Gwiazda przewodnia/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jeanie Gould
Tytuł Gwiazda przewodnia
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Głosu Narodu“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Hartingh
Tytuł orygin. Marjorie’s Quest
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.

Pan Percy Clive siedzał przed biurkiem, założonem papierami, w staroświeckim, a opustoszonym przez śmierć ojca domu w Craignest.
Był to mężczyzna lat średnich, o świeżej cerze i dystyngowanej powierzchowności; a choć uderzająco podobny był do starszego swego brata, twarz jego nie nosiła śladów tej surowości, która cechowała chwilami rysy pana Seldena Clive. Naprzeciwko niego siedział, niedbale rozparty na fotelu, średnich lat mężczyzna, w generalskim mundurze. Na pięknem i wyniosłem czole jego przedwczesna zgryzota wyżłobiła głębokie zmarszczki; niczem nieuleczona tęsknota osiadła w głębi siwych jego źrenic, a choć o całe lat dziesięć młodszym był od brata, niejedna srebrna nić przebłyskiwała w bujnych falach ciemnych jego włosów.
— Wielka szkoda, że Selden zmuszony był wracać tak prędko do Filadelfji — rzekł Percy Clive, składając na stole zwój papierów, który tylko co starannie przeglądał. Pokładam wielkie zaufanie w jego rozumie i zdrowym sądzie o rzeczy... Zdaje mi się, Jerzy, że ty go nigdy należycie nie oceniałeś?...
— A jednak powinienem był... — ze smutnym uśmiechem odparł generał. — Ojciec zawsze mi go stawiał za wzór we wszystkiem.
— Pasujecie do siebie coś jak oliwa z wodą... — rzekł brat. — O jednem wszakże mogę cię upewnić, że Selden, równie jak ja, boleje nad ostatniem rozporządzeniem ojca... Spodziewaliśmy się wszystkiego po serdeczności, z jaką cię powitał, gdy wróciłeś z Chin. Pojąć nie mogę, że nie zmienił wówczas swego testamentu. Selden upewnia, że musi być gdzieś dodany kodycyl. Jeżeli zaś nie — tu pan Clive zachrząknął się i spojrzał na stronę — to Selden i ja postanowiliśmy wynagrodzić ci tę niesprawiedliwość, przypuszczając cię do równego działu.
— Dziękuję wam obu — z wdzięcznością odparł generał, kładąc dłoń na ramieniu brata. — Jest to nowym dowodem waszej szlachetności... ale ja nigdy na to nie zezwolę. Mam dosyć swoich własnych, krwawo zapracowanych dolarów; chodzi mi tylko o dowód, że ojciec mi przebaczył i nie umarł z żalem w sercu do mnie... Zdaje się jednak, że pozostał nieubłaganym do końca... Jakże żelazną wolę posiadał ten starzec!
— A jednak kochał cię najbardziej z nas wszystkich i dlatego niepodobna przypuścić... Patrz!... jak mi Bóg miły, oto jest, czego szukamy!...
Generał zerwał się z krzesła i, silnie wzruszony, począł wespół z bratem czytać legalny dokument, brzmiący, jak następuje:
„Trzecią część osobistej mojej własności, mianowicie: (tu następował długi wykaz ulokowanych w rozmaitych bankach sum, wynoszący kilkakroć sto tysięcy dolarów) przekazuję Marjorie, najstarszej córce syna mego, Jerzego Clive i małżonki jego, Magdaleny Hervé; a to dla wynagrodzenia wielkiej niesprawiedliwości, jaką dnia 3 grudnia 18. . r. wyrządziłem tejże Magdalenie Hervé-Clive. Że zaś zabiegi moje dla odszukania jej ukazały się bezskutecznemi, ostatnią wolą moją rozkazuję synom moim i spadkobiercom, aby wszelkich starań dołożyli dla odnalezienia jej żywej lub umarłej. Legat ten ustanawiam jako dowód, iż przebaczam z serca synowi memu Jerzemu Clive, który wydziedziczony został przeze mnie na mocy mego poprzedniego testamentu“.
— Co to jest? — zawołał Percy Clive, zrywając się na odgłos ciała ciężko upadającego. — Jak mi Bóg miły! zemdlał!...
Szarpnął gwałtownie za dzwonek, aby zwołać służbę i drżącemi rękami począł rozpinać mundur zemdlonego.
— Biegnij co tchu po wodę — krzyknął do starego kamerdynera, który nadbiegł przestraszony. — Generał zasłabł... prędko, Robercie... wody!
Ale radość nie zabija... W chwilę potem generał otworzył oczy i rzekł silnie wzruszony:
— O, czemuż nie wiedziałem o tem pierwej!... Biedna moja, ukochana Madzia!
Męską twarz swoją ukrył w dłoniach i głośno zapłakał na wspomnienie ukochanej kobiety, której obraz, promieniejący młodością i wdziękiem, jak sen przeszłości przemknął przed jego oczyma.
Stary Robert nieznacznie dotknął ramienia pana Percy Clive.
— Czy wielmożny pan znalazł papier, którego szukał? — spytał pocichu — bo może i ja mógłbym coś powiedzieć o tej pani.
Usłyszawszy te słowa, generał zwrócił się ku niemu gorączkowo.
— Mów prędko, co wiesz.
Robert od lat trzydziestu pozostawał w służbie patrjarchy rodziny; być więc mogło, iż potrafi jakie światło rzucić na tajemniczy ustęp testamentu.
— Zapytywałem tylko, czy pan Percy znalazł dokument — mówił stary sługa — bo pan Selden odjeżdżając, pytał mnie, gdzie nieboszczyk pan trzymał papiery; odpowiedziałem mu, że w biurku, bo w wigilję śmierci jeszcze widziałem, jak porządkował coś w szufladach. Ale będzie temu ze sześć miesięcy, jak Dżems, pani Mackenzie i ja podpisaliśmy się na jakimś akcie, uzupełniającym ostatnie rozporządzenie pana.
— I czemuż nie wspomniałeś o tem, gdy czytano testament?
— Cóż ja mogłem wiedzieć, co tam jest, proszę pana — z uszanowaniem tłumaczył się sługa. — Sądziłem, że wszystkie papiery są razem... Dopiero zapytanie pana Seldena nasunęło mi pewną wątpliwość...
— Co chciałeś powiedzieć o tej pani? — spytał generał.
— Nie chciałbym się mieszać do nie swoich rzeczy, ale pamiętam dobrze tę noc, gdy tu przybyła... i ostatniemi czasy nieboszczyk posyłał mnie, abym zebrał zewsząd wiadomości o niej.
— Opowiedzże mi, jak to było — przerwał generał skwapliwie.
— Było to w mroźną noc grudniową — rzekł Robert — a raczej wieczorem... po obiedzie pana. Zawieja straszna była na dworze. Przechodziłem przez sień, niosąc światło do gabinetu, gdy dzwonek u bramy zatętnił gwałtownie. Postawiłem świecę i poszedłem otworzyć. W progu stała jakaś młoda pani, niosąc dziecko na rękach. Wydała mi się bardzo blada i znużona, i cichym, jakby niepewnym głosem zapytała mnie, zatrącając trochę z cudzoziemska: — czy pan Clive jest w domu? Poprosiłem ją do sali, ale gdy otwierałem drzwi, zatrzymała mnie, pytając trwożliwie: — czy pan Clive jest tutaj?
— Nie, pani — odparłem zdziwiony — ale pójdę go poprosić. Kogóż mam oznajmić?
Drżąc nerwowo, zaczęła trzeć jedną rękę o drugą.
— Proszę, bądź pan tak dobry i zaprowadź mnie prosto do jego pokoju — rzekła.
— Ależ nie mogę, przepraszam panią... pan-by się gniewał.
— To ja pójdę za panem... — prosiła błagalnie. — Jestem bardzo chora; wstałam z łóżka jedynie dlatego, aby przyjść tutaj, a obawiam się, że gdy się dowie, kto jestem, to nie zechce mnie widzieć.
Wziąłem więc świecę i poszedłem naprzód... pytając powtórnie, jakie nazwisko mam podać...
Tu Robert zatrzymał się i z pewnem politowaniem spojrzał w stronę generała.
— Mów dalej... — szepnął tenże, zasłaniając oczy.
— Była to żona pańska, panie Jerzy — ciągnął dalej ze współczuciem wierny sługa. — Gdy mi to powiedziała, zawahałem się, czy iść dalej, bo wzbronione nam było wspominać o panu od chwili, gdy doszła wiadomość o pańskiem małżeństwie. Ale wyglądała tak ślicznie i młodo, usta jej drżały boleśnie, a dziewczynka tak czule pytała ją co chwila: — czy ci zimno, mamusiu? — że pomyślałem sobie, iż niepodobna, aby stary pan nie rozczulił się na widok swojej krwi i kości... Wszedłem więc śmiało, postawiłem światło, a pan, zdziwiony, spojrzał na wchodzącą za mną matkę z dzieckiem.
— Pani Jerzowa Clive — oznajmiłem.
Pan, jakby rażony piorunem, upadł na krzesło. Po chwili, zdławionym i zmienionym do niepoznania głosem rzekł:
— Nie znam nikogo tego nazwiska. Wyprowadź stąd tę oszustkę.
Ale pani nie ustąpiła, a na znak matki maleńka podbiegła do starszego pana i chciała wziąć go za rękę.
— Dziadziu, czy nie chcesz pocałować swojej Marjorie? — spytała dziecięcym szczebiotem.
Było to także imię matki waszej, paniczu, to też pan zawahał się chwilę, a choć odtrącił maleńką od siebie, tak że ledwie nie upadła, rzekł do mnie: — Wyjdź, Robercie, i zamknij drzwi za sobą.
Uczyniłem, jak mi kazano, ale z sieni słyszałem jeszcze grzmiący i gniewnie podniesiony głos pana, oraz błagalną i słodką cudzoziemską wymowę, kiedy niekiedy przerywaną cichem łkaniem. W jakie pół godziny potem pan silnie pocisnął sprężynę dzwonka, a gdy nadbiegłem, wydał mi się zmienionym i postarzałym do niepoznania.
— Wyprowadź tę kobietę i to dziecko — zawołał w uniesieniu — i nigdy nie wpuszczaj ich przez próg mego domu, rozumiesz?
— Bo też nigdy noga moja go już nie przekroczy! — zawołała pani rozżalona. — Nie zniżę się już teraz do żebrania litości od tego, który tak nieludzko obszedł się z własnym synem. Chodź, moje dziecko! — dodała, biorąc małą za rękę, i wyszła dumnie, nie oglądając się nawet za siebie temi wielkiemi, pałającemi oczami, z których ogień zdawał się tryskać iskrami. Ale zaledwie drzwi się za nią zamknęły, siły ją opuściły i upadła na krzesło. Była tak blada i wycieńczona, że przestraszyłem się i pobiegłem po lampeczkę wina. Gdy jednak biedna pani przyszła do siebie, nie chciała przełknąć ani jednej kropli.
— Zadławiłoby mnie... — rzekła ze smutnym uśmiechem, odsuwając kieliszek.
— Robiłem, co mogłem, paniczu. Błagałem ją, aby spoczęła w pokoju gospodyni i przeczekała aż zawieja minie, bo śnieżyca straszna srożyła się w polu; ale nie dała sobie o tem wspomnieć. Po chwili, nabrawszy trochę sił, podeszła ku drzwiom, ale zaledwie je uchyliła, taki tuman śniegu, gnany przez zimny wiatr północny, wpadł wewnątrz, że ubłagałem ją, aby zatrzymała się choć chwilę, póki nie przyniosę czegoś ciepłego od gospodyni, aby przynajmniej jako tako dziecko zabezpieczyć od chłodu. Ponieważ nie chodziło o nią samą, ale o maleństwo, które niedostatecznie było ubrane, przystała na moją prośbę. Pobiegłem więc co tchu do pani Mackenzie i opowiedziałem o całem wydarzeniu.
— Nie mam nic pod ręką — rzekła gospodyni — prócz starego tureckiego szala, który nieboszczka pani dała mi przed laty. Szlak jeszcze dobry, ale tło całe zniszczone. Nie mogę zrobić z niego lepszego użytku, jak oddając go dziecku pana Jerzego.
Chwyciłem za szal i pobiegłem z nim do młodej pani, mówiąc, że należał on do pani Clive. Lecz nie słuchała mnie i pytała tylko o najbliższą drogę do Sejbruk. Odprowadziłem ją do bramy, ale obawiam się, że zabłądziła w drodze, bo potem już nigdy nie mogłem natrafić na jej ślad.
— I to już wszystko? — smutnie zapytał generał.
— Wszystko, paniczu, niestety! Ale stary pan bardzo zaniepokojony był odtąd w swoim umyśle. Nieraz w nocy słyszałem go jęczącego, i wiem, że dręczyła go okropnie myśl, iż postąpił tak okrutnie z synową i wnuczką.
— Dość już tego, Robercie — przerwał szybko pan Percy Clive, miarkując, że brat nie jest w stanie słuchać dłużej tego smutnego opowiadania.
Generał jednak przyjaźnie położył dłoń swoją na ramieniu starca.
— Dziękuję ci, mój dobry Robercie. Dziękuję ci z serca za to, co uczyniłeś dla żony mojej i dziecka. Nigdy ci tego nie zapomnę.
— Spełniłem tylko swój obowiązek, paniczu — odparł stary sługa wzruszony.
— Cóż teraz zamierzasz uczynić? — spytał Percy Clive brata.
— Co?! — porywczo zawołał generał, biegając wzburzony po pokoju — poruszę niebo i ziemię, aby odszukać ślady mego dziecka!
— Jest to nieodżałowana szkoda, że śmierć twojego wspólnika nie dozwoliła ci powrócić wcześniej. Przybyłeś za późno o cztery lata.
— I jakażby w tem była różnica? — smutnie przerwał Jerzy. — Jeszcze dziś ciężko mi jest przebaczyć... Cóż uczyniła moja biedna żona, aby tak okrutnie być ukaraną z mego powodu?... Musiało to mieć miejsce wtedy, gdy leżałem chory w twoim domu, Percy. Gdybym mógł schwytać gdzie tego łotra Bodmana, trafiłbym może na klucz całej tej zagadki. On jeden mógł, on musiał coś wiedzieć! Szkoda, żeś go odprawił zaraz po moim powrocie, bo przyszedłszy do zdrowia, byłbym wydobył z niego tę całą tajemnicę. Jeżeli żyje jeszcze — mówił generał, blady na samo przypuszczenie śmierci człowieka, który, jak mniemał, los jego dzierżył w swoich niecnych rękach — jeżeli żyje, odszukam go choćby na dnie piekła.
— Nie rób sobie tylko zbytnich nadziei...
— Staram się zachować zimną krew, ale Percy, czy ty pojmujesz tęsknotę, trawiącą mnie przez tyle lat za żoną i dzieckiem? Nie dziw się więc, że nawet cień nadziei przyciśnięcia kiedyś do serca mojej biednej, maleńkiej Marjorie wprawia mnie w szał radości.
— Szczęść ci, Boże, mój biedny, kochany Jerzy — z uczuciem przerwał mu Percy. — Jeżeli mogę być ci w czem przydatnym, rozporządzaj osobą moją i majątkiem...
— Liczę na ciebie, drogi bracie — z równą serdecznością odparł generał — i być może, iż niezwłocznie odwołam się do ciebie. Urlop mój kończy się w sobotę, a w obecnym stanie rzeczy nie mogę prosić o przedłużenie go. Muszę wracać do mojej dywizji, ale mam jeszcze dwa dni przed sobą, tych zaś użyję na przeszukanie okolicy według wskazówek Roberta... Zacznę od Wyn, jako od najbliższej miejscowości.
— Sam nic nie zrobisz. Na twojem miejscu udałbym się do Sejbruk, które jako większe miasteczko posiada policję.
— Do Sejbruk zatem! — gorączkowo zawołał generał. — Każ, proszę, zaraz zaprzęgać konie, a ja biegnę spakować podróżną walizkę. Możemy, jadąc dobrze, stanąć tam na siódmą wieczór.
Wybiegł z pokoju z młodzieńczą żywością, a Percy popatrzył za nim, smutnie potrząsając głową. Potem zabrał się nanowo do przeglądania papierów. Kodycyl, spisany własną i śmiałą jeszcze ręką ojca, choć starzec liczył przeszło lat ośmdziesiąt, leżał rozłożony przed nim na biurku. Odczytał go powtórnie i począł się dziwić w duchu, że nieboszczyk tak bezwzględnie i bez żadnego zastrzeżenia zapisywał znaczne swoje mienie dziecku, o którego istnieniu nie posiadał żadnej pewności... Czyżby miał jakie sekretne wiadomości w tym względzie?...
Uderzony tą myślą, pan Percy zaczął pilnie szperać we wszystkich skrytkach biurka, w nadziei, że trafi na ślad jakiegoś odkrycia. Przerzucił daremnie kilka szufladek, wypełnionych po brzegi staremi szpargałami, gdy nakoniec pod staroświecką srebrną tabakierką i parą zardzewiałych okularów znalazł wytartą notatkową książeczkę, w której starzec spisywał wydatki dzienne, oraz rozporządzenia gospodarcze. Na ostatniej stronicy, snać szybko skreślone ołówkiem, stały następujące wyrazy:
— Posłać Roberta do Sejbruk, zapytać co to za znalezione dziecko znajdowało się w oberży „Pod Jeleniem“ w zimie 18 . . r.
— A co?! — triumfująco zawołał sam do siebie pan Clive, tak silnie uderzając ręką o biurko, że spróchniały antyk o mało nie rozpadł się w drobne kawałki. — Świetną miałem myśl, jak się okazuje! — Może jeszcze co znajdziemy...
Ale dalsze poszukiwania nie doprowadziły do żadnego rezultatu.
Wtedy poszedł wypytać starego Roberta, którego zastał w ożywionej rozmowie z Jerzym.
— Czy mój ojciec posyłał cię kiedy do Sejbruk dla odszukania śladów pani Jerzowej — zapytał.
— Nie, panie, nigdy. Chodziłem tylko do Wyn i do Clayborne, nie przypuszczając nigdy, aby biedna młoda pani mogła zajść tak daleko.
— Znalazłem pewną notatkę... — rzekł Percy Clive, pokazując ją bratu. — Widzę z niej, że ojciec miał zamiar tam cię posłać... Czy słyszałeś kiedy o jakiem dziecku, które znajdowało się w oberży „Pod Jeleniem?“
— „Pod Jeleniem?“ O, to pewnie ta historja, o której mi mówił Sandy Ferguson... — odparł stary kamerdyner zdziwiony. — Nigdy nie przypuszczałem, aby stary pan zwrócił uwagę na to, co ten mówił. Ale to była mądra głowa, ho! ho!... No, ktoby się był tego spodziewał?...
— Mówże, stary... co to było? — niecierpliwie przerwał generał, który stał cały czas jak na rozżarzonych węglach.
— Sandy, stary mój kum, proszę panicza, służył przez długi czas w zajeździe w Wyn, ale kiedy oberżysta się rozpił, porzucił go i zabrał się do stolarskiego fachu. Ze względu na dawną znajomość, wzywałem go czasem do dworu, gdy trzeba było naprawiać parkany lub opłotki. Kilka miesięcy temu reperował stołek u pani Mackenzie, kiedy nieboszczyk pan przyszedł wydać jakiś rozkaz gospodyni. Właśnie wtedy Sandy opowiadał mi półgłosem o pewnym skrzypku, Barneju Brianie, któremu się tak poszczęściło, że dzięki jakiemuś biednemu dziecku, którem się litościwie zaopiekował, znalazł bogatych opiekunów w mieście, a ci dopomogli mu do znalezienia pracy. Spytałem się go, co to było za dziecko, a on mi na to odpowiedział, że nikt nie wie, skąd przybyło w te strony, ale przebywało czas jakiś w Sejbruk „Pod Jeleniem“ przed sześcioma czy siedmioma laty. No! i ktoby to był myślał, że starszy pan zwróci uwagę na to opowiadanie!
— A gdzież jest twój przyjaciel, Sandy? — spytał generał.
— Umarł, biedak. W tydzień potem położył się do łóżka i już więcej nie wstał.
— Ot i nowy zawód! — westchnął generał. — Cóż teraz począć?
— Jabym radził udać się wprost „pod Jelenia“ i zasięgnąć tam jakichś wskazówek — rzekł Percy. — Wielkie szczęście, że możemy wyraźnie określić datę... Rok zapisany w książeczce, a epoka, w której twoja żona pojawiła się tutaj, różnią się o całe pięć lat...
— Tak też twierdził i Sandy, że to miało miejsce sześć czy siedem lat temu — przerwał Robert. — W jakim wieku była mała panienka, paniczu?
— Marjorie? Zaczynała szósty rok, gdy opuściłem Anglję; miałaby dziś siedemnaście lat... moja pieszczoszka ukochana! — tu głos ojca zadrżał tłumionem wzruszeniem. — Zaledwie umiem sobie wyobrazić, że dziś byłaby to już prawie kobieta!
Popadł potem w smutną zadumę nad utraconem dziecięciem, a Percy, widząc to, począł go naglić do drogi. Generał wdzięczny mu był z serca za ochoczy udział, jaki brał w wyprawie, to też pod wpływem jego rozmowy nabrał trochę otuchy i obaj postanowili niebo i ziemię poruszyć, byle trafić na ślad jakiejś wskazówki.
Gdy powóz pana Clive zatoczył się przed zajazd „pod Jeleniem“, John Merill wybiegł na spotkanie gości.
— Co widzę?! Wszakże mam zaszczyt witać pana Clive z Nowego Yorku! Czy mam kazać konie wprowadzić do stajni, czy też panowie jadą zaraz w dalszą drogę?
— Nie, nie dzisiaj, panie Merill — odparł pan Percy Clive. — Czy masz pan wolne pokoje gościnne? Brat mój i ja mamy zamiar przenocować.
— Rozumie się — odparł oberżysta, któremu wielce pochlebiało to, iż dostojni podróżni przenieśli skromny jego zajazd nad eleganckie hotele miejskie.
— Będę panom mógł służyć najlepszemi pokojami. A może panowie pozwolą kolacyjkę?
— Nic nie mamy przeciw temu. Pamiętam zdawna gospodarskie zdolności pani Merill. Ale przedtem jeszcze, mój kochany panie, musisz z łaski swojej udzielić mi niektórych informacyj...
— Czy przypominasz sobie małą dziewczynkę, która, jak mi mówiono, przebywała czas jakiś w twoim domu, w zimie 18. . . roku?
— Nie mieliśmy stałych lokatorów w owej porze — po chwilowym namyśle odparł John.
— Moje wiadomości są bardzo niedokładne. Nie wiem nawet, czy dziecko przybyło samo, czy w towarzystwie drugiej osoby... wiem tylko, że towarzyszył jej niejaki Barnej Brian..
— Jestem w domu! — wykrzyknął uradowany oberżysta, biegnąć do drzwi. — Zuziu! Zuziu! chodź tu, a żywo!...
Bracia zamienili znaczące spojrzenia.
— Niech panowie nie myślą, żem zwarjował, ale chciałbym, aby żona moja to usłyszała. Tyle razy myśleliśmy, co się też stało z tem dzieckiem.
— Zuziu — dodał, zwracając się do wchodzącej żony — oto pan Clive z Nowego Yorku i brat jego, pan generał Clive, którzy chcieliby się dowiedzieć o twojej małej faworytce, Marjorie.
— Marjorie! — zawołała pani Merill — drogie, kochane dziecię! Nigdy jej nie zapomnę!... Takie to było dobre i miluchne stworzenie!
— Zechciej mi pani powiedzieć wszystko, co wiesz o tej małej — drżącym i przyciszonym głosem odezwał się generał.
Oberżystka spojrzała na niego zdziwiona i w treściwych słowach opowiedziała mu, jak sędzia Gray zajął się opuszczonem dzieckiem, które polecił chwilowo jej staraniom i następnie sprowadził do siebie pod opieką pana Stevensa.
— Potem już nie wiem, co się z nią stało — kończyła pani Merill. — Pan sędzia mówił mi tylko raz, gdy go o nią zapytywałam, że jest na opiece u jakichś państwa w Nowym Yorku i że jej tam jest bardzo dobrze. Pan sędzia zasiada teraz w innym trybunale i nie był tu już od roku. Nieraz zbierałam się odwiedzić moich drogich dawnych państwa, ale zawsze schodziło z roku na rok, a teraz już starość nadchodzi i trudno wyruszyć się z domu... Przepraszam panów za moją śmiałość, ale czy panowie wiedzą może, kto jest ta maleńka?
— Nie mamy żadnej pewności w tym względzie — rzekł pan Clive, ostrzegając brata spojrzeniem — ale imię jej, niezwykłe w tym kraju, obok innych faktów z niem związanych, naprowadza nas na pewne domysły.
— Ja też zawsze mówiłam, że to musi być pańskie dziecko — ciągnęła pani Merill, ożywiając się. — Wyrażała się zawsze tak ładnie i poprawnie, a raz, gdy ją ktoś nazwał Irlandką, obruszyła się bardzo... Barnej sam mi mówił, że nie była ona wcale spokrewniona ani z nim, ani z Mac-Keonami... Zresztą szal, który miała na sobie, nie mógł należeć do prostych, wiejskich ludzi...
— Nie wytrzymam, Percy! — zawołał generał, niezdolny dłużej pohamować swego wzrastającego wzruszenia. — Powiem pani całą prawdę: szukam zaginionej córki mojej, a było jej na imię Marjorie!
— Niechaj Bogu Wszechmocnemu dzięki będą za to, jeżeli to jest ona! — zawołała dobra kobieta, z oczami pełnemi łez.
— Jakiego rodzaju był ten szal, o którym pani wspominałaś? — spytał pan Clive.
— Biały w pośrodku, z wzorzystym zielonym szlakiem, mocno uszkodzony.
— Zdaje się, że nareszcie trafiliśmy na ślad prawdziwy! — z zadowoleniem rzekł pan Clive. — Znam sędziego Graya z jak najlepszej strony. Możemy wprost z Sejbruk udać się do niego. A teraz, kochana mistress Merill, daj nam co przekąsić, proszę; jestem bardzo głodny. Mój bat żyje nadzieją, ale mnie to nie wystarcza.
Pani Merill uśmiechnęła się i, skłoniwszy się panom, pośpieszyła do kuchni przyrządzać wieczerzę. Bijąc jaja na omlet i smażąc kartofle, nie przestawała rozmawiać z mężem o szczególnych kolejach, przez jakie przechodzić musiała dziewczynka, rzucona na pastwę losu.
Generał pod wpływem radosnego wzruszenia nie mógł usiedzieć na miejscu. Zaniechawszy pierwotnego zamiaru odwołania się do miejscowej policji, postanowił zaraz nazajutrz, korzystając z pozostającego mu urlopu, udać się do sędziego Graya. Cały wieczór spędził na rozmowie z panią Merill, rozpytując o najdrobniejsze szczegóły, dotyczące Marjorie: o kolor jej włosów i oczu, o sposób zachowania się...
Dobra kobieta nie szczędziła pochwał dla dziecka, czem zjednała sobie serce stęsknionego ojca. O Barneju niewiele umiała powiedzieć; wyniósł się z Wyn i nigdy się tu nie pokazywał, ale mówiono, iż mu się dobrze powodzi w mieście, dzięki protekcji sędziego Graya.
Nazajutrz, skoro świt, generał puścił się w drogę. Pan Percy Clive udał się w pilnym interesie prosto do Nowego Yorku, gdzie brat miał się z nim zjechać, udając się do obozu.
Podróż wydała się generałowi nieskończenie długą. Gdy nareszcie stanął na miejscu, nie dawszy sobie ani chwili wypoczynku, przebrał się naprędce w hotelu i pojechał do sędziego Graya.
Ale tu spotkał go srogi i wcale niespodziewany zawód. W domu nie zastał nikogo, prócz służącej, która mu oznajmiła, iż pan wyjechał gdzieś do obozu (zapomniała miejscowości) dla widzenia się z synem, a miss Rachela także udała się w podróż i niewiadomo kiedy oboje powrócą.
Po namyśle generał wyjął kartę wizytową z kieszeni i napisawszy na niej ołówkiem, iż przybył w bardzo ważnym interesie, który wyłuszczy listownie, prosząc o jak najprędszą odpowiedź, kazał to oddać sędziemu za powrotem.
Wróciwszy śpiesznie do hotelu, wyprawił telegram do brata, poczem zapalił cygaro, rzucił się zniechęcony na łóżko i zaczął marzyć o złotowłosej dzieweczce, która uśmiechała się do niego oczami jego pięknej Madzi. Gdy się podniósł, męskie oblicze jego wilgotne było od łez.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jeanie Gould i tłumacza: Zofia Hartingh.