Hans Alienus/Część I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hans Alienus |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Hans Alienus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hans przestał zupełnie bywać na wieczorach związkowych.
Minęło upojne święto lata, kielichy kwiatów opadły, burze szumiały nocami, siekły deszcze, ale Hans tak był zajęty w domu, że nie dostrzegał zgoła, jak dni mijają.
Pewnego ranka nakarmił, wraz z Giuseppem, bezpańskiego psa, a zwierzę sprowadziło tylu współtowarzyszy, że teraz każdego ranka odbywała się w podwórzu wielka psia uczta. W kilka godzin potem napływała tu gromada nieletnich uliczników, z którymi Hans zawarł również coś w rodzaju przyjaźni. Nie dawał im nigdy słodyczy ni pieniędzy, wymyślał natomiast gry i zabawy i opowiadał najniemożliwsze historje o odkrywcach skarbów i podróżnikach morskich. Chadzał codziennie niemal swą ulicą, tam i z powrotem, otoczony zgrają wisusów, pochylony nieco od ślęczenia nad książkami, i łyskał w zachodzącem słońcu okularami. Czasem stawali się natrętni, drwili zeń i śmiali mu się w nos. Wówczas dał któremuś kuksa, czy wyłoił skórę. Ale zachwycały go ich spryt, chytrość oraz pogodna swawola, tak, że zgoda następowała po pięciu, conajwyżej, minutach.
To były jego jedyne rozrywki.
Wieczorem przychodził doń Giuseppe i deklamował patrjotyczne wiersze. Zazwyczaj atoli sprowadzał służący rozmowę na gospodarcze sprawy. W kuchni zostało dwadzieścia pustych flaszek z czasów, kiedy Hans pijał jeszcze wino. Można je było sprzedać po dwadzieścia centesimi. Ponadto kuchnia posiadała trzy patelnie, stół, krzesło, materac, namiot przeciw moskitom i mnóstwo drobiazgów. Cóż się z tem stanie w razie wyjazdu Hansa?
— Weźmiesz sobie to wszystko, Giuseppe! — odpowiadał zawsze jednostajnie Hans.
Giuseppe nie dziękował nigdy i nie objawiał radości. Odpowiadał w ten sposób, że zaczynał mówić o małżeństwie. Posiadając tyle, twierdził, nie sposób szukać innej służby. Cóż zrobić z otrzymanemi w darze rzeczami? Najlepiej byłoby ożenić się poprostu, gdyby napotkać można odpowiednią, rozsądną kobietę. Gospodyni szynkarni wspominała mu kilka razy o przyjaciółce swej, w wieku lat trzydziestu siedmiu, która dużo w życiu sługiwała i może nie byłaby od tego, by wyjść zamąż. Czegóż potrzeba do założenia domu ponad łóżko, stół i kilku naczyń kuchennych? Potem mógłby wziąć kilka posług w różnych domach.
Giuseppe stał, oblany światłem wieczystej lampy, w szpiczastej, białej czapeczce, a na białej jego twarzy rysowały się tem czarniej krzaczaste wąsy. Ile razy zaczynał mówić o inwentarzu domowym, przestawał poruszać gwałtownie ramionami, a głos jego cichł i przygasał. Starał się zawsze znaleźć coś, coby mógł porządkować i układać, wygładzał fałdy moskitowego namiotu, albo dobywał scyzoryka i stawał na palcach, aby lepiej zajrzeć w szklany tulipan lampy i oczyścić knot.
Hans chodził tymczasem po obu izbach i rozbierał się. Czasem wpadł po ciemku na jakiś przedmiot i spacerował z takim rozmachem po dywanie przed łóżkiem, że prąd powietrza obalał moskitowy namiot. Chwilami siadał na jedynem krześle pracowni, ale zrywał się zaraz i ruszał w dalszą wędrówkę, aż do chwili, kiedy Giuseppe przestawał mówić. Wówczas chwytał go za guzik kamizelki i zaczynał żywo tłumaczyć mu różne rzeczy. Pewnego wieczoru wpadł w poważny nastrój.
— Ile razy cię słucham, drogi Giuseppe — powiedział — porównuję mimowoli twe skromne pragnienia ze swojemi i dochodzę do błędnego wniosku, że inni ludzie powinniby równie jak ty ograniczać swe pożądania. Tymczasem każde ludzkie pożądanie jest słuszne. To wszystko, czego człowiek chce, razem wzięte, stanowi jego samego, a innym niż jest sam, być on nie może. Zresztą moje i twoje pragnienia są w gruncie rzeczy takiesame. Wyobrażasz sobie dom swój w postaci izby z białemi firankami, przez które prześwieca słońce i lśniącemi patelniami w kuchni. Gdybyś sobie wyobraził, że te firanki są potargane, naczynie kuchenne zardzewiałe, zaś żona twa niema zębów i jest brudna, to prosiłbyś Boga, by cię uchronił od tej plagi przed związaniem się słowem i koniecznością życia w tak niemiłym domu. Wszakże mam słuszność?
Giuseppe nie rozumiał dobrze tego zawiłego wywodu i nie starał się też o to.
— Oczywiście! Oczywiście! — odpowiedział nie słuchając, pomanipulował coś przy lampie, powiedział: dobranoc i, powtarzając zcicha swe wiersze, odszedł spać.
Tak mijały bez zmiany całe tygodnie. Pewnego dnia wręczył Giuseppe panu swemu list, a otwarłszy go, wyczytał Hans wiadomość, że pani Elżbieta nagle, zachorowała i zmarła. Przed śmiercią śniła jej się Madonna. Podała jej poduszkę z czarną obwódką i rzekła: — Na tej poduszce zaśniesz słodko!
List pisała Elena. Był on skreślony niezdarnie, koślawo, a zdania miały szyk niewłaściwy. Patrząc na podpis, ujrzał ją Hans wyraźnie przed sobą i szczerym wobec siebie będąc, przyznałby, że popełnił omyłkę wielką, chcąc się przed nią usunąć, gdyż od ostatniego widzenia zaczęła zajmować myśli jego w sposób zupełnie inny, niż przedtem. Przeobraziła się teraz w utwór wyobraźni, którego nie mógł dostosować przez porównanie do rzeczywistości. Nie wyobrażał jej sobie nigdy tak, jak ją widywał u „warsztatu“, lub pod wiszącą lampą w chwili gdy krajała chleb szafranowy. Nie widział już teraz brudnego kołnierzyka, ni plam na palcach. Widział ją w stroju azjatyckim, na dywanie, ze starożytnym instrumentem na kolanach. Badając teraz oczyma wyobraźni jej twarz, odnajdywał rysy inne zgoła. Spostrzegał też, że właściwie nie była sobą, lecz inną, dawno zmarłą, której obraz przechował mu się w zapiskach pamięci.
— Nie istniejesz już! — myślał. — Ale po chwili spostrzegam, że to jednak ty jesteś! Instrument na twych kolanach przemienia się zwolna w tekturowe pudełko z bezwonnemi kwiatami sztucznemi, strój wschodni ciemnieje i przybiera wygląd zużytej sukni, widzę cię znowu, droga moja, jak siedzisz z pochyloną głową pod deszczem padających, jesiennych liści. Przystępuję i snuję cichym głosem płomienne legendy miłosne z czasów letniego rozkwitu rodzaju ludzkiego. Czy słyszysz tętent kopyt? Patrz, jak dzieci tańczą po łące! Popatrz też na te pary, oblane światłem księżyca, ręka w rękę zmierzające wąskiemi ulicami do domów swoich. Idźmyż za niemi i przemieńmy miłość naszą w baśń przy flecie i w świetle sierpniowego księżyca. A gdy zwiędnie i umrze, to niech będzie wspomnieniem, błogosławionem przez nas oboje. Tak mówię, ty zaś kładziesz głowę na mem ramieniu i podajesz mi swe bezwonne kwiaty, jedyne jakie posiadasz. Zaczynamy oboje łkać, a wkoło nas łkają też wszyscy pod deszczem opadających, jesiennych liści. — Widzisz, — powiadają jedni drugim — tu jest jeszcze jedna gałązka okryta liściem! Rośnie na drzewie miłości. Siądźmy pod nią i radujmy się, jak się radowali prapraojcowie nasi! — Gdy jednak ktoś dotknie gałązki, liście spadają, albowiem zeschły. Tysiące liści pada na nas i na innych. Widzę brunatne, zeschłe, jesienne listowie na ramionach, głowach i twarzach wszystkich ludzi.
Ucałował błędnie napisany list. Czytał go dopóki nie umiał na pamięć i przypiął w końcu szpilką do siatki ponad swem łóżkiem.
— Cóż za dziwny kaprys losu... a kaprys losu snuje wszelkie nici miłosne... ciebie właśnie posadził na tronie mej wyobraźni! Przykro mi niemal, gdy wspomnę twój mdły, melancholijny sposób mówienia. Jakże inaczej przemawiała córka piekarza, u której codziennie kupowałem chleb pszenny! Zdarzały się tam burze, awantury, padł niejeden policzek, a o jednastej nieraz musiałem przeskakiwać mur, by uniknąć z wielką biedą pchnięcia nożem w plecy. To była miłość, wedle mojej teorji, ale zostałem już, chociaż to nieprawdopodobne... teoretykiem. Przytem jeszcze mniej od ciebie znała gramatyki. Ale cóż tu znaczy gramatyka? Zwycięża poprostu najpiękniejsza. Widzę w duchu twój wykwintny, szlachetny profil, smukłą postać, a melodja brzmiąca nam w uchu, to przecież wytwór naszej jeno fantazji. Dopóki brzmiała w mol, nie chciałem jej słuchać, teraz atoli rośnie i jaśnieje coraz to bardziej, a wszelkie zarzuty zasypiają, gdy widzę twą rękę trzymającą smyczek.
Przed zaśnięciem przeczytał list raz jeszcze, by zbadać, czy niema tam coś między wierszami, czy któreś słowo nie posiada gorętszego zabarwienia. Ale zdania kulały z głuchym łoskotem, stąpając sztywno jak przedtem. Miast go zostawić na siatce, włożył list pod poduszkę.
Nazajutrz stawił się w bibljotece o zwykłej porze. Był to ostatni dzień służby, gdyż dymisja jego została tymczasem przyjęta.
Chodząc po salach, wdychał z pewnem upojeniem mistyczną woń, płynącą od zamkniętych szaf. Okulary jego połyskały, a długi surdut czarny spływał mu we fałdach z ramion. Cały, obecny strój jego nie odpowiadał postaci i wyglądał na wypożyczony.
Posłał spojrzenie po ścianach i w tej chwili osmuciło go, że jest tu poraz ostatni.
W szafach pod ścianami spoczywały dzieła, jak pomarli chrześcijanie poza kamiennemi płytami katakomb. Leżały tam rękopisy arabskie o literach wężykowatych, pełnych guzów i węzłów, jak odwrotna strona haftu. Tutaj wiodły ze sobą ciche spory przeróżne brewjarze, bule i obszerne kodeksy. Czcigodna skóra cielęca i praktyczny, amerykański papier szmaciany wygłaszały swe zapatrywania sprzeczne, zaś niejeden palimpsest dumał smutnie nad poczynionemi doświadczeniami, jak znikome są zapiski starożytne, zastąpione dawno przez inne.
Zatrzymał się przed jedną otwartą szafą ścienną, u której stał kosz, wniesiony właśnie przez służącego, zawierający mnóstwo powiązanych paczek papieru. Nagle posłyszał niepewne kroki w pobliżu i, gdy spojrzał, zobaczył Betty z kartą wstępu w ręce. Drugą podniosła trochę, wysuwając wskazujący i środkowy palec, ruchem ostrożnym, by nie dostrzegli tego inni urzędnicy.
Hans nie zapomniał, co znaczy umówiony znak spiskowy, ale udał, że go nie rozumie i na powitanie wziął ją za przegub ręki.
— Zwiedzasz bibljotekę? — spytał.
— Zwiedzam ciebie! — odparła. — Trudno cię teraz spotkać. Zawsze byłeś śmieszny, ale nigdy tak komiczny jak teraz, w tym długim surducie i okularach.
Dotknęły go te słowa. Poczerwieniał silnie, zerwał okulary gwałtownym ruchem i nie zamykając nawet, wetknął w kieszeń.
— Mimo to, wdzięczny jesteś, widzę, temu kto je wynalazł? — dodała Betty.
— Zasztyletowałbym go, spotkawszy na ulicy. Bieda, gdy się nie dowidzi, ale gorsza dużo rzecz być śmiesznym!
— Trudno sobie wyobrazić Sardanapala w okularach... nieprawdaż?
— Nie mogę sobie nawet ducha Sardanapala w okularach wyobrazić!
— Wyglądasz niezdrowo i blado! Cóż to za paczki w tym koszu?
Mrugała oczyma pod światło. Widać było, że znużona jest nauką, ale mała, twarda jak drzewo figurka, promieniowała weselem i swobodą.
Rozwiązał stos niewielkich obrazków i jął objaśniać.
— Jest to, jak widzisz, ilustrowana historja instrumentów. Tu masz fletnie, posiadające złą opinję u surowej, bigoteryjnej apolińskiej liry, drwiące, wyuzdane i poświęcone Bachusowi. Tutaj widzimy jednego z potomków tejże liry, mianowicie barbiton, na którym grywali Anakreon i Safona. Tutaj gitara i kilka innych, zamiłowanych w przepychu Azjatek, uwodzących młodzież, przeciw którym występował Plato. Przypatrzmyż się, jak te wszystkie instrumenty, walcząc ze sobą o piękno, rozwijały się i zmieniały swe organa. Jeden instrument spotyka drugi na pewnym dworze, zawierają związek małżeński i wydają własne pokolenie, dziedziczące cechy ojca i matki. Niektóre rodziny otrzymują szlachectwo i wałęsają się wokoło książąt, inne zaś chłopieją, albo stają się włóczęgami. Wesoła piszczałka Pana poślubiła miech, nabrała pobożności i muzykuje dziś po kościołach. Komiczne jest też trójnożne zwierzę mahoniowe, fortepjan, udomowiona krowa mleczna naszych salonów, która połknęła harfę, a z liry uczyniła sobie wymiona i już nie wychyla się na świeże powietrze.
— Przyjacielu! — odpowiedz mi szczerze na jedno! — powiedziała. — Wszak prawda... to duch okularnika natchnął cię tym budującym wykładem?
— Studja tego rodzaju obchodzą przynajmniej człowieka, nadają jego umysłowi gibkość, a w tych wszystkich fletniach, sistrach i trianglach słyszę radosne pienia dawnej, młodocianej ludzkości. Natomiast jednostronne nauki przyrodnicze czynią umysł niepodatnym i tępym. Nic mi nie jest obojętniejsze i nic nie daje mniej, jak nauka o kamieniach i gazach.
— Tak, czy owak, mniejsza z tem. Zawrzyjmy zgodę! Nie przyszłam tu, by oglądać bibljotekę, ale w zamiarze rozmówienia się z tobą w cztery oczy. Czy chcesz, bym ci dała klucz do budynku, który zwie się: Hans Alienus?
— Daj mi klucz, któryby się nadawał do zamku.
Położyła mu rękę na ramieniu i rzekła:
— Odziedziczyłeś po ojcu melancholję i czułeś to już od lat dziecięcych. Dlatego starasz się ją wszelkiemi siłami zamknąć, mnóstwem krat, w wieży o pokojach tak wesoło i pstro malowanych, by z nich nie mogła wychylić głowy. Oto źródło wszystkich tych ślubowań i postanowień! Ale wiesz dobrze, że smutek siedzi u progu więzienia, obejmuje główną jego kolumnę ramieniem, gotowy każdej chwili zwalić w gruz gmach wesela. Ile razy kolumna drgnie, biegasz od stulecia do stulecia, wołając o ratunek. Oto wyjaśniłam ci całe twe życie, Hansie Alienusie!
Milczał z surowym wyrazem twarzy.
— Czy widziałeś znak, jaki ci dałam przed chwilą? — spytała.
Skinął głową.
— Miałam prawo dać ci to napomnienie, wobec zupełnego rozpadu naszego przymierza. Wszak pamiętasz obietnicę swą, na wypadek, gdyby przymierze nasze nie miało dotrwać roku, w sposób, jak ongiś, w czasie zarazy florentyńskiej. Za kilka miesięcy upłynie rok. Sądzę, że przyrzekałeś na serjo, Hansie Alienusie?
— Przyrzekłem dać połowę spadku po matce na obchód karnawałowy. Za trzy miesiące nadejdzie karnawał. Czy znasz jakiegoś zdolnego kostjumera?
— W tymsamym co ja domu mieszka krawiec na poddaszu. Nie wiem o nim nic prócz tego, że chodzi bez surduta i jeździ tramwajem drugą klasą, mimo że jak sam twierdzi, zarabia dwadzieścia tysięcy rocznie.
— Oto cecha, znamionująca współczesnego dżentelmena. Dobrze, zaraz ułożymy program.
— Chodź lepiej ze mną do domu! Czemuż to wspólny nasz przyjaciel, Hans Alienus, stał się niewidzialnym? Wdzięczną byłabym wielce za wskazówkę w tej zawiłej sprawie. Co trzeci dzień siaduję dotąd w złoconym fotelu i czytam głośno. Nie my, ale ty złamałeś przyrzeczenie. Wczoraj czytałam właśnie broszurę, traktującą o anemii postępowej. Napisał ją pewien uczony niemiecki.
— Jesteś genjuszem językowym, jak widzę!
— Daj spokój żartom. Raczej odpowiedz swej przyjaciółce, którą uważasz za wroga... czy ci wstyd przychodzić, od kiedy zacząłeś się ubierać jak człowiek normalny?
— Nie mam czasu na wizyty.
— Władasz sobą, a nie władasz własnym czasem?
— Zostaw w spokoju ludzi, żyjących w czasach upadku i śmiertelnego strachu. Niech siedzą ukryci, próbując znaleźć sobie szczęście własne. Zyję samotnie, nie stykając się z nikim...
— A mimo to masz więcej, niż przedtem zmarszczek na czole.
— Uchylam drzwi, by wpuścić trochę powietrza, albo zagadnąć przechodnia, a zaraz wpada do wnętrza chwila obecna i rzuca mi cień na twarz.
— Powinnaby ci twarz ozłocić słońcem!.. Wszakże jesteś wybrańcem szczęścia! Nie gniewaj się, ale zostałam wtajemniczoną!
— W co? W anemię postępową?
— Wiesz, jak się obraził Jason, gdyś go chciał ze mną połączyć. Był to głupi żart... zresztą Bóg raczy wiedzieć... jakże mam mówić. Mężczyźni są tak zwierzęcy, że przez sam kontrast doskonale się godzę z Jasonem.
— Mówiłem też i mówię, że byłby to doskonały małżonek dla osoby, tak jak ty swobodnej i postępowej.
Zaśmiała się półgłosem i spuściła oczy na końce trzewików.
— Od tego czasu stał się twym wrogiem i z wielką usilnością pilnuje nas wszystkie, poprostu. Opowiadał mi, że Giggja i ty... że... słowem wie wszystko i wszystko opowiada.
— Ach tak... teraz rozumiem.
— Mówiłam potem z Giggją sama. Jest szczęśliwa i zadowolona, ale ma, jak wiesz, temperament gorący i gwałtowny, toteż nie pojmuje, czemuś się skrył.
Hans układał papiery w szafie, ściśle wedle porządku, jaki był zaznaczony na papierze, który trzymał w ręku. Włożywszy ostatnią paczkę, zamknął szafę. Nie odpowiadał długo, przeto Betty rzekła, przeszywając go oczyma:
— Wolisz zapewne także, bym nie wspominała o Elenie?
Poczerwieniał znowu, spojrzał jej tępo w oczy, zaś głos Betty stał się jeszcze przenikliwszy i ostrzejszy.
— Nie miło wspominać własne słabostki, gdy się chce być sobą i przetwarzać na prototyp cnoty. Jak widzisz, patrzę jasno na całą, przykrą sprawę. Ileż kochanek naraz musi posiadać taki Hans Alienus?
Jął obliczać na palcach:
— Dwie... trzy... cztery...
— Nie pytam, ile miał, ale ile ma jednocześnie?
— Tak, tak... czekajże, zaraz obliczę. Dwie...
trzy... cztery...
— Żartuj do woli. Widzę dobrze, że ta wesołość nie płynie z serca.
Przeszła się po pokoju i wróciła.
— Przeczuwałam, że jest źle, ale nie sądziłam, że aż tak źle i teraz żałuję niemal poruszania tego tematu. Lepiej, doprawdy, wrócić do programu obchodu. Teraz rozumiem lepiej twą skłonność do samotności. Przyślij mi szkice i opis, a ułożę cały korowód kostjumowy. Potrzebuję jakiegoś zajęcia i czuję brak ruchu. Ale słuchajże, cóż ma przedstawiać nasz pochód?
— Wkroczenie do Rzymu ducha epoki.
— Czy mają to być zwyczajne figury karnawałowe, poliszynele, arlekiny i tym podobne...?
— Niemiecki uczony, to oczywiście poliszynel. Nie potrzeba mu innego kostjumu nad codzienne ubranie. Czy znasz jego kolegów?
— Może wystarczy jeden poliszynel?
— Naturalnie. Zaraz wrócę do domu i zabiorę się do programu oraz rysunków. Gdybyś chciała ze mną pomówić kiedy, to nie szukaj mnie tu. Chociaż zdrowo mi było wśród tych ścian, wniosłem, jak wiesz, o dymisję.
Szli przez salę, rozmawiając, a Hans odprowadził ją do drzwi.
— Teraz dopiero władasz sobą naprawdę! Bądźże tedy zdrów i szczęśliwy, Hansie Alienusie! Jak słyszysz, nauczyłam się wreszcie twego nazwiska. Powiedz jeszcze... nim się rozstaniemy... czy nie masz zamiaru odwiedzić nas?
— Przyjdę w dniu obchodu kostjumowego.
Bez słowa pożegnała go i odeszła.
Wróciwszy wieczorem do swej pustelni, zastał, o dziwo, podwórze zapchane czarno ubranymi panami i robotnikami. W czasie ostatnich tygodni wykopano kilka przedmiotów przy okazji kładzenia rur kanalizacyjnych, toteż nie ździwiła go obecność robotników, ale zobaczywszy wśród tłumu ciekawych wykwintnych jegomościów, domyślił się, że zaszło coś niezwykłego.
Zbliżywszy się, odgadł przyczynę. Natrafiono na starożytny grób i właśnie w tej chwili dobyto i wniesiono do domu napół rozpadłą, jaskrawo pomalowaną trumnę drewnianą, z której wyzierał złoty naczółek. Wszyscy odkryli głowy.
Obecny pośród czarno odzianych panów pater Paviani poznał Hansa i podszedł ku niemu, machając żywo laską i wolną, lewą ręką.
— W sam czas przybywasz pan! — zawołał. — Przypuszczaliśmy, że nie sprzeciwisz się, by wstawiono wykopalisko tymczasem do pustej izby, po drugiej stronie przedpokoju pańskiego. Epoka, którą pan wielbisz, wstaje z grobu i chroni się pod dach pański.
Uścisnęli sobie gorąco dłonie, a ksiądz dodał wzruszony:
— W godzinach, jak obecna, czuję niemal tchnienie starożytnego ducha.
— Zdaje mi się — odparł Hans, — że w czasach naszych czujemy ducha antyku conajwyżej po wesołej uczcie biesiadnej.
Ale zwinny, jak młokos, ksiądz przepadł już w ciżbie. Hans nie wszedł do domu, w którego drzwiach tyle było obcych twarzy, ale ruszył dalej, bez celu, ulicą. Poza murami miasta pasły się trzody wołów, pod strzaskanemi arkadami akweduktu. Dzień konał, jakby pod zimnym wiewem z krainy cieniów.
Hans szedł coraz to dalej. Chłopcem jeszcze będąc, wyzwał los. Szukał tego, co trudniej osięgnąć, niż tron cesarski, szukał szczęścia. Już był bliski celu, sięgał go, niemal dłonią i nagle los wsadził mu na nos okulary i napełnił żyły kipiączką krwi stulecia upadku. Przeniknął chytry zamach, ale obok smutku uczuł mocarną żądzę podjęcia walki z siłą, która go chciała powalić.
Chodził ulicami do późnej nocy, buntując się przeciw sobie i wszystkiemu. Przeszedł Piazza del Popolo, gdzie duchy marmurowe, nadnaturalnie wysokie z podniesionemi rękami i skamieniałemi płaszczami spoglądały nań, z krągłych rostrów swoich. Niebawem stanął na Forum, z rzędami osłonionych mgłą kolumn, podobnem do sali balowej, gdzie znikli kędyś goście pozostawiając swe sandały. Bezcelowa wędrówka Hansa przeciągała się z godziny na godzinę. Policzki zaróżowiła mu krew, szedł coraz to raźniej, a chór Eumenid śpiewał, głosem niezliczonych fontann, prastare hymny.
Gdy wrócił, Giuseppe spał już, a podwórze było ciche jak zawsze. Wszedł ostrożnie do kuchni, minął śpiącego Giuseppa i wziął z półki ściennej starą, zużytą latarnię, oraz leżący obok niej ciężki klucz. Potem wrócił do przedsionka i otwarł drzwi izby, do której wniesiono odkopaną trumnę.
Była to niska, sklepiona komora, a latarnia, postawiona w okratowanym wnęku, rzucała żółte światło.
W wąskiej trumnie, której zblakłe malowidła wyobrażały pochód dionizyjski, leżał szkielet, napoły zakryty ziemią, osypany złotemi liśćmi dębu i oliwki, a na czole jego połyskała opaska ze złota, o sinawo czerwonym nalocie. Na piersiach miał fletnię, a na palcu prawej ręki pierścień z uskrzydlonym lwem w skoku.
Zadumał się.
— Mam oto przed sobą nieznanego człowieka, który, jak półbóg, leży w opasce na czole, a na trumnie jego widnieje pochód dionizyjski Epoka jego wnikała głęboko w pożądania życia. Jakże płytkie i błahe jest życie, które potem nastało! Radbym stać w dolinie górskiej i mówić do towarzyszy, w chwili gdy posłyszą w dali grzmoty. — To armaty Hansa Alienusa! — Lepiej być szkieletem takiego Cola Rienzi, niż bezimiennym, żywym Hansem Alienusem. Chciałbym, by mnie ciągnęły ogiery przez Via sacra, domy tętniły odgłosem tub, a jak sięgnąć spojrzeniem, by powiewały chusty i gałęzie wawrzynu. Wszystkiego tego chciałbym, ale gdy się jeno głośno odezwę, buchnie mi epoka moja śmiechem w twarz, nie wiedząc, że wyśmiewa jednocześnie samą siebie. Czemuż słowa te brzmią w ustach moich dziwnie, skoro ongiś, wygłoszone przez tego oto, leżącego w trumnie człowieka, miały zgoła inne znaczenie? Pewnie dlatego, że stoją w sprzeczności z duchem epoki, podobnie jak wino warzy się w tłustym mleku. Pewnie dlatego, że wiek dziewiętnasty ośmieszył człowieka.
Złote liście lśniły w świetle latarni. Usiadł na skraju pustej skrzyni, na której postawiono trumnę i oparł rękę o zmurszałe deski. Widział odbicie swej twarzy w złotym pierścieniu, zniekształcone i poszerzone znacznie.
— Duch epoki, to Amerykanin, który kładzie nogi na stół i używa kraciastych, bawełnianych chustek do nosa. Jest to straszna parodja ducha. Wchodzi na każde wzgórze przy drodze i udziela przechodniom objaśnień, które w końcu przestają już być objaśnieniami. Wielki Hafis, kochający życie, umiał to czynić lepiej niż ty, o dziewiętnaste stulecie! Obserwacja i badanie przyczyn są to rzeczy oczywiście konieczne, ale jeśli człowieka obserwuje gościniec, czy łąka, po której stąpa, to nie jest to jeszcze celem jego drogi! W czasach rozkwitu kierowała ludźmi zawsze jeno wyobraźnia i naturalne upodobanie w życiu. Celem jabłka jest to, by być najpiękniejszem z jabłek, nie zaś, by być pouczeniem, czem jabłka były i są. Szczytowy punkt człowieczeństwa to nie cuchnąca sala, gdzie uczony obywatel wykłada o gąsienicy, ale ogród, gdzie Mesalina tańczy na skórze pantery, rozradowana najświeższym oblubieńcem.
Blask stojącej we wnęku świecy migotał, to rozświetlając, to słoniąc więzienną jakby komorę.
— Przyszli poeci i wieszcze sięgną do wieku szesnastego i ośmnastego i wskrzeszą je raczej, niż nasze stulecie. Nasz racjonalizm, to zapomniane kalosze wieku ośmnastego. Ogarnia nas już strach, czy poza hipnotyzmem i różnemi zjawiskami fizycznemi nie tkwi coś, czegoby mogli przeciw nam użyć przyszli objaśniacze, ale choćby tak nie było... bo to nie wiele znaczy wobec życia... to jednak uświadamiamy sobie naszą brzydotę, a to rzecz wielce znamienna. Gdybym obok tego zmarłego położył drugiego w długim, czarnym surducie i półkoszulku niedzielnym, potem zaś zawołał kogoś z zewnątrz, na przykład uczniaka z Saturna... o ile i tam nie dotarł racjonalizm... to chłopiec ten powiedziałby szkieletowi z fletnią: — Ty byłeś rozkwitem! — zaś drugiemu: — Ty byłeś śmiesznością, a przeto nie sięgnąłeś nawet tragizmu!
Wstał i stanął u węższej strony trumny.
— Chodząc ulicami w pogodny dzień, słysząc beztroskie kroki młodych i patrząc na ich twarze, mówię sobie: — Wszyscy urodzili się w stuleciu upadku, które potomność przekreśli, a które stanowić będzie w podręczniku szkolnym nudną stronę, zapełnioną opisem sporu dwu czarno ubranych kwakrów, niezdolnych wziąć się za łby. Dawniej krew płynęła z barykad ulicznych, dziś kupujemy za grosz protokół walk na frazesy. Myśląc tak, spostrzegam pajęczynę na twarzach tej młodzieży, a kroki zaczynają tętnić głucho i grobowo. Cięży na nas wszystkich hańba. Jesteśmy szczury, co ogryzają spróchniałe podwaliny domu, a w braku tej strawy, siebie wzajem. Siła w zębach gryzonia. Oskarżam tu zresztą ja, który sam jestem jednym ze szczurów, jednym ze wstrętnych ludzi upadku. Cofam, com powiedział... nie, nie cofam! Gromadzę każdy potępiający mnie samego okrzyk i każde wzruszenie ramion.
Wziął latarnię i przyświecając sobie, wrócił do pracowni.
Postawił latarnię na stole i nie zaświecając nawet lampy, jął rzucać na papier figury i stroje. Potem napisał kilka listów. Pracował coraz to zamaszyściej, a świt zastał go jeszcze przy tej robocie.
— Zresztą, dam spokój! — powiedział sobie. — Odrzucę precz wszystkie ślubowania. Załamując ręce, ogarnięty strachem, który mi pali mózg, powiem sobie: Chcę się wżyć w moje stulecie. Czyż nie miałoby dla mnie miejsca pośród strażników swoich? Wszakże ma swych wiernych, czyż mogę zasiąść pośród nich, jak w kole przyjaciół? Chodzę, niby po cudzym domu, gdzie nie wyciąga się do mnie żadna ręka, a nikt słów mych nie rozumie. Siedzę u stołu, pośród rozmawiających, a sam mówić niezdolny. Samotność wokół mnie wzrasta, a ja wałęsam się wśród ciemnych kątów mej stancji. Patrząc na tłum ludzi, mam wrażenie, że jestem zmartwychwstałym, którego krewni dawno zeszli ze świata, a groby ich zostały zrównane z ziemią. Każda gazeta i każda nowa książka powiada mi: Idź w pustynię i żyj złudzeniem, jeśli żyć chcesz. Na tej ławie niema dla ciebie miejsca! — Odchodzę tedy, a gdy chcę przystanąć, niewidzialna ręka popycha mnie naprzód. Stawiam opór, dopatruję się stron jasnych w tem, co mnie otacza, chcę się nauczyć czegoś, ale wola moja nie idzie mi z pomocą. Niewidzialna ręka popycha mnie dalej, a nie widzę kresu drogi. Taż sama ręka podaje mi myśli i uczucia, których nie szukałem, ale które nie gasną już potem we mnie. Jest to krew mego ojca i matki, są to cechy ludzi zmarłych przed wielu pokoleniami, jest to nieodporny fatalizm. Ta, stercząca z ziemi ręka widma zasypuje mnie pragnieniami tych, co spróchnieli już i wiedzie, gdzie chce.
Wczesnym już rankiem usłyszał kroki i głosy w przedsionku. Wchodzono i wychodzono, a drzwi komory z trumną skrzypiały.
Wybrał kilka z pośród leżących przed nim rysunków i wyszedł. Przy trumnie stał pater Paviani, kilku młodych księży, oraz znaczna liczba czarno ubranych mężczyzn. Taki panował ścisk, że musiał zatrzymać się w progu. W tej chwili przemawiał właśnie z wielkim zapałem siwowłosy człowiek, w złotych okularach, z sinemi żyłkami na szyi, o bezbrodej, chłopięcej niemal twarzy. Za każdem zdaniem uderzał pięścią w skrzynię, na której stała trumna.
— Mam winnicę pod Frascati. Tam chciałem zostać pochowanym, ale nie wolno. Chciałem, by zwłoki moje spalono na stosie, ale nie wolno. Chociaż niewidzialne są moje łańcuchy, jestem niewolnikiem, aż do najdrobniejszych szczegółów, a jedyna rzecz czasów moich, jaką rozumiem, to żądza buntu.
Hans podał ojcu Paviani papiery ponad głowami zebranych i, korzystając z momentu ciszy, przerwał mówcy.
— Ten pan — zawołał — powinien nosić długi, czarny surdut, a zostać pogrzebiony w gadatliwych, pozbawionych humoru i ostrza, napisach grobowych naszego wieku! Wiedza jedynie posiadła wolność. Obmyślmyż karę dla samych siebie w formie pochodu pamiątkowego ku czci owych stuleci, które dawały człowiekowi prawo bytu. Trumnę tę poniesiemy przez ulice i Rzym cały zmusimy do oklasków.