Gwiazda przewodnia/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gwiazda przewodnia |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia „Głosu Narodu“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Hartingh |
Tytuł orygin. | Marjorie’s Quest |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Kochana miss Wirginjo — mówiła z cichem westchnieniem Marjorie, składając książkę — jak pani myśli, czy ja odnajdę kiedy mego ojczulka?
Siedziały wtedy razem w wykwintnym buduarze Wirginji, na marmurowym kominku palił się jasny ogień, snopami światła obrzucając dziewczynkę, siedzącą naprzeciwko na niskim atłasowym stołeczku. Miss Clive, zagłębiona w fotelu, odjąwszy oczy od trzymanego w rękach haftu, wpatrywała się w nią zamyślona,
— Moje dziecię — rzekła — nie męcz ty ciągle biednej swojej główki nad rozwiązaniem tego zagadnienia. Wiesz, że papa przykazał ci jak najmniej o tem myśleć, dopóki całkiem do sił i zdrowia nie powrócisz.
— Nie pamiętam wcale mego ojca — ciągnęła dalej dziewczynka, ale zdaje mi się, że kiedyś... mówiłam z kimś... o odszukaniu go... A może mi się to tylko śniło...
— Tak, kochanie, wyobraź sobie, że to był sen tylko...
Miss Wirginja zawsze doznawała uczucia niepokoju, widząc, jak jej mała wychowanica w jednym zawsze kierunku myśl swoją wytężała. Chcąc ją rozerwać, otworzyła stojące obok biureczko z różanego drzewa i zachęciła dziewczynkę, aby obejrzała klejnoty, znajdujące się w szufladkach. Marjorie tyle razy słyszała o nich od Myrjam, że zbliżyła się zaciekawiona.
— Większa część tych kosztowności należała do mojej matki — mówiła miss Clive, naciskając sprężynę aksamitnego puzderka, zawierającego pyszny naszyjnik z drogocennych pereł. — Te perły miała mama na sobie w dzień swojego ślubu. Pokażę ci zaraz jej portret, który był w tej porze robiony. Te oryginalne złote paciorki i różowe topazy dostały mi się w spadku po babce mojej. Czy nie ładne?... Przypatrz się!
— O! miss Wirginjo! — zawołała dziewczynka, wpatrując się zachwycona w pyszny krzyż, wysadzany brylantami i rubinami. — Jak żyję, nie widziałam nic tak pięknego, jak to!... Wygląda jak krzyż z łez, z kroplą krwi serdecznej w pośrodku!
— Moja ty poetyczna stokrotko!... Skąd ty czerpiesz takie wzniosłe porównania! A to jak ci się podoba?
Był to maleńki gołąbek, cały wysadzany drobnemi brylancikami, w dziobku trzymał pierścionek z ogromnym szafirem. Całość tworzyła nader gustowny medaljon. Marjorie nie miała dość słów na wyrażenie podziwu.
— Ten kamuszek połyskuje jak wody zatoki w słońcu. Czy to od pana Clive ten ptaszeczek?
— Nie, Daisy. Moja matka otrzymała go w darze od kogoś, kogo bardzo kochałam. Drogi stryjaszek Jerzy! — dodała gorąco — jakżebym rada go zobaczyć!...
— Czy umarł? — nieśmiało zapytała Marjorie.
— Nie, Daisy... żyje, ale jest bardzo, bardzo daleko... na granicy Chin... nie wiem, czy go kiedy ujrzymy. Tu w tej dolnej szufladce są osobliwie rzeźbione wachlarze, które mi ten stryj przysłał stamtąd, gdy jeszcze byłam dzieckiem. Dawniej mieszkał tutaj, a moja matka bardzo go kochała.
Marjorie przyglądała się z ciekawością delikatnej rzeźbie z kości słoniowej i barwnym malowidłom na spłowiałej materji ozdobionej rysunkami dziwacznych pagód, fantastycznych ptaków i zwierząt.
Potem miss Wirginja wyjęła z bocznej skrytki minjaturę matki, którą obiecała była pokazać Marjorie, i dała jej do ręki zamknięte puzderko.
— Chyba to nie to — rzekła dziewczynka, pocisnąwszy sprężynkę. — O, jaki to piękny pan!... trochę, troszeczkę podobny do pana Clive... Ale to nie może być pan Clive!
— Ach! omyliłam się! — zawołała Wirginja z odcieniem niezadowolenia. — Proszę cię, maleńka, nie wspominaj o tem przed papą, że widziałaś ten portret. Przedstawia on właśnie tego stryja, o którym tylko co mówiłam, najmłodszego brata mego ojca.
Marjorie, zamyślona, nie odrywała oczu od minjatury. Wirginja przyciągnęła ją do siebie i spojrzała przez jej ramię.
— Biedny stryjaszek! — westchnęła.
— Czy uczynił co złego? — zapytała dziewczynka, podnosząc na swoją opiekunkę czyste i niewinne spojrzenie swoich siwych oczu.
Wirginja zawahała się...
— Dużo byłoby o tem opowiadać... Jest on trzecim z rzędu synem mego dziadka! Papa jest najstarszym, po nim następuje stryj Percy, który mieszka w Nowym Yorku. Stryj Jerzy był młodym, ślicznym mężczyzną, wysokiej, męskiej postawy, wesół zawsze i pełen dowcipu. Nosił mnie często na ramieniu, gdy byłam mała. Nie widziałam go już od jedenastu lat, a kocham go jakby to było wczoraj.
— Czemuż nie powraca do swoich? — spytała dziewczynka.
— Bo mój dziadek okropnie się z nim pogniewał. Ostatni raz, gdy go widziałam, wybierał się w podróż do Europy, dokąd dziadek wysyłał go w interesie firmy. Ściągnął na siebie gniew dziadka, bo się ożenił bez jego pozwolenia. Nie wiem, kim była jego żona i nikt z nas nie wie, chyba jeden papa. Ach! Daisy! dziadek nasz jest to człowiek nieugięty i bardzo surowy; poprzysiągł sobie, że nie chce na oczy widzieć biednego stryja Jerzego, z przyczyny tego nieszczęsnego małżeństwa i nie przyjął go, gdy powrócił. Wtedy stryjaszek ciężko zachorował u stryja Percy, zapewne w części ze zmartwienia. Pamiętam, że wszyscy wtedy mieli zabronione wspominać o nim przed dziadkiem. Papa jeden miał odwagę przemawiać za bratem i usiłował zmiękczyć dla niego serce ojca, ale tem ściągnął tylko gniew jego i na siebie. Gdy stryj Jerzy wrócił do zdrowia, udał się do Chin i odtąd stale tam przebywa. Zdaje mi się — choć nie chcę o to pytać, — że papa od czasu do czasu miewa od niego wiadomości. A ja takbym bardzo, bardzo pragnęła, aby powrócił — dodała Wirginja, zaciskając ręce, a łzy zakręciły się jej w oczach. — Spytam się papy, czy mogę napisać do niego.
— Biedny pan Jerzy! — z gorącem współczuciem dodała Marjorie. — Jakże mi go żal! Wydaje się tak dobrym. Przypomina mi kogoś...
— Tylko nie myśl i nie przypominaj sobie nic, maleńka — przerwała Wirginja, kładąc jej żartobliwie rękę na ustach. — Nie mogę patrzeć na portret stryja Jerzego, żeby mi się zaraz smutno nie zrobiło na sercu. Oto minjatura mojej matki, którą chciałam ci pokazać.
— Jakże pani podobna do swojej mamy! — zawołała Marjorie, wpatrując się w śliczne, uśmiechnięte rysy zmarłej. — Portret wygląda jakby z pani samej był zdjęty. A jaka to śliczna suknia! i perły te same, co widziałam. Miss Wirginjo — dodała po chwili zniżonym głosem — ile lat pani miała, gdy mama pani umarła?
— Piętnaście, Daisy. Byłam w tym wieku, kiedy najbardziej potrzebowałam matki. Moje biedne dziecię — dodała, przyciągając zasmuconą nagle dziewczynkę do siebie — w ten dzień, w który cię pierwszy raz spotkałam, po tem żałosnem spojrzeniu twoich smętnych oczu poznałam odrazu, że jesteś sierotą i powiedziałam sobie, że jeżeli w mocy mojej będzie choć trochę radości wnieść do twego życia, to uczynię to najniezawodniej.
Marjorie z nieopisanem uczuciem przytuliła się do niej.
— Odczuwam gorąco twoje położenie, moja biedna, maleńka Daisy — mówiła dalej. — Choć życie twoje upłynęło wśród zmartwień i biedy, a moje od kolebki otoczone było przywiązaniem i dostatkami; ale tak tobie, jak mnie zarówno brak kochającej matki... czy nie tak, kochanie? Może one obie z wysokości tych pogodnych niebios spoglądają na nas w tej chwili i cieszą się, że los postawił cię na mojej drodze. Pamiętaj, dziecię, miej zawsze zaufanie do mnie i jak matce swojej zwierzaj mi się z tem, co cię boli, lub niepokoi.
Marjorie przyrzekła jej to, a serdeczne słowa jej opiekunki wyryły się w kochającem sercu sieroty zgłoskami niezatartej wdzięczności.
— Panienko — odezwała się Myrjam z progu — Kareta czeka, a konie się niecierpliwią. Czy mam podać kapelusik miss Daisy?
Myrjam przyzwyczaiła się nazywać Marjorie „miss Daisy“, a gdy ją Wirginja zapytała, dlaczego tak mówi, odparła bez namysłu:
— To jest pańskie dziecko. Przekona się paniusia kiedyś, że stara Myrjam mówi prawdę.
Dwa miesiące upłynęły od chwili, gdy dziewczynka przybyła do Filadelfji, a miss Clive nic jeszcze nie postanowiła względem jej przyszłości. Urządziła systematyczny rozkład dnia dla niej, pilnowała regularnie jej nauk, a w dni, w które nie zabierała jej z sobą do miasta, posyłała ją na spacer pod opieką Myrjam.
Młode przyjaciółki Wirginji śmiały się i żartowały z nowego jej kaprysu, ale ona nic sobie z tego nie robiła i nie ustawała w gorliwem spełnianiu dobrowolnie przyjętych na siebie obowiązków. Przywiązywała się coraz bardziej do małej swej protegowanej i nosiła się już od jakiegoś czasu z myślą, do której wykonania czekała tylko aprobaty ojca.
Tego dnia nikogo obcego nie było na kolacji, i Marjorie, posłuchawszy przez pół godziny śpiewu miss Wirginji, poszła spać, ucałowawszy czule na dobranoc swoją opiekunkę. Gdy po jej odejściu pan Clive zapalił cygaro, córka, usiadłszy na ulubionem swem miejscu, u nóg jego, rzekła:
Byłam u pani Moulton dzisiaj, papo. Tak tam przyjemnie u niej! Zdawało mi się, że mi się wróciły dziecinne moje lata i że znowu jestem pensjonarką.
— Czyżbyś chciała wrócić do pani Dubarry? — zapytał pan i Clive, udając przestraszonego. — Ta francuzica i jej rachunki już mi kością w gardle stanęły.
— Biedna, poczciwa madame! — zaśmiała się Wirginja, — ale uspokój się, papo. Nie mam zamiaru wracać na szkolną ławę. Zbyt dobrze mi jest przy tobie, wiem jednak, że zawsze lubiłeś dobrą panią Moulton.
— Zacna kobieta i dystyngowana — potwierdził pan Clive. — Jakże jej się powodzi?
— Nieźle, ale też i niebardzo dobrze. Muszę poradzić pani Peyton, aby do niej posyłała swoje dziewczynki. Byłoby to z wielką korzyścią dla niej, gdyby mogła dostać więcej uczennic. Papeczko — dodała, przymilając się — a gdybyśmy też do niej oddali Daisy?
Masz tobie! — zaśmiał się pan Clive, głaszcząc córkę po twarzy. — Wyszło szydło z worka! zaraz się domyśliłem, że masz jakiś interes do mnie. I cóż pani Moulton powiada na ten piękny projekt?
— Daisy niezmiernie ujęła ją za serce, długo rozmawiałam z nią o niej na osobności. Zdaje mi się, że możnaby jej z całem zaufaniem powierzyć naszą maleńką... Ja, widzisz, papo — dodała pokornie — jestem trochę za młoda; mogłabym wpaść z jednej ostateczności w drugą: być albo nadto surową, albo zbyt pobłażliwą dla Daisy. Jestem prędką, niecierpliwię się o byle co, a obchodząc się z nią szorstko, mogłabym zwichnąć jej charakter.
Pan Clive popatrzył z czułością na słodkie oblicze, pochylone ku niemu, i pomyślał sobie w duchu, że nie było obawy, aby właścicielka takich oczu grzeszyła zbytkiem srogości.
— A cóżbyś powiedziała na to, gdybym plan twój uznał za zbyt kosztowny? Wykształcenie Daisy na nauczycielkę zabierze kilka lat czasu i pociągnie za sobą znaczne wydatki.
— Nie sądzę, abyś mi odmówił, papo... — rzekła Wirginja, całując go w rękę.
— A gdybym też tak uczynił?
— W takim razie — spokojnie, ale z pewną stanowczością odparła córka — byłabym zmuszoną poprosić cię o część pieniędzy, zostawionych mi przez mamę. Przyjęłam na siebie odpowiedzialność za przyszłość sierotki i nie mogę cofnąć się przed obowiązkiem.
Pan Clive z dumą i czułością spojrzał w twarz jedynaczki.
— Słusznie! — rzekł — widzę w tem objaw naszego uporu rodzinnego.
— O drogi papo, czyżbym powiedziała coś niewłaściwego?
— Bynajmniej, ukochana moja. Widzę, że dobrze rozważyłaś swoje plany. Oświadczam ci więc, iż zgadzam się na nie najchętniej i rachunki akuratnie płacić będę z mojej kieszeni. A to mi niebo dało rezolutną córeczkę!
— O, dziękuję ci, dziękuję stokrotnie, papo, za siebie i za Daisy!... — wołała Wirginja, ściskając ojca serdecznie. — Domyśliłam się, że chcesz tylko podrażnić się ze mną! Papo — dodała po chwili, nabrawszy odwagi — nie na tem koniec... chcę cię prosić jeszcze o jedną łaskę. Nie gniewaj się tylko na mnie. Powiedz mi, co się dzieje ze stryjem Jerzym?
Pan Clive drgnął na te słowa.
— Skąd ci przyszło o to pytać?
— Dziś przypadkowo, gdy przeglądałam moje klejnoty, wpadła mi w rękę jego minjatura. Wszak miewasz wiadomości o nim?
— Tak — krótko odparł ojciec. — Wybiera się wkrótce do nas z powrotem?
— Czy być może?!
— Nie mówiłem nigdy obszernie z tobą o tem wszystkiem, bo był to przykry temat, ale skorośmy zaczęli o tem rozmawiać, gotów jestem odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania. Jeżeli powróci w nasze strony, mogą cię dojść z boku o nim i o wszystkiem fałszywe komentarze; wolę więc, abyś wiedziała całą prawdę. Percy i ja napisaliśmy do Jerzego, doradzając mu powrót. Dziadek twój posunął się w lata i mocno podupadł na zdrowiu. Może okaże się skłonniejszym do przebłagania, a w takim razie potrzeba, aby Jerzy był tu na miejscu.
— O! jakże się cieszę! — z głębokiem uczuciem zawołała Wirginja. — Czy i żonę swoją przywiezie ze sobą?
— Ależ, moje dziecko!... ach! zapomniałem, że nie wiesz jaką tajemnicą osłoniony jest los tej nieszczęsnej kobiety. Jerzy, otrzymawszy bardzo surowy list od ojca, przeprawił się przez ocean, zostawiając żonę w Anglji. Zaledwie przybył do Nowego Yorku, rozchorował się śmiertelnie. Żona, nie mając od niego żadnych wiadomości, puściła się z dzieckiem w podróż do Ameryki i przepadła gdzieś bez śladu.
— Jakże to okropne! — zawołała Wirginja z przejęciem.
— Cóżbyś dopiero powiedziała, gdybyś widziała rozpacz biedaka, który, przyszedłszy do zdrowia, napisał do żony, a zamiast odpowiedzi otrzymał od znajomych wiadomość, iż popłynęła do Ameryki. Nigdy, pomimo najstaranniejszych poszukiwań, nie doszedł prawdy, czy przybyła na miejsce; gdyż, jak się zdaje, podróżowała pod przybranem nazwiskiem. Biedny Jerzy ze zmartwienia o mało nie popadł w recydywę. Choć to brzmi okrutnie, ale sądzę, że w tych nieprzychylnych warunkach lepiej się stało dla mojego brata, że ta biedaczka przepadła bez wieści; choć bowiem ojciec nasz może zczasem przebaczyć Jerzemu, ale nigdy nie zgodziłby się żony jego przyznać za synową.
— Czyż była tak okropną kobietą?
— Nie mogę o tem sądzić, moja droga. Trudno było o to pytać Jerzego, przedmiot ten był nadto drażliwy. Percy otwarciej rozmawiał o tem z Jerzym. Wiem, że żona jego była Francuzką i że uchodziła za bardzo piękną. Brat nasz, liczący podówczas zaledwie dwudziesty czwarty rok, łatwo mógł popaść w sidła zręcznej intrygantki. Francuzi to djabelnie przebiegły naród — dodał pan Clive, który widocznie dzielił głęboko zakorzenione uprzedzenia swoich ziomków. Nie chodzi mi tyle o bratową, ale mi szkoda dziecka.
— Czy to był chłopczyk, czy dziewczynka?
— Nie przypominam sobie; w każdym razie dziecko to byłoby mu wielką osłodą w życiu i pociechą na jego dobrowolnem wygnaniu. Wyrobił sobie samodzielnie bardzo piękne stanowisko w Chinach i musiał do tej pory zebrać już duży majątek. Chiny przedstawiają obszerne pole działania dla umysłu przedsiębiorczego.
— Dziękuję ci, ojcze, za okazane mi zaufanie — rzekła Wirginja, podnosząc się z miejsca. — Cała ta smutna historja bardzo mnie rozrzewniła. Czy wychodzisz do miasta? Ja czuję się tak zmęczoną po spacerze, że dziś udam się wcześniej na spoczynek.
Nazajutrz Wirginja powiedziała Marjorie o projekcie, jaki miała względem niej. Dziewczynka była uradowana. Żądza wiedzy budziła się w niej coraz silniej, a perspektywa zostawania pod opieką łagodnej i dobrej pani Moulton wydała się jej nader ponętną. Przemogła już była poczęści wrodzoną nieśmiałość swoją i myśl zostania się wśród obcych nie trwożyła jej tak, jak dawniej. Wirginja postanowiła umieścić ją na pensji jako miejscową uczennicę, a zabierać ją do siebie na święta i wakacje. Zajęła się też gorliwie przygotowaniem wyprawki dla swej małej protegowanej.
W pierwszym tygodniu po Nowym Roku Marjorie została odwieziona do pani Moulton.
Zostawmy ją tam siedzącą spokojnie pod oknem nad stosem książek i, korzystając z przywilejów autora, przeskoczymy jednym zamachem pióra następne sześć lat, aby odsłonić nową kartę życia naszej małej bohaterki.