<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Na pobojowisku.


Pierwsze promienie wschodzącego słońca przedarły się przez gęstwinę żywieckiego lasu.
Oświeciły one coś takiego, przed czemby i dziś zatrwoży! się odważny i trzeźwy umysł.
Wysłani rankiem słudzy Noszaka, gdy ujrzeli miejsce katastrofy, uciekli jak szaleni, roznosząc postrach po okolicy.
W wypalonej przestrzeni lasu, dymiącej jeszcze, walały się rozbite i zwęglone wozy, trupy ludzi i koni.
Porozrzucane szmaty różnobarwnych materyi jaskrawych i błyszczących a zwłaszcza czerwonej dawały pozory kałuży krwi.
Gdzie rzucić okiem, doznawało się wrażenia, jakgdyby wszechpotężna dłoń jakiegoś olbrzyma uczyniła tu z tych ludzi i z tych rzeczy igraszkę, rwąc ich w kawały, a potem rzucając nimi na wszystkie strony.
Na gałęziach drzew wisiały strzępy ludzkiego ciała i podarte szaty.
Dusząca woń spalonych ciał unosiła się parem nad warsztatem śmierci i przyprawiała żywych o mdłości.
Na ziemi deptano po głowach oderwanych od karku, po tułowiach, nogach, rękach, jelitach. Daremnie rozpoznać co do kogo należy.
Masa straszna, jakby wyszła z jakiegoś piekielnego młyna, który to wszystko zmełł, a wśród tego usłyszałeś jęk konających, albo błagalną prośbę ranionych.
Wśród tego strasznego cmentarza najgłośniej wzywa pomocy ten, co się najgłośniej śmiał przed chwilą: Sowizdrzał.
Sam wyszedł zdrów i cały, ale jego towarzysz leży bez ducha, głowę ma osmaloną, jednak rany nigdzie nie widać — a przecież nie daje znaku życia.
Nachylony nad nim stara się go ocucić, trąc mu skronie i wzywa ratunku, ile mu sił w płucach starczy.
Wstaje wreszcie, bo ujrzał opodal baryłkę jakąś. Może to wino. Wino potrafi wrócić życie omdlałemu Rudolfowi.
To nie wino, to śledzie.
Gdzież wino? wszak Hanza wiezie go zawsze pod dostatkiem.
Szukajmy.
Sowizdrzał ma umysł filozofa, a potem jest zajęty silnie ratunkiem chłopaka, którego polubił wielce.
Obraz zniszczenia, który mu się przedstawił, wydobył zień uśmiech politowania.
Nadepnął na trupa, który jeszcze w rękach skrzepłych trzymał mocno szmatę błękitnego atłasu. Na tym trupie błyszczy w słońcu łańcuch z drogich kamieni, te kamienie odkradają światłu promienie i zdają się śmiać szyderczo.
— To pani Małgorzata! — szepnął trefniś z pogardą i poszedł dalej, szukając bacznie owego wina. Ale im więcej się, zagłębiał W ten straszny cmentarz, ogarniała go groza wielka.
Myślał nad potęgą tej szatańskiej materyi, która to kiedyś światu tyle klęsk przynieść miała, i klął tego, co tę materyę wymyślił; potem jakby w proroczem natchnieniu mówił do siebie:
— Ha, straszna to siła!... alei tej siły i na dobre użyć można i jeżeli ona jest, to snadź, że być powinna.
Wtem zatrzymał się zdumiony.
Przy jednym wozie, który stał na uboczu ocalały, leżało kilku knechtów. Zbliżył się do nich, popatrzył, posłuchał.
— Śpią.
Targnął jednym mocno, ten zamruczał coś pod nosem i najspokojniej do snu się ułożył.
Drugi zaczął śpiewać, trzeci się śmiał, a potem klął pod nosem.
Czwarty miał w ręku dzbanek.
— Pijani... pijani! bydlęta!... Ha! ha! ha! — zaśmiał się głośno, tak, że echo ten śmiech powtórzyło po lesie razy kilka.
Zestawienie tych pijakowi obok tego strasznego majestatu zniszczenia natchnęło go szaloną wesołością. Śmiał się z całego gardła.
Przypomniał sobie Rudolfa.
— Więc to jest wino... nareszcie.
Wziął dzbanek z rąk pijaka, utoczył wina z beczki i uradowany pośpieszył do nieprzytomnego Rudolfa.
Chłopak, wprzód jeszcze ogrzany ciepłem sercem błazna, zaczął powoli oddychać, a po wpuszczeniu mu do ust ożywczego trunku, otworzył oczy i przyszedł do siebie.
— Co to było? Powiedz, co to było?
— Był to psi figiel, mój chłopcze. Dziękuj Bogu, że cię zachował. Porusz rękami, teraz nogami. Dobrze.
— Głowa, mnie boli okrutnie.
— Aha, i osmalonyś ogniem piekielnym. To nic. Przyjdziesz do siebie. Ozy możesz iść?
— Mogę.
— Pójdźmy tu prosto przed siebie; jak! się skończą te krzaki, znajdziemy tam polanę, a dalej i drogę. Pójdź... nie oglądaj się za siebie, bo byś zawrotu głowy dostał.
— Dlaczego?
— Nie pytaj i bądź kontent.
I poprowadził go, jak dziecko stroskana matka.
— Słuchaj, tam ktoś jęczy... a tu znów ktoś się odzywa.
— Pójdź!
I za chwilę zniknęli w zaroślach.
A głos dochodził coraz bliżej, coraz wyraźniej, niby nawoływanie jakieś, na które nikt nie odpowiadał.
Nareszcie z drugiej strony inny się ozwał i odpowiedzieli sobie wzajemnie, dalej trzeci i czwarty.
Widocznie wschodzące słońce pobudziło tych ludzi do ruchu.
Najprzód stawił się na placu zniszczenia buchfirer, ze związanemi w tył rękoma, wybladły, drżący, w potarganem odzieniu; dalej trzech dozorców i łuczników kilku.
W czasie wybuchu uciekli, wszyscy, gnani panicznym strachem.
— Rozwiążcie mi ręce! ratujcie! wody! wina! — wołał człek piśmienny, trzęsąc się jak osika.
Popatrzono nań z pogardą, bo wobec grozy, która im ściskała gardła, ten stary dzieciuch budził wstręt.
Padł też wyczerpany i omdlały.
Dzień się rozwijał coraz piękniej, ptactwo radosnym śpiewem budziło się do życia nad tym grobem.
Odszukano zwłoki ober-furmana.
Miał zdruzgotaną czaszkę i leżał obok Hinhona z Głogowy, najzaciętszego hulaki owych czasów, który dziwnem zrządzeniem losu był cały i nietknięty... z uśmiechem na ustach. Zdawało się, że śni mile, a przecież był to sen wieczny.
Stąd dziwne o nim potem prawiono wieści; między innemi i taką, że dyabli tylko tymczasowo wyjęli z niego duszę, ale że ona weń napowrót powróci.
Pozostali przy życiu Hanzeaci zaczęli robić porządek po tej orgii śmierci.
Prędko przywykli do obrazu zniszczenia..
Bo i jakże nie przywyknąć, gdy słońce świeci tak pięknie, jak świeciło wczoraj, a zapewne i jutro świecić będzie.
O słońce! przez twoje blaski przemawia rzeczywistość. Ty godzisz człowiek z naturą wiecznie młodą i świeżą.
Na drugi dzień dopiero zjechał Olderman.
Wśród przerażenia obecnych wzbudził on podziw swojem zachowaniem.
Blady, z konwulsyjnem drżeniem, przebiegał zgliszcza i szukał, szukał ciągle.
Na jego rozkaz przewracano wszystko, grzebano w tej kupie śmierci i nie znaleziono tego, kogo on szukał...
Nie spytał, nie wydał głosu.
Siadł wreszcie, a właściwie rzucił się na ziemię i wydał jęk wielkiej boleści.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).