Gwiazda przewodnia/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jeanie Gould
Tytuł Gwiazda przewodnia
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Głosu Narodu“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Hartingh
Tytuł orygin. Marjorie’s Quest
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

Minął wrzesień oraz pogodne a ciepłe dni października; nastały chłodne dni jesienne i ziemia pokryła się zwiędłem żniwem purpurowych liści, zanim Marjorie zdolną była opuścić nędzną izdebkę starej Molly. Cudem prawie ocaloną została od śmierci, dzięki niezmordowanej troskliwości Nancy, która dniem i nocą czuwała nad nią, jak nad własnem dzieckiem. Rana w główce okazała się bardzo głęboką, a do dotkliwych cierpień, jakie dziecku sprawiała, przyłączyła się gwałtowna gorączka, która przyprawiła ją o zupełną utratę zmysłów i przytomności.
Doktór Boddy dozorował chorą zdaleka, zapobiegając zbytniemu wycieńczeniu sił; lecz nie było w mocy jego przeciąć przebiegu choroby. Gdy stara Molly i jej wnuk byli w domu nieobecni, wtedy spokój kojąco oddziaływał na dziecko; ale gdy pijana para włóczęgów, wyczerpawszy w mieście swoje fundusze, wracała do mieszkania, hałasując i klnąc, na czem świat stoi, chora niemal do obłędu doprowadzaną bywała ich piekielnemi wrzaskami.
Stara wiedźma nie ośmieliła się dotąd pozbyć złotego łańcuszka, bała się bowiem, że tym sposobem może dostać się w ręce policji. Chciwość zaś jej nie mogła być podnieconą wysoką nagrodą, ogłoszoną w gazetach za odstawienie zgubionego dziecka, bo Molly nie umiała czytać.
Wśród ubogiej ludności, zamieszkującej ten dom, Marjorie uchodziła powszechnie za córkę zmarłej siostry Nancy, która podała ją za taką przed doktorem Boddy. Nancy zmuszona była sprzedać białą sukienkę Marjorie dla opędzenia kosztów apteki, ale iż poprzednio odpruła zdobiący ją delikatny haft w celu pozbycia go osobno, przedmiot ten przeto uszedł uwagi policji.
Gorączka, strawiwszy cały organizm chorej, sprawiła wielką zmianę w jej umyśle. Dziewczynka straciła zupełnie pamięć o przebiegu ostatnich kilku lat swego życia. Zatarły się one w jej wspomnieniu tak, jakgdyby nigdy nie były istniały. Nawet imienia swego zapomniała; jednak, gdy Nancy nazywała ją „Marynią“, miała takie uczucie, jakby to nie było właściwem jej imieniem. Lecz zato pamięć jej sięgała dalej w przeszłość; nieraz wpół sennie mówiła coś o mamie i o tym starym siwowłosym panu, który ją tak brutalnie odtrącił od siebie...
— Wiesz — poczęła, szeptać lękliwie do ucha Nancy — uderzył mnie w skroń .. ot tu... i odtąd taką mam jakąś dziwną głowę... Gdy wyzdrowieję, odeślesz mnie do mojej własnej mamy — nieprawdaż?
Dobra kobieta przyrzekła jej zrobić to, o co prosiła i łagodnemi słowy utuliła do snu. Daremnie usiłowała ona, bodaj podstępem, zasięgnąć wiadomości od starej, skąd wzięła Marjorie, lecz żebraczka była sprytna, mimo że nałóg zamącał jej zmysły, i nie wydała się z tem, wymyślając za każdym razem coraz to nowe kłamstwo. Biedna zaś dziewczynka, zapytywana o to przez Nancy, tak cierpiący przybierała wyraz, siląc się na zebranie myśli, że ta zaniechała zamiaru badania jej daremnie.
Ale gdy nastała słotna jesień i konary drzew zaczęły się uginać pod wichrem i deszczem, nowe nieszczęście spotkało Marjorie. Nancy zapadła ciężko na zdrowiu i opieka jej przestała chronić dziecko od prześladowań starej pijaczki i jej nikczemnego towarzysza.
Doktór Boddy wdawał się nieraz między nich, ale odwiedziny jego nie powtarzały się często. Wiedźma zaś nienawidziła skradzionej przez siebie dziewczynki i miała do niej złość, że nie umarła podczas choroby. Dręcząc ją bez miłosierdzia, wodziła za sobą po mieście, każąc jej dźwigać ciężki koszyk, w który rzucała kości i gałgany, zbierane ze śmietników. Dotkliwemi razami okładała wychudłe plecy biednej sieroty tak, że w końcu siwe jej, wystraszone oczęta, przybrały taki wyraz bolesny, iż przechodnie litowali się nad nią.
Jakże Marjorie pragnęła umrzeć, aby wypocząć pod ziemią po tych długich, nużących dniach i okropnych nocach, spędzanych w dusznej atmosferze poddasza, wśród dwojga pijaków, znęcających się nad nią bez miłosierdzia! Nancy leżała, jęcząc z bólu, niezdolna poruszyć ręką ani nogą, a ilekroć Marjorie zbliżała się do chorej, aby jej wyświadczyć drobną jaką przysługę, dręczyciele jej bili ją za to i obsypywali przekleństwami.
— Powiem ci coś, Maryniu — szepnęła jej raz Nancy do ucha. — Jeżeli to dłużej potrwa, ty tutaj nie wytrzymasz... Poproszę doktora Boddy, aby coś obmyślił dla ciebie, a jeżeli ci się sposobność nadarzy, ucieknij od tej czarownicy... kochanie ty moje, co mi tak przypominasz moje biedne, zmarłe maleństwo. Gdybym była zdrowa i mogła bronić cię przeciw nim, nie doradzałabym ci tego kroku. Ale widzisz, jaki ze mnie Łazarz... a oni... oni może chcą cię życia pozbawić... Jeżeli ci już za bardzo dokuczą, zawołaj policjanta... on ją wpakuje do więzienia, a ty i ja odetchniemy przecież swobodniej...
— Cóż wy tam zmawiacie się przeciw mnie, wy łotrzyce? — zasyczał gniewny głos starej Molly. — Ruszaj, bębnie, w drogę i trzymać mi koszyk prosto! Ja cię nauczę spiskować, ty jakaś!...
I silną pięścią wymierzyła dziewczynce uderzenie, od którego ta zachwiała się na nogach; ale widząc bolesne przerażenie Nancy, stłumiła krzyk w piersi i dźwigając koszyk, zeszła po skrzypiących schodach, ocierając ukradkiem kilka łez, które stoczyły się jej z oczu.
Molly wpadła w lepszy humor, otrzymawszy zaraz jałmużnę od dwóch przechodniów. Pośpieszyła do szynku, aby pokrzepić się kilku kieliszkami piołunówki, poczem oświadczyła wesoło, iż zamierza udać się do „harystokratycznej dzielnicy“, aby tam popróbować szczęścia.
— Stare nogi mi dokuczają — mruczała sama do siebie — ale mam pieniądze... przejadę się.
To mówiąc, wygramoliła się z trudnością do przejeżdżającego omnibusu i zajęła jedyne wolne miejsce, nie troszcząc się wcale o biedną Marjorie. Siedzący obok niej wyrobnik spojrzał na wynędzniałą i smutną twarz dziecka, na zmęczone jej nóżki, powstał z siedzenia i wskazał jej opróżnione miejsce. Rumieniec żywej wdzięczności wystąpił na blade lica dziewczynki, nienawykłej do podobnej uprzejmości.
— Dziękuję, o! bardzo, bardzo panu dziękuję! — wyszeptała tak cichym i żałosnym głosem, że niema skarga tych słów dźwięczała długo potem w uszach nieznajomego. Miał on małą córeczkę w domu, a litościwe jego serce, które szlachetnie biło pod flanelową rzemieślniczą bluzą, wzdrygało się na myśl, coby to było, gdyby ujrzał kiedy taki wyraz cierpienia i rezygnacji na hożej twarzyczce swojej małej Nelly...
Ruch omnibusu uśpił wkrótce starą Molly, której głowa opadła na główkę dziewczynki. Trwało to kilka minut, gdy przypadkowo Marjorie poruszyła się niechcąco. Stara ocknęła się, zamruczała jakieś przekleństwo i uszczypnęła ją w ramię tak silnie, że dziewczynka o mało nie krzyknęła z bólu; potem znowu spokojnie złożyła rozczochraną, siwą głowę swoją na to samo miejsce.
Marjorie ściągnęła jak do płaczu blade swoje usteczka. Wrażliwe dziecko kryło się, jak mogło, przed wzrokiem przyzwoicie ubranych pasażerów. Wstydziła się niewypowiedzianie swojej towarzyszki i usiłowała rozerwać się, przyglądając się ulicom i placom miejskim.
Naraz oczy jej spotkały skierowane ku sobie wejrzenie pięknej, młodej pani, siedzącej naprzeciwko.
Marjorie miała wrodzone zamiłowanie do wszystkiego, co piękne, a nieznajoma pociągała ją ku sobie świeżością ślicznej cery, słodyczą łagodnie wykrojonych ust i spojrzeniem ciemnych, błyszczących oczu; patrzały one na nią z tak serdecznem politowaniem, że pod niemą ich pieszczotą usta sieroty zadrgały boleśnie, a łezka stoczyła się z jej ocząt.
Nieznajoma pani ubrana była wykwintnie, a ręce jej, obciągnięte długą, duńską rękawiczką, ozdobione były złotemi bransoletkami. Zapatrzona w nie Marjorie poruszyła się znowu nieznacznie; wtedy stara pijaczka zerwała się ze złością i z całej siły swej trzęsącej pięści wymierzyła dziecku policzek.
Marjorie krzyknęła z bólu, a nieznajoma pani w jednej chwili zerwała się i rzuciła się ku niej.
— Czy cię zraniła, moje biedne dziecię? — zawołała z pałającemi oburzeniem oczami. — Ta kobieta jest szaloną lub pijaną!... Chodź, usiądź tu na mojem miejscu.
Kilku panów powstało jednocześnie, ofiarując damie swoje siedzenia. Stara Molly usiłowała powstać, ale zbyt była pijaną, aby mogła utrzymać się o własnej sile, to też runęła jak długa koło ławki. Powstało zamieszanie. Konduktor zatrzymał omnibus, jeden z pasażerów zawołał policjanta, a nieznajoma pani silnie ujęła drżącą rączkę Marjorie w swoje dłonie. Jeden z mężczyzn, który stał na przedniej platformie, przybliżył się, aby zobaczyć, co zaszło.
— Ach! to pani, miss Wirginjo! — zawołał, uchylając kapelusza. — Cóż pani porabia? Nie wiedziałem, że pani jest w mieście.
— Zatem musiałeś pan nie otrzymać mojej karty, panie Randolfie — rumieniąc się, odparła piękna nieznajoma. Ojciec i ja stoimy w hotelu Bellevue.
— Niech mi pani pozwoli odprowadzić się do domu — skwapliwie podjął młody człowiek.
Ale nie mógł dosłyszeć odpowiedzi, taki hałas zrobił się dokoła starej Molly, która, klnąc, odgrażała się przybyłemu po nią policjantowi. Miss Wirginja zwróciła się do Marjorie:
— Moje dziecię, w czem mogłabym ci być pomocną?
— O! zabierz mnie pani z sobą! — tuląc się do niej, błagała dziewczynka. — Nie oddawaj mnie w jej ręce napowrót! Zabije mnie!... Nawet Nancy radziła mi uciec od niej...
— Uspokój się, biedna moja maleńka! Nie pozwolę, aby cię krzywdziła — zapewniała miss Wirginja, przypatrując się z gorącem współczuciem sinej plamie, jaką pięść starej pijaczki zostawiła na policzku dziecka. — Czy to twoja matka?
— Och, nie! nie! pani! Ja do niej nie należę.
Uderzona poprawnością jej mowy i akcentu, miss Wirginja przypatrywała się Marjorie z wzrastającem zaciekawieniem. Tymczasem policjant, wywlókłszy Molly przemocą z omnibusu, wśród krzyku jej i zbiegowiska ulicznej gawiedzi, prowadził ją do aresztu. Konduktor niecierpliwie targnął za dzwonek i omnibus ruszył dalej.
— Kiedy tak, to już nie powrócisz do niej — rzekła miss Wirginja rezolutnie po chwili namysłu, i kazała jej usiąść obok siebie. Widząc to, pan Randolf zapytał zdziwiony:
— Czy pani masz zamiar wziąć do siebie tę małą?
— Sama nie wiem jeszcze — rumieniąc się znowu, odparła młoda Amerykanka. — Zabiorę ją z sobą do hotelu i zobaczę, co ojciec powie... Oto jesteśmy na miejscu... Czy pan wstąpisz teraz do nas, czy też może przyjdziesz wieczorem?
Pan Randolf zapowiedział swoją wizytę po obiedzie, poczem, odprowadziwszy miss Wirginję do drzwi hotelu, pożegnał ją uprzejmie.
Wszedłszy do bawialnego pokoju, miss Wirginja czem prędzej zadzwoniła na pannę służącą, poczem, usiadłszy w fotelu, wzięła obie rączki Marjorie w swoje dłonie i rzekła łagodnie:
— Teraz opowiedz mi wszystko.
Ale to wszystko było bardzo mało. Marjorie nie pamiętała nic więcej nad to że chorowała bardzo długo i ciężko i że gdy przyszła do przytomności, mamy nie było przy niej...
— Nie mogę nic sobie przypomnieć — natężając myśli, boleśnie mówiła Marjorie. — Wiem, że byłam z mamą na wielkim jakimś okręcie, że wielkie fale biły dokoła i mama była mocno chora. Potem... potem już nie wiem, co się stało; pamiętam tylko jakiegoś starego pana z białemi włosami, który mówił do nas z gniewem i odepchnął mnie od siebie. W pokoju był jakiś dziwny, straszny ptak... Och! — dodała po chwili, niosąc rączkę do skroni, jakby dla przytłumienia bólu — któż mi to powiedział, że powinnam się starać przypomnieć sobie coś więcej o tem wszystkiem? Kto to był?
Taka bezmierna boleść odbiła się w jej wielkich, smętnych oczach, które jeszcze szerzej rozwarły się pod wrażeniem, że jej pamięć nie dopisuje, że miss Wirginja pośpieszyła zmienić przedmiot rozmowy.
— Więc nie wiesz, maleńka, jakim sposobem dostałaś się w ręce tej starej pijaczki? — spytała.
— Nie, pani. Myśli mi się plączą... Tak bardzo chorowałam, że zapomniałam o wszystkiem...
Potem już przytomniej zaczęła opowiadać o nędzy, jaką wycierpiała ostatniemi czasy, i o znęcaniu się nad nią starej Molly.
Z wdzięcznością wspominała o dobroci Nancy i doktora Boddy. Jedno szczególniej odezwanie się jej zwróciło uwagę miss Wirginji.
— Nigdy nie ubierałam się tak, jak teraz, w koszulkę tylko i spódniczkę... — rzekła, rumieniąc się ze wstydu i dotykając brudnej, perkalowej sukienki. — Nancy powiedziała mi, że sprzedała moje ubranie, aby mieć za co kupić dla mnie lekarstwa. Niech pani więc wybaczy, że tak się przedstawiam... — Wymówiła to z takim spokojem, pełnym wrodzonej godności, że miss Wirginja pomyślała sobie w duchu:
— Mówi prawdę. Znać, że była wychowaną w dostatku. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się widzieć oczu tak sympatycznych.
Tymczasem nadeszła pokojowa i ze zdumieniem wpatrywała się w obdartą i łachmanami odzianą dziewczynkę, którą miss Clive trzymała za ręce. Wirginja wysłała ją co prędzej po swoją własną pannę służącą, i po chwili pojawiła się w pokoju niemłoda mulatka, miłej bardzo i przystojnej powierzchowności. Była bardzo czysta i schludnie ubrana, a mowa jej zdradzała, że otrzymała pewne wykształcenie.
— Miss Ginny! — zawołała, załamując ręce ze zdziwienia. — Cóż to panienka znowu zrobiła? Gdzie panienka wyszukała to maleństwo? Biedne dziecko! — dodała, pochylając się nad drżącą Marjorie. — Czyś ty chora? chodź do mnie, chodź do starej Myrjam.
— Dobrze robisz, Myrjam — z zadowoleniem rzekła miss Clive, widząc, z jaką troskliwością posadziła małą na kolanach. — Znalazłam ją w omnibusie w towarzystwie okropnej, starej kobiety... ale później o tem — dodała, widząc, że Marjorie na nowo płakać zaczyna. — Opowiem ci później. Zadzwoń i każ zaraz małej podać śniadanie, a potem przyrządź jej ciepłą kąpiel. Wychodzę zaraz na miasto, aby kupić jej jaką gotową sukienkę, a gdy tylko ojciec nadejdzie, zapytam go, czy mi pozwoli zabrać z sobą to biedne dziecko do Filadelfji.
— A co dobry pan powie na to? — z uśmiechem odparła Myrjam, głaszcząc delikatnie główkę dziewczynki. — Powie, że pannusi zawsze się czegoś nowego zachciewa...
— Tak — rzekła miss Clive, śmiejąc się serdecznie z wiernej sługi, która, do złudzenia naśladowała głos jej ojca. — Powie to i, jak zawsze, pozwoli mi zrobić, co zechcę. Moja dobra Myrjam, nakarm ty dobrze to biedactwo. Wygląda na zagłodzoną; a nie zapomnij — dodała, przystając w progu — otulić ją ciepło po kąpieli w jedną z moich bluz flanelowych.
To mówiąc, śliczna panna znikła za drzwiami, przesławszy Marjorie milutki uśmiech i przyjazne skinienie głowy na pożegnanie.
— Złote serce! — szepnęła Myrjam, patrząc za nią z rozrzewnieniem. — A teraz, maleńka, co wolisz wpierw, kąpiel, czy śniadanko? Myślę, żeby ci filiżanka mocnego, dobrego rosołku i parę ostryg dobrze zrobiły w tej chwili. Zadzwonię na kelnera, żeby podał jedzenie.
Marjorie pomyślała w duchu, że dawno jej się nie zdarzyło spotkać tak uprzejmej i łagodnej osoby, jak ta pani Myrjam, która pieściła ją na rękach i rozmawiała z nią wesoło aż do chwili, gdy podano śniadanie. Wtedy Myrjam zakrzątnęła się żywo przy stole, nakruszyła jej bułeczki do rosołu, nasmarowała grzankę świeżem masłem i dała jej filiżankę lekkiej herbaty, mówiąc, że mocna nie jest zdrowa dla dzieci. Marjorie piła i jadła z wielkim apetytem, żałując przytem, że trochę tego dobrego rosołu nie może zanieść chorej Nancy. Gdy wypowiedziała to życzenie, Myrjam bardzo zainteresowała się nieznajomą chorą i zaczęła zadawać dziewczynce mnóstwo pytań. Myjąc i ubierając ją, spostrzegła sine i czarne pręgi wzdłuż pleców i ramion dziecka, widocznie pochodzące od uderzeń. Wprawiło ją to w okropne oburzenie.
— Łotry! niegodziwcy! — wołała prawie ze łzami. — Żeby tak katować biedne dziecko, trzeba być bez sumienia i Boga nie mieć w sercu!
Marjorie, otulona w luźną, niebieską flanelową bluzę miss Wirginji, ze złocistemi włoskami, rozsypanemi na ramiona, z twarzyczką wypoczętą i lekko zarumienioną, z blaskiem radości w głębi wielkich, siwych oczu, zdawała się zupełnie przeistoczoną dziewczynką.
Myrjam, przypatrzywszy się jej z widocznem zadowoleniem, namówiła ją, aby się przespała na sofce, obiecując, że ją zbudzi, gdy miss Ginny nadejdzie.
Wkrótce zaczęto znosić paczki z rozmaitych magazynów; Myrjam oglądała je z ciekawością, gdy nakoniec promieniejąca i uśmiechnięta twarz miss Clive ukazała się w progu.
— Cicho! — szepnęła Myrjam z palcem na ustach. — Maleństwo zasnęło spokojnie, jak baranek. Wygląda, jakgdyby oddawna nie spała... Dziecko to musiało bardzo ciężką przechodzić chorobę. Zdaje mi się jednak, że ona nie pochodzi z gminu, powiem pannusi zaraz dlaczego. Gdy jadła przed chwilą śniadanie, trzymała widelec i nóż w taki sposób, jak to droga nieboszczka pani przykazywała panience. Skądżeby się nauczyła wśród nędzarzy takich pańskich manier.
— Bardzo mnie ta biedna maleńka zainteresowała — rzekła miss Wirginja. — Otwórz paczki, Myrjam, i zobacz, czy wszystko jest jak należy, a że dziecko jeszcze śpi, więc możesz tymczasem mnie ubrać. Wyjmij, proszę, moją jedwabną popielatą suknię z ponsowemi kokardami.
— Czy panienka będzie mieć gości wieczorem? — spytała Myrjam, stając przed młodą swoją panią i patrząc na nią wzrokiem, w którym odbijało się całe jej przywiązanie i podziw dla jej świeżej i pociągającej urody. — Może wydostać brylantowy medaljon? Pewnie paniusia pójdzie na operę?
— Być może — odparła Wirginja, rumieniąc się zlekka. — Ale spodziewam się pana Randolfa... Przypominasz go sobie z przeszłego lata?
— Rozumiem! — rzekła Myrjam z uśmiechem, kiwając znacząco głową.
Wesoła, męska postać pięknego młodzieńca, który asystował jej pani podczas pobytu w morskich kąpielach, utkwiła w pamięci dobrej sługi.
— Pan Randolf to bardzo przyjemny młody kawaler... Tak grzecznie zawsze witał się ze mną, wołając zdaleka: „dzień dobry, Myrjam!“
— Mała budzi się! — szybko przerwała Wirginja, słysząc ruch w sąsiednim pokoju.
Marjorie z policzkami zabarwionemi od snu siedziała na kanapie, przedstawiając istny obraz zadziwienia.
— Czy zapomniałaś, gdzie jesteś? — wesoło przemówiła młoda jej opiekunka, całując usteczka dziecka. — Przyniosłam ci nowe sukienki. Czy pozwolisz, aby cię Myrjam w nie ubrała?
— O tak! — z wdzięcznością odparła Marjorie. — Jaka pani dobra dla mnie! czem ja się pani za to odwdzięczę?
— Ale, à propos, maleńka, jakże ci na imię?
Cień smutku przemknął po twarzy dziewczynki.
— Nancy nazywała mnie Marynią, ale wiem, że to nie jest właściwe moje imię. Kiedyś nazywano mnie inaczej, ale jak, nie pamiętam.
W oczach jej odbił się znów ten żałosny, wystraszony wyraz, który miss Wirginja zauważyła poprzednio.
— Jeżeli pozostaniesz przy mnie, maleńka, to nie będę cię nazywać Marynią. Czy masz co przeciw temu, abym ci nadała inne imię?
— O nie, pani! Jakiekolwiek pani wybierze, zawsze będzie ładne.
— Ja panience powiem — mówiła Myrjam, ubierając Marjorie w ładną, granatową, wełnianą sukienkę, przyniesioną z magazynu — to dziecko musiało być skradzione przez złodziei.
— To niepodobna, moja kochana. Czyż takie rzeczy trafiają się wśród stolicy?... Maleńka, wyglądasz teraz bardzo ładnie. Myrjam jest nieocenioną jako garderobiana. Zawiąż mi, proszę, te kokardę. Słyszę nadchodzącego ojca, Myrjam, zatrzymaj małą przy sobie, aż po nią przyślę. To mówiąc, miss Clive znikła za drzwiami.
Marjorie słyszała w przyległym pokoju głosy rozmawiających, ale nie zdawała sobie z tego sprawy, że losy jej ważą się w tej chwili na szali przeznaczenia. Gdy po upływie pół godziny Wirginja zawołała:
— Myrjam! przyprowadź dziecko! — Marjorie ze zwykłą uległością udała się za swoją przewodniczką do salonu.
Pan Clive siedział w głębi wygodnego fotelu, a Wirginja na niskim taburecie u nóg jego. Wyglądała prześlicznie w sukni perłowego koloru, nieco wyciętej u szyi, z czarnemi oczami, iskrzącemi się jak diament, wpięty w jej włosy. Ojciec jej mógł mieć lat około 50; postawę miał piękną i bystre rozumne oczy, które snać umiały w potrzebie patrzeć surowo i przenikliwie. Obecnie zwrócone one były z uśmiechem na śliczną twarz córki, która białe ręce splótłszy na ojcowskich kolanach, opowiadała coś z żywością.
Gdy Marjorie ukazała się w progu, pan Clive spojrzał na nią ciekawie.
— Więc to jest owa dziewczynka? — zapytał.
Marjorie zbliżyła się lękliwie, ale ośmielona zachęcającym uśmiechem Wirginji, podała mu usteczka swoje do pocałunku. Niewinny wdzięk jej i nieświadoma prostota obejścia tak ujęły pana Clive, że pochylił się ku niej i uścisnął ją serdecznie.
— Czy chciałabyś jechać do Filadelfji? — zapytał, zatrzymując jej rączkę w swoich.
— Z miss Wirginją? O, z nią pojechałabym wszędzie! Taka dobra była dla mnie... i oddała mi swoje miejsce w omnibusie dziś zrana, gdy Molly uderzyła mnie... tak mocno.
Tu Marjorie pochyliła główkę na piersi, tłumiąc ciche łkanie.
— Słusznie mówisz — rzekł pan Clive, patrząc z zadowoleniem w szczerą i otwartą twarzyczkę sieroty. — A ty, Myrjam, co na to mówisz? — dodał, zwracając się do starej sługi. — Będzie to nowy kłopot dla ciebie.
— Chwała Bogu, mogę jeszcze pracować — odparła ochoczo mulatka. — Maleńka jest dobrem dzieckiem i nie godziłoby się zostawiać jej w rękach tej czarownicy.
Pan Clive zaczął rozpytywać Marjorie o starą Molly i miejsce jej zamieszkania. Dziewczynka jedno tylko była w stanie objaśnić, to jest, że mieszkała w alei Randalla. Zresztą nie miała pojęcia, jak się miejscowość nazywała; a tak śmiertelnie zbladła i trząść się zaczęła na samą myśl powrotu tam, że pan Clive zaniechał pierwotnego zamiaru zawiezienia jej na miejsce, dla sprawdzenia zeznań.
Jak Myrjam słusznie twierdziła, pan Clive nie był nigdy zdolnym oprzeć się życzeniom córki, i teraz, zagłębiony w fotelu, przysłuchiwał się z zajęciem rozmowie Wirginji z sierotką, przyznając w duchu, że dziecko to posiadało dziwny powab i że może warto było i tym razem dogodzić prośbie swojej pieszczoszki.
— Jakże ją nazwiesz, Geniu? — zapytał znienacka.
Wirginja pieszczotliwie nachyliła się ku niemu.
— Sama nie wiem, ojczulku. Prosi, aby jej nie nazywać Marynią.
— Bo to nie moje imię — żywo wtrąciła dziewczynka.
— Jakżeby ją więc ochrzcić, papo? — Nie chciałabym żadnego ekscentrycznego imienia... Popatrzno na mnie, maleńka!
— Otóż mam! — zawołała po chwili, uderzając w ręce. — Z twemi złocistemi włoskami i przejrzystemi oczami przypominasz mi polną stokrotkę. Czy nie, papo? Co na to powiesz? Nazwijmy ją „Daisy“ (stokrotka).
Marjorie odetchnęła zadowolona.
— To mi się bardzo podoba — rzekła. — Śliczne imię Daisy. Dziękuję pani bardzo. Czy to już wszystko? — dodała po chwili z wyrazem dawnego przestrachu, występującym nagle na lica. — Zdaje mi się, że ktoś gdzieś zapytywał mnie, czy mam tylko jedno imię? Była to jakaś dziewczynka z wypukłemi oczami. Śnieg leżał na ziemi i dużo, dużo dzieci bawiło się na podwórzu. O, czemuż ja nie mogę przypomnieć sobie, gdzie to było?
Wirginja znaczące spojrzenie zamieniła z ojcem.
— Biedne dziecko — rzekł pan Clive półgłosem. — Widać, że doznała silnego wstrząśnienia mózgu. Daisy — dodał, przyciągając ją do siebie — nie sil się na przypomnienie sobie tego, co było dawniej, to przyjdzie zczasem, gdy wrócisz całkiem do zdrowia. Teraz twoja biedna główka potrzebuje spokoju, tak jak i ciało. Pamięć wróci ci potem. Chcesz teraz, aby nazwisko dodać do twego imienia? A gdybyś też przyswoiła sobie cząstkę mojego! Geniu, co powiesz na to? gdybyśmy ją też nazwali: Daisy Russel?
— Czy pan tak się nazywa? — spytała Marjorie.
— Tak, stokrotko, Selden Russel Clive.
— Więc miss Wirginja nazywa się miss Clive.
— No, rozumie się! — zaśmiała się Myrjam. — Jakżeby mogło być inaczej? Panienko, już dzwonią na obiad. Zajmę się tymczasem maleńką.
— To szczególne! — mówił pan Clive, prowadząc córkę do stołowego pokoju. — To dziecko przypomina mi kogoś, nie tyle rysami, co wyrazem twarzy. Oczy jej tak się nagle rozjaśniają, gdy się uśmiecha... Nie mogę jednak w żaden sposób zdać sobie sprawy, do kogo ona podobna. Czy tylko nie zniechęcisz się wkrótce do podjętych przez siebie obowiązków, Geniu? Zgadzam się na twój projekt pod jednym tylko warunkiem. Jeżeli zajmę się tem dzieckiem, to trzeba będzie pomyśleć o jego przyszłości i dać mu sposób zarobkowania na życie, aby nauczyło się dawać sobie radę w świecie.
— Zgadzam się w tem zupełnie z tobą, ojcze.
Pan Randolf przyszedł wieczorem i równie serdecznie powitany został przez pana Clive, jak i jego córkę. Zaraz na wstępie zapytał o wyratowaną dziewczynkę, a gdy mu przyprowadzono Marjorie starannie ubraną i uczesaną, zaledwie mógł oczom swoim uwierzyć, że to była ta sama. Ucieszyło to bardzo Wirginję, a pan Clive zapytał go, jak się wziąć do rzeczy, aby odszukać miejscowość, zwaną aleją Ranalla.
— Sądzę, że każdy policjant wskaże nam drogę — odparł z uśmiechem pan Randolf. — Wnosząc z powierzchowności tej pijaczki, musi to być najnędzniejsza dzielnica miasta. Jeżeli pan pozwoli, zasięgnę potrzebnych informacyj, a zarazem proszę o pozwolenie towarzyszenia panu w tej wyprawie.
Pan Clive podziękował mu uprzejmie, a miss Wirginja przesłała mu wdzięczne spojrzenie, dla którego uzyskania byłby się chętnie naraził na podróż o wiele dalszą i uciążliwszą.
Marjorie, po przespanej spokojnie nocy, zbudziła się nazajutrz szczęśliwa i wypoczęta. Świadomość, iż znajduje się wśród przyjaciół i nie potrzebuje się obawiać zemsty starej Molly, napełniała ją taką radością, że twarzyczka jej przybrała dawny wyraz pogodnego zadowolenia, który ją czynił niezmiernie ujmującą.
Wirginja, a nawet jej ojciec nie mogli się oprzeć niewinnemu urokowi tych wielkich, siwych ocząt, w których smętnych głębiach tliło tyle przyćmionych blasków. Pan Clive kazał posadzić ją do stołu podczas śniadania, a bystre oko jego dostrzegło zaraz swobodę jej zachowania się i przyzwoitość układu, zdradzające wychowanie wykwintne.
Około godziny dziesiątej przyszedł pan Randolf i obaj panowie udali się razem w zamierzoną drogę.
— Jest to miejscowość bardzo odległa i mało znana — mówił pan Randolf. — Leży gdzieś poza miastem, w okolicach rzeki. Dlatego sprowadziłem swój powóz, którym pozwoli pan sobie służyć.
Wydawszy rozkazy woźnicy, młody człowiek mówił dalej:
— Dowiedziałem się, że stara Molly dziś rano wypuszczoną została z cyrkułowego aresztu. Policjant mówił mi, że jest to dawna przestępczyni, która kilkakrotnie już odsiadywała karę. Powątpiewał on, czy ją znajdziemy w domu, bo powiada, że tego rodzaju kobiety cały dzień zwykły przepędzać na ulicy, żebrząc od przechodniów i potem upijając się w szynku.
Po wielu trudnościach odszukano aleję Randalla i dom, zamieszkiwany przez starą Molly. Obdarty chłopak, bawiący się w progu, ofiarował się zaprowadzić panów na górę i puścił się naprzód po skrzypiących i ciemnych schodach. Pan Clive zapiął szczelnie surdut dla ukrycia złotej dewizki od zegarka i szepnął do swego towarzysza, iż doznaje takiego uczucia, jakby wstępował do jaskini zbójców.
— Oto jej izba — rzekł chłopiec, waląc brudnemi pięściami we drzwi. — Pewnie panowie zastaną staruchę leżącą na podłodze, bo po kilku kieliszkach nie może już utrzymać się na nogach.
— Kto tam? — zapytał cichy i znękany głos z wewnątrz.
W miarę, jak oczy nowoprzybyłych przyzwyczajały się do okalających ciemności, dostrzegli oni leżącą w kącie na barłogu wynędzniałą postać kobiecą, której zapadłe oczy wpatrywały się w nich z trwogą i zadziwieniem.
— Czy tu mieszka kobieta, zwana Molly? — zapytał pan Clive.
— Któż to i czego potrzebuje od niej? — stękając z bólu i podnosząc się na siedzeniu, zapytała kobieta. — Niema jej od wczoraj, pewnie siedzi zamknięta w areszcie.
— Czy to wy jesteście Nancy? — przemagając wstręt swój i podchodząc bliżej nieco, zapytał pan Clive.
— Czegóż pan żąda ode mnie? — spytała leżąca strwożonym głosem. — Nie uczyniłam przecie nic złego. Od czterech tygodni leżę obłożnie chora,
— Chciałem tylko zapytać was o jedną dziewczynkę...
Nancy przerwała mu przestraszonym okrzykiem:
— Czy się jakie nieszczęście przytrafiło mojej małej Maryni?
— Bynajmniej; uspokój się, proszę. Moja córka spotkała ją wczoraj w towarzystwie starej kobiety, która obchodziła się z nią nieludzko.
— Biedne, drogie maleństwo! — zawołała Nancy. — Czy tylko znajduje się w bezpiecznem miejscu?
Pan Clive w kilku słowach opowiedział, jak rzeczy stały, poczem zapytał, czy mała była krewną Nancy?
Chora kobieta niespokojnie rozejrzała się dokoła, poczem poprosiła pana Clive, aby wyprawił chłopca z izby.
Gdy zostali sami, rzekła:
— Nie wiem wiele, ale opowiem chętnie to, na co patrzałam własnemi oczami.
Było to kilka miesięcy temu, w parną noc letnią. Molly wróciła do domu, niosąc małą na rękach. Była tak pijana, że zataczała się idąc, dziecko zaś miało rozciętą głowę i broczyło całe we krwi, tak że zrazu sądziłam, iż nie żyje. Wywiązała się z tego długa i ciężka choroba, w której życie dziewczynki wisiało na włosku. Robiłam, co mogłam, aby staruchy do niej nie dopuszczać. Gdy przyszło biedactwo do siebie, straciło pamięć zupełnie... tyle wie o swojej przeszłości, co i ja o niej. Jeżeli ją państwo zatrzymacie u siebie i dobrzy będziecie dla niej, to nic więcej nad to nie pragnę. Jest to dobre, kochane dziecko, jakiego nie znaleźć na świecie, i oczęta ma takie, jak mój Gimmy.
Całe sprawozdanie Nancy ograniczało się na tych kilku bardzo niejasnych faktach. Dodała jeszcze, iż sądzi, że stara Molly niewiele więcej wie od niej. Mała, prócz ładnych sukienek, nie miała na sobie żadnych kosztowności, któreby mogły skusić pożądliwość starej i nakłonić ją do skradzenia dziecka. (Nancy nie wiedziała o złotym łańcuszku).
Pan Clive, wysłuchawszy uważnie wszystkiego, wsunął w rękę chorej wcale pokaźną sumę pieniędzy i powiedział jej, że mała, powierzona jego pieczy, z wdzięcznością i przywiązaniem wspomina o niej; potem zwrócił się raz jeszcze od progu, dodając:
— Na wypadek, jeżelibyś potrzebowała kiedy pomocy, lub dowiedziała się czegokolwiek od starej Molly o dziecku, zostawię ci adres, dokąd się masz udać. Czy umiesz czytać?
— Trochę — wstydząc się nieco, odparła kobieta — znam litery drukowane.
Pan Clive schował kartę wizytową, którą był wyjął, i dał jej natomiast firmowy adres kupiecki „Spółki Braci Clive“. Potem życzliwie pożegnał biedną opuszczoną kobietę i wyszedł z izby. Pan Randolf przystanął jeszcze chwilę, aby i swój datek przyłączyć do daru ojca Wirginji.
Głośne błogosławieństwa Nancy towarzyszyły im aż do chwili wyjścia.
— Szczególnie tajemnicza sprawa! — mówił pan Clive, dążąc w sąsiednią ulicę, gdzie zostawili powóz. — Jestem tem wszystkiem równie niemal zainteresowany, jak i Wirginja. Ciekawym, czyby się zdało na co podać ogłoszenie do gazet?... ale że nie można ściśle określić żadnej daty... Wielki Boże! kto to?... — krzyknął naraz pan Clive. — Hej, panie! Trzymajcie go!... chwytajcie go!
Okrzyk ten dotyczył mężczyzny, który właśnie mijał tych panów. Był on bardzo szczególnej powierzchowności, z długiemi, białemi włosami, opadającemi na ramiona. Gdy usłyszał wołanie pana Clive, spojrzał na niego czarnemi, przenikliwemi oczami, zerwał się gwałtownie i znikł w przyległej, wąskiej uliczce tak szybko, jakby się był zapadł w ziemię.
— Co to jest? co się stało? — pytał zaniepokojony pan Randolf. — Czy ten szczególny człowiek okradł pana? Pobiegnę po policjanta, choć wątpię, czy w tej zakazanej okolicy znajdę którego.
Pan Clive stał nieruchomy w miejscu, z twarzą pobladłą od silnego wzruszenia.
— Nie potrzeba — wyrzekł cichym głosem, wspierając się na ramieniu młodego towarzysza. — Zdawało mi się, że spotkałem ducha... jednego wielkiego łotra, o którym sądziłem, że dawno już go niema na świecie. Szczególna rzecz, gdy w sierpniu byłem w Nowym Yorku, pewien znajomy mi sędzia dopytywał się mnie właśnie o tego nicponia. Muszę go zawiadomić, że człowiek ten żyje... był on... — tu pan Clive zawahał się chwilę — był on wmieszany w bardzo smutną sprawę, dotyczącą mego najmłodszego brata. Prosiłbym pana nie wspominać o tem spotkaniu mojej córce... Ona bardzo kochała stryja swego, choć była dzieckiem, gdy go widziała; nie chciałbym więc daremnie jej niepokoić...
Pan Randolf zapewnił o swojej dyskrecji, poczem obaj panowie wsiedli do karety i pojechali ku domowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jeanie Gould i tłumacza: Zofia Hartingh.