Gwiazda przewodnia/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gwiazda przewodnia |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia „Głosu Narodu“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Hartingh |
Tytuł orygin. | Marjorie’s Quest |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Johnie! — mówiła pani Wilder zniecierpliwionym tonem do lokaja — chciałabym, żeby kucharka raz się nauczyła grzanki moje podawać na gorąco. Zabierz te, a przynieś mi inne.
Pan Wilder podniósł głowę z za dziennika, który trzymał w ręku, i rzekł:
— Moja droga, proszę cię, nie dawaj Marjorie herbaty wieczorem. To źle oddziaływa na nerwy dziecka. Miałaś tego dowód na Horacym.
Siedzący opodal młody chłopiec wykrzywił się, urągając Marjorie i mruknął pocichu jakiś niegrzeczny wyraz.
Wtem dzwonek u bramy zatętnił tak ostro, że pani Wilder jęknęła z cicha i omdlewająco opuściła się na adamaszkowe poduszki otomany. John powtórnie pojawił się w salonie, niosąc telegram na srebrnej tacy.
Maleńka rączka dziewczynki uchwyciła nerwowo dłoń pana Wildera w chwili, gdy rozdzierał żółtą kopertę.
— Depesza do mnie! Och! cóż tam słychać?!
Pan Wilder przebiegł oczami pismo i uśmiechnięty zwrócił się do swojej wychowanki.
— Winszuję ci, maleńka! Oto co nam donoszą: „Regie wyszedł z niebezpieczeństwa. Bardzo osłabiony, ale będzie żył! Uściśnienia dla Marjorie“.
— Chwała Bogu! — zawołała z kanapy pani Wilder. — Teraz będziemy przynajmniej już spokojni; kochana Margie zapłakiwała się codziennie za tym chłopcem i gotowa była wkońcu dostać zapalenia oczu.
Łzy, przeciw którym zwykle oponowała pani Wilder, ale już łzy gorącego dziękczynienia, spływały i teraz po wychudłych licach sierotki. Pan Wilder wziął ją na kolana.
— Przestań, maleńka — mówił z cicha, a w głosie jego, choć nienawykłym snać do pieszczot, czuć było tyle szczerego współczucia, że Margie, nie chcąc go martwić, otarła oczy i rzekła ze zwykłym swoim spokojem:
— Niech pan daruje, jeżeli łaska. Nie mogłam się powstrzymać... Regie był tak dobry dla mnie i tak mi smutno było odjeżdżać, nie widząc się z nim... nie pożegnawszy go...
— Marjorie, kochanie, nie miej zwyczaju powtarzać co chwila „jeżeli łaska“; to trąci pospólstwem. Już cię raz prosiłam o to — rzekła pani Wilder.
— Dobrze, pani — rumieniąc się, słodko rzekła dziewczynka.
— Dobrze, mamo — poprawiła pani Wilder.
— Będę się starała pamiętać, mamo — posłusznie rzekła Marjorie, a pan Wilder, słysząc tę słodką nazwę, daną jego żonie, czulej przytulił dziecko do siebie.
Ślicznaż bo to była główka, która z rozrzuconemi złocistemi włosami leżała na jego ramieniu! Pani Wilder, wierna swojej obietnicy, cały pierwszy tydzień spędziła na wymyślaniu strojów dla przybranej swej córeczki. Zręczność i gust wytworny francuskiej panny służącej, Lizety, wystawione zostały na próbę; to też przejrzysty indyjski muślin, bogato zahaftowany i przepasany błękitną jedwabną szarfą, takiegoż koloru wstążki u włosów i złoty, cieniuchny łańcuszek na białej, obnażonej szyjce, tak dalece podniosły delikatną urodę dziewczynki, że niktby nie poznał sieroty z ochronki miss Brooks.
Marjorie tak była strapiona chorobą Reginalda, że nie zwracała żadnej uwagi na te stroje. Ze smutną, znużoną minką poddawała się wprawnym rękom Lizety, która fryzowała i zlewała zapachami bujne jej, śliczne włosy, puszczając je w złocistych lokach na ramiona. Margie posiadała jakąś wrodzoną wyższość umysłu, na której pani Wilder niebardzo umiała się poznać, a która jednakże zdradzała się w ruchach jej i zachowaniu tak, że gdy ją zobaczył nowy jej opiekun, podziękował Bogu w duchu, że kapryśny wybór jego żony padł na dziecko, posiadające coś więcej, niż urodę.
Ze swojej strony Marjorie przywiązała się do pana Wildera. Był to cichy, spokojny człowiek, różniący się we wszystkiem od swojej żony, światowej i próżnej; choć mało mówił o sobie, znany był jednak powszechnie z dobroczynności swojej.
Dziewczynka instynktownie odgadła prawą i szlachetną naturę swego przybranego ojca, dostrzegła w jego oczach wyraz szczerości, którego nie mogła dopatrzyć się w wejrzeniu pani Wilder, ani jej syna.
Horacy, czyli Horcio, jak go nazywano przez skrócenie, był to przystojny szesnastoletni chłopiec, o regularnych rysach i świeżej cerze, ale twarz jego miała wyraz tak zuchwały i wyzywający, że Marjorie mimowoli zaczęła stronić od niego. Nawykła do szczerego i przychylnego spojrzenia błękitnych oczu Reginalda, przejęta była mimowolną trwogą, ilekroć spotkała czarne, złośliwe źrenice, śledzące każdy jej ruch ze źle tajoną niechęcią.
Horacy zepsuty był do gruntu przez pobłażliwość zbyt słabej dla niego matki. Był on do wysokiego stopnia samolubny; pomiatał dumnie niższymi od siebie, a płaszczył się przed tymi, którzy zajmowali wyższe od niego stanowisko społeczne. Gdyby nie zadziwiające zdolności, jakiemi się odznaczał, nie byliby go trzymali w szkole; ale był jednym z pierwszych uczni i brał nagrody na każdym popisie. Nie uznawał niczyjej powagi nad sobą; drżał tylko przed surowym wzrokiem ojca, który umiał czytać w głębi jego duszy, ilekroć usiłował przedstawić się inaczej.
Pan Wilder podejrzywał syna, iż nie jest szczerym; nigdy jednak nie pochwycił go na wyraźnem kłamstwie, pocieszał się więc tem, że może zbyt surowo go sądził.
Przybycie Marjorie bardzo niechętnie zostało przyjęte przez Horcia. Pani Wilder po gniewnem wejrzeniu i ściągniętych brwiach swego bożyszcza dostrzegła zaraz, że nowa jej protegowana niemile była widzianą przez syna. Nie uprzedziła go nawet, że przyjęła sierotę za córkę; chciała bowiem uniknąć przewidywanej przykrej z nim sceny.
Gdy się spotkali na stacji, a Marjorie podała mu swą rączkę na powitanie, Horacy cofnął się dumnie i, patrząc na nią impertynencko, zawołał:
— Wiedziałem, że matka wymyśli znowu coś nowego! Potrzebny nam ten bachor!...
Marjorie drgnęła przerażona i cofnęła się w głąb karety. Odtąd nigdy już nie próbowała zbliżyć się do Horcia.
∗
∗ ∗ |
Sędzia Gray dotrzymywał swojej obietnicy. Co wieczór pan Wilder otrzymywał depeszę z zawiadomieniem o stanie zdrowia Reginalda. Nikt nie domyślił się, ile biedna Margie przecierpiała przez ten czas, a Bóg jeden policzył gorące i łzawe modlitwy, które dniem i nocą wznosiła do nieba za ukochanym towarzyszem swoim. To też, gdy dręcząca obawa o jego życie ustąpiła miejsca lepszej nadziei, niewysłowiona radość wstąpiła w serce dziewczynki i urokiem szczęścia rozpromieniła jej lice. Z uczuciem cichego, a głębokiego zadowolenia wsparła śliczną swą jasną główkę o ramię nowego opiekuna, a gdy tenże położył na stole przeczytaną gazetę, spytała go znienacka:
— Jak pan myśli, czy wiele czasu upłynie, zanim Regie przyjdzie całkiem do zdrowia? Czy za dwa tygodnie będzie mógł napisać do mnie?
— Nie, moja droga — odparł pan Wilder. — Upłyną pewnie ze dwa miesiące, zanim będzie on mógł wziąć pióro do ręki — ale widząc zawiedzione spojrzenie jej nagle posmutniałych oczu, dodał pocieszająco: — Sądzę jednak, iż twoja młoda przyjaciółka, Meta Livingstone, udzielać ci będzie wiadomości o nim.
— Meta? O! niezawodnie! — zawołała Margie, uśmiechając się na tę myśl.
— Jakże się ma Dolcia dzisiaj? — zapytał z uśmiechem pan Wilder, którego bawiło przywiązanie małej do lalki.
— Zdrowa, dziękuję panu; Lizeta zrobiła jej nową jedwabną suknię. Pani Wilder, to jest mama, była tak dobrą, że jej pozwoliła.
— Wielka rzecz! — odparła pani Wilder, wachlując się. — Jutro, jeżeli chcesz, moja najdroższa, może ci zrobić drugą... Ale, ale, czy nie zapomniałeś, mężu, zgłosić się do tej nauczycielki, która podawała wiadomość o sobie w gazetach. Czas już, aby Marjorie rozpoczęła swoją edukację.
— Stosownie do życzenia twego, byłem sam u tej pani; wydała mi się bardzo przyzwoitą i wykształconą osobą. Stanęło na tem, że przyjdzie jutro do ciebie, aby porozumieć się co do godzin. O zapłatę umówiłem się zgóry.
— Ręczę, że cię wyzyskała! — zawołała pani Aurelja. — Trzeba było warunki mnie zostawić.
— Uważałem za właściwe sam się tem zająć — spokojnie odparł mąż. Nie uznał jednakże za potrzebne nadmienić, że suchy kaszel i położenie biednej nauczycielki tak dalece go wzruszyły, iż nie tylko z gotowością przystał na skromne jej żądania, ale nawet do wymaganej sumy dołożył jej kilka dolarów pod pozorem, iż mała uczennica była bardzo zacofaną w naukach.
— Czy moja nauczycielka jest dobrą? — spytała Marjorie.
— Taką się przynajmniej wydaje. Zrobiła na mnie wrażenie bardzo dobrej osoby. Ale, à propos, mała, cóżby Dolcia powiedziała na to, gdybym jej dał rywala w twojem sercu?
— Nie wiem, co to jest — wahająco odparła Marjorie, nie rozumiejąc właściwie znaczenia wyrazu „rywal“.
— Idąc dziś ulicą, napotkałem chłopczyka, który już parę razy dochodził do mnie, prosząc, abym kupił od niego pieska i... — dodał, uśmiechając się na widok błysku radości, który zaświecił w oczach jego wychowanki — i przypomniałem sobie, że znam pewną dziewczynkę, która mówiła mi, że bardzo lubi małe pieski...
— O! — zrywając się, zawołała Marjorie — i kupił go pan?
— Zadzwoń, maleńka, na Johna i zobacz, co tam jest w koszyczku, który przyniosłem.
Marjorie poskoczyła do przedpokoju, a po chwili John zjawił się w salonie, niosąc na ręku ślicznego czarnego pieska ze sterczącemi do góry uszkami; nadawały mu one wyraz bardzo żywy i sprytny.
— Chodź do mnie, piesku, pieseczku! — wołała uradowana dziewczynka, gdy John postawił go na dywanie. Horcio, który był przy tem, zagwizdał ostro, ale piesek, choć pokręcił ogonkiem, nie poszedł do niego, tylko do Marjorie, która go wabiła łagodnemi słowy. Uszczęśliwiona dzieweczka pochwyciła go na rączki; Horcio zżymnął się gniewnie.
— Tego już nadto! Nie mogę od tak dawna doprosić się ojca, aby mi kupił brytana, a teraz ojciec przynosi takiego szczura dla tej małej!
— Jest pewna różnica między brytanem podwórzowym a tym maleńkim szczurem, jak go nazywasz; on nikomu zawadzać nie będzie — rzekł ojciec. — Właściwe miejsce dla takiego dużego psa jest w stajni, a wiem, że gdybym ci pozwolił trzymać go, mielibyśmy go cały czas w pokojach. Zresztą mówiłem ci, że uważam takie psy za niebezpieczne. Bywają one nieraz bardzo złe, a nie chcę, aby Marjorie narażoną była na ciągłe obawy.
Horcio zbladł ze złości, rzuciwszy nienawistne spojrzenie na Marjorie i jej pieszczoszka. Na szczęście, ojciec nie dostrzegł tego, a pani Wilder zbyt była zajętą wychwalaniem piękności pieska, aby zauważyć chmurę, która osiadła na czole syna.
— Co widzę?! ma i obróżkę! — zawołała Marjorie. — Taka śliczna, czerwona! A to na co? — dodała, dotykając srebrnej blaszki
— To służy do wypisania nazwiska i miejsca zamieszkania — rzekła pani Wilder. — Jakże go nazwiemy, kochanie. „Flirt“, „Kos“, czy jak?... Obmyśl coś dla niego!
— Nie wiem doprawdy — rzekła dziewczynka, przypatrując się z rozkoszą nowemu swemu towarzyszowi zabaw. — Podobny jest trochę do pieska Mety, „Wisky“, ale Wisky to nieładne imię... Tak podnosi łebek, jakby dumnym był ze swej czerwonej obróżki... coś tak, jak Tom Gray, gdy zawiązał sobie ponsową krawatkę około szyi... Regie tak się śmiał z niego!... Nazwał go wtedy „dandysem“. O! wiem! nazwiemy go tak, jak Regie nazwał Tomka: „Dandys“.
— Bardzo dobrze — potwierdził pan Wilder, uśmiechając się z zadowoleniem. — A teraz poproś mamy, aby ci pozwoliła iść jutro z Lizetą do grawera, żeby wypisał nazwisko na obróżce.
— Zawiozę cię samą, moja najmilsza. Ale oto Lizeta przychodzi po ciebie... Kogo życzysz sobie zatrzymać w swoim pokoiku na noc: Dolcię, czy Dandysa? Nie chciałabym, abyś ich miała oboje, bo z wielkiej uciechy nie zmrużysz oka przez całą noc.
Marjorie zawahała się. Dandys wspinał się do jej rączek i lizał je pieszczotliwie. Spotkawszy się ze skierowanym ku niej wzrokiem pana Wildera, dziewczynka zarumieniła się silnie.
— Nie mogę odstąpić drogiej mojej Dolci, która przywykła zawsze sypiać ze mną — rzekła zakłopotana. — Czy tylko Dandys nie obrazi się o to? Dolcia jest starszą przyjaciółką... Ma więc większe prawa...
— Słusznie, maleńka — rzekł pan Wilder, gdy zarzuciła mu obie rączki na szyję. — Nie powinno się zapominać o dawnych przyjaciołach dla nowych.
— Nie podziękowałam jeszcze panu — rzekła, kryjąc śliczną swoją zarumienioną twarzyczkę na jego ramieniu — ale kocham pana za to, że pan tak dobry i dał mi tego ślicznego, rozumnego pieska... Czy Lizeta może go zatrzymać u siebie przez noc?
— Poleciłem Johnowi, aby postawił koszyczek, w którym piesek sypiać będzie, pod twemi drzwiami, a gdy otworzysz je rano, znajdziesz go oczekującego ciebie i śniadania z twojej rączki.
Horcio, zadąsany, zabrał się do książki, a matka daremnie usiłowała rozerwać go rozmową. Pan Wilder, nie zważając na gniewne jego spojrzenia, siedział w milczeniu, przeglądając dzienniki. Wkońcu syn przemówił pierwszy:
— Ojcze, prosiłbym cię o dwadzieścia pięć dolarów.
Pan Wilder podniósł głowę.
— Na co, mój synu? Wydajesz za wiele pieniędzy. Dałem ci zeszłego tygodnia dziesięć dolarów wyżej nad twoją miesięczną płacę, a kwartał nie dobiegł jeszcze do połowy.
— Musiałem podpisać się na składkowy prezent dla jednego z nauczycieli — odparł Horcio, znaczącem spojrzeniem ostrzegając matkę, aby go nie wydała, iż wziął od niej pięć dolarów na ten cel. — Przytem urządzaliśmy między sobą zbiorową kolację, a że mniej zamożni z pomiędzy nas nie mogli zapłacić, więc my, bogatsi, zastąpiliśmy ich i pokwitowali z rachunku u Delmonika...
— U Delmonika!... — zawołał ojciec. — Wszakże zabroniłem ci brać udział w wykwintnych kolacjach tego rodzaju! Jest to bardzo zgubny zwyczaj dla uczniów i toruje tylko drogę do innych złych nawyknień... Wyliczyłeś się z danych ci pieniędzy; a na cóż teraz ich potrzebujesz?
— Na książki i cyrkle... i różne rzeczy — odparł Horacy, spuszczając mimo woli oczy przed badawczem i surowem spojrzeniem ojca.
— Przykro mi jest odmawiać ci — rzekł pan Wilder łagodniej, widząc błagalny ruch żony — ale obowiązkiem moim jest zapobiec, abyś nie marnotrawił daremnie pieniędzy, coby zgubne następstwa mogło pociągnąć dla ciebie w przyszłości... Oto masz dziesięć dolarów, które powinny i muszą wystarczyć ci do końca miesiąca. Przed upływem tego czasu nie wolno ci prosić o pieniądze... Aureljo — dodał, zwracając się do żony, tonem stanowczym, którym posługiwał się w rzadkich tylko razach, ale który dlatego właśnie nakazywał bezwzględne posłuszeństwo — zechciej pamiętać, że proszę i wymagam, abyś nie dawała nic Horacemu z prywatnych swoich funduszów, nie porozumiawszy się ze mną.
Horacy niechętnie wziął pieniądze i wyszedł, mrucząc coś pod nosem i trzaskając drzwiami za sobą. Pan Wilder westchnął głęboko i w milczeniu usiadł napowrót do czytania. Mąż i żona nie zamienili ani słowa więcej w tym przedmiocie.
Ale Horacy nie poprzestał na tem. Nazajutrz, koło południa, gdy matka siedziała w buduarze, przerzucając najświeższy francuski romans, zaszedł ją znienacka i, pocałowawszy w twarz, rzucił się niedbale na sofę.
Pani Wilder, ucieszona niezwykłym objawem czułości syna, zapytała go, czyby nie zechciał przejechać się z nią po parku przed obiadem.
— Ani myślę! — odburknął niecierpliwie. — Mam się zejść z kimś o trzeciej. Czegóż to ojciec taki zły był wczoraj? Czy poniósł jakie straty?
— Mam w Bogu nadzieję, że nie! — zawołała pani Wilder. — Niedobry chłopcze, jakże mnie przestraszyłeś! Przeciwnie, jeszcze, zeszłego tygodnia ojciec mówił mi, że interesy idą mu bardzo dobrze i że jakaś spekulacja powiodła mu się znakomicie.
— Więc czemuż taki sknera z niego, że mi nawet tych nędznych dwudziestu pięciu dolarów odmawia? — zawołał przykładny synalek.
— Pewnieś znowu narobił długów! — podchwyciła przestraszona matka. — Wiesz, jak się ojciec gniewa o to... Ach! czemuż, czemuż ty się raz nie odmienisz, Horciu! Chciałabym, abyś się nauczył zachowywać przyzwoicie... tak, jak Reginald Gray naprzykład.
— Przestańcież raz wszyscy nudzić mnie tym Reginaldem!... Cóż u licha on mnie obchodzi?! Nie mogę już słuchać tego nazwiska! Ten bęben także ciągle tylko mi nim nad uszami klekocze... Ale dodał, zmieniając ton grubiański na pieszczotliwy: — Mateczko kochana, śliczna mateczko, jestem doprawdy w okropnym kłopocie... Daj mi coś z twojej prywatnej kasy...
— Komużeś się znów zadłużył? — niespokojnie spytała pani Wilder.
— Karterowi po największej części... No i cóż z tego? — dodał wyzywająco, widząc przerażenie matki — nie palę przecie cygar i nie piję już ani troszki szampana z Karolem de Peyster, którego towarzystwa mama tak dla mnie pragnie!
— Ale, Horciu, doprawdy, że nie mogę przyjść ci w pomoc tym razem... Słyszałeś, co ojciec powiedział? Zresztą mam wszystkiego dziesięć dolarów, a muszę jeszcze zapłacić za niektóre dodatki do sukienki Marjorie...
Mówiła z niezwykłą stanowczością. Gniewny płomień wytrysnął na twarz syna.
— Bodajby ta mała żebraczka była umarła, zanim sprowadziłaś ją tu, matko, aby stawiać mi ją na każdym kroku wpoprzek moim zamiarom i trwonić na nią wszystkie twoje pieniądze. Czyż nic zupełnie dać mi nie możesz? Obawiam się, że Karter wykona swoją groźbę i rachunek przyśle ojcu, jeżeli choć w części nie zaspokoję go dzisiaj.
— Boże mój! sama nie wiem, co zrobić! — zawołała skłopotana pani Wilder. — Jest tam z piętnaście dolarów w mojej szufladce... przeznaczałam je dla Lizety, jako część jej zasług... Weźże je, jeżeli chcesz już koniecznie... zapłacę jej innym razem.
— Potrzeba mi sześćdziesięciu — uparcie dowodził chłopiec.
— W takim razie obejdziesz się niczem — stanowczo rzekła matka, odbierając mu klucze. — Nie dam ani szeląga więcej... Bierz lub nie... i śpiesz się, bo oto Marjorie nadchodzi.
Dandys w podskokach wbiegł do pokoju, a w ślad za nim młoda jego pani. Horacy wsunął pieniądze do kieszeni, wykrzywił się Marjorie, która lękliwie usunęła mu się z drogi i kopnął nogą Dandysa, gdy ten, kręcąc ogonkiem i strzygąc uszkami, biegł do niego.
— Mamo! — odezwała się oburzona dziewczynka, biorąc pieska na ręce i usiłując czule uspokoić żałosne jego skomlenie. — Horcio jest bardzo niedobry! Powiedz mu, proszę, aby zostawił mego pieska w spokoju.
— Twego psa, ty przywłaszczycielko! — zawołał Horacy sarkastycznym tonem. — Co ty tu masz swojego? Lepiejbyś powróciła do ochrony, skąd cię wzięto z litości!
— Wstydź się! — zawołała rozjątrzona do żywego pani Wilder; ale drzwi zamknęły się już hałaśliwie za wychodzącym studentem. — Margie, kochanie moje... nie zważaj, proszę, na niedorzeczne gadanie jego. Cierpi bardziej dzisiaj na ból głowy i sam nie wie, co mówi.
Ale Margie robiła w duchu porównanie między Horacym a Reginaldem i postanowiła sobie szybko nauczyć się pisać, aby choć listownie użalić się przed swoim przyjacielem.