<<< Dane tekstu >>>
Autor Jonas Biliūnas
Tytuł Goście
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Kazys Puida
Tytuł orygin.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Już zupełnie ściemniało, kiedy stanął u swego domu. Przy wrotach od podwórza leżał duży, pstrokaty pies. Na widok zbliżającego się człowieka, wyszczerzył zęby, warknął, lecz nagle podniósł się i, skowycząc z radości, wesoło ogonem wywijając, skoczył ku podróżnemu i zaczął uwijać się wokoło, chcąc pyskiem twarzy jego dosięgnąć.
— Dobry Razbau, dobry: poznał mnie! — łaskawie rzekł podróżny, głaszcząc głowę psa, i wszedł w podwórze.
Nikt więcej nie wyszedł na spotkanie, nie widział wracającego. W domu było cicho, chociaż w oknach błyszczało światło.
— Czyżby goście? — rzekł do siebie podróżny, ujrzawszy światło. — A może siostra, Uliana, przyszła w odwiedziny?...
Uspokoił się, ucieszył się nawet.
— Wejdę niespodzianie, to dopiero będzie śmiechu! — przyszła mu do głowy wesoła myśl.
Wszedł do sieni cichutko, bez hałasu. Już trzymał za skówkę i chciał drzwi otworzyć, gdy słowa, które posłyszał ze środka, ścisnęły gardło, i wtedy, jakby rażony stanął na miejscu...
W izbie stół był białą serwetą nakryty i jadłem zastawiony: nakrajany »rogoisz«, masło, jaja i butelka wina stały na stole. Za stołem siedzieli przytuleni do siebie mężczyzna i kobieta. On był niewielkiego wzrostu, z jasnymi włosami, rzadką bródką i w ubraniu strażnika ze świecącymi guzikami; ona — młoda, o pięknej twarzy kobieta, z chustką na ramiona zarzuconą.
— Czego ty, Marusia, chcesz ode mnie? — mówił strażnik, nie po litewsku, przeciągając słowa — przecież ja kocham ciebie.
— Tak, kochasz... A co będzie, kiedy Antoni wróci do domu? — odpowiedziała kobieta.
— Gdzież on wróci: kości jego już zgniły...
— A czy ty weźmiesz mnie, jeżeli Antoni umarł? — tuląc się do strażnika, pytała kobieta.
— A poco? czy nam tak nie dobrze? Przecież często do ciebie przychodzę... Jeżeli wróci Antoni, ty będziesz mogła do mnie przychodzić.
— Czuję, że ty mnie nie kochasz... — zaczęła szlochać kobieta.
— Marusia, nie płacz — uspokajał strażnik, całując ją po twarzy.
Nagle oboje obejrzeli się na drzwi i w okamgnieniu porwali się z ławy. We drzwiach stał wysoki, poczerniały mężczyzna z workiem na plecach; cały trząsł się...
— Antoni!... — z przerażeniem zawołała kobieta i pobladła, jak płótno.
— Maryś!... — zabełkotał przez zaciśnięte zęby przybysz i, jak orzeł, skoczył ku nim.
— Maciukas!?... — zawołał, poznawszy z blizka strażnika — a, ty, gadzino, mój dom burzysz, szczęście niweczysz?...
Wyrósł w ich oczach na olbrzyma. Chwycił strażnika za piersi i tak przycisnął go do ściany, aż mu kości zatrzeszczały.
— Puść, ty czorcie... — jęknął z wysiłkiem strażnik.
Antoni podniósł go jedną ręką z ziemi i, kopnąwszy nogą, rzucił ku drzwiom, aż ten zatoczył się.
— Poczekaj, ty dyable, zapłacę ja ci... do ciupy wsadzę — groził strażnik, wycierając krew z nosa i, pięść pokazując, chciał wymknąć się z izby.
Porwał go Antoni znowu i jął tłuc głową o ścianę.
— Będziesz ty mnie tu straszył!... masz... masz... zbójco!...
Strażnik zaczął jęczeć... Antoni wywlókł go na podwórze i wyrzucił na drogę.
Wrócił wnet, usiadł przy stole, oparł się i patrzył na żonę. Tak się cały trząsł, że stół skakał pod nim.
— To ty, Maryś, tak pamiętałaś o mnie? — zdławionym głosem rzekł Antoni. — Przeczuwało moje serce, dawno przeczuwało, tylko ja sam tego nie zauważyłem... Z burłakiem się zadałaś... Gadanie i guzy spodobały ci się... »Widzisz, twój mąż poczerniały i wycieńczony, może nie powróci...«
Kobieta zapłakała i, padłszy na ziemię, objęła kolana męża.
— Antosiu, Antosiu, przebacz mi, zapomnij o wszystkiem!... On zmusił mnie... Boże mój, Boże, com ja zrobiła, com ja zrobiła!...
— Precz!... — krzyknął Antoni, odpychając żonę.
Lecz widząc ją słabą, pośrodku izby skuloną, nagle poczuł w sercu coś, jakby wstyd, niby żal.
— Na ciebie się nie gniewam — rzekł cicho, nie patrząc na nią — mogę ci wszystko darować, ale zapomnieć... o! zapomnieć — nigdy...
Wtem ktoś otworzył drzwi izby i ukazały się w nich dwie małe dziecięce główki, które zajrzały do środka szeroko rozwartemi, ciekawemi oczętami. Niewidzialna ręka przestawiła dzieci za próg i znowu zamknęła drzwi.
— Dzieci moje, drogie dzieci! — zawołał rozczulony Antoni i pobiegł ku nim.
Zlękłe dzieci patrzyły z obawą na nieznajomego i boczyły się od niego.
— Janeczku, Antosiu — przemawiał ojciec do nich — czyż nie poznajecie mnie? Jam wasz ojciec i kocham was. Chodźcie tu — kupię wam słodyczy i po pięknym koniku.
Dzieci, jeszcze wylęknione, zda się nie dowierzając, patrzyły na ojca.
— Chcecie mieć koniki? — zapytał ojciec.
— Chcę... — rzekli obaj chłopcy razem.
Uściskawszy ich, posadził jednego na jednem kolanie, drugiego na drugiem i głaskał i całował.
— Jutro kupię wam po koniku, a teraz dam »zajęczego rogoisza«...
— Zajęczego? — pytali chłopcy, śledząc ojca zdziwionemi oczyma.
— Aha, zajęczego.
Rozwiązał worek i, wyjąwszy czarny bochenek chleba żołnierskiego, przełamał na pół i dał obudwom.
— Chociaż czarny, ale smaczny — chwalił ojciec.
— Skąd, tatusiu, dostałeś? — zapytał starszy.
— A widzisz, szedłem przez las — patrzę: siedzi zajączek pod jodłą i piecze rogoisz. — Boże dopomóż! — powiadam. — Dziękuję, dziękuję — odpowiada zajączek — proszę do pomocy. — Oto widzisz i dostałem rogoisz...
Dzieci ciekawie słuchały.
— A my lalę mamy — pochwalił się młodszy.
— Gdzie? — zapytał ojciec.
— Tam — na drzwi pokazał chłopak.
— Babcia małego braciszka nam przyniosła... Karolka — rzekł starszy.
— A!... — zajęczał Antoni i, odepchnąwszy dzieci, wpadł z powrotem, schwycił żonę za włosy i rzucił na ziemię.
— Czyje to dziecko? — wołał dzikim głosem. — A, ty, wiedźmo!... Maciukasowe?...
— A!... — jęczał, schwyciwszy się znowu za głowę, biegał jak szalony po izbie i kopał żonę nogami.
— Ojczulku, ojczulku, nie bij matusi! — cienkimi głosikami prosiły, łkając, dzieci.
Jak ścięty runął na ławę i chrapał, wił się, wyrywał sobie włosy z głowy. Potem przyciągnął stół i, oparłszy się o niego, błędnemi oczyma potoczył po izbie... Dzieci, przytulone do matki, cicho płakały.
— ...Tak zrobić!... Zapomnieć męża, dzieci!... Złamać życie, szczęście zniweczyć... Czyś ty teraz szczęśliwa?... Poco szłaś za mnie? Przecież nie nalegałem, nie namawiałem: mogłaś sobie wybrać innego, lepszego... A ty tylko mego bogactwa chciałaś, a ja tego nie widziałem, ślepo kochałem... Tam, w dali od ciebie, podczas wszystkich okropności wojny, gdzie ciągle w oczy śmierć zaglądała, gdy w błocie lub kałuży leżąc, zamierałem z chłodu i głodu, twój obraz, taki serdeczny, ogrzewał zmęczone me ciało, budził serce w piersi... I śpieszyłem ujrzeć ten obraz, do swej piersi go przytulić. Przecież były chwile, słodkie, serdeczne, kiedy, zdaje się, nic nam do szczęścia nie brakowało, kiedy i ty mnie kochałaś... A teraz wszystko zburzone, z błotem zmieszane... Nie rozumiem, nie, nie rozumiem... Czyż to, co było, jest niepowrotne?... Gdybym był tam, daleko umarł, tybyś sama żyła, bo ten burłak i tak nie wziąłby ciebie. Lecz teraz... powiedz, jak teraz życie urządzić?... Przecież i ja jeszcze jestem młody, pragnę szczęścia... Co robić? co robić!?... Tylko jedno wiem: zabiję tego psa!... przy pierwszem spotkaniu. Podejściem szczęście mi odebrał, ja mu życie odbiorę...
Nagle na podwórzu zaszczekał pies. W sieni odezwały się męskie głosy, do izby wpadła kupa strażników z »uriadnikiem« na czele. Wszyscy byli podchmieleni.
— Oto ten chciał mnie zabić! — wołał we drzwiach Maciukas, wskazując Antoniego.
Antoni swym oczom nie wierzył.
— Łżesz! — zmienionym z oburzenia głosem zawołał, zrywając się z miejsca — łżesz! Teraz dopiero zabiję!...
I jak lew porwał się na Maciukasa. Lecz strażnicy w porę zdołali go odepchnąć. Wtedy porwał z ławy wałek i z całej siły cisnął go ku drzwiom. Wałek okręcił się kilka razy w powietrzu i ugodził »uriadnika« w nos, z którego popłynęła krew.
— Brać tego zbója! — zawołał »uriadnik«, jęcząc z bólu.
— Nie dam się! — wołał Antoni, odpychając strażników — on mi szczęście zburzył...
— Samulis! i ty razem z nimi? — zdziwił się, gdy ujrzał między strażnikami swego sąsiada. — Nie boisz się Boga?...
Zawstydzony Samulis odwrócił się.
Ciężko zbitego Antoniego powalili na ziemię i związali mu ręce z tylu.
Żona, stojąc w kącie z dziećmi, gorzko łkała.
— Nie płacz, Marusia — rzekł Maciukas, kładąc rękę na jej ramieniu — teraz on ci nic nie zrobi... wszystko będzie dobrze...
— Wypędź od siebie tego psa, wypędź! — jęczał Antoni, wijąc się na ziemi.
— Możesz sobie szczekać — śmiał się Maciukas — nie boję się ciebie.
Postawili Antoniego na nogi.
— Do widzenia, Maryś — pożegnał ją, kiedy go wyprowadzano — bądź szczęśliwa z tym swoim... Dzieci moje, dzieci!...
Na podwórzu Razbau wesoło podbiegł do niego. »Uriadnik« kopnął psa butem; Razbau z podwiniętym ogonem uciekł na bok. Usiadł przy płocie i trzy razy boleśnie zawył.
Antoniego poprowadzili.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jonas Biliūnas i tłumacza: Kazys Puida.