Germinal/Część szósta/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Germinal
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Germinal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Zamknięto wszystkie bramy Voreux, oddział złożony z sześćdziesięciu żołnierzy z karabinami u nogi stanął u wejścia głównego i schodów, wiodących do kancelaryi kontrolora. Kapitan ustawił żołnierzy w dwu szeregach pod murem w celu zabezpieczenia ich od napadu z tyłu.
Z początku robotnicy, którzy zbiegli się tu z kolonii, trzymali się w przyzwoitej odległości. Było ich najwyżej trzydziestu. Rozmawiali głośno, żywo gestykulując.
Macheuae przybiegła jedna z pierwszych zarzuciwszy pospiesznie na nieczesane włosy chustkę. Na ręku miała śpiącą Stelkę.
— Nikogo nie wypuścić z kopalni, ani wpuścić do środka! Trzeba ich tam zamknąć! — zawołała.
Maheu był tego samego zdania. Ale niebawem nadszedł z Requillart stary Mouque i domagał się, by go wpuszczono, gdyż koniom jego obojętna jest rewolucya. Chcą owsa. Przytem zdechł tam na dole koń i trzeba go wydobyć na wierzch. Stefan poparł żądanie starca, żołnierze rozstąpili się i Mouque mógł zjechać. W kwadrans potem, gdy strejkujących było już znacznie więcej i poczęli przybierać groźną postawę, otwarto bramę i ukazali się ludzie ciągnący zwierzę. Porzucono je przed bramą w kałuży błota, nie rozwiązawszy nawet liny, którą biedaka skrępowano dla wydobycia na wierzch. Wrażenie uczyniło to na patrzących tak wielkie, że nie przeszkodzono ludziom cofnąć się i zabarykadować za sobą bramy. Poznano konia, tu i owdzie rozległo się łkanie kobiece.
— To Trompette... prawda? Trompette!
Tak, to był Trompette. Od pierwszego dnia nie mógł znieść pobytu w głębi ziemi, smutny był, nie miał ochoty do pracy, dręczyło go wspomnienie słońca. Daremnie obwąchiwał go stary Bataille, daremnie lizał go i skubał za kark. Nie mógł mu wpoić rezygnacyi. I ile razy się oba konie spotykały, zdawało się, iż jeden skarży się, iż tak już długo jest tutaj, że nie może przypomnieć sobie słońca, drugi zaś, że o niem zapomnieć nie może. W stajni stały obok siebie ze zwieszonemi głowami, śniąc cuda rzeczy minionych i opowiadając sobie wzajem sny. Gdy potem Trompette oblany potem dogorywał na słomie, Bataille parskał i rżał, jakby płakał, iż traci ostatnią nadzieją, ostatnią radość życia, urwał się wreszcie, gdy Trompette skonał i zarżał donośnie ze strachu.
Od tygodnia Mouque zwracał nadzorcy uwagę, że koń chory, ale nie było teraz czasu zajmować się takimi drobiazgami. Nie lubiano wyciągać na wierzch koni, ale musiano usunąć trupa. Dnia poprzedniego włożono Trompette na wózek i zaprzężono Bataille, by go zawieść do szachtu. Powoli, przeciskał się stary koń przez ciasny chodnik, a skóra zdechłego Trompette ścierała się o belkowanie ścian. Gdy dotarli do szachtu, odprzężony Bataille smutnym wzrokiem patrzył na przygotowania, widział jak przymocowano ciało zmarłego towarzysza pod klatką windy i gdy dano sygnał odjazdu, wyciągnął szyję i osłupiały śledził ruch klatki. Gdy wreszcie wszystko znikło w czarnym otworze nie ruszył się, kolana mu jeno drżały. Stał i rozmyślał zapewne nad tem, że i jego kiedyś w ten sposób wydobędą na powierzchnię ziemi. Po chwili zatoczył się i chwiejnym, powolnym krokiem zawrócił do stajni.
Przed kopalnią robotnicy ponuro patrzyli na zwłoki Trompette. Jakaś kobieta rzekła:
— Człowiek ma przynajmniej wolną wolę zjeżdżać, lub nie zjeżdżać w dół.
Ale strejkującym przybyły w tej chwili posiłki. Na czele tłumu kroczył Levaque z żoną i Bouteloupem, krzycząc:
— Śmierć Belgom! Precz z przybłędami! Śmierć im!
Rzucono się naprzód. Stefan musiał powstrzymywać. Zbliżył się do kapitana, młodego, wysmukłego, dwudziestoośmioletniego może chłopca o zrozpaczonym, ale zdecydowanym wyrazie twarzy. Powiedział mu w krótkich słowach jak sprawa stoi, starał go się przekonać i badał jakie słowa jego uczynią wrażenie. I na cóż bezpotrzebny mord? Czyż słuszność nie była po stronie robotników? Wszyscy są braćmi i... tylko porozumieć się trzeba. Na dźwięk słowa: Republika, kapitan drgnął, ale nie zmiękł i odparł szorstko:
— Cofnijcie się! Nie zmuszajcie mnie do spełnienia obowiązku!
Trzy razy Stefan ponawiał usiłowania. Tłum począł szemrać. Podobno pan Hennebeau był w kopalni. Mówiono o tem, by go rzucić do szachtu, by się przekonać, czy potrafi kopać węgiel wedle nowej taryfy. Ale pana Hennebeau nie było, natomiast w oknie kontrolora ukazali się na chwilę Dansaert i Negrel. Dozorca, któremu od ostatniego zajścia zrzedła mina, trzymał się w tyle, ale Negrel, jak zawsze, drwiący z ludzi i rzeczy patrzył na tłum swemi ironicznie przymrużonemu oczkami. Posypały się pogróżki i obelgi. Odstąpili, a w oknie ukazała się dziewczęca twarzyczka Souvarina. Od początku strejku nie odstąpił ani na jeden dzień swej maszyny. W ostatnich dniach przestał odzywać się pochłonięty myślą jakąś, której błysk, niby błysk ostrza miecza lśnił w jego oczach.
— Cofnąć się! — krzyknął donośnie kapitan. — Nie słucham gadań! Mam rozkaz bronić kopalni i obronię ją. Nie pchajcie się na moich ludzi, albo poradzę sobie z wami!
Mimo stanowczości swej, pobladł, widząc, że tłum wzrasta ciągle. Miano go zluzować o dwunastej w południe, ale obawiając się, że do tej pory nie zdoła stawić oporu posłał jakiegoś chłopca z kopalni po posiłki. Odpowiedziały mu okrzyki i klątwy:
— Śmierć przybłędom! Śmierć Belgom! Chcemy być panami u siebie.
Stefan cofnął się zrospaczony. Nie można było nic więcej zrobić jak walczyć i zginąć. Nie powstrzymywał już tłumu, który napadał na żołnierzy. Liczba robotników dochodziła już do czterystu, ale kolonie opróżniały się i zewsząd płynęły gromady. Drogi pełne były górników pędzących na miejsce katastrofy. Krzyki wzmogły się. Levaque mówił do żołnierzy:
— Idźcie sobie w swoją drogę! Nie mamy nic przeciw wam! Idźcie!
— To nie wasza rzecz! — dodała Maheude. — Idźcie, my załatwimy sami naszą sprawę!
A z poza jej pleców wykrzyknęła pani Levaque:
— Czy trzeba was kijami nakłaniać do decyzyi? Prosimy was bardzo uprzejmie, byście się do stu tysięcy djabłów zabierali!
Nawet mała Lidya, która wraz z Bebertem docisnęła się aż tutaj wrzasła swym cienkim głosikiem.
— Patrzcie! Na murze wisi trzydzieści par kiełbasek! Katarzyna patrzyła zdala przerażona. Więc znowu musiała patrzeć na nowe nieszczęście. Cóż za los straszny... nigdy spokoju! Wczoraj jeszcze nie rozumiała zaciekłości strejkujących i sądziła, że najlepiej nie narażać się na nowe plagi, których i tak oberwało się sporo, ale w tej chwili własne jej serce wzbierało nienawiścią. Przypominała sobie co dawniej mówił wieczorami Stefan i nadsłuchiwała teraz jak nazywał żołnierzy braćmi, przypomniał im, że pochodzą z ludu i z nim iść powinni na wyzyskiwaczy.
W tłumie wrzeć poczęło i wreszcie przecisnęła się do pierwszego szeregu Brulé. Przybiegła straszna w swej chudości, z nagiemi ramionami i z rozwianym, siwym włosem, spadającym w kosmykach na oczy.
— Jestem nareszcie i ja! Jestem do stu tysięcy dyabłów! — wrzasła. — Ten szubrawiec Pierron zamknął mnie w piwnicy... ale jestem!
I nie zwlekając poczęła miotać na żołnierzy obelgi.
— Kanalie! Bando rozbójników! Liżecie buty przełożonym, a wobec nas nędzarzy jesteście bohaterami!
Inni poczęli jej wtórować i posypały się jak grad klątwy. Jakiś głos wrzasnął:
— Niech żyją żołnierze! Do szachtu kapitana!
Ale inni wołali:
— Śmierć czerwonym pludrom!
Żołnierze nie czuli na apel braterstwa i nie dając się odwieść od posłuszeństwa przyjaznymi namowami, pozostali równie obojętnymi na obelgi. Kapitan stojący przy drugim szeregu wyjął szablę i gdy tłum naciskając coraz bardziej groził zmiażdżeniem oddziału o mur, kazał wziąść broń do sztychu. Żołnierze usłuchali i ostrza bagnetów pochyliły się ku piersiom strejkujących.
— A, draby! — krzyknęła, cofając się Brulé.
Ale tłum począł znów napierać z ogromną pogardą śmierci. Maheude, Levaque i inne stanęły przed żołnierzami, wołając:
— Zabijcie nas! Zabijcie nas! Nie ustąpimy.
Levaque nie bacząc, że się kaleczy objęła rękami pęk bagnetów i poczęła szarpać, by je zedrzyć z luf. Miotała się jak szalona, a Bouteloup stał z daleka i patrzył nierad, że przyszedł tutaj.
— Ano dalej! Kłujcie! — wołał Maheu. — Pokażcie żeście draby! Rozerwał kaftan, rozpiął koszulę, i odsłoniwszy upstrzone plamami węgla piersi napadł na bagnety z tak szaleńczem, ślepem męstwem, że zmusił żołnierzy do cofnięcia broni. Jedno ostrze drasnęło go, usiłował wbić je głębiej, jakby opanowany żądzą śmierci.
— Tchórze! Nikczemni tchórze! — wołał. — Nie macie odwagi! Zabijcie nas, a przyjdą inni! Za nami stoi dziesięć tysięcy robotników!
Położenie żołnierzy, którym dano rozkaz użycia broni w ostatecznej jeno konieczności, stawało się coraz to krytyczniejsze. Jakże było powstrzymać szaleńców nabijających się na bagnety? Z drugiej strony miejsca było coraz to mniej, przyparto ich całkiem niemal do muru i cofać się nie było gdzie. Ale mała garść wobec przeważających sił robotników trzymała się dobrze. Z zimną krwią wykonywano rozkazy kapitana, który zacisnąwszy wargi baczył jeno pilnie, czy żołnierzy nie poczynają irytować obelgi tłumu. Już w sposób niepokojący mrugał oczami młody sierżant o wywoskowanych wąsikach, a stojący obok niego stary żołnierz, uczestnik dwudziestu potyczek, widząc, że kobiety szarpią za jego bagnet, pobladł, jak ściana. Inny znów, widocznie rekrut wzięty wprost od roli zaczerwienił się jak burak słysząc, że go nazywają szubrawcem i zbójem. Klątwy i obelgi nie ustawały. Grożono pod nos pięściami, przesadzano się w dosadnych wyrażeniach i trzeba było całej surowości dyscypliny, by żołnierzy utrzymać w nieruchomości i milczeniu.
Zdawało się że do starcia przyjść musi, gdy z poza szeregów wystąpił nagle stary, osiwiały dozorca Richomme, podobny do dobrotliwego wysłużonego żandarma i głośno zawołał:
— Do stu tysięcy, to szaleństwo! Kiedyż zaświta wam u licha w głowach?
Rzucił się między bagnety, a górników.
— Towarzysze, posłuchajcie mnie! Wiecie, że byłem robotnikiem, nigdzie nie dałem się wam we znaki, i wiecie, że zawsze stałem po waszej stronie. Słuchajcie, obiecuję, że sam powiem słowa prawdy dyrektorowi, jeśli nie postąpi z wami po sprawiedliwości! Ale to, co robicie, to rzucanie obelg niewinnym żołnierzom nie prowadzi do niczego i również szalonem głupstwem jest dobrowolne nabijanie się na bagnety.
Poczęto go słuchać, zawahano się. Ale na nieszczęście w oknie ukazał się znów ostry profil Negrela. Złościło go pewnie, że wysłał dozorcę miast iść sam i chciał mówić. Daremnie prosił Richomme o rozwagę, daremnie namawiał, by się porozumiano, odtrącono go. Był podejrzany. Ale nie ustąpił.
— Psiakrew! — wrzasnął. — Niech mi więc rozwalą łeb, zostanę z wami, choć jesteście ostatnie bałwany!
Prosił Stefana o pomoc, ale on wzruszył ramionami. Nie miał już władzy nad tłumem. Było już zresztą za późno, wszystkie niemal kolonie zbiegły się, by odegnać Belgów. Byli i ciekawi, dowcipnisie, których scena ta bawiła. Pośrodku jednej takiej grupy stał Zacharyasz i Filomena z dwojgiem swych dzieci. Patrzyli jak na komedyę i śmiali się. Od Requillart nadciągała nowa banda z Mouquetem i Mouquette na czele. Mouquet zbliżył się do Zacharyasza i poklepał go po plecach, a siostra jego przepychać się poczęła do pierwszych szeregów napastników.
Kapitan spoglądał ciągle ku Montsou. Ale oczekiwanych posiłków widać nie było, a oddział jego nie mógł opierać się dłużej. Naraz przyszła mu myśl przerażenia tłumu i wobec wszystkich kazał nabić broń. Żołnierze usłuchali, ale podniecenie wzrosło jeszcze, a klątwy i obelgi posypały się obficiej.
— Widzicie! Pójdą sobie strzelać do tarczy! — drwiły kobiety.
Maheude osłaniając swe piersi rozbudzoną, krzycząca Stelka przystąpiła tak blisko żołnierzy, że sierżant spytał po co się pcha tu z dzieckiem.
— A tobie co do tego? Strzelaj, jeśli śmiesz!
Górnicy potrząsali głowami. Żadnemu przez myśl nie przeszło, by miano strzelać do nich.
— Mają ślepe ładunki! — zawołała Levaque.
— Czyżeśmy to kozacy? — rzekł Maheu — Nie strzela się do swoich!
Inni oświadczyli, że brali udział w wojnie krymskiej, więc im ołów nie nowina i wszyscy pchali się na bagnety. Gdyby w tej chwili padła salwa, ziemię zasłałyby dziesiątki trupów.
Mouquette zawrzała gniewem na myśl, że żołnierze mogliby strzelać do kobiet. Wyczerpała już cały zapas obelg i chwilę nie wiedziała co robić. Nagle przyszedł jej pomysł. Obróciła się, podniosła obu rękami spódnice i pokazała im swój wielki, tłusty tyłek. To była jej zdaniem największa obelga, jaką mogła w danej chwili uczynić oddziałowi wojska z bronią w ręku i kapitanem na czele.
— Macie! Macie! I to jeszcze za ładne dla was plugawcy!
Przygięta do ziemi obracała się, by każdy dostał swą porcyę.
— To dla oficera! — mówiła — To dla sierżanta! A to dla żołnierzy!
Buchnął śmiech pogardliwy. Lidya i Bebert trzymali się za brzuchy, a sam Stefan mimo grozy sytuacyi nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Wszyscy dowcipnisie drwili teraz z wojska, jedna tylko Katarzyna stojąca opodal na belku milczała zacisnąwszy zęby.
Poczęła się zawierucha. Kapitan postanowił wziąć do niewoli kilku awanturników, by poprawić nastrój żołnierzy. Mouquette uszła rzuciwszy się pomiędzy nogi robotników, ale wzięto dwu górników i Levaqua i umieszczono ich w poczekalni dozorców pod strażą. Z okna Dansaert i Negrel wołali na kapitana, by się zamknął wraz z nimi w obrębie kopalni, ale kapitan wahał się to uczynić, ze względu, iż nie dobrze zamykające się drzwi łatwo mogły być otwarte, kopalnia wzięta szturmem, a wówczas naraziłby się na hańbę rozbrojenia. Żołnierze już poczęli szemrać. Nie podobna przecież uciekać przed tą zgrają w drewnianych trzewikach! Bagnety skierowały się znowu ku piersiom napastników.
Tłum po wzięciu do niewoli trzech krzykaczy osłupiał, zdumiony aktem przemocy. Potem okrzyki wybuchły na nowo. Domagano się wydania więźniów, kilku wrzasło, że mordują ich pewnie w poczekalni. Nagle wszyscy jakby pchnięci żądzą zemsty rzucili się do złożonych w wielkie kwadry cegieł, które tutaj na miejscu wypalano dla potrzeb budowlanych kopalni. Niebawem każdy miał u nóg spory zapas amunicyi i atak się rozpoczął.
Brulé rzuciła pierwszą cegłę. Rozłamała ją na swem chudem kolanie i obu rękami rzuciła kawałki w wojsko. Pani Levaque rzucała także, ale gąbczaste jej ramiona bezsilne były, musiała więc podchodzić blisko, choć i tak nie robiła wielkiej szkody. Daremnie odciągał ją Bouteloup mający nadzieję nakłonić ją do zastanowienia ze względu, iż mąż był już w niewoli. Rzucała jak wściekła. Wszystkich ogarnął szał. Mouquette nie mogąc łamać cegieł na zbyt tłustych udach rzucała całe. Nawet malcy stanęli do walki, a Bebert uczył Lidyę rzucać trafnie. Deszcz pocisków dudnił po murze. Nagle wszyscy ujrzeli Katarzynę. Podobna do furyi z włosami rozpuszczonemi miotała cegły z siłą, której, u niej niktby się nie był spodziewał. Nie wiedziała czemu to czyni. Ogarnęła ją żądza zniszczenia. Wszystko jedno, niech raz się skończy to nędzne życie! Miała już dość cierpień, upokorzeń, bicia! Wypędzona z domu kochanka, zmuszona czekać jak pies w błocie, nie śmiejąc iść do ojca żebrać o łyżkę zupy, gdyż sam jej nie miał postanowiła skończyć z tem wszystkiem. Lepiej nie było nigdy i nie będzie, więc pora umrzeć. Rzucała cegły opanowana żądzą zniszczenia, a oczy jej zaszły krwią, tak, że nie wiedziała komu gruchocze kości.
Stefanowi stojącemu przed żołnierzami mało nie rozbiła głowy. Trafiła go cegła w ucho, obejrzał się i zadrżał widząc, że cios padł z ręki Katarzyny, ale bez względu na niebezpieczeństwo nie ruszył się z miejsca i patrzył na nią. Wielu patrzyło wymachując jeno rękami, a Mouquet oceniał rzuty, jakby przy partyi kręgli.
— O, ten trafił w sedno!
— Z tego nie będzie nic!
Śmiał się i trącał Zacharyasza kłócącego się z żoną, która nie chciała trzymać na rękach obojga dzieci, by się mogły przyglądać.
W grupach stali widzowie tu i owdzie, a na szczycie wzgórza. Już przy pierwszych domach kolonii stał oparty na kiju dziadek Bonnemort, który się aż tu zawlókł. Stał nieruchomy rysując się wyraźnie na tle zaróżowionego nieba.
Gdy padły pierwsze cegły, Richomme stanął znowu między żołnierzami a tłumem. Ostrzegał jednych, prosił drugich, nie zważając na niebezpieczeństwo, a był tak zrospaczony, że wielkie łzy toczyły mu się po policzkach. Nie słychać było co mówi, wielkie, białe jego wąsy poruszały się jeno konwulsyjnie.
Grad począł padać gęstszy, mężczyźni wzięli się też do rzucania.
Maheude, widząc, że mąż jej stoi z próżnemi rękami krzyknęła:
— Cóż ci to? Boisz się? Dasz więc, by tamtych biedaków zabrano do więzienia? O, gdybym tylko nie miała dziecka, zobaczyłbyś!
Stelka zawiesiła jej się u szyi z wrzaskiem i tamowała jej ruchy. Gdy Macheu nie słuchał, nogami przysuwała mu cegły mówiąc:
— Do kroćset djabłów, bierzesz, czy nie? Czy mam ci wobec ludzi napluć w twarz, by ci się krew rozgrzała?
Zaczerwienił się bardzo, począł łamać cegły i rzucać kawałki w żołnierzy. Podjudzała go popychała, tak, że wnet znalazł się przed samymi karabinami.
Grad cegieł przysłonił niemal całkiem mały oddział wojska. Szczęściem większość pocisków trafiała jeno mur ponad głowami żołnierzy. Co czynić, myślał kapitan? Na myśl, by cofnąć się w obręb kopalni, twarz jego oblał rumieniec wstydu, a i to było już teraz niemożliwe, gdyż gdyby jeno o krok oddalił się od muru, oddział zostałby otoczony ze wszystkich stron. Kawałek cegły strzaskał daszek jego kepi, krople krwi spływały mu po czole, wielu było już rannych, i czuł, że porwani instynktem samoobrony żołnierze przestaną go za chwilę słuchać. Sierżant zaklął głośno dostawszy cegłą w ramię, rekrut dwa razy trafiony, miał zgnieciony palec i palącą ranę na kolanie. Czyż dać się dalej masakrować? Starego wojaka cegła odbita od ziemi trafiła w brzuch, aż pozieleniał ze złości, karabin zadrżał mu w rękach i mimowoli złożył się do strzału. Już trzy razy kapitan chciał zakomenderować: Ognia! Ale słowo zamierało mu na ustach i w ciągu sekundy ciężko walczyły w jego duszy obowiązek żołnierza i poczucie ludzkości. Grad cegieł wzmógł się, kapitan otworzył usta, by wyrzec słowo komendy, gdy nagle gruchnęły strzały, naprzód trzy, potem pięć... i dalej... ogień pelotonowy przeleciał szeregi, wreszcie zagrzmiał spóźniony, strzał ostatni.
Nastała cisza. Tłum ogarnęło głębokie zdumienie, wszyscy stali z otwartemi ustami nie wierząc własnym uszom. Ale podniosły się straszne wrzaski, gdy zabrzmiała trąbka sygnałem powstrzymania ognia karabinowego. Tłum rzucił się do ucieczki ogarnięty paniką. Ciśnięto się, pędzono po błocie, padano...
Bebert i Lidya padli pierwsi, ona trafiona w twarz, on pod lewem ramieniem w bok. Dziewczyna nie ruszała się już, ale Bebert w spazmie konania ogarnął ją ramieniem, jakby chciał raz jeszcze objąć i ucałować, raz jeszcze zaznać roskoszy tej nocy ostatniej wśród stosów drzewa. Właśnie nadbiegł napół zaspany jeszcze Jeanlin i poprzez dym ujrzał jak Bebert objął jego małą, bitą tyle razy żonę i zmarł tuląc ją do piersi wbrew zakazowi swego tyrana.
Pięć następnych strzałów położyło trupem Brulé, która trafiona w pierś padła w całej długości jak pęk chrustu i zmarła wyrzuciwszy z ust okrwawionych ostatnią klątwę i... Richomma. Trafiony w plecy, w chwili gdy przemawiał do napastników padł na kolana, osunął się bokiem i charczał, a z ócz spływały mu jeszcze przez chwilę łzy.
Ogień pelotonowy oczyścił cały plac i aż na odległość stu kroków strzały dosięgnęły wielu, nawet z pośród przypatrujących się zajściu. Kula trafiła w usta Mouqueta. Padł u stóp Zacharyasza i Filomeny, a krew jego obryzgała dzieci. W tej samej chwili dwie kule w brzuch dostała Mouquette. Ujrzawszy, że żołnierze podnoszą broń do oka, porywem dobrego serca uniesiona zasłoniła sobą Katarzynę. Wydała okrzyk i padła na wznak. Stefan przybiegł na ratunek, chciał ją podnieść, zabrać stąd, ale ruchem ręki dała mu poznać, że już po niej. Patrzyła na Katarzynę i Stefana i uśmiechała się jakby jej sprawiało przyjemność, że ich widzi razem, gdy ona konała.
Zdawało się, że już koniec. Odgłos salwy dobiegł już daleko, budząc strach i zdumienie, gdy padł ów spóźniony, strzał ostatni.
Maheu trafiony w serce zakręcił się na obcasach i padł twarzą w kałużę błota.
Zdumiona pochyliła się nad nim Maheude.
— No stary, wstawaj! To nic... prawda?
Stelka jej zawadzała, musiała tedy wziąć dziecko pod pachę, by ręką odwrócić głowę męża.
— Mów! Gdzie boli?
Oczy jego były szklane, na ustach miał krwawą pianę. Zrozumiała. Umarł. Nie podniosła się nawet, tylko trzymając pod pachę dziecko, niby zwitek szmat siedziała bezmyślnie w błocie.
Kopalnia uwolniona została od strejkujących. Nerwowym ruchem kapitan zdjął z głowy podarte kepi i wdział je znowu. Wobec tej największej katastrofy swego życia zachował spokój, zbladł jeno śmiertelnie i stał w milczeniu. Żołnierze, bez komendy nabili na nowo broń. Z okna kancelaryi wyjrzały przerażone twarze Negrela i Dansaerta, a za nimi błysła twarz Souvarina. Czoło przecinała mu głęboka, prostopadła zmarszczka jakby widomy znak, iż skrystalizowała się w niej myśl snująca się tam już oddawna. Na szczycie wzgórza stał ciągle jeszcze stary Bonnemort jedną ręką sparty na lasce, drugą przysłaniając oczy, by lepiej widzieć, jak tam w dole zabijano jego towarzyszów. Ranni jęczeli, zmarli kostnieli leżąc w czarnem błocie, które zmieszało się ze śniegiem na gęstą braję, a pośród tych małych, po największej części wychudłych ciał ludzkich leżał jak wielka bryła zdechły koń.
Stefan nie raniony nawet stał obok Katarzyny, która ze strachu i zmęczenia przysiadła na belce. Nagle drgnął na dźwięk donośnego głosu i spostrzegł proboboszcza Ranvier. Wracał właśnie z klasztoru i widząc pobojowisko wzniósł w górę ręce i drżącym z oburzenia głosem fanatyka błagał Boga, by cisnął pioruny na głowy morderców. Unosił się i mimo, iż nie miał słuchaczy, stojąc po kostki w błocie prorokował, iż bliskim jest czas sprawiedliwości i unicestwienia burżuazyi, którą osiągła szczyt zbrodni mordując wywłaszczonych przez siebie samą o głodzie pracujących nędzarzy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Franciszek Mirandola.