Gwiazda przewodnia/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gwiazda przewodnia |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia „Głosu Narodu“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Hartingh |
Tytuł orygin. | Marjorie’s Quest |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Okna wytwornego buduaru pani Marston otworzone były szeroko, przepuszczając przyćmione słoneczne promienie i fale wiosennego powietrza, przesiąkłego zapachem kwiatów. W postawie nawpół leżącej siedziała na bujającym się fotelu pani Wilder, kobieta lat średnich o pięknej jeszcze, choć pobladłej twarzy; w jej nieco stłumionym głosie czuć było znużenie i nieukontentowanie. Bogate fałdy ciemno-fiołkowej, jedwabnej sukni szeroko zaścielały dywan, ręce jej obciążone były złotemi bransoletami, a na palcach mnóstwo miała kosztownych pierścieni, które nerwowym ruchem przesuwała ciągle z jednego palca na drugi.
— Taki kłopot mam w domu... — użalała się pani Wilder przed przyjaciółką. — Mąż mój ciągle tylko łaje Horcia, choć biedny chłopiec nie jest przecież w niczem gorszy od swoich rówieśników. Że sobie trochę poswawoli, to i cóż w tem znowu tak bardzo złego?...
— Hm!... — dyplomatycznie odchrząknęła pani Marston, przypomniawszy sobie, jakie tortury znosić musiała podczas ostatniej wizyty swojej u pani Wilder, z przyczyny źle wychowanego szesnastoletniego wyrostka, nie uznającego niczyjej powagi nad sobą.
— Jakie to nieszczęście, że straciłam córeczkę! — ciągnęła żałośnie, pani Wilder. — Miałaby dzisiaj około dziesięciu lat i stanowiłaby dla mnie takie mile towarzystwo! Tak zawsze pragnęłam mieć jakąś małą istotę, którąbym mogła pieścić i stroić! Mój mąż tak ciągle wspomina naszą zmarłą Ewelinkę, że już mi przychodziło na myśl zaadoptowanie jakiej małej dziewczynki. Raz nawet byłam bliską zawarcia umowy z jedną Szkotką, która chciała mi oddać swoją córeczkę, śliczne dziewczątko z siwemi oczami (jedyny kolor oczu, jaki lubię), ale za warunek postawiła, że będzie jej wolno odwiedzać ją co sobota. Rozumiesz, kochana Heleno, że nie mogłam na to przystać. Chcę mieć dziecko na wyłączną swoją własność.
To mówiąc, pani Wilder powąchała flakonik z eterem i poczęła się wachlować z miną męczennicy.
— A cóż twój mąż mówi na ten projekt? — spytała pani Marston.
— Bardzo go aprobuje. Ciągle ubolewa nad tem, że Horcio jest chłopcem. Mąż mój jest bardzo dobry dla mnie, w niczem mi się nie sprzeciwia, niczego mi nigdy nie odmawia i tyle względów ma dla moich słabych nerwów, że wziął na siebie cały kłopot domowego gospodarstwa. Ale co tak patrzysz na mnie, Heleno? Może wiesz przypadkiem o jakiem dziecku, któreby odpowiedniem było dla mnie?
— Być może.
— Czyż tak? — podnosząc się z ożywieniem, zawołała pani Wilder. — Gdzież jest? Mów prędko!
— Mój brat, w przystępie zwykłej swej dobroczynności, wziął pod opiekę małą sierotę, która, jak się zdaje, nikogo nie ma na świecie. Pani Livingstone umieściła ją w ochronie. Cała rodzina bardzo się interesuje tą małą. Byłoby to wielkiem dobrodziejstwem dla Marjorie (tak się bowiem nazywa), gdyby się dostała do ciebie, Aureljo.
— W jakim jest wieku? — z zajęciem spytała pani Wilder.
— Ma mniej więcej dziesięć lat.
— To właśnie byłaby w wieku naszej Ewelinki. O! Heleno! muszę ją widzieć! Czuję, że już ją kocham! — wołała pani Aurelja z zapałem. — A czy sądzisz, że twój kochany brat i droga, zacna pani Livingstone powierzyliby mi tę sierotkę, gdybym ich o to błagała?
— Mam nadzieję — odparła pani Marston uradowana, widząc, jak przyjaciółka jej zapalała się poddaną przez nią myślą. — Ale radzę ci, nie wspominaj o tem, dopóki nie zobaczysz małej, a potem ja sama pomówię o tem z moim bratem. Jakkolwiek to bowiem śmieszne, ale Reginald tak przepada za tą małą, że przewiduję, iż z całych sił sprzeciwiać się będzie naszemu projektowi.
— W jakim wieku jest twój bratanek?
— Szesnaście lat, równie jak i twój Horcio. Jest to uparty i zapalczywy chłopiec, a ojciec i babka zanadto mu pobłażają we wszystkiem. Za jego to naleganiem Marjorie każdą sobotę spędza w domu mego brata bez względu na to, że te dziecinne afekty chłopca mogą rozwinąć się zczasem w gorętsze uczucia; a jakkolwiek mała jest dobrem, bardzo dobrem dzieckiem, jednakże rozumiesz, iż następstwa tego przywiązania napełniają mnie obawą o przyszłość mego bratanka...
— Jesteś rozumną kobietą, Heleno — odparła pani Wilder. — Chciałabym być tak przezorną i taktowną, jak ty. Kiedyż będę mogła zobaczyć tę małą?
— Musimy otrzymać na to pozwolenie pani Livingstone. Pojadę jutro do niej w tym celu, a potem pomówię z bratem. Jakąż tualetę mieć będziesz dzisiaj na wieczorze u pani Clive? (Klajw).
Stroje stanowiły tak interesujący przedmiot rozmowy dla pani Aurelji, że zagłębiwszy się w dyskusji nad falbanami i kokardami, zapomniała narazie o projekcie adoptowania dziewczynki.
Marjorie, przyzwyczaiwszy się do nowych warunków życia, zadowoloną była z pobytu swego w ochronce, gdzie ją polubiono za jej uległość i pilność. Każdą sobotę spędzała w domu sędziego Graya, a radość tych kilku godzin starczyła jej na cały następny tydzień. Pamiętając o małych swoich przyjaciołach: Józi i Wilusiu, tak umiała zainteresować losem ich Reginalda i Metę, że Józia otrzymała wkrótce w darze sukienkę, uszytą własnemi rękami panny Livingstone, a wyborowe ciastka i soczyste owoce dostawały się często Wilusiowi, jako dowód pamięci Rexa.
Reginald, który był zawsze uosobieniem zdrowia i siły młodzieńczej, pewnego wieczoru zaczął niedomagać. Uskarżał się na przykry ból głowy, który, jak mówił, rozsadzał mu czaszkę. Litery książki ognistemi głoskami zaczęły mu wirować przed oczami, tak że nie mógł nawet myśli zebrać. Sędzia wyjechał na objazd swego okręgu, a miss Rachela tak nawykła była widzieć chłopca zdrowym, że nie zauważyła, jak bardzo zmienił się na twarzy w ciągu dni kilku i jak podsiniałe miał oczy.
Nie uszło to jednakże uwagi troskliwej babki.
— Regie, tobie coś jest — mówiła zaniepokojona. — Wyglądasz bardzo mizernie.
— To się tak babuni wydaje — uspokajał ją Reginald. — Głowa mi tylko nieznośnie dokucza. Zmęczyłem się nad greckim językiem... Przyjdę do siebie podczas wakacyj..
— Jednak, dla mojej spokojności, pójdź, proszę, do doktora Gibbsa jutro zrana... Chciałabym wiedzieć jego zdanie... — prosiła babka, jakby tknięta złowrogiem przeczuciem.
Reginald przyrzekł, ale zapomniał o obietnicy; w dodatku zgrzał się bardzo podczas partji krokieta z kolegami, a wracając o chłodzie do domu, przeziębił się mocno.
Nazajutrz, w sobotę, Meta zabrała Marjorie do siebie. Po południu zjawiła się Lili, którą uproszono, aby została na herbacie. Regie spóźnił się dnia tego i bardzo był niezadowolony, zastawszy Lili, siedzącą na krawędzi okna w długiej, szeleszczącej, jedwabnej sukni. Odgrywała ona właśnie rolę damy w szaradzie naprędce ułożonej.
— Cóż za myśl miałaś, Meto, żeby ją zaprosić! — zawołał tonem niezwykle podrażnionym. — Nieznośna dziewczyna, psuje tylko zabawę i dokucza Marjorie.
— Nie mogłam inaczej zrobić — tłumaczyła się Meta. — Zresztą o wiele grzeczniej zachowuje się dzisiaj, niż zwykle, a nawet pomaga nam w układaniu szarad.
— Ty bo zawsze wszystkich uniewinniasz... ale przepraszam cię, Meto. Odezwałem się może zbyt szorstko.. Lili i ja jakoś nigdy nie możemy zgodzić się z sobą... Mniejsza o to zresztą... Zabiorę Margie zaraz po herbacie, przyrzekłem jej opowiedzieć jaką nową historyjkę.
Ale gdy, według zwyczaju, wystawił na balkon krzesło dla Marjorie, a sam przyniósł dla siebie taboret, głowa rozbolała go znowu tak gwałtownie, że, oparłszy rozpalone czoło o żelazną kratę, usiadł w milczeniu, nie mogąc przemówić ani słowa.
— Co ci jest, Regie? — spytała dziewczynka, zauważywszy niezwykłe jego usposobienie.
— Głowa pęka mi z bólu — rzekł, podnosząc się ociężale. — Czarne płatki latają mi przed oczami... Trzeba będzie zdecydować się i zażyć to obrzydliwe lekarstwo ciotki Racheli... Jak to dobrze, że papa dzisiaj wraca!
— Boże mój! żebyś się tylko nie rozchorował, Regie — zawołała przestraszona.
— Dzieciństwo, moja maleńka! Nie wyobrażaj sobie nic podobnego. Nie chorowałem nigdy w życiu. Ot, tak dobrze... — dodał, gdy dziewczynka usiadła na jego kolanach i maleńką swą, chłodną rączkę przyłożyła do rozognionych skroni jego... — Tu mnie pali jak żelazem... a w całem ciele czuję dreszcze. — To mówiąc, począł trząść się, jakby w febrze.
— Chodź do pokoju i nie siedź na balkonie — stanowczo zadecydowała Margie — a historyjkę opowiesz mi innym razem.
— Może masz słuszność, maleńka; tylko nie mów o tem cioci, ani Mecie. Poco je daremnie niepokoić?... Pójdę lepiej zagrać cośkolwiek.
Ale zaledwie uderzył pierwsze akordy, zmuszony był zaprzestać. Zamknąwszy pośpiesznie fortepian, pożegnał się z ciotką i kuzynką i, przepraszając je, że nie powróci dla spędzenia z niemi wieczoru, poszedł odprowadzić Margie do ochronki.
Dziewczynka, serdecznie ucałowana przez obie panie, odeszła ręka w rękę z Reginaldem, mając obie kieszonki fartuszka wypełnione łakociami dla Józi i Wilusia. Noc była ciepła, księżycowa; szli więc powoli, a chłód wieczorny zdawał się kojąco oddziaływać na rozstrojone nerwy chłopca. Gdy stanęli w bramie zakładu i Reginald pociągnął za dzwonek, nagle pod wpływem uczucia, z którego nie umiał sam sobie zdać potem sprawy, pochwycił dziewczynkę w oba ramiona i, ucałowawszy ją z niezwykłą czułością, rzekł wzruszony: — Bóg z tobą, maleńka! Nie zapominaj o twoim Rexie!
Wrócił do domu, gdzie zastał telegram od ojca, oznajmiający przybycie jego ostatnim pociągiem; usiadł w bibljotece, usiłując rozerwać się czytaniem pism perjodycznych, ale po chwili dostał takiego zawrotu głowy, że upadł na sofę i zasnął snom krótkim i niespokojnym, z którego zbudził się dopiero, usłyszawszy kroki ojca u drzwi.
— Czy to ty, papo? — zawołał, zrywając się i biegnąc ku niemu; ale naraz siły go opuściły, w uszach powstał szum straszny, a języki ogniste zaczęły mu latać przed oczami. Bezprzytomny padł w wyciągnięte ku niemu ramiona przerażonego ojca.
Gdy przyszedł do siebie, leżał na łóżku, a ojciec, pochylony nad nim, przykładał mu na głowę okład lodowy.
— Co to jest? — spytał słabym głosem. — Czy jestem chory? Papo, nie daj mi obcinać włosów, bo nigdy nie będą kręcić się jak twoje. Oto, co mi powiedział ten człowiek na księżycu, gdy byłem wczoraj z Marjorie u niego. — To mówiąc, znowu popadł w stan bezprzytomny.
Nad ranem zdeklarowała się bardzo silna gorączka, doktór był mocno zaniepokojony.
— Może być zapalenie mózgu — rzekł w odpowiedzi na strwożone pytanie sędziego — ale prędzej przypuszczam, że będzie tyfus; — nie dodał jednak, że panująca tyfusowa epidemja była bardzo złośliwej natury. Odszedł, zostawiwszy przepis i obiecując powrócić nad wieczorem.
Tego samego dnia pani Marston pojechała do babci Livingstone, aby jej przedłożyć propozycję pani Wilder, dotyczącą Marjorie.
Staruszka przychylnie wysłuchała jej planów.
— Byłoby to z wielką korzyścią dla małej, gdyby tylko można być pewną, że Aurelja nie zmieni nagle zdania i nie odeśle jej po jakimś czasie napowrót — rzekła pani Livingstone.
— Aurelja, choć nie odznacza się bardzo bystrym rozumem, ma poczciwe serce; nie chciałaby więc krzywdy robić sierocie — odparła pani Marston. — Jeżeli Marjorie potrafi przypodobać się panu Wilder, to można być pewnym, że zatrzymają ją u siebie zupełnie i zapewnią jej los w przyszłości. On dotąd jeszcze nie może pocieszyć się po stracie jedynej swojej córeczki, a Aurelja będzie ją pieścić, jak własne dziecko.
— Przyprowadź zatem swoją przyjaciółkę do ochronki, a ja pomówię z twoim bratem, choć teraz, gdy Regie jest chory, wątpię, czy Dżems będzie zdolny zająć się tą sprawą.
— Regie chory? — zawołała pani Marston — a cóż mu jest?
— Niewiadomo jeszcze. Już od dwóch tygodni zdawał się być niezdrów... Dziś rano otrzymałam kartkę od Racheli, która mi donosi, że Rex leży bardzo chory.
— Niech się pani nie martwi. Zapewne to lekka, jakaś niedyspozycja, pojadę tam zaraz, aby się przekonać, co to jest.
Pani Marston zastała brata mocno zaniepokojonego stanem syna. Uspokoiwszy go, jak mogła, dowodząc, że Reginald silnej jest konstytucji, zdolnej oprzeć się każdej chorobie, zręcznie naprowadziła rozmowę na temat Marjorie. Sędzia zawahał się zrazu. Znał on panią Aurelję, gdy jeszcze była panną i nie miał wielkiej ochoty powierzyć jej opieki nad dzieckiem. Z drugiej znów strony, przekonanym był o dobroci serca próżnej i dziecinnej, choć w gruncie rzeczy poczciwej kobiety i nie czuł się w prawie odrzucenia bezwzględnie materjalnych korzyści, mogących stąd wyniknąć dla biednej sierotki.
— Sądzę, że jest to nadspodziewanem szczęściem dla tej małej — nalegała pani Marston. — Ten projekt otwiera przed nią zupełnie inne widoki. Poczciwa Aurelka nie grzeszy zbytkiem rozumu i zastanowienia, ale sam Wilder jest reprezentantem zbiorowego rozsądku całej rodziny.
— Może masz słuszność, Heleno. Pokładam wielkie zaufanie w prawości i charakterze Wildera. Pomyślę nad tem, ale ciekawy jestem, coby mój biedny Rex powiedział na ten projekt? — Gdy sędzia to mówił, cień smutku przemknął po jego twarzy, wspomniał bowiem na syna, który leżał chory na górze.
— Moglibyśmy wszyscy widywać ją od czasu do czasu — rzekła pani Marston. — Ty tak często jeździsz do Nowego Yorku i zabierasz Rexa z sobą. A teraz nie będę zatrzymywać cię dłużej — dodała, widząc, że sędzia powstał i przysłuchuje się z niepokojem krokom, które odezwały się na górze. — Daj mi jutro znać, proszę, o stanie Rexa.
Pani Marston powróciła bardzo zadowolona ze swojej wycieczki, osiągnąwszy lepszy rezultat, niżeli się spodziewała narazie. Postanowiła przyśpieszać sprawę, obawiając się, aby Rex, przyszedłszy do zdrowia, nie pokrzyżował jej mozolnie wypracowanych planów. Pani Wilder otrzymała dwa zaproszenia na bale do Nowego Yorku i oświadczyła, iż wkrótce zamierza wyjechać.
— Jak sądzisz — zapytała przyjaciółki tegoż samego wieczoru — ile czasu potrzebaby tej maleńkiej do wybrania się w drogę?
— Mogłaby być gotową w ciągu dwudziestu czterech godzin. Powiodło mi się nadspodziewanie. Pani Livingstone zachwycona była twoim planem, a Dżems uznał, iż byłoby to z korzyścią dla dziecka.
— Cóż to za szczęście! — zawołała uradowana pani Wilder. — Zatem jutro, droga Heleno, zawieziesz mnie do ochronki. Tak pragnę zobaczyć tę małą!... ach!... gdyby jeszcze miała siwe oczy!
Marjorie zajętą była mozolnem przepisywaniem liter w kajecie i nie śniła nawet o niespodziance, jaką los gotował dla niej, gdy odźwierna pojawiła się w sali i pocichu przemówiła parę słów do nauczycielki.
— Miss Brooks wzywa cię — rzekła miss Hanna, podchodząc do Marjorie. — Idź, proszę, umyj się i włóż czysty fartuszek.
— Ależ nie jestem brudną — odparła Margie, nieco zdziwiona tem poselstwem.
— Pewnie ktoś przyszedł do niej — szepnęła zaciekawiona Józia. — Może miss Meta?
Onieśmielona i drżąca Marjorie weszła do pokoju miss Brooks.
— Oto jedna pani z Nowego Yorku, która przyszła tu za zezwoleniem pani Livingstone, chce cię poznać, moje dziecię — rzekła opiekunka. — Idź się przywitać.
Marjorie, zarumieniona, postąpiła parę kroków ku nieznajomej i końce paluszków swoich włożyła w wyciągnięte ku niej obie dłonie eleganckiej damy.
— Cóż to za miłe stworzenie! — zawołała pani Wilder zachwycona. — Marjorie, czy wiesz, że masz ten sam kolor oczu, co moja nieboszczka córeczka?
— Czy tak, pani?
— Jakże ci się podobam? Przypatrz mi się, moja gołąbko. Podnieś swoje śliczne, nieśmiałe oczęta i powiedz, czy nie wyglądam tak, że mogłabym być twoją mamą?
Marjorie drgnęła nieznacznie.
— Mama moja umarła — rzekła zwolna, podnosząc ku pani Wilder zamglone wejrzenie wielkich, siwych swych oczu.
— Wiem o tem, maleńka. A teraz powiedz mi, czy chciałabyś jechać ze mną do Nowego Yorku? Mieszkam w dużym, pięknym pałacu; dałabym ci mnóstwo lalek i pięknych sukienek i woziłabym cię codzień na spacer do parku powozem!
Marjorie, nie rozumiejąc, zwróciła pytające spojrzenie ku miss Brooks.
— Pani Wilder chce cię adoptować, dziecko, to jest chce cię wziąć na miejsce córeczki, którą jej Pan Bóg zabrał.
— Więc miałabym wyjść stąd na zawsze? — spytała Margie. — A czy tam pięknie?
— Tak! — krótko odparła opiekunka, której widocznie nie podobały się wybuchy czułości pani Wilder.
— Prześlicznie! — zawołała dama, całując z uniesieniem dziewczynkę. — Miasto jest duże, mój dom jeszcze większy i wygodniejszy, niż mieszkanie pana sędziego Graya.
— Pan sędzia... — szepnęła Marjorie niespokojnie. — O, nie mogę, nie mogę... iść do pani bez jego zezwolenia!... Ja do niego należę... On mnie znalazł... przytulił...
— Otóż właśnie pan sędzia jest za tem, abyś przeszła do mnie... pod moją opiekę... — gorąco nalegała pani Wilder, której sierotka ze swojemi siwemi oczami i łagodnem a delikatnem obejściem bardzo przypadła do serca. — Będę cię pieścić i kochać jakby moją własną córeczkę.
Ale Marjorie odpowiedziała głosem, w którym drżały gwałtem powstrzymywane łzy:
— A Meta... och!... a Regie... Nie mogę, pani... nie mogę!...
— Meta i Regie będą cię odwiedzać... a pan sędzia także często przyjeżdża do Nowego Yorku dla sądzenia spraw. Czyż nie chcesz przyjść do mnie, maleńka? — mówiła pani Wilder rozżalona. — Mnie tak smutno samej... Pan Bóg zabrał mi moją jedyną córeczkę.
Skarga osieroconej matki trafiła do serca opierającej się dziewczynki, której nie znęciły obietnice strojów i wygód pańskiego domu. Z własnego popędu zarzuciła jej rączki na szyję i pocałowała w twarz.
— Ja także byłam samotną i opuszczoną... — rzekła, z prostotą dziecięcą. — Ale mam Dolcię, która mi jest pociechą... Pani zapewne tak mnie potrzebuje, jak ja mojej Dolci?
— Prawda przemawia ustami prostaczków — zaśmiała się miss Brooks. — Dolcia to jej lalka — objaśniła zdziwioną panią Wilder. — Mam nadzieję, że pani zrobi z niej coś więcej, niż prostą lalkę. Jest w niej materjał na dobrą i zacną kobietę... Przeczuwałam to, że nie zatrzymamy jej długo u siebie.
Pani Wilder nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Słowa opiekunki i nieufne jej spojrzenia, zdradzały pewien brak uszanowania dla jej osoby; ubodły one głęboko światową i trochę próżną kobietę. Utuliwszy Marjorie w swoich objęciach, zapytała:
— Więc to rzecz ułożona, moja najdroższa? Przyjdziesz do mnie?
— Tak — z cichem westchnieniem odparła dziewczynka — to jest... jeżeli pan sędzia tego sobie życzy... i Regie także...
Pani Wilder okryła twarz jej pocałunkami, nazwała ją ukochanym aniołkiem, potem wydobyła pudełko cukierków z kieszeni, a wkońcu wsunęła jej na palec mały, złoty pierścionek z błyszczącym jaskrawo rubinem.
Marjorie pokraśniała z radości.
— Czy to dla mnie? — spytała.
— Tak, kochanie. W sam raz prawie na twój paluszek. Cieszę się, że masz takie zgrabne podłużne rączki, jak moje. A nóżki?... — dodała, oglądając je. — Gdy nałożysz cienkie, zamszowe buciki, będą wyglądać bardzo kształtnie.
Pomyśl o mnie, najdroższa, gdy spojrzysz na pierścionek... Jeszcze raz daj mi ucałować twoją śliczną buzię i do zobaczenia!... niezadługo!... Miss Brooks, jestem pani nieskończenie obowiązaną... Zechciej trzymać ją w pogotowiu na czas naznaczony. Do widzenia!
Szeleszcząc jedwabiami, pani Wilder odeszła zadowolona i oczarowana wdziękiem małej swej pupilki.
Marjorie patrzała na odjeżdżającą przez okno i dziwne uczucie trwogi i nieufności napełniło młode jej serduszko, gdy spostrzegła, że nowa jej protektorka wsiadała do powozu pani Marston. Czuła ona instynktownie, że siostra sędziego nie była jej przychylną.
— O! pani, czy myślisz, ze ta pani będzie dobrą dla mnie? — zwróciła się do miss Brooks, z zapytaniem, w którem czuć było łzy powstrzymywane.
— Dobrą? tak — odparła opiekunka, która pomimo niekorzystnego przekonania, jakie powzięła o pani Wilder, nie chciała zniechęcać do niej dziewczynki. — Wiesz, Marjorie, że u nas ubogie dziewczątka kształcą się na służące... Rzadko kiedy trafia się, żeby dama, zajmująca w świecie takie stanowisko, jak pani Wilder, chciała przyswoić jedną z naszych skromnych wychowanek. Ma ona bardzo dobre względem ciebie zamiary...
Ale dziewczynka potrząsnęła główką żałośnie i powątpiewająco...
— Kiedy przybędzie po mnie? — spytała.
— W przyszłą sobotę.
— Czyż nie zobaczę pierwej pana sędziego i Regie... i Mety?... — zawołała Marjorie, konwulsyjnie prawie zaciskając rączki.
— Ależ rozumie się, że zobaczysz, maleńka! Czyż sądzisz, żeby cię wyprawili, nie widząc się z tobą?
Miss Brooks nie miała odwagi powiedzieć jej, że Regie leżał niebezpiecznie chory. Współczując z sierotą, powierzoną jej pieczy, nie chciała zwiększać jej boleści i niepokoju. Otoczyła ją więc podwójną czułością i pod wieczór dała jej Dolcię i łamigłówkę do zabawy.
Nazajutrz Meta zjawiła się w ochronie. Powiedziała miss Brooks, że tyfus rozwinął się u Reginalda i że sędzia nie opuszczał syna ani na chwilę. Jakkolwiek bardzo stroskany stanem chłopca, napisał do bratowej swojej, pani Edmundowej, prosząc aby wzięła do siebie Marjorie na kilka dni, poprzedzających wyjazd jej do Nowego Yorku. Meta przybyła więc, aby zabrać dziewczynkę, której skłopotana twarzyczka rozjaśniła się na myśl spędzenia kilku chwil w towarzystwie przyjaciółki. Ale gdy Meta stopniowo i bardzo oględnie powiedziała jej o chorobie Reginalda, cała siła zwykłego panowania jej nad sobą opuściła ją w jednej chwili. Poczęła drżeć tak gwałtownie, że aż Meta przeraziła się, a miss Brooks wzięła ją na kolana i zaczęła pocieszać najserdeczniej.
— Moje dziecię — mówiła, tuląc ją do siebie — wszyscy jesteśmy w ręku Boga, który jest ojcem naszym najlitościwszym. Wielu przeszło tę ciężką chorobę, a wyszło z niej szczęśliwie.. Czyż myślisz, że Regie nie zmartwiłby się, gdyby cię widział tak płaczącą?
— Tak — posłusznie odparła dziewczynka, usiłując powstrzymać łzy, gwałtem cisnące się do oczu.
— Meta przyszła cię zabrać. Pozostaniesz z nią aż do wyjazdu. Odeślę ci rzeczy później, a teraz idź, włóż tę białą sukienkę, którą ci miss Rachela przysłała.
Dziewczynka w milczeniu zsunęła się z kolan opiekunki i poszła wraz z Metą zmienić ubranie; ta usiłowała uspokoić ją serdecznemi słowy. Gdy schodziły z góry, miss Brooks spotkała je w sieni.
— Oto Józia i Wiluś przyszli cię pożegnać — rzekła. — Zawsze rada będę zobaczyć cię, moja droga. Byłaś dobrem i posłusznem dzieckiem przez cały czas, który pozostawałaś pod naszą opieką. Niech ci Bóg błogosławi i dopomaga we wszystkiem!
To mówiąc, dobra kobieta ucałowała ją ze łzami w oczach.
Józia rozpłakała się na dobre, a Wiluś poszedł za jej przykładem. Marjorie uścisnęła ich gorąco, przyrzekając, że nigdy o nich nie zapomni i przyjdzie ich odwiedzić, jak tylko będzie mogła najprędzej.
Podziękowawszy serdecznie miss Brooks za opiekę jej i macierzyńską troskliwość, wyszła z Metą, oglądając się za pozostającymi, którzy stali w oknie, powiewając chustkami na pożegnanie.
Pani Edmundowa Livingstone uczyniła wszystko, co było w jej mocy, aby uprzyjemnić Marjorie pobyt w jej domu. Ale uśmiech rzadko pojawiał się na smutnych ustach sierotki: dniem i nocą martwiła się o Reginalda. Daremnie próbowano ukrywać przed nią zatrważające wiadomości o stanie chorego. Stała przy drzwiach, czekając na posłańców, wywiadywała się, jak mogła, od sług, nikła i mizerniała w oczach, jakby cień wielkiego nieszczęścia padł na nią samą.
Wieczorem, w wilję swego wyjazdu, stała, jak zwykle, milcząca i przygnębiona w oknie, patrząc zawsze w jedną stronę, gdy naraz ujrzała sędziego Graya, zmierzającego ku domowi.
— Pan sędzia, twój wujaszek! Meto — krzyknęła radosnym głosem, w którym przebijała się jej tłumiona tęsknota. — Regie pewnie jest zdrowszy!
Z wyciągniętemi rączkami wybiegła na jego spotkanie i, łkając cicho, padła mu w objęcia, które mocno tuliły sierotę do piersi.
— Margie! — zawołał głos serdeczny — maleńka moja Margie! Czyż mogłaś przypuścić, że ci pozwolę odjechać, nie zobaczywszy się z tobą?
— Nie — cicho odparła dziewczynka. — Proszę pana, jak się ma Regie?
Cień smutku przemknął po twarzy sędziego.
— Zdaje się, że cokolwiek lepiej... ale jeszcze niema nic pewnego.
Marjorie ukryła twarzyczkę swą w rękach, a jęk boleści wydobył się z jej piersi.
— Nie mogę jechać... nie pojadę! — zawołała z nagłym wybuchem energji. — O panie sędzio! ulituj się nade mną! nie wysyłaj mnie!... — Umrę, jeżeli nie będę wiedzieć, co się z nim dzieje!
Łagodne oczy sędziego, wpatrzone w nią, napełniły się łzami. Usta jego drżały tak mocno, że zrazu nie mogły przemówić słowa.
— Moje dziecię — rzekł po chwili, opanowawszy wzruszenie — będziesz mieć wiadomości o nim, przyrzekam ci.
Wtem ostry ból przeszył serce jego na myśl, jakiego rodzaju mogą być później te wiadomości.
— Wiem, jak Regie ciebie kocha, to też codziennie telegrafować będę do pana Wildera o stanie jego zdrowia.
Bardzo szczęśliwie się stało, że pani Marston nie była świadkiem tego nowego dowodu przywiązania brata do małej wychowanki, bo jeszcze bardziej byłaby się ucieszyła, że się jej udało usunąć sierotę z pod jego opieki.
— No i cóż — weselszym tonem podjął sędzia, usiłując ją rozbawić — czy miss Brooks nie pękało serce z żalu przy rozstaniu się z tobą, maleńka? Jak ci się zdaje, czy taka ogromna osoba nie musi mieć podwójnie wielkiego serca? Przyniosłem ci tu książkę, kochanko. Jest to historyjka, którą Regie ogromnie kiedyś lubił. Przygody Robinsona Kruzoe... Musisz się prędko nauczyć czytać i pisać, aby nam często donosić o sobie... Będę pisywał do ciebie od czasu do czasu, a wiem, że i Regie i Meta pójdą za moim przykładem.
Marjorie w milczącem dziękczynieniu przytuliła się do niego i książeczkę przycisnęła do piersi.
Gdy nadeszła babcia Livingstone, rozmowa stała się ogólną, ale sędzia, trawiony niepokojem o syna, nie bawił długo. Uściskawszy gorąco i z prawdziwie ojcowskiem uczuciem dziewczynkę, odszedł do siebie. Po jego odejściu Marjorie wsunęła się w najciemniejszy kącik w pokoju Mety i, przytuliwszy twarzyczkę swoją do Dolci, płakała cicho i gorąco, póki jej łez starczyło.