Germinal/Część siódma/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Germinal |
Wydawca | W. Podwiński |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Germinal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Echo strzałów w Montsou dobiegł aż do Paryża. Wszystkie dzienniki opozycyjne przepełniły opisy, od których czytelnikom stawały włosy na głowach. Dwudziestu pięciu rannych, czternaście trupów, wśród których dwoje dzieci i trzy kobiety! Prócz tego jeńcy! Levaque wyrósł na bohatera, słowa których miał użyć wobec sędziego śledczego, godne były Demostenesa. Cesarstwo ugodzone własnemi kulami w własne swe ciało zachowało majestatyczny spokój, nie przyznając się do porażki, nie czując jej nawet może. Usiłowano sprawę przedstawić w przyzwoitych rozmiarach, licząc, że stolica robiąca opinię zapomni rychło o tem, co się zdarzyło „przypadkiem" gdzieś daleko, na północy, w krainie węgla. Kompania otrzymała rozkaz zatuszowania całej sprawy i natychmiastowego zakończenia strejku, który mógł się stać socyalną klęską.
Już we środę zjechali członkowie rady nadzorczej, a mieścina, która dotąd nie śmiała radować się z krwawej łaźni, odetchnęła pełną piersią. Mieszczaństwo zostało ocalone. Natura sama zdawała się radować z tego zwycięstwa, słońce przygrzewało, rośliny kiełkować poczęły, otwarto okiennice pałacu posiedzeń rady, dom odżył, a z wnętrza jego dochodziły same radosne wieści. Delegaci, jak mówiono, wzruszeni katastrofą pospieszyli na miejsce wypadku, otwierając po ojcowsku ramiona robotnikom, którzy uwieść się dali podszeptom złych, przewrotnych ludzi. Wszystko miało być naprawione.
Teraz gdy stało się to, do czego parli, gdy padły trupy... więcej może trupów jak pragnęli... spieszyli wystąpić w roli wybawców i hojnie, rozrzutnie szafowali dowodami swej łaski. Przedewszystkiem odprawiono Belgów, rozdymając do ogromnych rozmiarów to ustępstwo wobec robotników. Potem usunięto z kopalń wojsko, które zresztą nie było wcale potrzebne, wobec tego, że górnicy byli pokonani, a wreszcie delegaci przyczynili się do zatarcia sprawy zniknionego z Voreux szyldwacha. Mimo skrupulatnych poszukiwań nie odkryto nigdzie zwłok i karabinu i mimo, iż podejrzywano morderstwo, wpisano żołnierza na listę dezerterów. Wogóle delegaci starali się wystawić wszystko w łagodniejszem świetle i drżąc przed następstwami, starannie wystrzegali się wyznać, iż boją się tej wielkiej masy wydziedziczonych, którzy jednym zamachem mogli zmieść z powierzchni ziemi zwyrodniałe klasy posiadające. Te usiłowania kompromisowe nie przeszkadzały im też zająć się sprawami czysto finansowej natury. Widywano często pana Deneulin w pałacu rady. Całą siłą pary prowadzono układy o kupno Vandame i spodziewać się należało, że zostaną uwieńczone pomyślnym skutkiem.
Najwięcej atoli wrażenia zrobiły wielkie, żółte plakaty w wielkiej ilości rozlepione po wszystkich murach i parkanach. Widniała tam wypisana ogromnemi literami następująca:
- Robotnicy Montsou!
Nie chcemy, by fatalne nieporozumienie, którego straszliwe skutki przed paru dniami napełniły nas wszystkich grozą i żalem, miało nadal pozbawiać robotników rozumnych i chętnych do pracy, środków do życia. Otworzymy tedy w poniedziałek rano wszystkie kopalnie, a skoro tylko praca podjętą zostanie, troskliwie zbadamy stosunki i z całą przychylnością zajmiemy się kwestyą, w jaki sposób poprawa losu pracujących jest możliwą. Uczynimy wszystko co leży w granicach słuszności i możliwości.
Przez ciąg przedpołudnia przedefilowało przed tymi afiszami dziesięć tysięcy górników. Nikt nie rzekł ani słowa. Jedni potrząsali głowami, inni odchodzili powłócząc nogami, ani muszkuł twarzy nie drgnął im podczas czytania.
Kolonia Maheuów trwała w najzaciętszym oporze. Zdawało się, że krew towarzyszów która zbroczyła błoto u bram Voreux, tamuje żywym dostęp do kopalni. Do pracy stawiło się stąd ledwo dziesięciu, to jest Pierron i dziewięciu obłudników jemu podobnych. Patrzano jak szli do kopalni i wracali i prócz ponurych wejrzeń nie doznali żadnych przeszkód. Jeszcze inny był powód, że nie dowierzano przybitej tu na kościele odezwie. Nie było w niej mowy o przyjęciu napo wrót zwróconych książek robotniczych. Czy ich Kompania nie przyjmie? Obawa represaliów, myśl solidarnego protestu przeciw wydaleniu najbardziej skompromitowanych utwierdzały resztę w opornem wyczekiwaniu. Mówiono, iż odezwa jest podejrzana i należy czekać. Wrócą wszyscy do pracy, gdy zarząd powie jasno, co uczynić zamyśla. I znowu kolonia zapadła w odrętwienie. Po chrzcie krwi, przestano bać się już głodu.
Zwłaszcza na dom Maheuów spadło przygnębienie. Maheude od powrotu z cmentarza nie otwarła ust. Po masakrze zgodziła się na pobyt w domu córki, którą w pół jeno żywą przyprowadził Stefan. Sypiał on teraz także w kolonii w jednem łóżku z Jeanlinem. Mógł zostać tutaj każdej chwili aresztowanym, ale myśl powrotu do Requillart napełniała go taką odrazą, ze wołał więzienie. Drżał gdy wspomniał że może znaleść się w ciemnościach, gdy przed oczyma miał jeszcze tylu trupów, a bał się, choć się do tego nie przyznawał, także jeszcze małego żołnierza, który tam w głębi spał pod rumowiskiem skalnem. Przytem więzienie, po wszystkich poniesionych klęskach wydało mu się cichem schroniskiem. Tu w domu miał chwilowo spokój, nikt mu nie czynił wymówek, tylko Maheude spojrzała kilka razy gniewnie na niego i córkę, jakby pytała, czego chcą tutaj oboje.
Dziadek Bonnemort zajmował teraz łóżko malców, spały one z Katarzyną, której teraz nie zawadzał garb Alziry. Maheude uczuwała opustoszenie zwłaszcza kładąc się w wielkie, za szerokie teraz, zimne łóżko. Daremnie brała do siebie Stelkę. Płakiwała po nocach po cichu. Dni mijały jedne po drugich, chleba nie było, a tu i ówdzie użebrane okruchy pogarszały jeno stan oczekiwania śmierci głodowej, która zwlekała ze swem przyjściem.
Piątego dnia, Stefan, którego do rospaczy doprowadziło milczenie Maheudy, wyszedł z domu i powlókł się brukowaną ulicą do kolonii. Ciężyła mu bezczynność, więc wałęsał się dręczony ciągle jedną myślą, myślą co dalej będzie. Od pół godziny chodził już tak, aż wzrastające ciągle niemiłe jakieś uczucie zwróciło jego uwagę na to, iż nie jest sam, ale patrzy nań kilkunastu górników, stojących przed drzwiami swych mieszkań. Reszta jego popularności znikła wśród huku strzałów karabinowych i nie mógł teraz przejść koło nikogo, by spotkany nie rzucił nań płomiennego spojrzenia. Podniósłszy głowę, ujrzał groźne oczy mężczyzn, widział jak kobiety odsunąwszy firanki w oknach, patrzyły nań i pod tym gradem niemych, pełnych nienawiści spojrzeń zmieszał się i nie wiedział czy iść, czy wracać. Opanował go strach, że cała kolonia się zbiegnie i pocznie mu wyrzucać swą nędzę. Pod wpływem tej obawy zawrócił do domu.
Ale scena, jaką tu zastał wyprowadziła go do reszty z równowagi.
Stary Bonnemort siedział nieruchomy na stołku przy zimnym kominie. Po strzałach, pamiętnego dnia, znaleźli go dwaj sąsiedzi leżącego na ziemi, a obok niego jego złamany kij. Leżał, jak strzaskane piorunem drzewo. Na ziemi dzieci z ogłuszającym hałasem wydrapywały resztki ze starej rynki, w której gotowano wczoraj kapustę. Stelka siedziała na stole a pośrodku izby stała Maheude, i wygrażała pięścią Katarzynie.
— Powtórz to jeszcze raz! Powtórz psiakrew!
Katarzyna wyraziła chęć wrócenia do pracy w Voreux.
Myśl, że nie zarabia na chleb, przeświadczenie, że matka traktuje ją jeno jak bezpożyteczne, zabierające miejsce zwierzę, czyniły jej życie co dnia nieznośniejszem i byłaby już pierwszego poniedziałku zjechała do kopalni, gdyby nie obawa przed Chavalem. Jąkając się odparła teraz:
— Trudno mamo, nie można nie pracować. Mielibyśmy chleb przynajmniej!
Matka przerwała jej:
— Słuchaj, zadławię to w pośrod was, które pierwsze weźmie się do roboty! Tegoby jeszcze brakło! Zabić ojca, a potem wyzyskiwać dzieci! Nie, dość tego... wolę, by nas wyniesiono wszystkich w czterech deskach... jak wyniesiono jego!
Długo tajony gniew i rospacz wybuchły powodzią gwałtownych słów. Piękny to zarobek, któryby Katarzyna przyniosła! Wszystkiego trzydzieści sous, a gdyby nawet doliczyć owe dwadzieścia sous, które łaskawie obiecano Jealinowi za pracę poza kopalnią, mieliby razem pięćdziesiąt sous na siedm osób! Malcy umieją tylko jeść, a starego widocznie tknęła apopleksya na widok zabijania robotników przez te czerwone pludry!
— Prawda stary? — spytała — Dojechali wam? Pięści jeszcze niczego, ale i tak już po tobie!
Bonnemort gapił się na nią, nie rozumiejąc co mówi. Godzinami siedział tak, patrząc na ścianę i miał tyle jeno rozsądku, że spluwał w miseczkę, którą dla porządku postawiono u jego nóg.
— I w dodatku — mówiła dalej — nie przyznali mu dotąd pensyi. O, jestem pewna, że nie przyznają! Rażą ich nasze przekonania. To nie do uwierzenia, jakiem nieszczęściem naszem są ci bogacze.
— Ale — odważyła się wtrącić Katarzyna... — obiecują przecież w odezwie...
— Milcz! Nie gadaj mi o tej odezwie. To nowy lep na wróble... chcą nas złapać i pożreć. Dobrze im teraz gadać piękne słówka! Mordercy! Zbóje!
— Ależ mamo, cóż poczniemy? Wyrzucą nas niewątpliwie z pomieszkania...
Maheude odpowiedziała gestem rospaczy. Co poczną? Czy ona też mogła wiedzieć co poczną! Nie chciała o tem myśleć, by nie oszaleć. Pójdą gdzieś... Hałas malców stał się niemożliwym do zniesienia, przyskoczyła więc do nich i wymierzyła każdemu po policzku. Stelka łażąca po stole na czworakach spadła, co zwiększyło jeszcze rozgardyasz. Matka wybiła krzyczącego malca. Co za szkoda, że bąk nie skręcił sobie karku. Wspomniała Alzirę i życzyła wszystkim rychłego końca. Nagle oparła się o mur i wybuchła spazmatycznym płaczem.
Stefan nie śmiał wtrącić dotąd słówka. Nic nie znaczył teraz w tym domu, nawet dzieci usuwały się przed nim podejrzliwie. Ale łzy nieszczęśliwej przenikły jego serce, rzekł tedy cicho:
— Odwagi! Odwagi! Jakoś to będzie! Rada się znajdzie!
Jakby go nie słyszała, poczęła teraz żalić się cichym głosem.
— Ach czyż możliwą jest tak straszna nędza! Przedtem nim się... to... stało, była jeszcze nadzieja. Nie było chleba, ale było się razem. Ach czemże zgrzeszyliśmy! On pod ziemią, a my niczego już nie pragniemy, tylko dostać się tam też jaknajprędzej! Tak, to prawda, nie może być mowy o życiu, gdy niema nadziei na jaśniejszą przyszłość! Zginiemy! I to spotyka nas, którzyśmy chcieli jeno sprawiedliwości, słuszności!
Szlochała i mówiła przerywanym głosem dalej.
— A są jeszcze źli ludzie, którzy łudzą nas, iż wszystko da się lepiej urządzić! Namawiają do wysiłków... Człek upaja się nadzieją. Cierpi tak od rzeczy rzeczywistych, że marzyć poczyna o nieziszczalnych. Ja głupia także marzyłam o takiem szczęśliwem życiu. Ach, gdzie ono? Nie na ziemi... to pewne! Człek lata po chmurach, spada w błoto i kręci kark. Wszystko było kłamstwem! Wszystko było drwinami! Prawdą jest tylko nędza... i krew i śmierć!
Stefan słuchał tych skarg i czuł wyrzuty sumienia. Nie wiedział jak pocieszać Maheudę, która ze szczytu marzeń spadła w straszną rzeczywistość. Nieszczęśliwa stanąwszy na środku izby zawołała:
— I ty, któryś na nas ściągnął to nieszczęście, ty sam mówisz o powrocie do pracy? Nie wyrzucam ci niczego, ale na twojem miejscu zatrapiłabym się, widząc do czego doprowadziło moje zaślepienie!
Chciał odpowiedzieć, ale wzruszył jeno ramionami. I na cóż tłumaczyć, gdy ogarnięta rospaczą kobieta, nie zrozumie tego. Nie mogąc wytrzymać w izbie, poszedł znowu wałęsać się bez celu.
Na ulicy zastał mnóstwo mężczyzn i kobiet. Zdawało się, że czekali na niego. Gdy się ukazał pomruk, ozwał się w tłumie. Od kilkunastu już dni gotowała się burza, która miała się teraz nań wyładować. Wznosiły się pięści, kobiety pokazywały go dzieciom, gestem nienawiści, starzy spluwali mu pod nogi. Po klęsce popularność zmieniła się we wstręt, podsycany cierpieniem po nieudanych wysiłkach poprawy losu.
Zacharyasz nadszedł z Filomeną. Mijając go zadrwił:
— Patrzcie jaki tłusty! Krew ludzka tuczy widać!
Levaque stanęła wraz z Bouteloupem w drzwiach mieszkania i wrzeszczyć zaraz poczęła:
— Tak, winą tchórzów jest, że zabijają niewinne dzieci! Idź, szukaj w ziemi i oddaj mi mojego Beberta!
Zapomniała o mężu. Gospodarstwo szło i tak, został przecież Bouteloup. Ale przypomniała go sobie widać, gdyż dodała:
— Łajdaki spacerują, podczas gdy porządni ludzie gniją w kryminale!
Stefan chcąc ujść, wpadł na Pierronkę, która szybko zbliżała się ku grupie. Uszczęśliwiona była śmiercią matki, której gwałtowność groziła jej ciągle skandalem; nie opłakiwała też małej Lidyi i odetchnęła, pozbywszy się tego ciężaru, ale chciała pogodzić się z sąsiadkami, wkupić się w ich łaski, więc krzyknęła:
— A gdzież to moja matka i córka? Ludzie widzieli jak się kryłeś za nie, gdy strzelano!
Cóż miał zrobić? Zadławić Pierronkę i te wszystkie baby? Bić się z całą kolonią? Przez chwilę miał do tego ochotę. Krew w nim zawrzała, towarzysze wydali mu się trzodą bezrozumnego bydła i wściekłość go opanowała na nich. Jakże ciemni byli? Jakże mogli czynić go odpowiedzialnym za katastrofę? Ogarnął go wstręt, uczuł, że nie potrafi nimi owładnąć, przyspieszył jeno kroku i nie odpowiadał na obelgi. Niebawem musiał uciekać, gdyż tłum rzucił się za nim z wrzaskiem ogromnym, zwierzęcym, w którym tętniła cała nienawiść zawiedzionych. On teraz był wyzyskiwaczem, on mordercą, on sprawcą nieszczęścia. Rzucił się blady w boczną ulicę, a wrzeszcząca zgraja następywała mu na pięty. Gdy znalazł się na gościńcu, większość zawróciła, kilkunastu jeno ścigało go uparcie. Nagle przed samą kopalnią opodal gospody Rasseneura zastąpiła mu drogę inna grupa.
Byli tam Chaval i stary Mouque. Od śmierci syna i córki stary pełnił dalej swe obowiązki stajennego, nie pożaliwszy się nawet, nie zapłakawszy. Nagle, na widok Stefana zawrzał gniewem, łzy rzuciły się z jego oczu, a obelgi z czarnych krwawiących od żucia tytoniu ust.
— Łajdak! Świnia! Pies parszywy! Zapłacisz mi za dzieci. Giń szubrawcze!
Porwał z ziemi cegłę, złamał ją i cisnął w Stefana.
— Tak, tak, zgładźmy kanalię! — krzyknął Chaval, rad że może zemścić się teraz. — Czekaj teraz na ciebie kolej! Zdasz sprawę gałganie! Masz!
Cisnął cegłą w Stefana. Powstał wrzask dziki, wszyscy porywali cegły, by go zabić — jak chcieli zabić żołnierzy. Oszołomiony nie uciekał, ale usiłował stawić im czoło i opamiętać słowami. Z ust jego popłynęły te same frazesy, które niedawno jeszcze oklaskiwali, te same magiczne hasła, przez które władał niemi. Daremnie. Odpowiadały mu pociski, potęga jego znikła. Trafiony w ramię począł się cofać, myśląc jak ujść śmierci, gdy naraz ujrzał iż stoi pod murem gospody Rasseneura.
Od chwili już patrzył szynkarz przez szklane drzwi.
— Wejdź! — powiedział poprostu, otwierając.
Stefan zawahał się. Tu szukać przytułku nie chciał.
— Wejdźże, a ja przemówię do nich — powtórzył Rasseneur.
Wszedł zdesperowany i skrył się w głębi izby, a szynkarz zasłoniwszy drzwi szerokiemi barami począł przemowę:
— Słuchajcieno moi drodzy, miejcie rozum! Wiecie sami, że was nigdy nie łudziłem. Zawsze byłem za spokojnem, rozważnem traktowaniem sprawy i gdybyście byli mnie słuchali, nie byłoby do tego doszło.
Przestępując z nogi na nogę mówił długo, wymownie z łatwością, a słowa płynęły mu z ust jak ciepła woda, w miłe półuśpienie wprawiając słuchaczy. Dawne znaczenie odzyskał teraz w jednej chwili z taką łatwością, jakgdyby nigdy nie został wygwizdany i nazwany tchórzem. Podniosły się okrzyki uznania:
— Doskonale!
— Lepiej było gdy on stał na czele!
— Tak, słusznie!
Zagrzmiały oklaski.
Stefanowi serce zalewała gorycz. Wspomniał sobie słowa Rasseneura wypowiedziane w lesie, kiedy to groził mu niewdzięcznością pospólstwa. Cóż za bezmyślność i brutalność! Co za bestyalskie zapominanie usług jakie im oddał i ofiar jakie poniósł! Jestto jakaś ślepa potęga, która wiecznie niszczyć się sama w sobie będzie. Obok gniewu, że ci głupcy psują własną sprawę, uczuł wściekłość, iż jego plany ambitne tak się skończyły. Czyż naprawdę już koniec wszystkiego? Pamiętał jak tam, pod bukami sercu jego odgrzmiało echem trzy tysiące serc. Od tego dniu władał tym tłumem, był jego panem. Więc począł marzyć. Widział Montsou u swych nóg, a siebie w Paryżu na fotelu poselskim, na trybunie, jako pierwszego robotnika, rzucającego gromy na burżuazyę. Ale wszystko się skończyło. Budził się z tych marzeń mały, pogardzony. Jego własny lud kamieniami zbudził go ze snu.
Słychać było do środka głos Rasseneura:
— Nigdy gwałt nie był uwieńczony zwycięstwem! Nie można świata przerobić w ciągu dnia jednego. Ci, którzy wam to obiecali są szarlatanami, lub szubrawcami.
— Brawo! Brawo! — wrzeszczał tłum.
Któż tu był winnym? Pytanie to przygnębiło go do reszty. Czyż był winien temu nieszczęściu, niedoli jednych, śmierci drugich? Pewnego wieczoru przed katastrofą miał widzenie nędzy, która przyjść miała. Ale podniosła mu ducha myśl, że przecież dał się jeno porwać wraz z innymi biegowi wypadków. Nie on ich wiódł, ale raczej oni go popychali do rzeczy, których byłby nigdy nie uczynił, nie czując pod sobą tej fali, która go niosła. Przy każdym gwałcie zdumiewał się nad tem co się stało. Nigdy nie zamierzał czynu karygodnego. Czyż mógł tedy przewidzieć, że zwolennicy obrzucą go gradem cegieł? Ci nędznicy kłamią twierdząc, że obiecał im życie bez pracy przy pełnych żłobach. A z tymi dowodami którymi sam się chciał przekonać mieszała się niepewność człowieka niewykształconego. Może nie stanął na wysokości zadania? Zresztą i na cóż te rozmyślania! Nie miał już z nimi nic wspólnego i bał się tej masy dzikich barbarzyńców, którzy gotowi zniszczyć świat cały, nie troszcząc się o argumenty naukowe i teorye społeczne. Już przedtem oddzielił go od nich wstręt, nie należał już do ich klasy, gdyż o własnych siłach wzniósł się do wyższej, klasy ludzi myślących.
W tej chwili głos Rasseneura zgłuszyły okrzyki:
— Niech żyje Rasseneur!
— Niema jak on!
— Brawo! Brawo!
Szynkarz zamknął drzwi, i podczas gdy tłum się rozchodził, obaj mężczyźni spojrzeli sobie w oczy. Wzruszyli ramionami i siedli wypić po kufelku piwa.
Tegoż dnia odbył się w Piolaine wielki obiad, ku uczczeniu zaręczyn Negrela z Cycylką. Gregoirowie dnia poprzedniego zapuścić kazali świeżo podłogę w jadalni i przystroić salon. Melania królowała w kuchni pośród garnków, przyrządzała pieczyste i sosy, których zapach bił, aż pod dach willi. Postanowiono, że stangret Franciszek będzie pomagał Honorce w usługiwaniu do stołu. Ogrodniczka miała myć naczynie, a jej mąż pilnować bramy. Nigdy nie było w starym, patryarchalnym domu takiego ruchu.
Wszystko odbyło się jaknajwspanialej. Pani Hennebeau bardzo serdeczną była dla Cecylki i uśmiechała się do Negrela, podczas toastu jaki notaryusz wzniósł na intencyę szczęśliwego pożycia młodej pary. I pan Hennebeau był bardzo serdeczny. Dziwiła wszystkich jego rozradowana mina, a obiegała pogłoska, że jest teraz w wielkiej estymie u rady nadzorczej i zostanie niebawem zamianowany oficerem legii honorowej w nagrodę za energiczne stłumienie strejku. Nie mówiono o zajściach czasów ostatnich, ale w ogólnej wesołości przebijał tryumf i obiad był poniekąd ucztą zwycięzców. Nareszcie człowiek może spokojnie spać i trawić! Dyskretnie uczyniono wzmiankę o zabitych, których krew dopiero wsiąkła w ziemię Voreux. Była to konieczna, jak mówiono, lekcya, a wszyscy rozrzewnili się gdy Gregoirowie odparli, że należy teraz leczyć rany nędzarzy cierpiących po koloniach. Jestto dziś obowiązkiem każdego, mówili. Przybrali oni znów swe dobroduszne miny, i przebaczyli górnikom, pewni, że teraz znowu przez całe stulecie będą pod ziemią pracowali z wzruszającą przykładną rezygnacyą. Dostojnicy Montsou, którzy już pozbyli się drżączki oświadczyli, że należy z wielką ostrożnością zająć się kwestyą reformy pracy najemnej. Przy pieczeni upojenie zwycięstwem stało się zupełnem, gdy pan Hennebeu odczytał list biskupa z doniesieniem o dymisyi proboszcza Ranvier. Całe towarzystwo czyniło uwagi nad zachowaniem się owego księdza, który zwał żołnierzy mordercami, a przy deserze notaryusz zagalopował się tak daleko, że oświadczył iż jest wolnomyślnym.
Na obiedzie był też Daneulin z córkami. Wobec ogólnej wesołości starał się kryć swój ból i smutek. Tego samego ranka podpisał właśnie akt sprzedaży Vandame Kompanii Montsou. Przyciśnięty do muru musiał wreszcie poddać się delegatom rady i być jeszcze zadowolonym, że zdołał wydusić z nich pieniądze na pokrycie swych zobowiązań. W końcu pertraktacyj za szczęście uznać musiał, gdy mu zaproponowali, by wszedł w służbę Kompanii w charakterze generalnego inżyniera. Teraz miał nadzorować jako urzędnik tę samą kopalnię, która pochłonęła cały jego majątek. Zdawało mu się, że słyszy podzwonne wszystkich mniejszych przedsiębiorstw prywatnych, że widzi jak znikają jeden po drugim mali przedsiębiorcy pożerani przez wielki kapitał zgromadzony w szponach olbrzymich syndykatów i kompanij. On sam jeden zapłacił koszta strejku i czuł, że ci ludzie zapijają jego klęskę gdy wzniesiono toast na cześć przyszłego orderu pana Hennebeau. Ale pocieszał go widok córek ślicznie wyglądających, w poprzerabianych sukienkach, które śmiały się w chwili ruiny. Błogosławił w myśli te dzielne dziewczęta pogardzające złotem.
Gdy biesiadnicy przeszli do salonu, by tam wypić kawę, wziął pan Gregoire na bok krewniaka i powinszował mu postępku.
— Ach tak, — mówił — jedynym twym błędem było, żeś włożył w przedsiębiorstwo milion uzyskany za denar Montsou. Naraziłeś się na szereg trosk i wszystko poszło z wiatrem, podczas gdy mój denar nie wyjęty nawet z szuflady żywi mnie ciągle i pozwoli bez pracy żyć w dostatkach wnukom i prawnukom Cecylki.