Hans Alienus/Część I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
HANS ALIENUS ZOSTAJE NUNCJUSZEM PAPIESKIM.

Hans obudził się dopiero rankiem, gdy zapiał kogut w podwórzu sąsiedniej winiarni i jął ostrzyć sobie żółty dziób.
Wstał i okrył się płaszczem pielgrzymim z białego sukna, który miał na sobie pierwszego wieczoru związkowego. Na lewym brzegu kołnierza przymocowana była, wycięta z materji, czerwona piwonia. Podczas ubierania otwarto drzwi i wszedł ktoś, nie dzwoniąc nawet.
Był to Jason. Usunął na bok Giuseppa, poszedł wprost do sypialni i wyciągając gestem oskarżenia wskazujący palec, zawołał:
— Twoja to wina!
Blada twarz Jasona pałała. Dyszał ciężko, a pestkowate oczy jego lśniły. Ciężki głos brzmiał ostro, jak fałszywe pociągnięcie smyczka po strunach.
— Cóż przewiniłem? — spytał Hans, nie przerywając ubierania.
— Wszystko jest twą winą! Almerini wyjechał! Cały dom przewrócony do góry nogami!
— Wyjechał? Dokądże to?
— Zostawił na fotelu w salonie list, z doniesieniem, że jedzie do bogatego kuzyna, do Australji. Ale to tylko biedny szewc. Całe to bogactwo jest, wiedz o tem, jeno wytworem fantazji!
— Podejrzywam to... ale wyobraź sobie tylko, żeś bogaty, a będziesz bogaczem.
— Przez rok przeszło, ciągle pożyczał ode mnie. Utrzymywałem całą rodzinę. Teraz wyjechał i jak pisze, spłaci z własnej pracy dług, poczem ożeni się z Eleną. Czyż on jednak zdolny jest pracować? W liście pełno frazesów o honorze i wielkej jego energii... ale znam go dobrze. Idź w góry i wygłaszaj pasterzom kóz kazania o twem błogiem próżnowaniu, dla nas na nic taka nauka! Nie ma ona nawet dla ciebie samego wartości.
Z pracowni doleciał silny, swobodny głos Betty, a Jason skrzywił się.
— To Betty! — powiedział. — Spostrzegłem ją w ulicy, ale wyminąłem, chcąc z tobą pomówić spokojnie. Jest to dzielna dziewczyna i ona jedna w całym domu nie straciła głowy. Cóż jednak robi tutaj w tej chwili?
Hans okrył się coprędzej płaszczem i przewiązał w pasie sznurem, potem zaś przeszedł wraz z Jasonem do drugiego pokoju.
Betty stała oparta o stół, wodząc końcem parasolki po dywanie. Gdy weszli, podniosła wskazujący i środkowy palec.
— Myślałam, że skończy się to źle, ale nie sądziłam, by doszło aż do tego!
Hans nie odpowiadał, ona zaś spuściła rękę i podjęła:
— Elena wymknęła się wczesnym rankiem z pokoju Giggji i przyszła do mnie. Dotąd leży na sofie w ataku płaczu. Musisz iść zemną coprędzej. Nie sądzę nikogo, a jeśli mogę się przydać na coś, to uczynię to chętnie. Nie wiem, ale wydaje mi się, że bez żadnego powodu wywołaliście burzę.
— To samo i ja czuję! — odparł Hans. — Jeśli ktoś pocałuje w kościele młodą Włoszkę, a potem, przypadkiem, w drugim kościele pocałuje jej kuzynkę, to czyż mają wszyscy troje zaraz popadać w rozpacz? Czyż nie mogą mówić o tem swobodnie, radując się młodością i czując wdzięczność dla życia? Wyobraź sobie Sardanapala, któremu by ktoś powiedział, że za każdem pocałowaniem nowej kobiety ma odczuwać nieszczęście.
— Hans Alienus jest o tyle wieków starszym od Sardanapala, że nie znosi szubrawej miłości podwójnej. Sam wiesz dobrze, że ostatecznie... jedna... cię tylko posiadła, nie zaś dwie. Radabym tylko wiedzieć, czy miłość twa, dla tej, jednej jest tak gorąca i głęboka, oraz groźna i niszczycielska, jak lawina.
Hans milczał.
— Widzisz! — powiedziała Betty. — Dlatego też sądzę, że robicie więcej zamieszania, niż potrzeba. Wszystko jest przecież tak szare i powszednie.
— Nie żądaj od małych ludzi dziewiętnastego wieku uczuć przypominających lawinę. Dlatego jednak właśnie, że życie wiedziemy mdłe i szare, spostrzegamy małe troski i rozdymamy je do wielkich rozmiarów. Cierpienia fizyczne są dużo straszniejsze, niźli to przyznajemy i dlatego skrywamy je, a miast nich wysuwamy naprzód duchowe, które nas bawią i dają pewną przyjemność. Jest to przyprawa korzenna, poszukiwana przez natury wyrafinowane. Prześcigamy się w tem, by zdobyć największą troskę, a zdolniejsi stają prędzej u mety. W chwili poufnej, jak teraz, możemy chyba to w cichości przyznać, że ludzie są dziś znacznie weselsi, niż chcą okazać. Jeżdżą na wywczasy i z powrotem, zawieszają obrazy i firanki, ciułają banknoty, oddają się różnym upodobaniom. Siedząc w drzwiach, kurzą fajki. Ale zachowują wewnętrzną powagę, przepojoną bólem, bowiem dodaje uroku wszystkiemu. Zaprawdę, niebezpiecznie jest badać rzecz tak źródłowo, jak to właśnie czynimy. Cóż za przyjemność panoszyć się, napadać wzajem na siebie z trybuny, czy w prasie, śmiać się czy płakać i grać rolę w sztuce życia, nie będąc jednocześnie w stanie pozbyć się myśli o śmierci! Z wzrostem tragicznych zawikłań rośnie zadowolenie. Przeczytaj protokół morderstwa Gustawa III., a przekonasz się, z jaką wprost uczniakowską radością manipulował Anckerström swym pistoletem, zaś tragiczno-genjalny król umarł wspaniale, pełen przebaczenia, zadowolony z siebie i dumny. Przeczytaj rozmowę Napoleona z Las Casasem na wyspie św. Heleny. Jest to dokument, któryby należało, w formie wiersza, umieścić na okładzince historji życia. Zważ jak dobrze uświadamia sobie, że ludzie go lepiej zrozumieją dlatego, ponieważ był tragiczny i z jakiem tajemnem upodobaniem kreśli on tam główne linje swego upadku. Napoleon, to człowiek, który się w naszem stuleciu najlepiej może z wszystkich bawił. Pamiętasz pewnie, że dawał nieraz ujście wesołości w świetnych dowcipach. No... i cóż... czyż nie sprzeciwisz się temu, długiemu wywodowi? Czyż nie powiesz, że nie mam racji?
— Masz może rację! — odparła Betty. — A ja nie sprzeciwiałam się nigdy badaniu jakiejś rzeczy.
— Badanie... to wyraz odpowiedni pour les sages femmes, nie dla mężczyzn.
— Znowu stajesz się sobą, Hansie. Możesz głosić kazania, przeto przezwyciężysz kryzys łatwiej, niż sądziłam. Ale prorokuję ci, że minęły twe najszczęśliwsze dni.
— Prorokują mi to wszyscy z niekłamaną radością. Ileż jednak wraz z Eleną wycisnąć możemy środków, łagodzących smutek z tego, co się stało! Uzyskaliśmy wielką troskę salonową, dla której żyć możemy, podobnie jak stara ciotka, która skracała sobie czas oglądaniem swych fontanelli. Obyśmy jeno nie zapomnieli o tem z biegiem czasu! Czy obserwowałaś męczennika w chwili, gdy je kromkę chleba z masłem i świeżemi ogórkami?
Betty stała, patrząc w ziemię i rysując parasolką po ziemi kreski i kółka.
— Czy nie tęskno ci nigdy za domem własnym, gdzie mógłbyś rozmnażać swój ród? — spytała.
— Czy byłoby to wielkie szczęście, gdybym ród swój uwiecznił, na przykład, w formie prześladowanego losem pocztmistrza?
Przysunął jedyne, pięknie rzeźbione krzesło, chcąc by usiadła, gdy jednak nie uczyniła żadnego gestu, siadł sam ciężko i bezwolnie, jakby pod naciskiem silnego ramienia. Uległ nakoniec wyczerpaniu po napięciu dni ostatnich. Nie uczesane jeszcze włosy spadły mu na czoło, a szeroki kołnierz płaszcza odsłonił mu szyję aż po obojczyk.
Betty patrzyła nań.
— Mam przed sobą Hansa Alienusa, niby otwarty list! — powiedziała po chwili. — Jak sportowiec czyni zakład, że przepłynie pewien kawał pod prąd, tak ty postanowiłeś iść w kierunku przeciwnym, niż większość rówieśników. Był to zrazu figiel, dodający otuchy i rzeźwiący umysł. Wprawiałeś się w przewracanie tego, co nowe na odwrotną stronę, a delektowałeś się ze strony właściwej wszelaką starzyzną. Ale potem żart nabrał powagi, pomysł nabrał siły przekonania i stał się spadającym kamieniem, który cię porwał za sobą, bez możności oporu. Wyrwany z korzeniami, toczysz się. Potem nastąpiła jeszcze owa rzecz z memi przyjaciółkami... a jednak... zrazu nikt nie miał lepszego, niż ty zaprzęgu... Jeśli istnieje człowiek, zdolny żyć szczęśliwie, to ty jesteś chyba owym jedynym! Nie przerywaj, daj skończyć! Sam wiesz, że tak jest, jak mówię, a jednak radbyś się skryć za frazesami, co wszystko oblekają szarzyzną i poniżają. Ale to nie szarzyzna i powszedniość. Póki tak było, czułeś bezwład otępienia, a siły ci dało dopiero zwiększone nieszczęście. Lawina spada wszędzie, gdzie spojrzysz, że jest to zaś lawina, a nie powszednia błahostka, dlatego właśnie w samym nawet oporze czerpiesz świeżą moc.
Zerwał się ze stołka i jął biegać spiesznie po pokoju. Słowa Betty podnieciły jego wyobraźnię, a wyczerpanie znikło. Nieszczęście spadło nań w istocie jak deszcz kamieni. Odczuwał chęć kruszyć je w proch, to znów, radował się tem, iż weń biją z całym rozmachem. Jednocześnie za tym całym chaosem czaiła się przedziwna radość.
Wziął ze stołu stos zapisanych arkuszy, zmiął na kulę, cisnął w kominek i podpalił.
— To moje zapiski o muzyce przedchrześcjańskiej! — zawołał. — Czy widzisz, co tu leży na podłodze, Betty?
Głos jego brzmiał niemal wesoło.
W istocie połyskiwało coś w blaskach płomieni na rudawych cegłach posadzki.
— To resztki okularów, rozbitych dzisiejszej nocy. Dotłukłem je obcasem, potem zgiąłem oprawę i cisnąłem w wiadro z odpadkami. Ale idźmyż do Almerinich, zanim rozpocznie się korowód. Pójdziesz z nami Jasonie... wszak prawda?
Jason spojrzał nań.
— Nie chcę być świadkiem tych porachunków! — powiedział. — Dość mi swej części... bo przecież muszę utrzymywać dalej całą rodzinę, aż Almerini ze znaną swą energją wróci do rozumu. Nie rozumiem cię, Hansie, ale wiem, że jednego dnia utracisz dwie ukochane. Pomyśl, coby uczynił Sardanapal w razie takiego nieszczęścia?
Jason wziął kapelusz i podszedł do drzwi, ale kroczył coraz to powolniej, aż wreszcie obrócił się z wahaniem.
— Często mi robiłeś przykrości, Hansie... — powiedział — ale zresztą... nie zobaczymy się już może...
Przystąpił, podał mu swą białą, pełną dłoń, potem zaś wyszedł.
Hans Alienus zapukał do drzwi kuchennych, celem pożegnania Giuseppa. Ściskali się długo, Giuseppe przytulał swego pana, bił się w piersi i potrząsał ze smutkiem głową. Potem, uspokojony nieco, przybrał pełną zamyślenia minę.
— Czy pan naprawdę chce wszystko porzucić? — spytał. — Czy nie weźmiesz pan nic ze sobą i odejdziesz jak nędzarz? Wszakże masz pan książki... bieliznę...
— Wszystko jest twoją własnością, Giuseppe.
Giuseppe nie odpowiedział, ale powaga i zamyślenie nie opuściły go. Hans obserwował pilnie służącego, z którym żył po przyjacielsku tak długo. Obojętność tego człowieka zabolałaby go więcej, niż wszystko. Czyżby i tu był jeno obojętnym cudzoziemcem jak wszędzie, czyżby i Giuseppe nie odczuwał pustki po jego odejściu? W istocie zauważył, że służący zajęty jest w zupełności swem bogactwem, patelniami, stołem, stołkiem, materacami, siatką od komarów i bielizną, słowem tem, co go skłaniało do rzeczy najmędrszej, to jest do małżeństwa.
Objął go raz jeszcze, z pewną niecierpliwością, jakby chciał zbudzić, potem zaś opuścił wraz z Betty miejsce, które zwał dotąd swym domem.
Na ulicy obracał się raz poraz ku Giuseppowi, żegnając go gestem głowy. Służący odprowadził ich aż do progu i patrzył za odchodzącymi ze stopni schodów. Machał niechętnie ręką, mruczał coś i potrząsał przytem ciągle głową. W końcu przypomniał sobie, że woda stoi na blasze, strzelił palcami, obrócił się i zamknął za sobą drzwi.
Gdy tylko Hans Alienus dotknął klamki Almerinich, otwarła zaraz drzwi Elena, czekająca nań od dawna. Była zapłakana i drżała od wzburzenia.
— Długo was nie było! — szepnęła. — Stoję tu od przeszło pół godziny i za każdym krokiem czyimś patrzę przez szparę. Giggja wstała dziś i siedzi w salonie. Posyłała po mnie Giovanniego, ale nie chciałam iść sama jedna. Musicie mi towarzyszyć.
— Uczyńmy ten krok zaraz, bez dalszych namysłów! — powiedziała Betty i otwarła drzwi.
Weszli wszyscy troje.
Giggja siedziała na zwykłem miejscu Eleny, przy „warsztacie“, oblana chłodnem, zielonawem światłem, przenikającem przez listwy spuszczonych stor okiennych. Zabrano już liczne kostjumy i flagi, które poprzedniego jeszcze dnia nadawały salonowi wygląd sklepu, a puste fotele stały pod ścianami, sztywne i niegościnne, jak dawniej.
Giggja okryła nogi białym, żółto obrzeżonym kocem i blada była jeszcze po chorobie. Zwróciwszy głowę w bok i ujrzawszy Hansa i Betty, pokraśniała od szczerej radości. Odrzuciła koc, zerwała się, jakby nagle ozdrowiała i wyciągnęła do wchodzących krągłe swe ręce z rozkosznemi dołeczkami.
— Wiecie co! — paplała przymilnie. — Byliśmy naiwni, grając tak długo ze sobą w ślepą babkę... nieprawdaż Hansie? Chyba nie przypuszczasz, bym była niedostępną skarbonką na tajemnice.
Nie nawykła do krycia wyrazem twarzy swych uczuć, toteż wszyscy wiedzieli, co myśli. Zanim skończyła, spojrzała jednak na Elenę, drgnęła i zadumała się.
— Wiedziałam, — ciągnęła dalej — że Hans chce zostać człowiekiem pracy, wedle przepisu Betty i mówiąc szczerze, bawiło mnie to. Jakże niesamowicie wygląda jednak Hans w tym kostjumie pielgrzyma! Czy was niepokoi odjazd mego ojca? Widzę, że coś zaszło... Wszakże nie spadło jakieś nieszczęście?
— Nieszczęście? Skądże taka myśl? — odparł, ale głos go zawiódł.
Betty stała przy kominku, mała, wyprostowana, nie tracąc na chwilę pewności siebie.
— Tak! Spadło nieszczęście! — powiedziała. — Ale nikt mu nie jest winien, jeno spowodowały je okoliczności... To my... jakże mam właściwie mówić? Nie mogę się doszukać końca nici w tym motku.
— Nie stało się właściwie nic, a jednak więcej zaszło, niżby sądzić można.
Te słowa wyrzekł Hans Alienus.
Nie mógł doprowadzić do ładu myśli. Wyobraźnia ukazała mu naraz wszystko w barwach szarych i mdłych, potem znów w omgle zacierającej kształty i wyolbrzymiającej rozmiary, w końcu doleciał go z pod ziemi dźwięk starych instrumentów i wołanie: — Nasz jesteś!
Przystąpił do Giggji i dobył zielone pudełko z pierścionkiem, otrzymanym w obliczu Madonny. Myśli jego przybrały formę poważnych, surowych słów, czuł że nić łącząca go z tem dzieckiem jest tak silna, iż zrywając ją, zada bolesne, głębokie rany. Gdyby się to zdarzyło, dumał, przed dwoma tysiącami lat, posłałby Almeriniemu umiarkowaną kwotę i zabrał obie dziewczęta na wóz sprzężony w woły, o złoconych rogach. Pośpiewując, wprowadziłby je do domu i byliby szczęśliwi we troje. Teraz zaś stał, tak wrażliwy i obolały, że dłoń, dotykająca go, sprawiała mu dotkliwe cierpienie. A mimo to, cóż mu po wszystkich innych było, jeśli ta właśnie nie miała iść z nim. — Czyż to kaprys jeno? — myślał. — Wszakże setki tysięcy kobiet żyje w tem mieście. Słyszę ich kroki w ulicy. Wiele z nich bogaciej uposażyła natura, niż tę, o której myślę, a jednak myśleć mogę tylko o tej jednej.
Ręka mu drżała, tak że pierścionek dzwonił w pudełku. Podał je Giggji i rzekł zcicha.
— Biała ręka dała pierścionek w zaufaniu do czarnej, która zdradziła. Właściwie nie zdradziła... nie wiem skąd mi przyszedł ten wyraz na usta... A może jest on stosowny? Nie mam ci nic do powiedzenia, ni opowiedzenia. Czy możesz przebaczyć mnie i Elenie?
Nie miał zamiaru użyć tych słów, ale nie panował już nad sobą.
Giggja patrzyła mu tępo w oczy, nie czyniąc gestu, by wziąć pudełko. Nie umiał już jak przedtem czytać w jej myślach i nie wiedział czy zrozumiała co mówił, lub chciał powiedzieć. Twarz jej była bez wszelkiego wyrazu, jakby zamrożona, już w chwili, kiedy zaczął wyjaśniać rzecz, teraz trwało to dalej, jakby na zamarłym zegarze stanęła wskazówka, znacząc minioną dawno godzinę.
Podeszli do łatanego, wypełzłego fotelu, przypominającego zczerniałem, czerwonawem złoceniem, królewski tron nędzy. Siadła w nim ciężko, jakby od czasu, kiedy zeń wstała, postarzała o lat dwadzieścia.
Długo panowała w pokoju cisza, która jawi się zawsze, gdy ludzie uważani za dostojnych, obnażają słabostki, fałsz i niemoc swoją. W jednej chwili wszystko ujrzała jasno, jakby zaświecono nagle lampę.
— Podaj mi rękę, Eleno! — powiedziała chłodno.
Obrócona i przy oknie stojąca Elena potrząsnęła głową przecząco.
— Czemuż nie chcesz uczynić tego, o co proszę?
Elena podeszła i spełniła życzenie kuzynki.
— Hansie, — powiedziała Giggja — podaj mi także swą dłoń, bym ją mogła połączyć z dłonią przyjaciółki. Nie staję nikomu w drodze.
Elena cofnęła szybko rękę.
— O, nie! — powiedziała. — Dostawszy poprzód policzek, mogłabym to uczynić... a nawet i wówczas nie!
Hans stał blady, spoglądając surowo, a wzruszenie zapierało mu słowa. Skinął wszystkim kilka razy głową. Gdy jednak podszedł do drzwi, wzrok mu tak zasłoniło, że ręka jego daremnie szukała omackiem klamki. Betty musiała mu otworzyć.
— Obawiam się, — rzekła głosem nie tak już jak przedtem spokojnym — że podobnie jak nasze ślubowanie wesela, wszystko rozpadnie ci się, czego dotkniesz w życiu.
Zaczął zrazu powoli iść po schodach, ale za każdym krokiem oddalającym go od rzeczy, które zostawiał, rosła w nim gorycz tęsknoty i kroczył coraz to spieszniej, jakby wyzywał zuchwale życie. Wiedział, że przeszłość, dzieląca go od tamtych ludzi, stanie zawsze pomiędzy nim, a każdym, kogo nazwie przyjacielem i zastąpi mu drzwi, poza któremi będzie szukał swego domu.
Wokoło niego cisnęli się na schodach poprzebierani uczestnicy pochodu. którzy przywdziali stroje na poddaszu, a teraz spieszyli na miejsce zborne. Za dziesięć minut pochód miał ruszyć.
Gdy stanął na ulicy, posłyszał nad sobą zgrzyt podnoszonej żaluzji i do stóp mu spadła ta sama brzydka, zielona róża papierowa, o którą prosił Elenę dnia poprzedniego. Podniósł ją i wplótł drucianą szypułkę pomiędzy muszelki pielgrzymiego kapelusza swego. Nie dowiedział się nigdy, kto ją rzucił.
Zajął swe miejsce w korowodzie, a w chwilę potem wrzaskliwy róg dał hasło wyruszenia.
Od czasu słynnego pochodu zmarłych z dawnych czasów, żaden pomysł karnawałowy nie zapukał tak natrętnie do wszystkich drzwi i nie oderwał tylu pracowitych ludzi od roboty, jak obecny. Wzdłuż corsa stały altany, przybrane pstrą materją, pełne widzów, a w zgiełkliwym ścisku ulicznym zdołali z trudem jeno utrzymać porządek żandarmi. Krążyła nawet pogłoska, że sam papież patrzy, przebrany po cywilnemu, z okna karety, stojącej na rogu ulicy San Giacomo, ale wielu twierdziło, że jest to jeno wysoki urzędnik papieski.
Jak okiem sięgnąć, całe corso zalane było ukostjumowanymi, a rzucanie kwiatami ustało zupełnie. Na czele pochodu niesiono odlew gipsowy głowy Zeusa z Otrikoli, a za nim sunęła otwarta trumna, świeżo odkopana, otoczona dziećmi z psiemi skórami na plecach i wieńcami fiołków we włosach, zresztą nagiemi zupełnie. Uderzały w małe, jednostrunne, złocone liry, ale instrumenty były strojone w akord, który rozbrzmiewał niezmiennie w takt stąpań malców. Za niemi sunęły najróżniejsze stroje wszystkich stuleci, jak je niosła fala instynktu piękna. Niesiono lutnie, miecze, drągi pinjowe, laski pielgrzymie, a w całym korowodzie wrzało życie i ruch panował wielki. Najstarsze rody miasta wypożyczyły relikwie rodzinne, baldachimy, pióropusze, lektyki, ciężkie karoce przodków, oraz owalne, długie i obładowane owocami naczynia cynowe, a wesele rozbrzmiewało wszędy, gdzie padło spojrzenie.
Ośmiu dorosłych mężczyzn, w samych jeno długowłosych, psich skórach, niosło podest z białem karłem o krągłem oparciu, a na niem siedziała dwudziestoletnia wieśniaczka ze skrzyżowanemi nogami i łokciami na poręczach, okryta na biodrach jeno psią skórą. Skóra ta sięgała pod samą pierś, ale nie zakrywała kolan i spięta była w pasie rzemieniem ze złoconej skóry. Na ogorzałe ramiona i silnie zarysowane łopatki spadały konopiaste włosy, a skronie otaczała opaska z czysto białych kamelji. Snop słomy leżał u jej stóp, służąc za podnóżek.
Z początku rozbrzmiewały skromne wykrzyki niechęci, a jakiś żandarm ze szkaradnym, perkatym nosem uznał za swój obowiązek wkroczyć. Ale odepchnięto go zaraz wstecz i za chwilę widzowie zapomnieli o niezadowoleniu, które wypadało okazać, ale którego żaden nie odczuwał naprawdę. Miast tego następowało wszędzie, gdzie dotarła trumna, uroczyste milczenie, a jakiś rzeźbiarz, stojący pod murem na ławce, wybuchnął płaczem.
Poza trumną tańczyło dwanaście odzianych w skóry panterze murzynek tunetańskich, a ciszę, przez czas długi mącił jeno łoskot ich hałaśliwych tamburynów, oraz chrapliwe pokrzyki.
Wszystkie atoli postaci owe miały popiół we włosach i wieńcach, a u stóp ich brzęczały kajdany, wlokące za sobą zdeptane fiołki po czerwonym piasku. Poza niemi, wzniesiony wysoko, jechał na lokomotywie z kartonu pogromca przeszłości, zwycięzca i triumfator... duch epoki, czarno ubrany bożek z tektury. Miał okulary, długie spodnie, długi surdut, mocne sznurowane trzewiki i cylinder, niby komin na głowie. Ołowiane rozleniwienie, głupawe i tępe widniało na jego krągłej, lśniąco lakierowanej twarzy, a ile razy otwierał poruszane mechanizmem usta, wypadały z nich papiery wartościowe, chemikalja, romanse i amerykańskie patenty.
W chwili, gdy lalka dotarła do rogu ulicy San Giacommo, gdzie poza widzami stała tajemnicza kareta, przedarł się aż do figury jakiś młody student i, zdejmując kapelusz, zawołał z drwiącym ukłonem:
— Jegomość zalicza się do tłuściochów ducha, którzy chcą siedzieć tam, gdzie inni radziby tańczyć. W każdem stuleciu zdarzały się takie genjusze głupoty, jak jegomość dobrodziej. Jesteś pan synalkiem udręczonego nauczyciela i praktycznej szafarki. Pozwalam sobie (tu zwrócił się do widzów) powitać pana dobrodzieja imieniem rzymskiego ludu!
Uczony niemiecki, stojący po prawej, w jednej z altan, posłyszał te słowa, niebacznie dotykające jego samego i nie mógł zapanować nad sobą. Był wszakże człowiekiem. Otoczył dłońmi usta, jak wywoływacz, i pełnym gniewu, oraz przekonania głosem, zagrzmiał:
— Przyjmuję powitanie!
Rozległy się wybuchy śmiechu z okien i altan, a wśród szalonego tumultu padały na twarze i ręce pęczki fiołków, tnąc niby ciosy bata. Uczony, niezdolny milczeć, stracił głowę.
— Cóż znaczy ten cały korowód? — spytał.
— To chudość Cola Rienzi, właściwa drapieżnym ptakom, reaguje na zażywność czasów obecnych! — odkrzyknął student. — To walka nóg długich z przyciosanemi!
— Cóż jest Zeus z Otrikoli, jak nie tyle a tyle funtów gipsu w kształcie ludzkiej głowy?
— A czemże jest śpiewak papieski Jason, jeśli nie zwierzęciem kręgowem, napoły owłoszonem, które uprawiając lichwę przy pomocy swych narządów głosowych, gromadzi stosy żywności? Nie trudno dawać wyjaśnienia nie wyjaśniające niczego!
— Wiem dobrze, że całą tę hecę urządził Hans Alienus, a nie jest to człowiek współczesny.
— Słusznie! Nie docenia plisowań i wolantów garderoby damskiej.
— On nas nie rozumie!... Doszliśmy do ponurego, smutnego poglądu na świat!
— Stare znamię barbarzyńców!
— Przeciwnie, to wy wszyscy jesteście bezmyślne Hansy.
— Różne są Hansy na świecie!
Uczony zdjął kapelusz, otarł pot, ale nie dał mu spokoju student, bezbrody, młody człowiek o niespokojnych oczach i długich włosach, ubrany w zarzutkę wytartą na łokciach. Podszedł do balkonu i powiedział:
— Właściwie, osoba, tak jak pan wyglądająca, nie powinnaby zabierać głosu w takich okolicznościach.
— Cóż w dja...
— Czyż mnie nie mylą oczy! Wszakże ten pan, to właśnie żywy, w cywilny strój przybrany poliszynel nasz!
— Chciałem tylko powiedzieć...
— Proszę, mów pan!
— Zaraz...
— No, dalejże...
Uczony obrócił się na obcasie i zatrzasnął za sobą szklane drzwi. Dopiero w pokoju włożył z powrotem kapelusz, odchrząknął i dokończył:
— Cóż u licha mają do czynienia zasługi fizjologa z jego wyglądem zewnętrznym?
Zerknął w bok, ponad okulary i wierzchem dłoni pogładził brodę. Nie zrozumiał, że właśnie ta jego brzydota, której był sam sprawcą, przewraca, zdaniem studenta, życie do góry nogami.
Podczas tego, hałaśliwego zajścia nieporządek zapanował w korowodzie. Z pod napoły spuszczonej firanki tajemniczej karocy wyjrzała drgająca konwulsyjnym śmiechem pierś, okryta czernią. Siedzący w głębi dał znak woźnicy, powóz zawrócił i szybko odjechał. Tłum jął już wyprawiać dzikie harce poza tekturowym bożkiem i splądrował wóz okryty gałęźmi, pełen flag ze znakiem piwonii. Z wielkim zapałem rozdzielali te chorągiewki bezbrodzi młodzieńcy i mężczyźni, z tonzurami na głowach, wyraźnie przebrani księża. Hans Alienus zauważył, że całe to mnóstwo białych chorągiewek powiewających nad całem corsem, nosi na odwrotnej stronie wizerunek Matki Boskiej i przekonał się o podstępie ojca Paviani. Po chwili poodwracano chorągiewki w ten sposób, że obrazek widniał na wierzchu.
— Do Watykanu! — zawołał ktoś.
— Złóżmy hołd Jego Świątobliwości — podjęły inne, coraz to liczniejsze głosy.
— Niech żyje duch epoki! — zagrzmiało z przeciwnej strony, a cały, skłębiony teraz korowód został zepchnięty w boczną ulicę.
Zebrał się atoli, choć bez porządku, na długiej Ripecie i zdążał ku Watykanowi, mając za sobą rosnące ciągle tłumy, tętniące zgiełkiem zbiegowiska. Z ciżby sterczała ciągle jeszcze gipsowa głowa, a białych chorągiewek było tyle, że zdały się pianą, zalewającą całą ulicę. Padło już mnóstwo ciosów kija, a z jakiegoś okna rzucono w tłum stołkiem.
Nagle ukazał się od strony mostu Sw. Anioła podwójny szereg konnych żołnierzy. Przy jasno szafirowych mundurach lśniły szable, a wojsko szło miarowo i groźnie naprzeciw płynącego tłumu. Niektórzy widzowie zawrócili w szaleńczej ucieczce, zaś kilku przebranych księży chwyciło głowę gipsową. Wszyscy ukostjumowani zostali wepchnięci w otwartą bramę, a stamtąd w obszerne podwórze, poczem zapadły za nimi, same przez się wielkie, podobne więziennym drzwi.
Budynek dzielący podwórze od ulicy, było to długie domostwo o wielu oknach, zamieszkałe przez ubogą, oddaną papieżowi ludność. Przebrani księża rozbiegli się po mieszkaniach i rozmówili się z biedakami, którzy wybiegli na podwórze i, nawołując głośno, jęli zbierać chorągiewki z wizerunkiem Madonny.
Podwórze przytykało do ogrodu, który zapadłemi napoły tarasami sięgał głęboko w dzielnicę miasta. Od tej właśnie strony wyjrzały z pośród drzew cytrynowych i bezlistnych, obciętych winorośli, rzesze wrogich papieżowi widzów, którzy przecięli drogę kostjumowanym papistom i ogarnięci wzburzeniem szli do boju. Z obu stron zaczęły padać kamienie.
Obok Hansa stał wyprostowany mały, suchy człowieczek w szarem ubraniu, z mądrym, kończystym nosem i szpakowatemi faworytami. Trzymał na plecach prawą rękę, zeszpeconą wielką, brunatną plamą.
— Ładnieśmy się dostali w pułapkę! — powiedział. — Byłem dawniej policjantem, toteż wiem, jak się to skończyć może!
— Nie wolno nam zachowywać się, jak ludziom bez fantazji. Pamiętajmyż, że człowiek jest w pierwszej linji istotą estetyczną. Dawniej umieli z tego korzystać mądrzy. Mamy przecież muzykantów. Czy nie mógłbyś ich pan skłonić do grania? Tam, pomiędzy kurnikiem a krzakami wawrzynu, widzę piękną dziewczynę z koszem fiołków. I ona nam musi dopomóc!
Rozpłomienił się, a grożąca coraz to bardziej burza podnieciła jego wyobraźnię.
— Słabą jest wiara moja, ale spróbuję! — powiedział policjant i odszedł.
Silne uderzenie po ramieniu skłoniło Hansa do obrócenia głowy i ku wielkiemu zdumieniu zobaczył tuż obok Almeriniego, w długim, kraciatym płaszczu i ogromnych mankietach.
— W ostatniej chwili wróciłem z dworca! — powiedział nieco zakłopotany. — Nie mogłem poskromić chętki zobaczenia korowodu i postanowiłem podróż odłożyć... na później. Nie byłem jeszcze w domu, a w ścisku wepchnięto mnie tu, wraz z innymi. Źle jest, Hansie Alienusie! Szczęście twoje skończone! Końcowe hasło brzmi: — Niech żyją czarnosurdutowcy! Pospiesz się i wyjedź dziś wieczór jeszcze, bo po tej awanturze zaczną aresztować.
Zamieszanie na terasach wzrastało.
— Nie kapitulować! — krzyknął grzmiącym basem Almerini. — Musi być w głębi ogrodu boczna droga, którą tu przyszli ci ludzie. Tamtędy otworzymy sobie z honorem przejście. Ważyć życie, to jedna z największych rozkoszy!
Tymczasem wrócił policjant z kwieciarką i przyniósł kilka kawaleryjskich szabel, wziętych od ukostjumowanych, ale tkwiły tak twardo w pochwach, że trudno je było samemu dobyć.
— Obawiam się rzeczy najgorszych! — powiedział policjant i odskoczył kilka kroków wstecz, ściskając pochwę, z której ktoś wyrwał klingę.
Każdy z trzech wziął szablę. Hans trzymał swoją pod pachą, naciskając bezwiednie nasadę nosa, na której nie było już okularów. Drażniła go kołysząca się ciągle kreza niskiego kapelusza pielgrzymiego, toteż zasunął go na kark. Wyglądał jak nauczyciel ludowy, czy student, który wyskoczył z łóżka, ubrany w białą opończę i chwycił za szablę, by bronić swych przekonań. Kilka razy podnosił palec do czoła i poprawiał nieistniejące okulary.
Policjant popychał przed sobą piękną dziewczynę. Była to ubogo ubrana brunetka, która nie brała udziału w pochodzie, jeno pobiegła z ciekawości za tłumem. Miała krótką spódniczkę, a pończochy, zda się, nie tkwiły w jej trzewikach. Na ramieniu dźwigała kosz łozowy.
Hans odjął jej z karku wełniany kołnierz i obnażył. Roześmiała się i chciała bronić, ale potem pozwoliła mu robić, co chciał.
— Powinnaś iść z nami, a kto będzie odważny, dostanie od ciebie bukiecik. Zobaczymy, kto będzie pierwszy!
To pobudziło do wesołości, a kilku uszminkowanych jaskrawo, na modłę XVIII wieku muzykantów, zaczęło grać. Stojący w tyle wetknął pięść w swój kornet, udając piston.
Zwolna jęli przychodzić zbiegowie, pokryci wzdłuż murów, zwabieni muzyką, poruszającą się zresztą w kilku jeno taktach, a jakaś stara, mieszkająca tu kobiecina wzdychała raz po razu: — Najświętsza Panienko, dopomóżże tym ślicznym panom!
Na koniec wyjrzała fantazja z kryjówki i nadbiegł biednie ubrany wyrostek, machając ponad głową siekierą. Stanął w pierwszym szeregu i wszyscy ruszyli, śpiewając, w stronę ogrodu.
Było już późno i pierwsze powiewy wieczoru jęły chłodzić czoła. Niebo ponad krzewami i drzewami, w stronie antipapistów, pokrywały sinawo czarne chmury.
Ukostjumowani dotarli już do teras, przyjęci zrazu kilku jeno kamieniami. W chwili jednak, gdy zaczęli na nie wstępywać, szeregi nieprzyjacielskie starły się. Od strony najwyższego krzaku cierni błysnęło żółtawe światło, echo strzału zatętniało po murach, a ciężki kłąb dymu zawisł w gęstwie.
Almerini drgnął, pokręcił wąsa, zapiął płaszcz i powiedział:
— Sądzę... zdaje mi się, lepiej wracać w podwórze... bo... kobiety, idące za nami, mogłyby się przestraszyć.
Hans nie słuchał go. Konar drzewa wytrącił mu ciężką szablę z niewprawnej dłoni i to go tak zmieszało, że znowu dotknął palcami skroni, by poprawić okulary, których nie miał. Mimo to jednak nigdy w życiu nie miał jeszcze tak zimnej krwi i powiedział sobie: — Widzisz, chłopcze, że tu raczej miejsce twoje, a nie w zamknięciu, nad bibułą.
W tej chwili wyskoczył naprzód wyrostek z siekierą i rozwarłszy szeroko oczy, zaczął skakać lekko z kamienia na kamień, wciskając szyję pomiędzy ramiona. Wyprzedził już o znaczny kawał innych, gdy nagle zagrzmiał drugi strzał, a chłopak padł jak długi na wznak. Tuż na lewą stronę obojczyka tryskała krew z jego szyi. Umilkł śpiew, ścichł drący się gdzieś w tyle kornet, kilku mężczyzn skoczyło z wściekłością w krzaki, bijąc i tłukąc na oślep, zaś dwaj inni podnieśli martwe zwłoki chłopca i złożyli je w trawie, pod murem ogrodu.
Dziewczyna podała kilku z mężczyzn bukieciki, resztę zaś wysypała na malca.
Wszyscy zdjęli kapelusze, nawet suchy policjant.
W dali tętnił dzwonek, a noc spływała powoli na cichą wodę, winnicę i stojące w bezruchu drzewa. Od strony tych, co zostali w tyle, przed terasami, ozwały się stłumione nawoływania, klaskanie, a kilka młodych mieszkanek brudnego, przeludnionego domu, w pstrych szatach, wmieszało się pośród mężczyzn, oglądając poległego i wysławiając go. Stara kobiecina, która wzywała pomocy Matki Bożej, padła nań z płaczem. Mówiła, że jest jego ciotką, jedyną krewną. Łkała, wołając, że dzielny chłopczyna przyniósł jej zaszczyt.
Hans Alienus stał w kole innych i patrzył na zwłoki, czekające już pochowku i zapomnienia. Patrzył i wydało mu się przez chwilę, że mimo łachmanów, przyćmiewają sobą całą wspaniałość tego, co żyje. Zazdrościł zmarłemu fiołków.
— Czas krótki! — szepnął mu policjant. — Hołota ucieka już na przełaj pomiędzy kratą nad krzakami. Droga otwarta, ale tylko w razie pośpiechu przejdziemy.
Kilkuset uczestników pochodu weszło ponownie na terasy i dostali się poprzez kratę na brukowany, otoczony murami plac, ponieważ jednak przytykał do ulicy, w której czekali żołnierze, przeto tłum zwalił spróchniały parkan i ruszył przez rozległe winnice. Tuż ponad murami sterczały dachy domów i wznosił się ogromny masyw Św. Piotra. Rzesza, przybrana w stroje różnych epok, wędrowała po ciemku. Zaraz przy pierwszem zamieszaniu w bramie, postawiono na ulicy wykopaną trumnę i porzucono też baldachim, ale ponad głowami chwiały się, jak przedtem, obciążone owocami misy, a półnagie dzieciaki skakały, drżąc od chłodu i brzękając na lirach.
Drogę zagradzała jedna jeszcze drewniana brama, ale otwarto ją z łatwością, gdyż była jeno przyparta. Zaraz za nią, poznano po pielęgnowanych starannie drzewach i statuach, oraz strzyżonych żywopłotach mirtowych, że dotarto do tajemniczych ogrodów watykańskich. W niejakiej odległości płonęły smolne pochodnie, pod niemi zaś widniały nieskończone szeregi stołów, u których mnisi karmić mieli ubogich. Po prawej, szeroko otwarte, szklanne drzwi długiego parteru zapraszały do komnat i sal, gdzie znaleźli schronisko marmurowi jeńcy Watykanu, a gdzie dziś czekała na uczestników pochodu uczta Ojca świętego.
Przyjęci przez usługujących mnichów rozprószyli się po galerjach, omawiając przebyte przygody. Jeden kapucyn ujął Hansa Alienusa za rękę i zaprowadził do sala a croce greca.
— Pierwsze miejsce przynależy bohaterowi dnia! — powiedział.
Salę oświetlały wiszące lampy kościelne, których rubinowe szkło siało czerwoną poświatę na Wenus Praksytelesa i sarkofag profirowy, w którym spoczywała ongiś córka Konstantyna Wielkiego. Na długich stołach płonęły matowem światłem grube świece woskowe, zatknięte w wysokie, wieloramienne świeczniki kościelne, ponad niemi zaś rozpostarte były obrzeżone złotą frendzlą płaty materji jedwabnej, używane w dni uroczyste do przystrojenia kaplic. Własnym ciężarem opadały te materje w festonach, a sznury, dźwigające je po rogach do stropu, owinięto wieńcami mirtu. Także i ławy poznoszono z kaplic, a pierwsze siedzenie stanowiła dębowa stalla z rzeźbionym barankiem i cherubinami. Ponad oparciem sterczało ogromne bóstwo rzeczne, a dziwaczny cień olbrzyma spinał się wysoko po zielonawem obiciu ściany, wyobrażającem „Spoczynek w drodze do Egiptu“. Po jednej stronie widniały schody otoczone sfinksami i pilastrami, z których spływał aż na środek sali czarny, sukienny chodnik, dotykając niemal głowy Minerwy na mozaikowej posadzce, a tuż obok stał krzyż z brunatnego drzewa z Ukrzyżowanym. Twarz Chrystusa rzezana była twardo, całe ciało malowane, upstrzone na rękach i nogach krwią, ciemne włosy spadały sztywno, a nad głową czerniły się litery: I. N. R. I.
Hans Alienus siedział w stalli, a wokół niego na ławkach inni uczestnicy. Widna stąd była sala rotonda z oryginalną głową Zeusa z Otrikoli na marmurowej konsoli. Był niejako symbolem marzeń o życiu przyszłem in nuce. Patrząc nań, miał Hans wrażenie, że słyszy basowy chór mnichów, śpiewających na szafirowej łące.
Posadzka tej krągłej sali bocznej wyobrażała trytony i centaury. Grało tu piętnastu muzykantów, w starorzymskich strojach, na drewnianych fletniach, a towarzyszyły im dzwonki. Dyrygował Jason, śpiewak papieski, stojący na podłużnym, zielonym taburecie.
Podano przeważnie słodycze, a ponalewane w cynowe kubki wino, kwaśne było i wodniste. Po chwili jednak goście zauważyli pod stołami jakieś zawadzające im przedmioty.
Podniósłszy końce obrusów, dobyto z ciemności kosze najlepszych i najognistszych win, jakie dać mogła hesperyjska winorośl, otwarto flaszki i niebawem zimne sale zamku duchów, długo trwające w milczeniu troski i niedoli, rozebrzmiały weselem, oraz pieśniami kościelnemi i świeckiemi. Czarne tancerki tunetańskie siedziały ze skrzyżowanemi nogami wokoło głowy Minerwy, dzieląc słodycze, chwiały się w biodrach do taktu i klaskały w dłonie. W dali, w sala degli animali wygrywała inna grupa muzykantów, w szarych filcowych kapeluszach. Policzki ich lśniły, a nogi wybijały takt. Wystawiali mosiężne trąby za okna, by złagodzić dźwięki, mimo to jednak zbudzone ze snu echa huczały przeraźliwie po galerjach. Sandały usługujących mnichów klekotały po posadzce, fletnie rzucały piski, a znudzone siedzeniem dzieci biegały ze swemi lirami pomiędzy posągi, śmiejąc się i bawiąc. Z wielu spadła kudłata, psia skóra i wlokła się, zaczepiona jeno u pasa, tak że były zupełnie nagie i jeno różową barwą ciała różniły się od rzeźbionych postaci.
Wszyscy sławili wymownie Ojca Świętego, a zbiorowy ten hołd przenikał rozgwar, jak akord organów. Była to lśniąca klamra, łącząca przeszłość z tem, co przyjść miało, a chociaż miała kształt krzyża, to jednak przywołano na ziemię Minerwę i Wenus, by ją zamknęły. Ludzki instynkt piękna został uwieńczony i odtąd ocaleni przez Kościół od zatraty, marmurowi jeńcy żyć mieli i ruszyć z radosnym rozgwarem w świat, by go zaludnić.
Wesołość rosła, a smolne pochodnie barwiły niebo, tak że łuna szła po całej Kampanii, aż do morza. Ojciec święty, spożywszy wieczerzę, jak zawsze sam jeden, wstał, odmówił modlitwę, potem zaś wezwał do siebie dzwonkiem kilka osób z przedpokoju. Gdy weszli, wydało im się, że widzą nimb nad głową tego, białowłosego człowieka, o wesołych oczach i mądrej twarzy, który stał w świetle woskowych świec, oparty o fotel. Szmer życia, płynący falą od miasta i fontann placu Św. Piotra, był jakiś dziwnie daleki.
Papież pozdrowił wchodzących, a w chwilę potem nastała nagle cisza u stołów, w muzeach kamiennych. Szerzyła się od sali do sali, jakby powiew śmierci dotknął rozgrzane twarze i pełne kubki. Gdy dotarła do sala a croce greca, wstali wszyscy w zdumieniu z ław i podeszli. Hans Alienus wstał także i stanął pod krzyżem.
Ujrzano Ojca Świętego, zstępującego po zasłanych czarnem suknem schodach. Ubrany był całkiem biało na znak, że przybywa w charakterze prywatnym, jako gospodarz do swych gości, jednak miał przymocowany pod białą, jedwabną szarfą, czerwony kapelusz kardynalski, opasany złotym sznurem z kwastami. Szli za nim tylko dwaj siwawi dostojnicy, w fioletowych sutannach, oraz ojciec Paviani, który rzucając wkoło rozbłysłem spojrzeniem, podziwiał swe dzieło. Usługujący mnisi, w ponurych kutach, utworzyli natychmiast szpaler po obu stronach schodów, a żółtawe ich stopy zajaśniały na czarnem suknie chodnika.
Wszędzie pełno było koszów wina, na stołach widniały rozwalone budowle słodyczy, przystrojone liśćmi oliwki, nadwyrężone świątyńki marcepanowe, pokruszone torty, plamy pokrywały obrusy, a pomiędzy kubkami leżały rozcięte owoce. Na świecznikach ponarastały wielkie sople stopionego wosku, a na podłodze leżała spadła świeca, kopcąc niedogasłym knotem.
Rudy, piegowaty mężczyzna, w średniowiecznym stroju hiszpańskim, który dogodził sobie ponad miarę, spał na skraju stołu, oparty o ławę, z twarzą nisko pochyloną na skrzyżowane ramiona. Wszyscy przyklękli, on zaś spał dalej.
— Przybywam powitać mych gości i odmówić modlitwę po jedzeniu! — powiedział Ojciec święty spokojnie i zcicha, ale milczenie było tak głębokie, że gdyby nikły, złamany głos jego, był jeszcze słabszy, posłyszanoby go w najdalszym końcu sali. Zamknął oczy i złożył ręce.
— Zbliża się koniec stulecia, my zaś stoimy, pełni trwożnego oczekiwania, niby w sali egzaminacyjnej przed ogłoszeniem wyroku. Każdy zadaje sobie pytanie, czy nazwisko jego stanie się gwiazdą, szarym punktem, lub czy utonie zapomniane we wzburzonej głębinie. Posągi, otaczające nas tutaj, to ucieleśnienie pożądań życia i ducha w Kościele, którym mi rządzić przypadło. Dzisiejszą swą modlitwę kieruję jednak ku tym, wielotysięcznym pożądaniom, jakie zmarły w zapomnieniu, błagając Boga, by nie daremnym był żar, którym paliły serca. Teraz zaś, drodzy bracia, wzywam was, byście przed odejściem spełnili puhar ku czci tego wszystkiego, co przeminęło, ku chwale nie wyjawionych nigdy myśli, nieznanych pożądań i woli, której w czyn się przemienić danem nie było. Jest to pierwszy i ostatni toast, wygłoszony w tem miejscu.
Dał znak, by powstano, a wszyscy wychylili do dna kubki.
Za chwilę rozjaśniło się poważniejsze dziś, niż zwykle oblicze papieża i odpiął od szarfy czerwony kapelusz.
— Korzystając ze sposobności, — dodał — pragnę wobec tak licznego koła przyjaciół nagrodzić godnością kardynalską jednego z najwierniejszych sług Kościoła naszego. Zamierzałem to uczynić od dawna już, mimo że dotąd nie dzierżył on wybitniejszego urzędu. Niechże go wspomaga Najświętsza Panna, by uczynił zaszczyt tej swojej wysokiej godności.
Zwrócił się w bok, a cień jego głowy i wyciągniętej ręki, padł na biodro posągu Wenery.
Ojciec Paviani przyjął na klęczkach kapelusz i ucałował kilkakrotnie rękę Ojca Świętego, który rozglądał się badawczo po gościach. Dostrzegłszy Hansa Alienusa, powiedział:
— Poznaję cię doskonale! Nie zapomniałem onej gry, której nazwy nie pozwoliłem łączyć z imieniem Kościoła. Nie spodziewałem się atoli ujrzeć cię w szatach pielgrzyma, chociaż mój drogi Paviani zawiadomił mnie właśnie o twym zamiarze wędrówki na wschód. Inni chętniej ruszają ku zachodowi. Spodziewam się, drogi synu, że przedewszystkiem spoczniesz u grobu Chrystusa.
— Istnieje — odparł Hans Alienus — grób święty tak wielki, że nie starczy tygodni i miesięcy, by go przemierzyć krokami. Pragnę znijść w rozległe pustynie tego grobu i zanieść pozdrowienie Waszej Swiątobliwości, Sardanapalowi, którego pożądania nie przepadły w zapomnieniu.
Papież uśmiechnął się dobrotliwie, z błyskiem figlarnym w oczach.
— Możesz liczyć zawsze na mą pomoc i ochronę w takim razie! — powiedział. — Najlepiej będzie, gdy zamianuję cię nuncjuszem swoim, z poleceniem zaniesienia mego błogosławieństwa Sardanapalowi w świat podziemny. Przyrzekasz, oczywiście, spełnić sumiennie to zlecenie... nieprawdaż?
Ojciec Święty zdumiał się wielce, gdy Hans Alienus podniósł rękę do gwoździa w nodze Ukrzyżowanego i rzekł głosem tak doniosłym, że zatętnił w przyległych nawet salach:
— Ślubuję to!
Po chwili odparł:
— Chociaż szukasz przeszłości, mój synu, w sercu szkolnej ławie, pobrzęk dzwonów kościelnych, które cię budziły, wspomnienie pierwszych zabawek, różne myśli i nadzieje, jakie cię zajmowały, ...wszystko to zostanie w twym plecaku, choćbyś zaszedł nie wiem jak daleko i gdziekolwiek staniesz, będziesz obcym. Brak zaufania do własnego stulecia, to los najcięższy, jaki podjąć może człowiek. Ten, kto nie ma ojczyzny w wieku, w którym się urodził, jest bezdomnym do śmierci.
Klęczący powstali, rozebrzmiały fletnie, a Hans Alienus stał ciągle jeszcze pod krzyżem. Nie zamienił z nikim słowa i nie słyszał nawet stukania batuty Jasona, wybijającego niecierpliwie takt.
Nagle hałas zbudził śpiącego, rudowłosego mężczyznę. Spoglądał napół przytomnie wokoło, z poza pasma włosów opadłego na oczy, potem zaś chwycił oburącz skraj ławy i wstał. Jakby mu nagle szał pijacki dał jasnowidzenie, wziął ze stołu kubek i cisnął w Hansa. Spadł i potoczył się po czarnym chodniku.
— Twego zdrowia nikt nie wypije! — zawołał głębokim omglonym głosem. — Jesteś krawcem błaznów! Urządziłeś widowisko teatralne, z aktorami i widzami, ale wszystko to nie jest kwiatem, pełnym świeżych soków, co wyrasta na drzewie życia. Jest to sabat duchów w paradnych salach zamku duchów, nie zaś istotny objaw chwili, co płynie. To nie zwycięski okrzyk ducha epoki, który grzmi gromko: — Jam jest! — Duch epoki siedzi dziś w fabryce, pisze i sumuje długie kolumny cyfr na arkuszu papieru. Nie dałeś nam woli i pożądania, jeno pusty łachman odzieży, noszonej ongi przez to, co dziś zamarło już i przeminęło!
Zatoczył się wstecz, padł na ławę, pochylił głowę na piersi i nie rzekłszy słowa, zasnął równie głęboko, jak przedtem.
Hans Alienus stał dalej, pochylony, ściskając jedną ręką trzon krzyża, drugą zaś kapelusz pielgrzymi. Widowisko, na jakie patrzył, nie dało mu tego radosnego zadowolenia, którego wyczekiwał całemi dniami i miesiącami, a słowa pijanego uświadomiły mu jasno własne rozczarowanie. Mimo to jednak, w onej godzinie, gdy był odcięty ze stron wszystkich i napastowany, wyobraźnia jego znajdywała się w stanie takiego upojenia, że radby był rzucić życiu najpłomienniejsze, najczulsze pozdrowienie, z pośród rozwalisk i to wbrew olśnieniu, jakiem go przejął ogrom zniszczenia i niebezpieczeństwa. Uderzyło mu to do głowy silniej, niż wino wypite u papieskiego stołu i z utęsknieniem spoglądał w stronę jutra, zjeżonego przeciwnościami losu.
Puścił krzyż i porzucił bez pożegnania rozjarzony światłem gmach. Czuł się bardziej samotnym i wolnym, niż do tej pory. Nie miał ojczyzny, zwierzchności, uznanego przez epokę poglądu na świat, nie miał wrogów, ni też przyjaciół. Słyszał jeno odgłos własnych kroków i własny widział cień.

Skończyła się uczta, a więźniowie marmuru, starożytne dzieła sztuki stały znowu samotne w parterowych salach Watykanu. Cisnęły do szyb nieruchome oblicza swoje, wyglądając na świat z nieopisaną tęsknotą, zali nie spadł już krzyż z kopuły Św. Piotra, a półksiężyc Diany nie wschodzi zwycięsko ponad pinjowy las na grzbiecie wzgórza.

Zabłysnął księżyc w białą noc, zimową,
Niecąc w kaskadach fontann siny płomień,
Zabrzmiały głosy nocnych oszołomień...
Z knajp „Pelambella“, „Greco“ i „Artisti“.
Nad bramą widniał żółty szyld ogromny,
Jak wychylona z kieszeni sutanny
Flaszka Falerna, lub Lacrimae Christi.
———————————
W kawiarni, gdzie żandarm słyszał dobrze
Nocą szwedzkie kwartety,
I na zroszonej szybie sylwetką w skrzydlatym kapeluszu,
Stał cammeriere, z wiszącą szmatą u szyi.
Zresztą pustka. Cammeriere, czy rzymski książe,
Jednaką grozą kawiarni owiany.
Bezbarwny czernią i bielą, niby kredy kawał,
W czarnej wełnianej szmatce teraz się wydawał.
———————————

Weszli dwaj goście obaj jasnowłosi
Spojrzeli wokół i siedli na sofie.
Civis romanus w kurcie z aksamitu,
Ze łzami w oczach co nie osychają,
Głosem, ustawnie drgającym z ekstazy...
Kochał świat cały, już był sobie taki,
A chętnie także zażywał tabaki.
———————————
Drugi — Niemczysko nadzwyczaj uczone,
Germańska jakaś, dziwna stwora boska,
Z pod kołnierzyka ciągle wyłaziła,
Szara koszula, tkana — jegerowska.
Spokojnie kazał sobie podać piwa,
Gardząc napojem skaldów, silnem winem
Napojem Flakków, Epikurejczyków,
I w te rozsądne słowa się odzywa:
— O jakże złudne są nasze marzenia
O miastach włoskich, to jeno baśń złota...
Z ich dostojeństwa nie zostaje cienia!
Trudno żyć w kupie odpadków i błota.
Wieczór, w Wenecji grać kazałem sobie,
Gwiazdy mrugały, barkarola brzmiała,
W tem na kanale ujrzałem przegniłą
Sałatę, oraz szkaradne kocisko,
Bez włosów, zdechłe, co płynęło blisko.
Oto przesłynna jazda przy księżycu,
A gondoliere, co mi grał uroczo,
Brudny cuchnący, był, że aż nie powiem...
Wszystko to razem przenikło mnie mrowiem
chociaż zagrał potem utwór inny,
Rzekłem: Już umarł piękny kraj Korynny,
Dałem mu lira, a potem, u licha,
Z miasta lagunów wyjechałem zcicha!

A Rzym nasz święty, kto się nim zachwyca?
Mówię co widzę. To jest cyrk Barnuma,
Jarmark dzieł sztuki, maskarad stolica.
Reklamą świata roztrąbiony strasznie...
Lecz, choćby nie wiem jak był słynny, szczerze,
Nas, ludzi serjo wszystko to nie bierze.
Mój w aksamity strojny przyjacielu,
Minęła dawnych entuzjastów moda,
Wielbić antyki dziś już niema celu,
Nikt ich nie rzeźbi, bo marmuru szkoda.
Czas nasz zamieni ochotnie paletę
Na chleb z wędzonką i łyk dobry piwa,
Każdy śpi, syna płodzi, robi fetę,
To jest ta chwila bieżąca i żywa.
Księżyc, co świeci nad Montefalkonem
Ujawnia nędzę ludności i kraju,
To też szyderstwem lice ma skrzywione...
Cóż po wawrzynach na wielmożów skroni
I tych, co dzieła stworzyli olbrzymie,
Gdy jeść co niema Włoch w przesławnym Rzymie.
Ród konający gałgankiem się cieszy,
Purpurą nędzy okrywa zazdrośnie,
A w gruncie rzeczy jest plebejem jeno,
Chłopem u pługa, zmarniałym dynastą!
To się ukrywa pod gestem i weną,
Tem kraj jest dzisiaj i cezarów miasto.
———————————
Artysta puszczał wielkie kłęby dymu
I milczał w chmury zatopiony cienie.
— Cóż pan chcesz, — rzecze po chwili — od Rzymu?
Wszak jest to jeno „wczoraj”, to wspomnienie!
Wierz nie wierz, ale to jeno widziadła!

Patrzno uważnie... wszedł teraz gość nowy,
Rzucił na stolik kapelusz paljowy
Duch Torwaldsena siadł tam u zwierciadła.
W około duchy, w poświacie księżyca,
Widna tam stoi papieży kaplica.
To też widziadło, dlatego się dziwię,
Czemu pięściami łomocesz po lirze
I pieśni nowe wygrywasz bez celu
Czarom minionym, mocno, a fałszywie.
———————————
Ha... ha, fantastą jesteś przyjacielu!
Zawołał Niemiec — zowiesz mnie prostakiem,
Papa mnie uczcił również mianem takiem!
Zaprawdę, chociaż genjusz twój niewielki
— Masz jednak serce wewnątrz kamizelki
I godnyś, by cię przykuto do progu
Świętego Piotra, byś po lat tysiącu
Jeszcze świadectwo dawał swemu Bogu.
Ja widzę jeno trupy w Watykanie,
Apollo szczerzy swe bezmyślne oczy,
Jakby się dziwił temu podziwowi,
Co podziwiaczy ciasne pałki mroczy
I czeka, czyli czasem ktoś nie powie:
Jakiż szkaradny jest ten ckliwy chłystek...
———————————
— Nie... nie, — rzekł drugi — podejdź kiedy nocą
Pod gmach piotrowy... a usłyszysz skargę,
Co niby fala opada i wzbiera...
To duchy z żalu skrzydłami łopocą,
Szepcąc: Tu mieszka ten Rzym, co umiera.

Tu mieszka Rzym, co umiera! — powtórzyli jeńcy marmuru i zapatrzyli się zdumieni, szeroko rozwartemi, kamiennemi oczyma na miasto wzgórz. — Teraz zapewne spadnie krzyż z olbrzymiej rotundy... Ale któż będzie wielkim zwycięzcą, burzycielem? Jakąż ma postać? Za czasów naszych zwycięzca bywał promienisty, majestatyczny, niby Bacchus, otoczony pijanych radością świtą ludzi.

Stary papież, nie mogąc spać tej nocy, stał u okna olbrzymiej fortecy swojej, spoglądając na ulice i pałace. Zasunął wstecz białą czapeczkę, kryjącą wierzch głowy. W ręku trzymał świecznik, ale tak krzywo, skutkiem zadumy, że wosk ściekał kroplami na posadzkę, niby alabastrowe łzy.

— Czemuż, — zawołał z tabakierką w dłoni —
Czemuż czekacie, o jeńcy marmuru,
Na spadek krzyża z kościelnego chóru?
Wszak krzyż was właśnie z grobu dźwignął łona.
Pod moim dachem Wenus się dziś garnie,
Watykan zmienion w antyku trupiarnię.
Tu Pan bezwstydny, nagusieńki stoi,
Z wyjątkiem listka, wszystko jako było...
Listek jest ową tajemniczą siłą,
Liryką wieków średnich, państwo moi.
Jeńcy marmuru, czemuż tak tęskliwie
Patrzycie w lasy pinji na wzgórz szczycie?
Dajcież raz spokój, powiadam prawdziwie,
Nigdy Diany sierpa nie ujrzycie.
Chcecie zwycięzcę znać, co Rzym zadepcze
I krzyże strąci z rotundy olbrzymie?
Oto tam siedzi w fajki gęstym dymie,
Oto tam siedzi on i piwo chłepcze.

To Duch epoki, w koszuli Jaegera,
Ale, zaprawdę... nie zna on litości!
Ku wam też okiem prostaka spoziera,
Strzaska Watykan lecz i wasze kości!

Na te słowa papieża zerwał się Hans Alienus, siedzący w kolumnadzie i zawołał:

Taka to będzie przyszłość, ale czyja?
Żali piwosza, żali marzeń zwidu,
Tych marmurowych postaci bez wstydu,
Tych kształtów piękna, co niby wołanie
Zaświatów, wiedzie nas po oceanie.
Dalej, piwoszu, powstań i daj rękę!
Tyś prawdą czasu, kłamstwem dnia, co spłynie,
Jako deszcz jesteś, co żyźni pustynię,
Jako wół ciężki, co wóz wolno toczy.
I za to moją oto przyjm podziękę,
Ale wiedz, iże twoje liche oczy
Nie widzą dali, którą los zasieje
Nasieniem owych kształtów marmurowych,
Nie widzisz tworów, jakie niosą dzieje!
———————————
Zresztą nie kamień ów, nie zimne głazy,
Nie to, co stworzył człowiek w szczytnym trudzie,
Nie to mi bliskie, ale żywi ludzie,
Ale to piękno, które każdy ziści,
Jeżeli zechce w pogodzie i jaśni,
Wolen ślepoty, gniewu, nienawiści
Zechce, by piękni byli bliźni właśni.

W tej chwili posłyszał znużone kroki i na tle cienia pielgrzymiego płaszcza jego, który padł kolumnę, zajaśniała postać dawnej świętej.

— Cóż ci z wędrówki w kraj Sardanapala? —
Jeśli z pustemi pójdziesz tam rękoma,
Cały wór musisz zabrać z sobą w drogę
Tego, co wizję mamideł rozpala,
A jeśli skarbów nie posiadasz doma,
Ja ci ochotnie i hojnie pomogę
Musisz siać złotem, rzecz brać wszelką jasno,
Winem się poić i krwią swoją własną.

Hans Alienus podał jej dłoń.

— Przejrzałaś do dna całe serce moje,
Nie pragnę skarbów, bo skarb własny daję,
Wizje bezcenne w obce wniosę kraje,
Biesiady, szaty, przepiękne pokoje,
Ulice, miasta, a wszystko wyśnione...
Dla głupców nicość, lecz temu, co władnie
Sztuką urojeń, mocarza koronę
I miecz do ręki nieomylny kładnie.
Chcę uczt, przy których dowcip nie usypia,
Na turń najwyższą powiedź mnie bez drżenia!
Sięgam, gdzie jeno dolecą marzenia,
Gdy spadnę, chciałbym by się wszystko śmiało!
Mam dość odwagi, czekać woli mało.

Dawna święta spojrzała, zwróciła rozgoryczone spojrzenie na księżyc i jęła opowiadać o niedoli i męce szarego życia swego. Gdy się zaś dobrze przyjrzała Hansowi i poznała, że wie już, co znaczy cierpienie, zmilkła nagle, wzięła go za rękę i poszli ulicami miasta.

Płynął już chybotliwym statkiem, kiedy wstał dzień. Słuchał skrzypienia rej i wesołego śpiewu załogi. Oddaleni od żon, dzieci i domu radowali się myślą o skarbach przystani, pohulanek i uciesznych żartów, oraz przygód.
Hans Alienus wyglądał lądu. Cóż to za wybrzeże, myślał, cóż to będzie za ściana rzeźbiona wichrami, którą kształtują burze. Nie zapominał o obowiązkach poety, a rzeczywistość była mu bezkształtną jeno materją, którą urabiała myśl jego. Trzeciego dnia zobaczył w mroku błyszczący w dali ląd, w tej samej chwili, kiedy steward postawił przed nim piękną murenę. Niezwłocznie wycisnął z włosów i płaszcza pianę, ujrzał cedry i palmy, a pośród nich świątynię Monte Carlo, owianą słodkiemi akordami Chopina, owo osiedle ostatniego boga, Mamona. Kwitły tam mirty, zieleniały łąki, jakby kędyś, na północy. Hans zawiesił kapelusz na sznurze i w płaszcz pielgrzymi odziany przekroczył próg świątyni. U stołu gry zobaczył siedzącą ponuro dawną boginię. Złoto jęło toczyć się i błyskać przed nim, on zaś zcicha mówił:

O pięknorękie kapłanki Mamona!
Lica z barwiczką, brew ich uczerniona...
Luidor was nęci i przed nim klękacie,
Jak drżące dziecko przy klasztornej kracie.
Bogiem wam, życiem owe żółte złoto,
Przez długie lata modlicie się o to.
Mój Bóg jest inny, włosy jego płoną,

Świat kryje cały skrzydeł swych osłoną.
Szlachectwo jego, to nie trzos dukatów,
Inne ma stroje, innych antenatów...
Upojnym szałem nieustannie tryska,
Tańczy i pląsa dokoła ogniska...
Biegnę ku niemu, róbże miejsce zgrajo!
Ale Mamona słudzy nie puszczają:
— Bilet wziąć trzeba! Daremne wykręty!
— Ileż kosztuje? — Pół miljona renty!
O biedny franku, jakżeś mi dziś marny!
Mniejsza! O życie stawka!... Kolor czarny!
Dukat, to spokój życia,
To kołdra do nakrycia,
To słońce co połyska,
To dziecku jest kołyska...
Mnóż mi się dzisiaj franku,
Płódź dzieci bez ustanku,
Bo taka już ochota,
Chcę ciżmy nosić z złota.

Kiedyż zawody moje wychylą się z duszy na światło słońca? Młodość rozwija skrzydła do lotu, a ząb szczurzy wygryza wokół oczu czarne kręgi. Nie żyję czynem, lecz myślą! Patrzcież, jak dni chwieją się, niby kości, co mają zostać rzucone o najwyższą stawkę... Padły... przegrana! Poglądam ku drzwiom. Ale żelazną zaporę otwiera jeno klucz złoty tym, których los cisnął przypadkowo na pair lub impair. Ja zaś, śniąc, muszę wędrować dalej, jak dotąd. Nie jestem jako żyd, zachłannie tulący złoto w szafie wekslarza. Wędrowcem jestem i jeśli zdążę ostatkiem sił do studni, żył będę... Ale czyż nie zginę z pragnienia i u tej nawet studni...? Czyż mi nie zbraknie wiadra i liny? A ruleta warczy dalej i tańczy zwodniczo migotliwa kulka.

Padł strzał za szybą, żandarma głos słyszę...
Ktoś poszedł znowu w zaświatową ciszę.
Człowiek nieznany legł w nieznanym grobie,
Kurhanu nawet tutaj nie zostawi,
Ani pamięci na świecie po sobie...
Wszystko wokoło bawi się i bawi...
———————————
Śmiejesz się ze mnie bogini mocarna,
Iż chcę żyć górnie, jako tytan młody,
Lecę z własnemi chęciami w zawody,
Wolny od domu, żony i od dzieci,
Rwąc lasy, skały rozbijając w szczęty,
Jak burza, która przed świtaniem leci,
Nieogarniony myślą... nieugięty!
Twoim wszak duchem płonę od młodości!
Teraz mnie wywiedź, niech rozum ocalę!
Wywiedź na pole z przybytku nicości!
Tu, czego pragnę nie dostanę wcale!
Cicho... wybiła właśnie jedenasta...
Służba nakrywa płachtami stół wraży,
Przed bramą czarny tłum co chwila wzrasta,
A każdy złoto swoje skrzętnie waży!
Tu chciałem życie kupić, a od zmory
Wygrałem jeno dzisiaj dwa luidory!

Starucha wstała i powiedziała mu:

Nie ufaj szczęściu, nic cię już nie zbawi!
Idź swoją drogą samotniczą dalej!

Bądź zdrów! Spotkamy się gdzieś jeszcze może,
Krocz, jako kroczysz pod prąd życia fali.
Lecz wiedz, że klątwy z ciebie ja nie złożę...
Walcz, ale żadna moc cię nie ocali!

Migotało mu jeszcze przed oczyma złoto. Zrozumiał teraz słowa staruchy, a lepiej jeszcze jej milczenie. Dostrzegł też nowe pułapki i zasadzki. Ale im groźniejsze chmury piętrzyły się nad nim, tem radośniej biło mu serce. Zwrócony do towarzyszki, powiedział:

— Porzucam ludzi mej własnej epoki,
Na świat zasłonę rzucam i odchodzę.
W przeszłość daleką zwracam tęskne kroki...
Rumakom woli własnej puszczam wodze!
Biorę ze sobą jeno piękno życia,
Którego żadna nie wydrze potęga,
Bowiem ja dzierżę je już od powicia,
A tam poniosę, gdzie twa dłoń nie sięga!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.