Goście (Biliūnas, 1913)/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Goście |
Pochodzenie | Czerwony kogut |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków; New York |
Tłumacz | Kazys Puida |
Tytuł orygin. | |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Wieczór się zbliżał, gdy z za góry na gościńcu ukazał się wysoki, młody człowiek z workiem na plecach. Chociaż miał twarz poczerniałą i wyschłą, całe ciało zmęczone, szedł jednak prędko, śpiesząc się; czasem przystanął i głęboko wzdychał, jak wzdychają ludzie, którzy przebyli biedę, zbudzeni z ciężkiego snu; oczy jego, pełne uczucia, błyszczały niewysłowioną radością. Gdy doszedł do krzyża, zatrzymał się, worek położył na kamieniu i cicho a głęboko westchnął. Przyjemne dreszcze wstrząsnęły ciałem, a w sercu zrobiło mu się tak dobrze, tak spokojnie! Wyprostowany, z wyciągniętemi rękoma, patrzył naokoło, zda się, że chciał tę czarną ziemię objąć i do serca przytulić. Słońce już było na zachodzie i, wyjrzawszy z za obłoczka, ostatni raz oświeciło okolicę. Serce podróżnego nie wytrzymało: zalał się łzami i, upadłszy na kolana, zaczął całować krzyż i czarną, jeszcze wilgotną ziemię.
— Boże, czy to nie sen? czy to ja znowu w domu, w ojczyźnie? — szeptały jego usta, a serce biło radośnie.
Tak, jest w domu, znowu swe pola widzi, ojczystem powietrzem oddycha. Oto za rzeką jego rodzinne miasteczko: tam mieszka jego Marusia, dwóch synów hoduje... Może oni już wyrośli, biegają i powrotu swego ojczulka wyczekują?... Wkrótce ich wszystkich zobaczy... A w zaprzeszłym roku, wychodząc stąd, nie spodziewał się tego kraju i swych blizkich ujrzeć...
Tak się rozrzewnił, że nie mógł iść dalej. Usiadł pod krzyżem i niedaleka straszna przeszłość, jak widmo, stanęła mu przed oczyma. O, póki żyć będzie, tej przeszłości nie zapomni! Długo będą go dręczyły ranionych towarzyszów krzyki, krew poległych; długo, jak piekielny zgrzyt, będą się odzywały w jego sercu okropności wojny. Ile on przez te dwa lata widział, ile przeżył! Gdy go z domu zabrano, szedł, jak na śmierć skazany; gdy go wepchnięto do przepełnionego przez żołnierzy wagonu, rozum mu zmartwiał, uczucia zamarły. Całe dni i noce, jak jakie bydlę wieziony, oddychał dusznem powietrzem, widział choroby i łzy, słyszał przekleństwa żołdactwa, huk pociągów — i w jego głowie ginęła świadomość tego, co było i co jest. Zdawało mu się, że całe przeszłe jego życie: kraj, gdzie się urodził i rósł, dni dzieciństwa, gdy bydło pasał, młodzież i pieśni, bracia i siostry, żona i dzieci — to tylko piękny sen, nic więcej, że tego wszystkiego zupełnie nie było. Zdawało się, że długie już lata go wiozą w tym dusznym wagonie i że go wieźć będą bez końca... Dopiero pierwszy list Marusi obudził w nim dawne wspomnienia i poruszył uczucia. Dostał ten list już pod koniec... w szpitalu... Ciężko raniony leżał na twardem posłaniu, gdy mu list podali... Czytał te drogie słowa i rozumiał, że to nie sen, że tam, daleko-daleko na zachodzie jest kraj, drogi dla niego, i ukochani ludzie... Przypomniał sobie wszystko i w piersi jego na nowo zakiełkowała chęć do życia — pragnienie ucieczki z tego piekła tam, gdzie Święta płynie, gdzie piękne pieśni dźwięczą. Lecz choroba długo nie puszczała go, długo trzymała przykutego do łoża, i śmierć nieraz zaglądała mu w oczy. I być może, że tylko ta olbrzymia, nagle obudzona chęć do życia i niezmiernie przyjemne rodzonych stron i blizkich obrazy, które ciągle w sercu nosił, przemogły chorobę... Wyzdrowiał... Dużo jeszcze cierpiał, ale zapadłe do serca obrazy nie zniknęły. Pragnąc je jak najrychlej ujrzeć, teraz śpieszy pod swą strzechę...
Podróżny wstał, zarzucił woreczek na plecy i silnym krokiem ruszył dalej.
— Przecież dziś pierwszy dzień Wielkiejnocy — rzekł sam do siebie — ludzie weselą się; tylko Marusi z dziećmi beze mnie niewesoło. I gościńca żadnego dla nich nie mam: wracam słaby, znękany. Za to Marusia będzie mogła mnie dziś jajami poczęstować...
Lecz naraz serce tak mu się ścisnęło, aż chwycił się ręką za piersi.
— Cóż to się dzieje ze mną? — zapytał przestraszony, czując, że go całego pot oblał. — Skąd te obawy? Przecież nic złego się nie stało... Marusia z dziećmi widocznie zdrowa, żyje... A cóż, jeżeli?!... Nie, nie... nie może być...
Zatrzymał się, aby odetchnąć. Nie wiadomo czemu przyszedł mu na myśl drugi list Marusi. Nie taki był, jak pierwszy, nie; nie było w nim tej szczerości, tych uczuć, co dawniej... Czegoś brakło. A więcej żadnych wiadomości nie otrzymał od niej... Może listy po drodze zaginęły... Ale dlaczego dopiero teraz zwątpienie gryźć go zaczęło, dlaczego tak nagle zabolało serce?
Zwątpieniem dręczony, prawie kłusem pobiegł w stronę miasteczka.
Już zupełnie ściemniało, kiedy stanął u swego domu. Przy wrotach od podwórza leżał duży, pstrokaty pies. Na widok zbliżającego się człowieka, wyszczerzył zęby, warknął, lecz nagle podniósł się i, skowycząc z radości, wesoło ogonem wywijając, skoczył ku podróżnemu i zaczął uwijać się wokoło, chcąc pyskiem twarzy jego dosięgnąć.
— Dobry Razbau, dobry: poznał mnie! — łaskawie rzekł podróżny, głaszcząc głowę psa, i wszedł w podwórze.
Nikt więcej nie wyszedł na spotkanie, nie widział wracającego. W domu było cicho, chociaż w oknach błyszczało światło.
— Czyżby goście? — rzekł do siebie podróżny, ujrzawszy światło. — A może siostra, Uliana, przyszła w odwiedziny?...
Uspokoił się, ucieszył się nawet.
— Wejdę niespodzianie, to dopiero będzie śmiechu! — przyszła mu do głowy wesoła myśl.
Wszedł do sieni cichutko, bez hałasu. Już trzymał za skówkę i chciał drzwi otworzyć, gdy słowa, które posłyszał ze środka, ścisnęły gardło, i wtedy, jakby rażony stanął na miejscu...
W izbie stół był białą serwetą nakryty i jadłem zastawiony: nakrajany »rogoisz«, masło, jaja i butelka wina stały na stole. Za stołem siedzieli przytuleni do siebie mężczyzna i kobieta. On był niewielkiego wzrostu, z jasnymi włosami, rzadką bródką i w ubraniu strażnika ze świecącymi guzikami; ona — młoda, o pięknej twarzy kobieta, z chustką na ramiona zarzuconą.
— Czego ty, Marusia, chcesz ode mnie? — mówił strażnik, nie po litewsku, przeciągając słowa — przecież ja kocham ciebie.
— Tak, kochasz... A co będzie, kiedy Antoni wróci do domu? — odpowiedziała kobieta.
— Gdzież on wróci: kości jego już zgniły...
— A czy ty weźmiesz mnie, jeżeli Antoni umarł? — tuląc się do strażnika, pytała kobieta.
— A poco? czy nam tak nie dobrze? Przecież często do ciebie przychodzę... Jeżeli wróci Antoni, ty będziesz mogła do mnie przychodzić.
— Czuję, że ty mnie nie kochasz... — zaczęła szlochać kobieta.
— Marusia, nie płacz — uspokajał strażnik, całując ją po twarzy.
Nagle oboje obejrzeli się na drzwi i w okamgnieniu porwali się z ławy. We drzwiach stał wysoki, poczerniały mężczyzna z workiem na plecach; cały trząsł się...
— Antoni!... — z przerażeniem zawołała kobieta i pobladła, jak płótno.
— Maryś!... — zabełkotał przez zaciśnięte zęby przybysz i, jak orzeł, skoczył ku nim.
— Maciukas!?... — zawołał, poznawszy z blizka strażnika — a, ty, gadzino, mój dom burzysz, szczęście niweczysz?...
Wyrósł w ich oczach na olbrzyma. Chwycił strażnika za piersi i tak przycisnął go do ściany, aż mu kości zatrzeszczały.
— Puść, ty czorcie... — jęknął z wysiłkiem strażnik.
Antoni podniósł go jedną ręką z ziemi i, kopnąwszy nogą, rzucił ku drzwiom, aż ten zatoczył się.
— Poczekaj, ty dyable, zapłacę ja ci... do ciupy wsadzę — groził strażnik, wycierając krew z nosa i, pięść pokazując, chciał wymknąć się z izby.
Porwał go Antoni znowu i jął tłuc głową o ścianę.
— Będziesz ty mnie tu straszył!... masz... masz... zbójco!...
Strażnik zaczął jęczeć... Antoni wywlókł go na podwórze i wyrzucił na drogę.
Wrócił wnet, usiadł przy stole, oparł się i patrzył na żonę. Tak się cały trząsł, że stół skakał pod nim.
— To ty, Maryś, tak pamiętałaś o mnie? — zdławionym głosem rzekł Antoni. — Przeczuwało moje serce, dawno przeczuwało, tylko ja sam tego nie zauważyłem... Z burłakiem się zadałaś... Gadanie i guzy spodobały ci się... »Widzisz, twój mąż poczerniały i wycieńczony, może nie powróci...«
Kobieta zapłakała i, padłszy na ziemię, objęła kolana męża.
— Antosiu, Antosiu, przebacz mi, zapomnij o wszystkiem!... On zmusił mnie... Boże mój, Boże, com ja zrobiła, com ja zrobiła!...
— Precz!... — krzyknął Antoni, odpychając żonę.
Lecz widząc ją słabą, pośrodku izby skuloną, nagle poczuł w sercu coś, jakby wstyd, niby żal.
— Na ciebie się nie gniewam — rzekł cicho, nie patrząc na nią — mogę ci wszystko darować, ale zapomnieć... o! zapomnieć — nigdy...
Wtem ktoś otworzył drzwi izby i ukazały się w nich dwie małe dziecięce główki, które zajrzały do środka szeroko rozwartemi, ciekawemi oczętami. Niewidzialna ręka przestawiła dzieci za próg i znowu zamknęła drzwi.
— Dzieci moje, drogie dzieci! — zawołał rozczulony Antoni i pobiegł ku nim.
Zlękłe dzieci patrzyły z obawą na nieznajomego i boczyły się od niego.
— Janeczku, Antosiu — przemawiał ojciec do nich — czyż nie poznajecie mnie? Jam wasz ojciec i kocham was. Chodźcie tu — kupię wam słodyczy i po pięknym koniku.
Dzieci, jeszcze wylęknione, zda się nie dowierzając, patrzyły na ojca.
— Chcecie mieć koniki? — zapytał ojciec.
— Chcę... — rzekli obaj chłopcy razem.
Uściskawszy ich, posadził jednego na jednem kolanie, drugiego na drugiem i głaskał i całował.
— Jutro kupię wam po koniku, a teraz dam »zajęczego rogoisza«...
— Zajęczego? — pytali chłopcy, śledząc ojca zdziwionemi oczyma.
— Aha, zajęczego.
Rozwiązał worek i, wyjąwszy czarny bochenek chleba żołnierskiego, przełamał na pół i dał obudwom.
— Chociaż czarny, ale smaczny — chwalił ojciec.
— Skąd, tatusiu, dostałeś? — zapytał starszy.
— A widzisz, szedłem przez las — patrzę: siedzi zajączek pod jodłą i piecze rogoisz. — Boże dopomóż! — powiadam. — Dziękuję, dziękuję — odpowiada zajączek — proszę do pomocy. — Oto widzisz i dostałem rogoisz...
Dzieci ciekawie słuchały.
— A my lalę mamy — pochwalił się młodszy.
— Gdzie? — zapytał ojciec.
— Tam — na drzwi pokazał chłopak.
— Babcia małego braciszka nam przyniosła... Karolka — rzekł starszy.
— A!... — zajęczał Antoni i, odepchnąwszy dzieci, wpadł z powrotem, schwycił żonę za włosy i rzucił na ziemię.
— Czyje to dziecko? — wołał dzikim głosem. — A, ty, wiedźmo!... Maciukasowe?...
— A!... — jęczał, schwyciwszy się znowu za głowę, biegał jak szalony po izbie i kopał żonę nogami.
— Ojczulku, ojczulku, nie bij matusi! — cienkimi głosikami prosiły, łkając, dzieci.
Jak ścięty runął na ławę i chrapał, wił się, wyrywał sobie włosy z głowy. Potem przyciągnął stół i, oparłszy się o niego, błędnemi oczyma potoczył po izbie... Dzieci, przytulone do matki, cicho płakały.
— ...Tak zrobić!... Zapomnieć męża, dzieci!... Złamać życie, szczęście zniweczyć... Czyś ty teraz szczęśliwa?... Poco szłaś za mnie? Przecież nie nalegałem, nie namawiałem: mogłaś sobie wybrać innego, lepszego... A ty tylko mego bogactwa chciałaś, a ja tego nie widziałem, ślepo kochałem... Tam, w dali od ciebie, podczas wszystkich okropności wojny, gdzie ciągle w oczy śmierć zaglądała, gdy w błocie lub kałuży leżąc, zamierałem z chłodu i głodu, twój obraz, taki serdeczny, ogrzewał zmęczone me ciało, budził serce w piersi... I śpieszyłem ujrzeć ten obraz, do swej piersi go przytulić. Przecież były chwile, słodkie, serdeczne, kiedy, zdaje się, nic nam do szczęścia nie brakowało, kiedy i ty mnie kochałaś... A teraz wszystko zburzone, z błotem zmieszane... Nie rozumiem, nie, nie rozumiem... Czyż to, co było, jest niepowrotne?... Gdybym był tam, daleko umarł, tybyś sama żyła, bo ten burłak i tak nie wziąłby ciebie. Lecz teraz... powiedz, jak teraz życie urządzić?... Przecież i ja jeszcze jestem młody, pragnę szczęścia... Co robić? co robić!?... Tylko jedno wiem: zabiję tego psa!... przy pierwszem spotkaniu. Podejściem szczęście mi odebrał, ja mu życie odbiorę...
Nagle na podwórzu zaszczekał pies. W sieni odezwały się męskie głosy, do izby wpadła kupa strażników z »uriadnikiem« na czele. Wszyscy byli podchmieleni.
— Oto ten chciał mnie zabić! — wołał we drzwiach Maciukas, wskazując Antoniego.
Antoni swym oczom nie wierzył.
— Łżesz! — zmienionym z oburzenia głosem zawołał, zrywając się z miejsca — łżesz! Teraz dopiero zabiję!...
I jak lew porwał się na Maciukasa. Lecz strażnicy w porę zdołali go odepchnąć. Wtedy porwał z ławy wałek i z całej siły cisnął go ku drzwiom. Wałek okręcił się kilka razy w powietrzu i ugodził »uriadnika« w nos, z którego popłynęła krew.
— Brać tego zbója! — zawołał »uriadnik«, jęcząc z bólu.
— Nie dam się! — wołał Antoni, odpychając strażników — on mi szczęście zburzył...
— Samulis! i ty razem z nimi? — zdziwił się, gdy ujrzał między strażnikami swego sąsiada. — Nie boisz się Boga?...
Zawstydzony Samulis odwrócił się.
Ciężko zbitego Antoniego powalili na ziemię i związali mu ręce z tylu.
Żona, stojąc w kącie z dziećmi, gorzko łkała.
— Nie płacz, Marusia — rzekł Maciukas, kładąc rękę na jej ramieniu — teraz on ci nic nie zrobi... wszystko będzie dobrze...
— Wypędź od siebie tego psa, wypędź! — jęczał Antoni, wijąc się na ziemi.
— Możesz sobie szczekać — śmiał się Maciukas — nie boję się ciebie.
Postawili Antoniego na nogi.
— Do widzenia, Maryś — pożegnał ją, kiedy go wyprowadzano — bądź szczęśliwa z tym swoim... Dzieci moje, dzieci!...
Na podwórzu Razbau wesoło podbiegł do niego. »Uriadnik« kopnął psa butem; Razbau z podwiniętym ogonem uciekł na bok. Usiadł przy płocie i trzy razy boleśnie zawył.
Antoniego poprowadzili.