Hans Alienus/Część I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hans Alienus |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Hans Alienus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Najbliższe tygodnie upłynęły na gorączkowej pracy, która wrzała przy stołach kostjumera na poddaszu.
Betty, pochylona nad rysunkiem, nakłuwała starannie igłą linje ołówkiem kreślone i wydawała na wszystkie strony rozkazy. Nieustanna działalność była potrzebą jej małej, oschłej duszy i doznała teraz ulgi po bezczynności, w której przetrwała czas ostatni. Poweselała, ożyła i wolą swą podniecała innych.
Promienie słońca padały przez pochyłe okna poddasza na rozpalony do żaru, blaszany kominek, jasno błękitne, klejową farbą pociągnięte ściany z desek i przeróżne materje wykończonych napoły strojów, które jaskrawiejąc wszystkiemi barwami, leżały po stołach i stołkach. Sam Almerini i obie dziewczęta w czerni uwijali się w tem niskiem mieszkaniu, pośród orszaku najemnych szwaczek.
Ojciec Paviani przychodził teraz często, dowiadywał się i okazywał jaknajżywsze zainteresowanie. Raz nawet przyprowadził pewną liczbę młodszych księży. Toteż nie zdziwiło nikogo, gdy pewnego, dżdżystego dnia przybył wcześniej niż zwykle i to sam jeden.
Skinął uprzejmie głową, położył na stole płaski kapelusz i siadł na wolnem krześle, opierając brodę o gałkę laski. Przez chwilę mówił o tem, że ciepło i pokazały się pierwsze fiołki. Potem atoli przybrał tajemniczą minę i zniżył głos, tak by nie słyszały najemne szwaczki.
— Po całem mieście chodzą wieści o waszym obchodzie karnawałowym i domyślają się różni ludzie, że poza temi kostjumami tkwi myśl ukryta. Radbym bardzo dowiedzieć się, czy myśl tę należycie zrozumiałem.
Almerini rozwinął paczkę małych chorągiewek trójzębnych z białego płótna. Pośrodku. każdej wymalowany był wielki, ciemno czerwony kwiat. Wskazując nań, powiedział:
— Oto myśl, ojcze dobrodzieju. Kwiat ten nie rośnie w zbożu, przez nikogo nie jest uznany za pożyteczny, ale gasi wszystkie swą pięknością.
Ksiądz skinął zadumany, a Almerini mówił dalej, gładząc chorągiewki dłonią:
— Kiedy dałem Hansowi Alienusowi pomysł tego obchodu, uradziliśmy, że bezpośrednio za korowodem karnawałowym ma się posuwać wielki, okryty gałęźmi wóz z setkami takich chorągiewek. Ktokolwiek z pośród widzów sprzyja tej myśli, będzie miał prawo chwycić jedną taką chorągiewkę i przyłączyć się do naszego orszaku. Kto zaś nie sprzyja tej myśli, może, jeśli chce, powiewać chustką w stronę lalki tekturowej, wyobrażającej ducha epoki. Jest to mój pomysł...
— Ależ nie! — wtrąciła Betty kańciasto. — Wszakże Hans Alienus wszystko obmyślił i dał rysunki.
— Może być! Wszystko razem jednak nie odpowiada twemu gustowi, Betty!
— Dotrzymuję tego, com przyrzekła i pomagam w przygotowaniach. Ale podczas samego obchodu zostanę w domu. Nie chcę stać na ulicy i gapić się na tego rodzaju błazeństwo!
Ksiądz drgnął, a oczy mu zabłysły.
— Sądzę — rzekł żywo, ale jeszcze ciszej, niż poprzód — że Kościół, który tyle uczynił ku czci Boga i Madonny, oraz tak bardzo rozwinął ludzką cześć dla piękna, mógłby się posłużyć tym obchodem, a pogląd ten, mówiąc w zaufaniu, podziela i aprobuje pewna osobistość tak wysoko stojąca, że nie śmiem dać bliższych wyjaśnień. Pewna ilość przebranych, młodych księży i kleryków mogłaby otoczyć wóz i rozebrać chorągiewki. Wszystko razem mogłoby się stać czemś w rodzaju politycznej demonstracji na rzecz Stolicy świętej, która doznała tylu krzywd w ostatnich czasach.
— Hans Alienus nie miał, sądzę, tego celu! — odparł Almerini w zadumie. — Sprawy polityczne obchodzą nas bardzo mało.
— Nie przeszkadza nam to wcale do przeprowadzenia własnych planów. Ma zamiar skłonić cały nasz, słoneczny Rzym do urągliwego wyszydzenia ducha epoki i złożenia hołdu fladze piwonii. Możemy mu w tem po części dopomóc. Któż nie czytał trochę o antyku? Uczynił to nawet niemiecki uczony.
— Ojcze, czytałeś pan o antyku, ale Hans Alienus jest sam antykiem, a to wielka różnica.
— Ważkie to słowa! — rzekł ksiądz wesoło. — Ale wasz obchód nabierze podwójnej wspaniałości i siły, jeśli także przyjaciele Kościoła...
— Pod tym względem masz, ojcze, rację zupełną, my też czynimy wszystko co można, by rzecz wypadła wspaniale. Weźmie udział ośmset osób w kostjumach, a mojem właśnie zadaniem jest wynajmowanie ludzi, zwłaszcza statystów teatralnych. Hans Alienus przysyła codziennie swego Giuseppa z wekslem. Stracił do cna zmysły i pisze, że pieniądze to tylko przekaz na zaoszczędzony kapitał piękna ludzkości. Cały swój byt złożył w ofierze, by zatriumfować i dać naszemu miastu widowisko niesłychane. Poświęcił połowę spuścizny po matce, a pisze też, że jeśli nie starczy, odda drugą połowę.
— Pisze? Czemuż sam nie przychodzi?
— Wszyscy się temu dziwujemy. Pisze, że ma zamiar przyjść dopiero na sam obchód.
Betty odłożyła rysunki i przeszła, nucąc coś, w drugi koniec pokoju.
— Pójdę sam i pomówię z nim! — powiedział pater Paviani, wstał i zaczął krążyć pomiędzy pracującemi szwaczkami, biorąc je po ojcowsku pod brodę i żartując swobodnie i wesoło. Doszedłszy do kominka, jął dmuchać, kaszleć i szczypać się po policzkach, na znak, że czerwienieje i dusi się od gorąca, którego znieść nie może. Potem otarł niebieską, kraciastą chustką tonzurę i spytał Giggję, czy pamięta to, z czego mu się zwierzyła u Św. Agnieszki. Rozśmieszyło ją wielce to pytanie, poczerwieniała, wyrzuciła, śmiejąc się, ramiona w górę i zaczęła prosić, by powiedział, co ma na myśli.
— Tajemnica spowiedzi, to rzecz święta, moje dziecko! — odparł poważnie i zatarł z zadowoleniem ręce.
Skinął wszystkim uprzejmie głową, wsadził laskę pod pachę, włożył kapelusz, otwarł drzwi i przekroczył elastycznie próg. Prąd powietrza wydął poły jego surduta, skinął raz jeszcze i znikł w klatce schodowej, gdzie jego trzewiki skrzypiały przez chwilę, a potem wszystko ucichło.
Wieczorem tegoż samego dnia chodził Hans po pokoju, grzebiąc w licznych rysunkach i szkicach programu. Kilka z nich wysłał właśnie Betty, która mu zaczęła wprost imponować swą wytrwałością. Dął mocny wiatr, a szum deszczu dawał wrażenie, jakby cały dom płynął po pełnem morzu. Na stole płonęło światło, a kilka sękatych polan jarzyło się na kominku.
— Dziwne — mówił do siebie, — że wszystkie wyrazy, zawierające przydomek „piękna“, zostały do tego stopnia wyklęte, iż mnie samemu, gdy je wymawiam, wydają się sztucznemi i niesmacznemi. Tak głęboko tkwi w nas wszystkich ascetyzm ducha epoki.
W tej chwili ktoś zapukał, a Hans drgnął. Bezwiednie doznał przykrego i niesamowitego wrażenia. Pomyślał, że może Giuseppe zapomniał czegoś i wraca.
Wziął światło, wyszedł do przedsionka i otwarł drzwi.
W ciemności stała jakaś wysoka, czarna, ociekająca wodą postać. Był to ojciec Paviani, który zamienił tymczasem laskę na parasol.
Wszedł i usiadł na jedynym stołku, przysunąwszy go bliżej do kominka. Hans przyrzucił polano, a płomień, który zaraz buchnął, nadał cechę, jakby legendarną, księdzu, którego szczupłe, długie nogi rzucały wielkie cienie po podłodze.
Ojciec Paviani wziął tabakierkę i jął bez wstępu rozwijać swój plan.
— Słowo „piękno“ — dodał — niewłaściwe jest w ustach moich, coprawda. Chrystjanizm nienawidził piękna i epoka nasza odziedziczyła po nim ten przesąd. Jak pan widzisz, może też i katolicki ksiądz mówić bezstronnie.
— Tosamo, co ojciec porusza, myślałem przed jego przybyciem. Rozmowa nasza nabiera sztuczności już przez to samo, że używamy pojęcia piękna. Słowo, to jednak rzecz ważna.
— Mam na to radę. Ile razy przyjdzie nam słowo to wymówić, zmilczmy i kiwnijmy głowami. A poza tem... czy godzi się pan na moje propozycje?
Hans wahał się z odpowiedzią.
— Przy naszej pomocy — podjął ksiądz — uzyskasz pan bezwzględne uznanie dla tego (skinęli głowami), co miasto nasze ogląda od lat tysiąca. Celem okazania przychylności dla dawnego, dobrego zwyczaju obchodów karnawałowych, Ojciec Święty zaprosi wszystkich członków pańskiej świty na świetny obiad w muzeach watykańskich. W ogrodach dostanie jeść równa liczba biedaków.
Hans zaczął na nowo chodzić szybko po pokoju, a ojciec Paviani także nie mógł wytrzymać na stołku. Kroczył wielkiemi krokami, następując mu na pięty i potrząsając tabakierką. Mówił szybko, z uniesieniem, to znów milkł i cedził słowa cicho, ze szczególnym naciskiem.
— Miejże rozum, drogi synu! — perswadował. — Bądźże bezstronny i pobłażliwy, Nie czuję się w zgodzie z poglądem, jakoby ludzkość miała teraz koniecznie stać wyżej niż przedtem, teraz właśnie, w epoce mojej i epoce Betty. Cały czasokres ludzkiego życia aż po dni nasze osięgnął swój rozkwit w antyku. Nie mogę temu zaprzeczyć, chociaż jestem chrześcijaninem. Tak myślę i jak wiem, myślisz pan. Ale nie wyzbywajmy się wiary, że praca nasza, wiedza, a nadewszystko nauka chrześcijańska to posiew, co wyda nowe plony. Owa pierwsza epoka doszła do jesieni i zaczyna się zmierzch świata. Głębsze jeszcze zapadną ciemności, rozjarzone jeno pożogą ruin. Milami jaśnieć będzie łuna pogorzeli najwspanialszych dzielnic naszych. Dzień ten bliski jest może, czy też czeka, poza nienarodzonemi jeszcze pokoleniami... nie wiem tego, ale wiem, że nadejdzie i łuna rozbłyśnie na murawie, pod którą spoczywać będą kości moje. Runie w gruz kultura, na łonie której zostałem zrodzony i pod której osłoną pradziad mój i prababka snuli marzenia miłosne, a potem, z imieniem swego Boga na ustach, zasnęli na łożu śmierci. Smutek mnie ogarnia, gdy żegnam mieszkanie, gdziem żył szczęśliwie, a w momencie zniszczenia uczuwam tęsknotę uwieńczenia tego, co zginie. Podobnych doznaję uczuć, patrząc jak mech porasta tę kulturę, tak bogatą w możliwości, a tak promienną jeszcze nawet w chwili skonu.
Stanął przed kominkiem, opierając skrzyżowane ręce na poręczy krzesła. Głos mu drżał, a płomień migotał w bujnych, szpakowatych włosach i lśnił na pierścionkach cienkich palców.
— Teraźniejszość, to sala przechodnia, którą minąć musimy, zaś wszystko co istnieje, ma uzasadnienie w tem, że jest. Pozwala na to sam Bóg. Niema jednakże człowieka, któryby nie chciał minąć jaknajszybciej tej sali... przeto wszyscy przyłączą się do naszego obchodu, jeśli jeno nabiorą zaufania do własnych pożądań. To, co (kiwnęli głowami) ...to wcielenie woli i pragnienia, to kształt ducha. Dlatego też może wyjątkowo i sługa ducha rościć sobie prawo do oddania czci (kiwnęli głowami) ...i tutaj podać sobie mogą ręce wszystkie stronnictwa. Może pamiętasz pan, jak rozmawialiśmy raz, po pewnej uroczystości kościelnej. Wówczas milczałem, bowiem słowa pańskie dotykały mnie jako chrześcijanina.
— Teraz rozumiem cię, ojcze! — powiedział Hans i pochyliwszy się, ucałował dłoń księdza, potem dodał zakłopotany: — Był to trybut przynależny wiekowi i bezstronności ducha.
Mimo to nie mógł się wyzbyć pewnego niedowierzania, słysząc jak pater Paviani używa ciągle jego własnych zwrotów i poglądów.
Ksiądz wziął go pod ramię i przeszli kilka razy po pokoju.
— Potrzeba będzie tedy pieniędzy! — powiedział Hans. — Ojciec musi podjąć akcję składkową i zwrócić się zwłaszcza do starych rodzin rzymskich, które zawsze miały patrycjuszowskie upodobanie w... (kiwnęli głowami). Wydrukujemy odezwy i rozsypiemy je po dorożkach, kurytarzach kościelnych i lożach teatrów. Jeśli ma to być demonstracja na rzecz Stolicy świętej, to nie ulega też kwestji, że winna skłonić w pierwszej linji Rzym do złożenia hołdu temu, o czem nie chcemy wspominać (kiwnęli głowami).
— Przyjdę jutro wczas rano, z dwoma młodszymi księżmi. Musimy sprawę rozważyć. Jakiż pan sam przywdziejesz kostjum tego dnia?
— Nie wiem jeszcze. Może przebiorę się za pielgrzyma i powędruję wieczorem tak daleko na wschód, że nie dostrzegę ani jednego komina, ani posłyszę piszczałki parowej.
Ojciec Paviani nie zwrócił uwagi na tę odpowiedź, ale liczył bez słowa na palcach.
— Już dziś możemy z całą pewnością liczyć na ośm wybitnych osobistości! — powiedział. — Będzie to dzień niezapomniany. Pokażę panu na początek, co nam dała, tytułem zaliczki, pewna wysoka, bardzo wysoka figura.
Dobył portfelu i pokazał weksel na pięćdziesiąt tysięcy franków, zasłaniając jednak podpis sekretarza papieskiego.
Potem wyszedł do przedsionka i wziąwszy mokry kapelusz i ociekający jeszcze wodą jedwabny parasol, znikł w ciemności i deszczu.
Hans zmienił się zupełnie w czasach ostatnich, spoważniał, był zamknięty w sobie i unikał ludzi. Nawet twarz miał teraz inną, pociętą zmarszczkami niepokoju właściwego epoce, ale myśl o spodziewanym obchodzie nie dozwoliła mu odczuwać znużenia i pobudzała jego fantazję.
Wieczorem, w przeddzień uroczystości, wszedł, jak przyobiecał, do salonu Almerinich i zastał Elenę przy „warsztacie“. Ale kwiaty zostały usunięte na bok, a dziewczyna naszywała blaszki szychu na żółty kaftan.
W pokoju stały, jak zawsze, sztywne i niegościnne, pozłacane fotele, zarzucone teraz najróżniejszemi rzeczami. Leżały obok siebie stroje azjatyckie, greckie i jaskrawe uniformy żołnierskie ośmnastego wieku, obok pastorałów, brunatnych habitów mniszych i infuł. Na płycie kominka błyszczał hełm blaszany, zaś w kącie stał związany pęk czerwonych prętów, z wiszącemi u góry trójzębnemi flagami z białego płótna, pośrodku których widniała sztywna, malowana piwonia.
Wstała na powitanie, ale wypadło ono chłodno. Udała zdumienie, mimo że Betty zawiadomiła ją, iż dziś przyjdzie, i tak wszystko urządziła, by ją zastał samą, przy „warsztacie“.
Niezwłocznie spostrzegł, że jej wygląd zewnętrzny nie odpowiada wytworowi wyobraźni. Był o wiele mniej doskonały, a brudny kołnierzyk i plamy na palcach odepchnęły go. Uznał także, że rysy Eleny nie pociągają więcej, niż rysy innych dziewcząt, zaś pokora, narzucona przez życie, wydała mu się dziś maską jeno, bowiem oczy patrzyły dziwnie ostro.
— Nie jest piękna! — pomyślał, ale dodał zaraz: — Chciałem właściwie pomówić z Giggją!
— Leży w łóżku i dlatego żadna z nas nie weźmie jutro udziału w obchodzie. Od dawna już jest nerwowa i ciągle słabuje.
Ale rozczarowanie, jakiego doznał, ustąpiło już, gdy Elena zdejmowała z krzesła tekturową zbroję, by mu zrobić miejsce. Rzeczywistość zamgliła się, a wyobraźnia Hansa postawiła pomiędzy nimi jakby barwne szkło.
Poszukał w kieszeniach, dobył zielone pudełko i otwarł je. Na strzępku waty leżał żelazny pierścień.
— Czy widywałaś przedtem ten pierścień, Eleno? — spytał.
— Bardzo często miewałam go w ręku. Dała ci go Giggja w kościele. Jesteśmy dobremi przyjaciółkami, siostrami niemal, przeto niema pomiędzy nami tajemnic. Coprawda, ja nie zawsze byłam wobec niej szczerą, jak ona.
— Są na tym pierścieniu dwie ręce, czarna i biała, ręka jaśni i szczerości, oraz ręka ciemności i obłudy. Oddaj jej to, proszę! Czarna ręka, była moją.
— Jakże możesz żądać tego odemnie?
— Proszę cię, oddaj mi tę przysługę!
— Powtarzam, że nie mogę!
— Cóż tedy czynić mamy? Czy nie widzisz, jak sprytnie los wygrywa atuty swoje?
— Sam powinieneś jej wszystko powiedzieć i zwrócić pierścień.
— Powinienem, ale to niemożliwe.
— A widzisz! Nie możesz sam, a żądasz tego ode mnie, któram codziennie była jej powiernicą.
— Czemuż nie wyznałaś jej wszystkiego szczerze?
Pokraśniała.
— Cóż jej miałam wyznać?
Nie widział już brudnego kołnierzyka, ni drobnych usterek, jeno własną wyobraźnię, okrywającą ją w welon mglisty.
— Jeśli mi dasz papieru, pióra i atramentu, to napiszę Giggji to, cośmy jej oboje dawno powinni byli powiedzieć.
Elena podeszła do czarnego pulpitu w kącie pokoju i dobyła zaplamiony kałamarz, na którym leżało kilka rączek i płatków płótna. Postawiła go na stole, poczem zwróciła się ku drzwiom, jakby miała odchodzić, chociaż dobrze wiedziała, że chce zostać.
— Sprawiam kłopot — powiedział, — ale tu niema atramentu, a także trudno bez papieru napisać list.
— Rzadko pisuje ktoś u nas. Może jest ołówek pod płatkami? — odparła.
— Jest, ale złamany. Czy masz scyzoryk?
Siadł przy stole, ona zaś przystąpiła doń, nie jak zazwyczaj spokojnie, ale porywczo, ruchem zdecydowanym, i podała mu odpięty od paska, zdobny w dwa żórawie, nożyk.
Otworzył go i zaciął ołówek, ale koniec kruszył się ciągle. Zniecierpliwiony, cisnął go pomiędzy tkaniny na stół.
— Niepodobieństwo! — powiedział.
Stała tuż obok. Podniósł głowę i zobaczył w wiszącym skośnie nad kominkiem zwierciadle jej twarz i swoją, ogarnięte tem wzburzeniem, które sam, w tymże pokoju, nazwał chorobliwem i wstrętnem. Jednocześnie ogarnęło go uczucie niesamowite, że oto patrzy na samego siebie, spogląda w zimne, obojętne oczy człowieka, który jest jego losem i którego właściwości decydują o życiu.
— Nie powinno się było stać to wszystko! — wybuchnął. — Nie trzeba było nigdy mówić ze sobą! Czemu tak jest?
Stała ciągle przy nim, a nabyta długą zależnością uległość odbiła się w jej rysach wyrazem surowości.
— Wydmuchujemy bańki mydlane do rozmiaru gór! — dodał po chwili.
Powiedzieli sobie już tyle, że wydało się naturalnem mówić dalej.
— Nigdym tyle nie cierpiała, — podjęła zcicha — jak wczoraj wieczór, dowiedziawszy się od Betty, co mówiła z tobą w bibljotece. Gdym przyszła do sypialni, Giggja leżała już, ja zaś nie świecąc, chciałam pójść do Betty. Stojąc i nakręcając zegarek, słyszałam, jak się przewraca i czułam, że na mnie patrzy zdziwiona, czemu nie zbliżam się, by ją pogładzić po włosach, jak zawsze, wracając późno od roboty. Ale nie byłam w stanie. Wydawało mi się, że nie potrafię mówić głosem naturalnym, postanowiłam odłożyć wszystko do następnego dnia i rozmówić się z nią szczerze. Musi nastąpić przecież to, co nieuniknione!
Włożył pierścionek do pudełka i schował je w kieszeń, nie wiedząc, co czynią jego ręce.
— A potem zasnęłaś? — spytał.
— Nie. Po chwili Giggja zaczęła mówić. Powiedziała, że przez cały wieczór leżała bezsennie i dumała, czemu nie przychodzisz. Dodała, że ją uspokaja rozmowa z tak dobrą, jak ja przyjaciółką. Drżałam tak, że nie mogłam zawiesić zegarka na gwożdziu, choć wiem dobrze, gdzie jest, położyłam go tedy na stoliczku nocnym. Ta bolesna rzecz, przed którą się cofnęłam, nie chciała czekać do jutra. Ale za żadną cenę nie chciałam, by nastąpiła zaraz. Dlatego powiedziałam wykrętnie, że nie wiem, czemu nie bywasz i że nie nie wiem o tobie. A wiedziałam dobrze, czemu tak jest.
— Na tem skończyłyście?
— O nie! Zacząwszy ją raz podchodzić i zauważywszy, że mi idzie tak łatwo, a brzmi prawdopodobnie i rozsądnie, po kilku minutach postanowiłam zostawić wszystko po staremu i grać dalej komedię. Dopiero teraz jednak spostrzegłam mą obłudę i fałsz. Nie zarzucałam sobie kokieterji poza jej plecami, ale pewna swego jednak nie byłam. Bawiłam się trochę ogniem, lubowałam tem, nie mogąc atoli znieść hańby wyznania. Gdym legła, powiedziała, że miło jej być chorą i leżeć w łóżku. Wszystko ją bawi. Rano wyznała, że raduje się mogąc wstać. A wieczorem wyznała, z jaką przyjemnością kładzie się. Gdyby nie była tak dziecinna, łatwiej byłoby mi, sądzę, mówić z nią i nie troszczyłabym się tak o nią. Słyszałam bicie własnego serca, gdy wróciła znów do przykrej sprawy, mówiąc cicho, jak się zazwyczaj mówi w nocy.
— Cóż powiedziała?
— Lubisz jego towarzystwo i miły ci jest, jak przyjaciel. Czy czynisz to ze względu na mnie, Eleno? — Nie wiem dobrze! — odparłam. — Jest taki inny, niż my! My bierzemy życie jak płynie, w ostateczności siadamy do sztucznych kwiatów, on zaś postanawia z góry, jakiem ma być jego życie, układa je wedle swej woli, podobnie jak program karnawałowy.
— Czy tyle tylko powiedziała?
— Nie pamiętam już wszystkiego. Ale nie mogąc zrazu zdobyć się na to, by jej powiedzieć: dobranoc, teraz uczułam jeszcze większą trudność mówić serdecznie i naturalnie. Próbowałam po cichu i udawało mi się, a czułam, że słowa te, wyrzeczone głośno, zabrzmią zupełnie inaczej. Nie chcąc wzajemnie dać poznać, że jeszcze czuwamy, leżałyśmy bez ruchu, ale wiedziałam, że nie śpi, zapatrzona w ciemność, podobnie jak i ja. Pomyśl tylko, gdyby powzięła podejrzenie!
— Byłoby to może najlepsze!
— Zasnąwszy, śniłam, że siedzę na podłodze, z bezwładnemi ramionami, a Giggja patrzy na mnie wychylona z łóżka. Wskazywała na sufit, a tam błyszczały światełka gazowe nieskończenie długiemi szeregami, gubiąc się w ciemnościach. Kurczyłyśmy się obie i malały na kulki, które nawleczone na sznurek coraz to mocniej ściskały mi gardło. Uczułam, że muszę krzyknąć, ale jednocześnie wiedziałam, iż w takim razie posłyszy i spyta, czemu wołam. Postanowiłam obudzić się i nastąpiło to, potem jednak nie mogłam już zamknąć oczu. Drżę przed następną nocą.
Mówiąc to, ściskała w dłoniach chustkę, on zaś słuchał, jak człowiek ogarnięty śpiączką, który nie rozumie całych zdań, natomiast chwyta poszczególne słowa, ujmując je jakby litery, poza któremi nic już dlań niema na świecie.
Szczerość Eleny zbliżyła ich bardziej jeszcze, a uczucie wyrzutów sumienia, z jakiem się spotkali, wywołane dzielącym ich obrazem przyjaciółki zbladło znacznie. Gdy wstał, bezwiednie odstąpiła na bok, jakby przejęta strachem przed nim, sobą samą i samotnością, która ich otaczała.
— Ojciec Paviani mówił, że chcesz wyjść jutro pieszo z miasta, — powiedziała — toteż tęskniłam, by cię zobaczyć dziś i pożegnać.
— Moglibyśmy zostać parą szczęśliwych ludzi, gdybyśmy przestali troszczyć się wymogami, jakie sami sobie stawiamy.
— My, szczęśliwi? — roześmiała się gorzko i zaczęła płakać. — Wierz mi, szczęście nie jest ci przeznaczone! Dzieli nas współzawodniczka szczęśliwsza, niż moja biedna przyjaciółka! Nie czułbyś się nigdy dobrze w domu!
— Masz na myśli wiszącą lampę, fotel na biegunach i chleb szafranowy? To prawda, wżyłem się w inne czasy. Sądzisz, że dzieli nas przeszłość?
— Tak myślę. Jesteś człowiekiem, porwanym przez ducha gór.
Znikła oschłość jej głosu. Powiedziała to miękko, spoglądając na stojącego przed nią mężczyznę w starannem, a źle leżącem ubraniu. W ręku trzymał okulary, nie mając w tej chwili odwagi wsadzić ich na nos.
— Musimy tedy cierpieć, widzę, oboje! — zawołał. — Zaczęło się od fantazjowania i żarcików, a doszło aż do tego!
— Nie dopuszczę za nic do ostateczności! — zadecydowała stanowczo.
Cienka chustka Eleny przemoczona była nawskróś łzami, wetknęła ją przeto pomiędzy zapięcie sukni i zaczęła skubać wątły, zielony kwiat papierowy, leżący na stole.
— Daj mi go! — powiedział pod wpływem dziecięcej zachcianki.
— Uczyniłabym to, gdybym się nie obawiała, że jednego dnia rzucisz go, ogarnięty zgoła innemi, niż dziś uczuciami. Ale idź już! Lada chwila może ktoś nadejść.
Nieraz ich zostawiano sam na sam i nie wywołałoby to zdziwienia, ale ponieważ nie byli już przyjaciółmi tylko, uczuli strach przed ludźmi. Uznał za rzecz naturalną, iż zaraz odejść musi.
Jej zaś wydało się, że go od niej dzielą wszystkie ogorzałe od słońca rodaczki, jakie widywała na starych rycinach, w książkach, czy we własnej wyobraźni i jakby z pod podłogi doleciał ją dźwięk instrumentów i słowa chóralnego śpiewu: — Nasz jesteś! — nuciły. — Daremnie wyciągasz dłoń po tamtą! Nasz jesteś!
Przez ścianę dochodziły w istocie akordy harmoniki szklanej, którą wtórował sobie Jason, ćwiczący jakiś płomienny hymn kościelny. Brzękliwe tony instrumentu drażniły jej nerwy i pobudzały fantazję, a zarazem pomagały pamięci w zanotowaniu tej ostatniej rozmowy, tak że miała siłę pokonać ból.
Patrzył na nią długo, a potem wyszedł.
Zostawszy sama, zapaliła zaraz obie świece na „warsztacie” i siadła, z nieskończoną robotą na kolanach. Ale nie mogła znaleźć igły, mimo że leżała przed nią na stole. Owładnął nią niepowstrzymany płacz, gdy zaś po chwili usłyszała skrzyp drzwi wchodowych, świadczący, że Almerini wraca, rozerwała duży kawał szwu, by się zdawało, że go źle wykonała i musi poprawić.
Ujrzawszy przez dziurkę od klucza światło, wszedł
Był we fraku i miał powalaną koszulę. Na czole, białem jak ściana, widniały czerwone plamy. Widać było, że ma perukę, gdyż włosy leżały krzywo. Zauważył to sam, spróbował podsunąć oburącz w górę, ale peruka przekręciła się bardziej jeszcze w prawo.
Zaczął mówić przychlebnie.
— Ha... co widzę... nasza mała siedzi jeszcze przy robocie, choć tak późno!
Elena skinęła, podkreślając ile tylko mogła zniecierpliwienie i usiłowała obrócić się tak, by cień padł na jej twarz. Rozerwała przytem z trzaskiem jeszcze jeden szew.
Pochylił się, by ją wziąć pod brodę, ale ręką sięgnął w próżnię. Poznała, że jest podpity.
Uderzała nożyczkami po stole, broniła się, wreszcie skoczyła z krzesła. Podszedł ku niej kilka kroków, chwiejąc się nieco. Potem stanął i skrzyżował ramiona.
— Nie należy — powiedział — mijać nakrytego stołu, nie skosztowawszy najlepszych potraw. Nie powinno się spoczywać w ogrodzie, nie zrywając najwonniejszego kwiatu. W ostatniej jeszcze godzinie świadomości przyjdzie nam żal i spytamy: — Czemużto nie zerwałem tego kwiatu? Zwiądł pewnie za parę dni, a przez całą wieczność po ten sam kwiat nie sięgnie stęskniona ręka.
— Od roku słyszę to codziennie. Umiem już na pamięć! — powiedziała.
— Ten zegar na kominie daje mi prawo mówić, jak mówię. Znieść nie mogę głośnych zegarów, ten jest atoli spadkiem Elżbiety po rodzicach. W jego tykocie słyszę regularny krok czasu i wiem, że kółka mechanizmu poruszają tesame wagi, jakie mnie wprawiają w ruch nieustannie. Codziennie pragnę, by dzień minął jaknajprędzej, a jeśli się przeciąga, odczuwam niezadowolenie. Jesienią tęsknię za wiosną, a o wiośnie za latem. Ciągle tęsknię... ale za czem? Czyż za dniem, kiedy rozpadnę się w masę wstrętną, tak, że najbliżsi nawet uczują odrazę? Czyż za chwilą, kiedy wyniesiony w skrzyni spocznę na wieki po za murami miasta, gdzie nikt się po ciemku przyjść nie waży?
Pociemniały plamy na jego policzkach i postąpił parę kroków, trzymając ręce splecione na piersiach.
— Po dziesięciu, czy dwudziestu latach, leżący pod ziemią straci całą grozę i staje się rzeczą obojętną. Jeśli ktoś wspomni o nim i jego starodawnym stroju, to uśmiechnie się. Dla siedzących u kominka, człowiek taki, który przewalczył życie, stanie się przedmiotem wesołych żarcików.
Almerini uczynił gest, by pochwycić ramię Eleny, ale schroniła się za stół.
— Czyż nigdy nie zaznam spokoju? — spytała.
— Życie krótkie jest, moje dziecko. Za parę lat skończysz trzydziestkę i już po wszystkiem. Lepiej, zaprawdę, przeżyć jedną noc zupełnego szczęścia i zmarnieć potem, iść na żebry, do więzienia, czy umrzeć w łachmanach na progu sąsiada, niż żyć w szarzyźnie przez trzydzieści lat, bez innego szczęścia, poza drobnemi przyjemnościami, które tu i owdzie schwycić się uda.
Teraz dopiero, gdy wyrzekł te słowa, uświadomił sobie, że głos jej świadczył, iż płakała. Straciwszy nagle wątek myśli, spojrzał na nią.
— Czy był tu kto? — spytał.
— Nie!
— Więc może myślałaś w cichości nad biednym Jasonem? On nas wszystkich przezwycięży.
W/skazał na ścianę, z poza której dolatały ciągle jeszcze tony harmonijki i śpiew Jasona.
Bezpośrednio po przeczącej odpowiedzi spostrzegła, że ta nieprawda zdradza ją w sposób najfatalniejszy, przeto dodała coprędzej.
— A prawda... był tu przez chwilę Hans Alienus.
Te sprzeczności obudziły w nim podejrzenie. Zamyślił się i zaczął skubać podczesane na skroniach włosy.
— To dziwne, jak kobiety są cnotliwe wobec jednego mężczyzny, w chwili kiedy pozwalają sobie na różne rzeczy z innym. Tak, tak, zaczynam rozumieć to i owo, a także nasunął mi pewną rzecz Jason, który w czasach ostatnich powiadomiony jest dziwnie dobrze o wszystkiem, co się dzieje w domu. Także zwierzyła mi się już dawniej Giggja, że dała Hansowi pierścień, czy coś podobnego. Ale Hans Alienus to władca, to państwo w państwie i dozwala widać, na skłonności dwustronne. Nie powiem, bym ich miał zabraniać w państwie własnem. Zresztą wina jest może moja nawet, bo przecież kierowałem od początku jego myślami i poglądami. Wypracowałem, że tak rzekę, jego światopogląd i nie widzę powodu dlaczegoby nie miał mieć swej własnej moralności? Czy portmonetka z pieniędzmi na dom jest jeszcze w pulcie?
Elena usuwała się coraz to dalej, tak że Almerini doszedłszy do stołka, na którym siedziała poprzednio, usiadł, zatracając ponownie wątek myśli.
— Byłem może słabszym, niż to leży w moim charakterze! — wybuchnął wzruszony. — Chociaż nikomu tego poznać nie dałem, a przeto nikt nie wie. Mówią o mojej energji, a sam wiem, że bylem zechciał, stanę się innym człowiekiem. Ty, mała, dowiesz się dopiero jutro rano, co mam na myśli. Sprawi wam to wszystkim wielką niespodziankę. Ale radbym z tobą pomówić jeszcze trochę, moja dziecino.
Siedział z łokciami na poręczach i splecionemi na piersiach dłońmi, wpatrzony w płomień jednej ze świec.
— Jesteś biedna, jam biedny także, ale wszystko się zmieni, gdy tylko otrzymam swój spadek. Musisz pomyśleć o tem, by wyjść z zawisłości, a wiesz, że cię zawsze kochałem. Diavolo! Jakże cię kochałem od dawna! Dlatego pytam Eleno, czy mogę ci powiedzieć: dobranoc, w nadziei, że będziesz mi kiedyś tem, czem była Elżbieta? Zaczekasz czas pewien, mówię, i to z góry, gdyż przedtem muszę zostać innym człowiekiem. Cóż mi odpowiesz?
— Może być! — rzekła bez namysłu, jakby dawno była przygotowana na to pytanie, jakby je rozważyła, uwzględniając swe bezradne ubóstwo i zawisłe stanowisko w cudzym domu. — Ale nie wspominaj o tem dziś i pozwól mi odejść.
— Ta mała ma jeszcze w głowie Hansa Alienusa! — mruknął. — Czyż jednak można sobie wyobrazić Hansa starym? Nie! Tacy Hansy Alienusy rzadko osięgają starość!
Widząc, że patrzy znowu tępo w świecę, podeszła szybko do drzwi i opuściła go. Ale długo jeszcze stała w przedpokoju, nie mając odwagi nacisnąć klamki sypialni, gdzie, jak wiedziała, czekała na nią bezsenna Giggja.
Almerini obrócił głowę ku zamkniętym drzwiom, potem zgasił jedną świecę, wziął z kałamarza ołówek, zaciął go i, dobywszy z bocznej kieszeni papier, jął pisać list. Przez czas pewien biegł ołówek rączo, potem odkładał go i dumał. Wreszcie zakleił list gumą, wziętą z flaszeczki Eleny i skreślił adres. Skończywszy, postawił na środku pokoju jeden z ciężkich foteli i położył na siedzeniu list, adresem na wierzch. Potem wziął płonącą świecę i wyszedł.