieczulano. Albo co tam trzeba w sprawie uzupełnienia tablicy pierwiastków chemicznych. Albo, — żeby, jak będziemy wracać kolejką, nie przesiadać się już, a prosto. Ułatwienie — ułatwienie. Żeby ten nieznany nam, obojętny człowiek, który będzie z jakiegoś powodu szedł za lat trzydzieści, czy czterdzieści, naprzykład przez plac Zbawiciela, — żeby nie potrzebował gonić, dyszeć. Lecz żeby odrazu, krótszym sposobem mógł znaleźć wygodniejszą komunikację. Wieczne ułatwienie...
Słowa te, mżąc dokoła Barcza, kluczyły łatwo z szarej figurki, co niby słupek kurzu chwiała się niepewnie nad rozpłomienionym krzakiem.
— A praktycznie, praktycznie, — siepnął się generał.
— Praktycznie? Żeby za lat piętnaście, czy też, jeżeli pan generał łaskaw, trzydzieści... Kiedy znów będzie tu któreś tam święto strażackie, — albo inne... Może bardzo ważne? A może ważne nawet, lecz głupie. Żeby można... — Major rozejrzał się dokoła.
Przez korony drzew płynęły już cienie wieczoru, las mętniał, tylko jeszcze na skraju, w ogrodzeniu pod dębami, tańczyły szybkie pary w krwawym prostokącie słońca.
— Żeby można, panie generale —
— Żeby co można?... — jęknął Barcz, wysuwając z obroży srebrnego kołnierza nabrzmiałą szyję.
— Żeby można, panie generale, nie poświęcając ani swego, ani cudzego życia, ani matczynego. — Twarz majora skurczyła się potulnie, kąty warg zadrżały w uśmiechu, który trwał długo i cierpliwie: — Żeby można, nawet mimo gwiazdek ministerjalnych i wszystkich orderów i wstęg, z miłem ułatwieniem szczerości iść sobie gładko do ludzi.
— No tak, — Barcz spuścił głowę na piersi. — A wtedy już i my... Nie w tych srogich zaszczytach może... Jak pan to mówisz? My też, — z miłem ułatwieniem szczerości: W lasku, — przy brzegu, — na murawie...

KONIEC





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.