Hanza/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Hanza | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1912 | |
Druk | Piotr Laskauer | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WINCENTY RAPACKI
▽▽
HANZA
Powieść z XV wieku
Z 6-CIU ILUSTRACYAMI
WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SP. ▢▢▢▢ 1912
CIEKAWE POWIEŚCI
MIESIĘCZNIK, POŚWIĘCONY NAJWYBITNIEJSZYM
POWIEŚCIOM I ROMANSOM POLSKIM I OBCYM.
Nr. 1 ▭ Styczeń 1912
Hanza.
|
Odwieczne bory Oświęcima i Zatora patrzały zdumione.
Dziwiły się zwierzęta i ptactwo dzikie.
Kmieć patrzał pochmurnie i kiwał głową, jak dziś na przebiegającą lokomotywę.
A była to jakgdyby jej zapowiedź.
Przed pięciuset laty pierwszy kulturkampf wdarł się do ziem naszych w postaci Hanzy niemieckiej.
A wiecie, czem była Hanza?
Początek jej, jak wogóle każdej instytucyi, miał cele humanitarne.
Zawiązała się w stowarzyszenie przed napadem band rozbójniczych.
Miała być propagatorem wolnego handlu na wszystkich punktach świata.
Przez nią miały wejść ludy w sojusz bratni.
Za pomocą jej dróg i kanałów miały płynąć dobrodziejstwa cywilizacyi.
W ciągu wieku wyrodziła się.
Na sztandarze swoim wypisała:
GOTT MIT UNS.
Był to polip, który ssał ciało słowiańszczyzny:na całej jej przestrzeni.
Ssawki tego potworu poczynały się w północnym Gdańsku a kończyły u podnóża południowych Karpat; tak jak z drugiej strony brały początek na brzegach Odry a kończyły się u Wołgi.
I oto patrzcie na tę drogę świeżo wykarczowaną, przez bory, patrzcie na zrównane lub poprzecinane pagórki, zasypane doły i wąwozy.
Bieleje trakt bity, a tym traktem, jak długi różnobarwny wąż, coś się porusza i posuwa i świeci i gwarzy.
A butne, a zuchwale depcze tę ziemię stopą zwycięzcy, stopą pana i władcy.
To Hanza prowadzi swoje towary do Krakowa.
Wyjechała z jednej z głównych swoich faktoryi w Kolonii. Zostawiła ładunek w Frankfurcie, Wejmarze, Norymberdze, Pradze, a z resztą do Krakowa się wlecze.
Jednocześnie, kiedy ich karawana ma się zagłębić suchym traktem w lasy oświęcimskie, druga jej odnoga płynie morzem i przybija do portu Gdańska, trzecia do Rygi, czwarta do Nowogrodu, piąta do Londynu, a szósta do portów skandynawskich, — a choć niema telegrafów, jednak wszyscy wiedzą o sobie.
W Hanzie wszystko idzie, jak w zegarku.
Co tu wozów i koni!
Co tu ludzi!
Wozy kute żelazem i ludzie błyszczą od stali.
Każdy wóz ma swojego dozorcę (Aufseher) zakutego w żelazo i dwóch konnych knechtów.
A wszystko odziane w niebieską barwę z herbem Hanzy — krzakiem lilii, na której czystość przysięgać trzeba.
Ci ludzie to mnisi.
Pod karą śmierci nie wolno im się żenić.
Celibat to ideał wszystkich stowarzyszeń średniowiecznych.
Każde stowarzyszenie to klasztor.
Mnich to najdoskonalszy wyrób człowieka owych czasów.
We wnętrzu tych wozów, co się wężem wloką, po bitej drodze, znajdziesz wszystko, czem żyje społeczność ówczesna.
Cel pożądliwości rozbójników wszystkich odcieni, począwszy od barona na wysokim zamku, aż do zwyczajnego opryszka, co się w gęstwinie lasu kryje.
Ale kiedy baron stoczyć musi walną bitwę i wyjść z niej zwyciężonym, podłym zbójcom tylko się oblizać skrycie wolno.
Bo z Hanzą nie żartować!
Biła się z królami i zrzucała ich z tronu.
Jej flaga na morzu i tarcza na lądzie mają pierwszeństwo przed wszystkiemi.
Najdumniejszy pochyla przed niemi głowę.
Przypatrzcie się tej karawanie.
Płynie ona tak spokojnie, jakgdyby ją skrzydlaci cherubi strzegli.
Każde oblicze oddycha wesołością i swobodą.
Przodem jedzie ober-furman, który ją prowadzi, niby konduktor pociąg kolejowy.
On wyznacza stacyę do popasu.
On utrzymuje karność w załodze. On jest jej głową i opatrznością.
Poza nim siedzi pisarz, którego zowią buchfirer.
Jest to postać milcząca i poważna. Człowiek piśmienny Znaczył w owych czasach tyle, co ksiądz.
Ober-furman, dla innych gromki i surowy, przed nim zniża głos i głowę chyli.
Patrzono z uwielbieniem wielkiem na człowieka, który może badać nieprzystępna rzeczy dla wielu.
Na kolanach dźwiga szkatułę misternie okutą i zamkniętą na kilka zamków, od których klucze wiszą mu na srebrnym łańcuchu i bujają się na piersiach w miarę jak wóz się toczy.
W szkatule spoczywa buchhalterya Hanzy i jej korespondencya.
Dźwiga on ten ciężar z godnością, o ile mu znużenie pozwala, bo w końcu, jak zwykły śmiertelnik, zaczyna drzemać i kiwać się wraz z kluczami, co mu wiszą na szyi.
Obok ober-furmana, tłustego i zażywnego Niemca, z grubym karkiem, siedzi młodzian lat ośmnastu, z dziwnie sympatycznem obliczeni.
Z niebieskich oczu patrzy mu dobroć i jakaś zaduma głęboka.
Twarz ta różni się wielce od wszystkich współplemienników; najprzód wyrazem dobroduszności i szczerości, a potem i w rysach jej więcej ściągłych, z pięknie wykrojonym profilem, jest coś, co niepodobne do żadnego niemieckiego pucołowatego i pochmurnego oblicza.
Pochyła głowę to w tę, to. w ową stronę, jakby słuchał szczebiotu ptasząt, jakgdyby łowił uchem szmery mowy ludzkiej, przesuwających się kiedy niekiedy kmieci.
Wtenczas trąca go przyjaźnie łokciem stary towarzysz i pyta o przyczynę tej zadumy i wołać każe Tilla Eulenspiegla, aby go rozbawił.
O Till tylko co spłatał Niemcom sztukę, za którą wywołał z jednej strony przekleństwo i złorzeczenia, z drugiej śmiech i kilka kułaków oberwał — bo u tych ludzi kułak ma nieraz wartość uścisku lub pieszczoty.
Potrafił on wmówić w jednego z Niemców, że jest ślepy na jedno oko i że wszystkie przedmioty, które widzi z prawej, są właściwie z lewej strony. A miał siłę argumentacji, bo Niemiec, zamiast konia z prawej, okładał batem sąsiada z lewej strony.
Ten Till Eulenspiegel, zwany po polsku Sowizdrzałem, jest duszą, całej karawany.
Jest wszędzie i nigdzie.
Przeskakuje, jak wiewiórka, z wozu na wóz po karkach i grzbietach końskich ze zręcznością ekwilibrysty.
Wczoraj jeszcze zabawiał chłopów i mieszczan na kiermaszu w Ostrowie, a przedtem płatał figle na zamku w Prauensztacie, dziś przyczepił się do Hanzy, aby się tanio i wygodnie dostać na jarmark do Krakowa.
Hanza woziła na swoich wozach i podróżnych, czyli jakby się wyrazić po dzisiejszemu: miała swoich pasażerów.
Podróżnik, szanujący siebie i swoje mienie, oddawał się jej w opiekę, a ona ręczyła za jego przejazd, kazawszy sobie dobrze zapłacić.
Dziś dostał się jej pasażer gratisowy, bo błazny i komedyanci, to jest ludzie śmiechu i zabawy, tak przed wiekami, jak i w obecnej naszej dobie, honorowani byli na równi z ptactwem wędrownem: mógł siąść, gdzie mu się podobało, byle świergotał za to wesoło.
Rzucono mu przytem okruch ze stołu.
Błazen ten jest z kolei trzecim „Tillem Eulenspieglem“, bo prawdziwy, pierwszy, umarł już przed pół wiekiem, a że dowcipem swoim i figlami zyskał nieśmiertelną sławę, Każdy więc z błaznów brał sobie jego nazwisko, przyznając się do pokrewieństwa, i wdziewał jego barwę, niby szyld, niby reklamę, by najkorzystniej sprzedać swój towar.
Dobra firma już i wtenczas miała swoje znaczenie.
Byli Tilowie podrzędniejsi, którzy się żywili pożyczanym dowcipem od starego, nosili bowiem spisane w książeczce jego figle, ale najczęściej przyłapani na tem złodziejstwie, płacili grzbietem.
Ten godnie reprezentował starą firmę; mógł był nawet uchodzić za protoplastę nowego gatunku błazna, bo obok figlów i humoru posiadał ciętość satyryka.
Wszystko się z czasem doskonali.
Było to jednak niebezpieczne rzemiosło, bo trzeba wielkiego znawstwa ludzkiej natury, aby wiedzieć, kiedy właściwie, w jakiej chwili podać gorzką pigułkę; wyrwanie się nie w porę życiem przypłacić można.
Ale za to dobre słówko, rzucone w chwili właściwej, stawało się niby życiodajnem ziarnkiem.
Błaznowie nieraz więcej zdziałali, niż spowiednicy.
Niewdzięczna przeszłość pogrążyła ich w toni niepamięci, niby mszcząc się ran zadanych.
Najszczęśliwszym z nich był Stańczyk — bo się znalazł w epoce politycznej, w epoce rozbudzenia umysłów, gdzie ceniono już dowcipne i głębokie słowo.
Ówcześni błaźni — to artyści, to poeci!
Trzeba było być i autorem z potężną inwencyą, i aktorem z talentem.
Smutne czasy. Najpiękniejsze intelektualne dary kryła czapka błazeńska!
Jakie tam nieraz myśli i idee wirowały w tej głowie ubranej w dzwonki!
Wysoki, chudy, miał małą i okrągłą głowę, nos trochę zadarty, ale kształtny, misternie wykrojony, co prawie zawsze oznacza delikatność uczuć.
W oczach błyszczał rozum, a na ustach igrał uśmiech, ten uśmiech, co to przypomina Cervantesa lub Montesquiego.
Jest godzina piąta z południa.
Ciepły wietrzyk pogodnego maja muszcze drzewa i krzewiny przydrożne.
Słońce sypie złote blaski na całą, tę pstrokacizną ludzi i koni.
Gościniec, tak pracowicie ręką Niemców wykuty, zniża się z gór Morawii.
W głębi na północy sinieją lasy oświęcimskie.
Gwar, śmiechy, przekleństwa — jak w ciżbie ludzkiej.
— Rudolfie, moje dziecko — rzekł Sowizdrzał do młodzieńca — gdzieś ty podział swoje niebieskie oczy, co tak wesoło; patrzały? Czy ci strach tych borów, które tam przed nami, sinieją? To wesoła ziemia dobrych ludzi!
I zanucił piosenkę w języku, który był obcym dla wszystkich:
— Gdziem nie bywał, gdziem nie płynął,
A Krakowa-m nie wyminął:
Bo w Krakowie dobrzy ludzie...
— Hę? Co? — przerwał mu młodzieniec z wykrzykiem, jakgdyby ze snu przebudzony. Potem, oglądając się trwożnie po towarzyszach, przyciągnął błazna do siebie, popatrzał nań jakgdyby z niedowierzaniem i rzekł półgłosem:
— Ty umiesz... po polsku? Skąd ty umiesz?
Ale również zdziwiony był Sowizdrzał.
— Ach, to i ty umiesz!... a gdzieżeś ty się chował?
— Nad Renem, mnie chowano, a rodziłem się w tym Krakowie, za którym tęskniłem całe życie.
— To nie tak dawno było. Ileżeś miał lat, gdy cię wywieźli?
— Mogłem mieć ośm do dziesięciu, ale pamiętam tak wszystko, że cię zaprowadzę, gdzie zechcesz.
— A któż są twoi rodzica?
— Pamiętam tylko matkę...
— Aha! już wiem resztę...
Podczas tej rozmowy Sowizdrzała z Rudolfem oberfurman patrzał się na nich wyłupiastemi oczyma, w końcu spytał buchfirera, który się najspokojniej kiwał, drzpmiąc:
— Was für eine Spraehe sprechen die?
— Slavisch — rzekł, poziewając i nie otwierając oczu.
— Slavisch! — powtórzył i zadumał się głęboko. Potem wyszeptał:
— Schon wieder ein Geheimniss der Hanza.
Popatrzył przytem na młodzieńca, jakby się dzisiaj popatrzył Prusak na nowej konstrukcyi działo Kruppa.
On w tym młodzieńcu zwietrzył jedno z tajemniczych kółek wielkiej machiny związku.
Usunął się też od niego na pół łokcia i z boku tylko zerkał nań skrycie, jakby na drogocenny przedmiot.
Postrach we wszystkich swoich podwładnych i tajemniczość — była to jedna z uprzywilejowanych cech tego szanownego ze wszech miar związku.
Wszyscy jej członkowie byli tylko kółkami w dobrze zorganizowanym werkstacie, nie wiedząc nic jedno o drugiem.
Zdradzenie bowiem jakiegoś planu, jakiegoś zlecenia, karano śmiercią.
Świeżo przyjęty członek musiał wytrzymać mnóstwo prób, równających się torturom, które gdy przebył, mógł się uważać za szczęśliwego, a Które wdrażały weń postrach wielki i poszanowanie bez granic.
Nie wolno było pytać, badać, — należało tylko spełniać — milcząc.
Przypomina to inny związek, który powstał w półtora wieku potem.
Tymczasem Sowizdrzał z tajemniczym młodzieńcem prowadzili ożywioną i swobodną .rozmowę, bez obawy, aby ich ktoś mógł podsłuchać.
— Toś ty podobny do mnie, bratku — mówił Till, klepiąc Rudolfa po ramieniu — i ja nie wiem, komu zawdzięczam żywot, a jednak błogosławię tego niewiadomego rodzica, bo mi dał pazury, którymi się jakoś drapać umiem. Poczekajże! takie jak my odpadki powinny żyć w zgodzie i przyjaźni. Biorę cię pod moją opiekę.
— Chętnie przystaję.
— O ile mną wicher szamotać nie zacznie, będę przy tobie, gdy mnie porwie i zaniesie gdzieś na drugi koniec świata, będziesz musiał cierpliwie czekać na mój powrót... A gdzież matka?
— Matka w Krakowie oczekuje mnie tęskna; mam również i ojczyma, którego nie lubię i on mnie nawzajem.
— Oho! zaczyna jajko o kwoczce myśleć; już widzę, że z tym ojczymem weźmiemy się w załebki.
— Byłem dzieckiem, kiedy mnie bił, dziś wracam mężem i mam pięści.
— Pięści czasem mało, mój synku. Nauczymy cię, jak lisa w dołek złapać.
— Ech, ja sobie z nim poradzę; ale matki mi żal.
— Żal zaszyjesz sobie w nogawicę, on ci nie ucieknie... Ale sza! rozchmurz lice, bo Niemcy na nas patrzą. Już im za dużo tego polskiego gwarzenia. Nie lubią bestye tego, czego kupić, albo wydrzeć nie mogą.
I podśpiewując rubaszną niemiecką piosnkę, pognał do wozów, gdzie go przyjęto z wielkim zapałem.
Tymczasem karawana wjechała w las.
Dzisiaj las dla podróżnika stanowi niewypowiedziany urok spoczynku i wytchnienia, dawniej przenikał go dreszczem tajemnej trwogi.
Ideałem siedziby ludzkiej i spoczynku były mury miasta.
Dziwnie się stosunki ułożyły!
Tak jak dawniej do murów ciasnych, tak dziś do przestrzeni i wolnego powietrza ludzie tęsknią.
Wieki średnie to panowanie miast i zamków.
W lesie każdy szmer, każde poruszenie listka szeptało człowiekowi o strachach i wilkołakach, każdy odgłos przywodził na pamięć Ukrytych zbójców.
To też pierwszą myślą każdego była myśl bezpieczeństwa, pierwszym ruchem zapewnienie się, czy ma broń. Gdy się o tem przekonał, zrobił znak krzyża i niepewnym krokiem zapuszczał się w gąszcz ciemny.
Słońce jeszcze dosyć wysoko, zanim się skryje, staną na nocleg w Żywcu.
Dniem pociągną przez całą długość księstw Oświęcima i Zatora.
Cisza...
Wszyscy w nią zasłuchani z poszanowaniem pewnem.
Rozmowa umilkła, czasem wyrzeknie się jakieś słówko półgłosem.
I konie, jak ludzie, są powściągliwe, strzyżą uszami, nie parskają.
Wozy nawet, ciągnione zwolna a ostrożnie, wydają mniej turkotu; czasem tylko słychać uderzenie o korzeń jakiś lub o kamień.
Wtem furman u pierwszego wozu krzyknął: Halt!
Ober-furman podskoczył, Rudolf się zsunął prędko z wozu, a poważny buchfirer wytrzeszczył oczy szeroko.
Konie wpadły w dół głęboki, przekopany przez całą szerokość drogi.
Wyminąć go niepodobna.
Z obu stron zagradza drogę gąszcz lasu.
— Zasadzka! — wykrzyknęły wszystkie usta.
— Baczność! — woła ober-furman.
Na otwartem miejscu wobec wroga Niemcy są nie do zdobycia.
Tworzą, z wozów tabor, uprawiany później tak korzystnie przez husytów czeskich.
W gęstwinie lasu wobec niewidzialnych potęg walczyć ciężko.
Gdzie napastnicy?
Jeszcze ich niema, czekają ciemnej nocy, tymczasem rzucili im zaporę, której przebycie trochę czasu zabierze.
Przebyć rów głęboki i szeroki trudność nie wielka.
Ażeby go przebyć, potrzeba go zasypać.
Na to Hanza jest przygotowana.
W jednej chwili, na skinienie ober-furmana, błysnęły topory i gałęzie drzew Wypełniają rów; inni go zawalają ziemią.
Robota idzie składnie i gładko, ale słońce coraz niżej. Ostatnie jego promienie tylko wierzchołki drzew złocą.
Mrok idzie od ziemi.
Pierwszy wóz przejechał po faszynowym moście, w ślad za nim poszły inne.
Zadudniło po ciemnym już lesie.
Jednak wiedzą i czują wszyscy, że chwila stanowcza już się zbliża...
Już się zbliżyła.
Wozy stanęły, bo im zagrodziła większa przeszkoda: zwalone kłody drzewa w poprzek drogi.
Nieprzyjaciel tuż.
Niemcy boju jednak staczać nie myślą.
Krzyczą: Wer da?
Świsnęła strzała z góry i utkwiła w poręczy siedzenia tuż przed zdumionym ober-furmanem.
Na strzale zatknięty papier.
— Feuer!
Zapalono pochodnie.
Buchfirer wyczytał:
„Zdać się na naszą łaskę, albo żywa dusza stąd nie wyjdzie“.
Jesteśmy w komnacie zamku oświęcimskiego. Izba to nieduża, a trzecią część jej ścian zajmuje wielki komin, na którym płoną szczapy drzewa.
Światło było drogie — taki komin ogrzewał i oświecał.
Przez skąpe okna, w których więcej było ołowiu, aniżeli szyb, dzień daje swoje ostatnie blaski.
Nieopodal ogniska, na niewygodnem krześle, którego poręcze tem się odznaczały, że wyobrażały potworne głowy smoka, spoczywa człowiek już stary i łysy stękając i jęcząc bez ustanku.
Na nizkim taborecie wyciągnął nogi, obute w pilśniowe buty, których śpiczaste końce na ćwierć łokcia długie. Ma na sobie aksamitną szubę, podbitą futrem, z wielkimi otworami miast rękawów; pod spodem fioletowy kaftan.
Twarz tego człowieka czerwona i obrzękła, o krótkim karku. Nic w niej nie wyczytasz prócz fizycznego cierpienia, a fioletowe plamy, mięsiste wargi i worki pod oczyma mówią, że na nie pracował gorliwie.
To Przemysław, książę Cieszyna i Oświęcima, zwany Noszakiem.
Podagra trapi go od lat kilkunastu, tak, że chodzić nie może, ale go noszą w onem książęcem krześle z potworami.
Stąd lud przezwał go tem imioniskiem.
Rządy księstw zdał na dwóch synów.
Cieszynem rządzi Bolesław, starszy; Oświęcimem — Przemysław, młodszy.
Mimo to zgryźliwy starzec wglądać chce w sprawy obudwu synów.
To też jeden, tydzień bawi w Cieszynie, a w Oświęcimie spędza drugi.
Stąd wieczne spory i zacięte nieraz walki się toczą.
Przy chorym po obu stronach krzesła stoi dwóch ludzi.
To lekarze.
Jene jest Żydem, drugi Niemcem.
Nia twarzy Żyda igra ironiczny uśmiech, podczas gdy Niemiec, uzbrojony powagą wielką, wykłada traktat o podagrze.
Dowodzi on, że skutkiem nacisku Wenery na Marsa, następuje wielka w atmosferze gęstość. Ta gęstość działa szpetnie na wątrobę i stąd wywiązują się humory, które znów sprowadzają zaburzenia w całem ciele. Radzi więc tłuc w moździerzu mandragorę, dodawszy proszku koziorożca, i pić trzy razy na dzień.
Starzec, któremu lek i Niemca snadź już mocno dojadły, spluwa z pasyą i odwraca się do Żyda.
Ten pogładził brodę i rzekł chłodno:
— Niema na podagrę środka w medycynie. Możemy dać tylko niejaką ulgę w cierpieniach, zalecając jak najmniej irytacyi. Radzimy choremu spokój i oderwanie się wszelkie od spraw powszednich a zabawienie umysłu rozrywką. Przepisujemy dekokt z ziół na oczyszczenie i zalecamy dyetę.
Starzec jeszcze gwałtowniej się porwał z siedzenia i odtrącił Żyda kułakiem.
— Niech was gromy spalą! Jeden mnie truje lekami, a drugi zagłodzić pragnie dyetą. Precz!... Pójdź ty, wolę twoją mandragorę z koziorożcem.
Naprzeciw krzesła chorego, po drugiej stronie komina, siedzi przy stole sługa książęcy, rodzaj kanclerza i doradcy, Czech, zwany Chrzanem.
Jest bo człowiek lat czterdziestu, twarzy okrągłej, ale niezmiernie sprytnej i ruchliwej — bez zarostu, z włosami ciemnymi; w piwnych oczach jego czytać można przebiegłość.
Nie stracił on jednego słówka z rozmowy dwóch lekarzy.
Zamyślił się chwilę, oczy przymrużył, jakgdyby obydwa systemy doktorskie ważył w myśli; potem; z po korną miną przystąpił do chorego, który zda się czekał tego, bo się ku niemu zwrócił.
— Kadzę waszej książęcej mości posłuchać zdania Wolframa. Ten Żyd jest chyba przekupiony przez synów waszych, kiedy wam radzi spokój i usunięcie się od spraw państwa. To brat tamtego zausznika, Natana.
— I ja tak myślę! — ryknął chory. — Precz z Żydem! Bo lochu z nim!
— Mam wasze słowo! — rzekł Żyd z powagą. — Jestem lekarzem królewskim i żądam w imieniu mego pana bezpiecznego przejazdu do Krakowa.
— Milcz, podły Żydzie! twój król, to dziki niedźwiedź z puszcz litewskich, poganin, który skradł Piastów berło! Zamknij go, Chrzanie, zamknij na cztery spusty.
— Nie warto dla tak podłego stworzenia otwierać lochów — rzekł Chrzan — wypędzić go za bramy. Idź, Żydzie! i bądź kontent, żeś się dziś z świętym Mojżeszem nie zobaczył. — I poprowadził go ku drzwiom.
— Na drugi raz nie wzywajcie lekarza, bo ten wam niepotrzebny, dość na to szarlatanów.
— Och! pies niewierny! — krzyknął książę za odchodzącym. — Kto mi poradził tego niecnotę?
— Książę Przemysław — szepnął Chrzan — namówiony przez Natana.
— Och wyrodny! Och przeklęty! — jęczał starzec, bo uczuł bóle gwałtowne, które nim szarpały. — Do Cieszyna już się przeniosę, aby go nie widzieć więcej. Bolesław, jak myślisz, jest, dobrym i uległym synem?
— Uległość tamtego a srogość tego na jednej szali zaważy: tamten bierze uległością, ten gwałtem.
— Obadwaj, obadwaj okrutnicy!
Wtem z dolnych komnat dochodzą, wesołe wrzaski i śpiewy.
Tam, przy suto zastawionym stole, siedzi hulaszcza młodzież.
Jest Henryk, książę z Libenu, jest Hinko z Głogowy, jest Bolko ze Świdnicy, są burgrabiowie na Lanckoronie, Berwałcie, Zatorze, a między nimi pan zamku, książę Przemysław, w towarzystwie dwu niewiastek.
To Małgorzata i Krystyna.
Obie już przekwitłe i dobrze podstarzałe.
Małgorzata jest wdową po panu kasztelanie z Zatora, Krystynę wypędził od siebie mąż, pan na Frankensteinie i Ostrowie.
Jest tam jeszcze pani Agata z Karlsbergu, której mąż, wstrętny opilca, kiwa się na wszystkie strony, gotów już pod ławę się stoczyć.
Jest sławna Dorota z Tęczyna, której bracia walczyć muszą z gachami bez ustanku.
Jest wreszcie nadobna Krzysia z Wrocławia.
Wszystkie te panie mają sławę i rej wiodą w ówczesnym półświatku.
Ci wszyscy paladyni i rycerze zdobią się ich wstęgami, noszą przy hełmach ich rękawiczki, podwiązki etc.
Dawna piękna galanterya, którą się zdobiły średnie wieki, zeszła... ot do takich.
Małgorzata chwyta za szyję Przemysława i lubieżnymi pocałunkami go darzy. On jej się odwzajemnia a obok tego płaci za nie gotówką, bo zdejmuje z szyi drogocenny łańcuch i wiesza go na jej obnażonych ramionach. Wczoraj go zdarł z pana von Wolzogen i posłał jego duszę do raju.
Uradowana podarunkiem kobieta szepcze mu długo coś do ucha. Nie słowa to podzięki, bo książę zamyślił się ponuro.
Czyżby jej tego za mało?
Krystyna z Frankensteinu niecierpliwie uderza puharem drzemiącego Henryka.
Agata wsparła się na ramieniu rosłego Hinka z Głogowy, patrząc mu lubieżnie w oczy.
Rycerz klnie się jej i poprzysięga dozgonną wierność, lecz ona żąda dowodu namacalnego, jaki przed chwilą otrzymała pani Małgorzata.
Damy były bardzo interesowne w owych czasach.
Rycerz się kurczy, wreszcie zdejmuje pierścień z palca i kładzie go na paluszek swojej bogini.
Bogini popatrzała, potem podeszła ku Natanowi, podskarbiemu książęcemu, aby ocenił wartość klejnotu.
Przemysław jest to młody, ale już przedwcześnie wyniszczony rozpustnik; długie blond włosy spadają mu na ramiona.
W rysach tych już niema śladu piastowskiej energii, jest tylko gorączka jakaś pijacka, żądna użycia i rozboju.
Zrazu się nachmurzył na słowa Małgorzaty, potem się zerwał, uderzył pięścią w stół, tak, że powywracał szklanice, i krzyknął:
— Słuchajcie! Hanza! Hanza obładowana towarami wlecze się jutro przez lasy oświęcimskie. Hejże na Hanzę!
— Na Hanzę! — zakrzyczały wszystkie usta i podniosły się wszystkie pięści. Kobiety wydały ryk radości, który zapieczętowały ogniste całusy.
Na Hanzę! Ileż, w tym wykrzyku drapieżnej chuci, bo Hanza — to stroje, to klejnoty, to bogactwo, to wdzięk, to użycie!
Burgrabia z Lanckorony protestuje.
— Nie można! — powiada — umowa trwa. Zapominasz wasza książęca mość, że książę starszy...
— Precz! Na Hanzę! — odpowiada mu pijany Przemysław. — Ubierzemy nasze kobiety w złotogłów i jedwabie. Na stołach naszych zastawimy zamorskie przysmaki, zdobędziemy zbroje i miecze. Co myślisz o tem, Natanie?
Natan, Żyd, to prawa ręka księcia, podskarbi, doradca. Rządzi Przemysławem, tak jak Czech Noszakiem.
Uśmiechnął się złośliwie i wykrzyknął z innymi:
— Na Hanzę!
— Hej ha! Na Hanzę! — Krzyk, się wzmaga coraz większy, tak, że dochodzi już najwyraźniej do chorego, który się wije z boleści.
Nareszcie przemógł się. Słowa „Na Hanzę“ dały mu czarodziejską siłę. Każe się nieść w swojem krześle do dolnych komnat.
I gdy powzięty projekt zapijają ochoczo, drzwi się otwierają a w nich staje starzec, oparty na ramieniu nieodstępnego Czecha.
— Nie ważcie się! — krzyczy — nie ważcie! Z Hanzą trwa umowa zaprzysiężona uroczyście.
Gwar z razu ucichł, lecz wznawiają go kobiety i podżegają, na chwilę oniemiałych mężczyzn.
— Umowa? Jam jej nie zawierał i nie przysięgał! — woła Przemysław. — Czy jestem wreszcie księciem Oświęcima i Zatora?
— Póki ja żyję...
— Otóż to! Póki wy żyjecie, to ja mam siedzieć za piecem.
Młodzież podpiła podśmiewuje i zachęca do większej zaciętości. Niewiastki patrzą szyderczo.
— Łatwo to bawić się w świętego i dotrzymywać umowy, kiedy podagra nie puszcza ze stołka! — woła podbudzony syn.
Śmiech wybucha z całych piersi.
— Milcz! milcz, przeklęty! — krzyczy starzec.,
— Wyście wzięli pieniądze od nich, a jam ich nie widział.
— Och, niech siarczysty grom kary niebios dosięże głowę twoją, wyrodku!... ty... ty...
Nie dokończył — padł na stołek omdlały.
Zapanowała, cisza...
Czech stał przy nim nieporuszony, zabraniając sługom ruszać go z miejsca. Patrzał spokojnie po zgromadzonych, których ten widok zda się przeraził na chwilę. Wreszcie, gdy starzec zaczął powoli przychodzić do siebie, usunął go szybko z ich oczu.
Po chwili ozwały się ciche szepty, w końcu głośna rozmowa, dalej wesołość i puhary.
Przekleństwo schorzałego, prawie konającego starca to słabe pociski dla tych młodych zwierzęcych natur.
Dopóki ich coś nie zabolało fizycznie, dopóki nie szarpnęło ich dziecięco-lękliwej wyobraźni, to wszelki taki pocisk prześliznął się po ich gładkiej skórze, niby kropla, rosy po skórze węża.
Któż byli ci książęta?
To zwyrodniali Piastowie.
To owa gałąź, odpadła od pnia starego, co tyle potęgi zlał na Polskę.
Oni otwierają pierwsi ten długi korowód rodzin, co konał w uściskach germanizmu.
Zapomnieli już dawno ojczystego języka.
Obyczajem, duchem, wiarą — to Niemcy.
Tak jak ich przybrani bracia, to raubritterzy.
Ich zamki to gniazda rozbójnicze.
To najwięksi wrogowie tej korony, od której odpadli.
W nieprzyjaciół szeregu stawali zawsze pierwsi.
Rwali kawałami, jak sępy, łono matki.
Ile zdrad, ile przeniewierstw spełnili przeciw tej ojczyźnie, z której łona wyszli!
Gdy nie mogli się związać z Niemcem, wiązali się z Czechem.
To też usuwała się im z pod nóg macierzysta ziemia, tak, że jej im w końcu na grób zabrakło...
Do dziś dnia w podaniach ludu plączą się o nich wspomnienia dreszcz budzące.
Gdy buchfirer odczytał pergamin, przyczepiony do strzały, zapanowało milczenie.
Ober-furman powiódł wzrokiem po gromadce ludzi, co się zebrała trwożnie przy czerwonym odblasku pochodni, potem stanął na wozie i spojrzał wokoło siebie.
Nie dostrzegł nic prócz czarnej nocy, którą powiększyło jeszcze światło, ale usłyszał śmiecił szyderczy i przeraźliwe wycia, które tuż przy nim, wokoło niego, ponad nim się ozwały.
Zdawało się Niemcom, ze każde drzewo, krzak każdy ma twarz potworu, a ten potwór szydzi i wyje i urąga.
Nie mogli pojąć, jakie zastawiono na nich sidła.
Kto jest ten przemożny nieprzyjaciel?
Wszakże z księciem Oświęcima wiążą ich układy.
Układy! Na ten wyraz sami uśmiechnęli się szydersko.
Układy zawierano... aby je zrywać.
Czyż nie podawano jednej ręki do zgody, gdy drugą zaciskano w pięść?
Wprawdzie płacili haracz dość duży staremu Noszakowi, ale któż chciwość łupieżcy zdoła zaspokoić!
Tak myślał głośno buchfirer, na co ober-furman kiwał głową twierdząco.
— Co czynić? — ozwał się wreszcie ostatni.
— Układać się — rzekł chłodno buchfirer. — Jesteśmy w paszczy wilka, bądźmy roztropni, jak węże.
— Hola! prosimy na rozmowę! — ozwał się całym głosem ober-furman.
— Mów! — odrzekł głos jakiś.
— Mów! — powtórzył drugi.
— Mów! mów! mów! — posypało się na wszystkie strony, z rozmaitych tonów, różnymi głosy, w których Niemcy odróżnili kobiece wśród szalonego śmiechu.
— Tu są i kobiety — szepnął ober-furman do buchfirera.
— Tem gorzej.
— Igrają z nami, niby kot z myszą.
— Mają przewagę, my bezsilni.
— Och, przekleństwo! — jęknął ober-furman, zaciskając pięści.
— Dłużej czekać nie będziem! — ryknął jakiś głos gromki. Świsnęła strzała i ugrzęzła w czaszce końskiej tak celnie, że biedne zwierzę padło, jakby rażone piorunem.
— Wystrzelamy tak wszystkich!
— Kto jesteście i czego żądacie? — spytał oberfurman.
— Wszystkiego tego, co tam w wozach chowacie.
Buchfirer otworzył szkatułkę i przy blasku pochodni wyjął z niej papier.
— Oto glejt księcia Przemysława, z jego pieczęcią, na wolny i swobodny przejazd hanzeatyckiego związku. Czy jest szanowane imię księcia?
— Którego? — spytano.
— Pana Oświęcima i Zatora, księcia Przemysława.
— Jest ich dwóch, stary i młody. Którego sługami jesteście?
— Więc dwóch rządzi tem państwem?
— Za to pytanie powinieneś wisieć! Jeden jest panem udzielnym i samowładnym i ten was nie zna wcale i przez ziemię swoją was nie przepuści. Złożyć broni, otwierać wozy, albo żywa dusza stąd nie wyjdzie!
Tak przemawiał młody książę Oświęcima i Zatora.
— Złożyć broni i otwierać wozów my nie możemy — mówił buchfirer, w którego zakresie snadź leżało to wszystko, coby dziś nazwać było można dyplomacyą. Ober-furman milczał, bo on był przewodnikiem i dowódcą siły zbrojnej.
— Myśmy słudzy związku. Szanujemy prawa i przywileje. Wiemy, że w tym kraju niema sił większych nad siły księcia. Jeżeli z jego rozkazów spełniacie gwałt, zanosimy uroczysty protest w imieniu całego związku i domagamy się sprawiedliwości u wszystkich naiszych protektorów i opiekunów, począwszy od najjaśniejszego cesarza Niemiec i króla...
Wymawiając te słowa, zdjął czapkę, gdy celny strzał wytrącił mu ją z ręki i nie pozwolił kończyć przerwanej mowy.
Niemiec cofnął się przerażony.
— Pozwólcie nam wyjechać spokojnie z towarem. Dla rękojmi waszych pretensyi wybierzcie z między nas zakładników. Związek się o nich upomni.
Wtedy błysnęła w gęstwinie jakgdyby wielka łuna pożaru. Zapalono kilkanaście pochodni i wtenczas Hanzeaci ujrzeli całe dostojne grono, posuwające się ku nim z powagą...
Na czele szedł książę Przemysław.
— Wszyscyście niewolnikami mymi i to, co wieziecie, należy do mnie. Kłaść im łańcuchy i otwierać wozy.
Zaroiło się od pachołków, knechtów i wszelkiego żołdactwa, a każdy z nich miał dyby, sznury, łańcuchy.
Zgrzytano zębami i przeklinano po cichu, ale ręce kładziono w okowy.
Sowizdrzał, lubo figura neutralna, wyprosił sobie, aby go związano wraz z Rudolfem.
— Takich dwóch głupców, jak wy, wystarczy przecie za jednego mądrego ober-furmana. Dobrze, dobrze. Jużem był zasnął z nudów w tej utrapionej podróży, gdyście mnie rozbawili. Uśmiałem się, jak w mięsopust. Pójdź, towarzyszu głupstwa, pokłonim się tym pięknym damom.
— Niech żyją odważne niewiasty, co umieją wypróżniać mieszki ot takim niedołęgom! Kuku! kuku! kukaweczki! Zagrałyście z nami w straszaka... Co widzę! przezacna pani Małgorzata... i pani Krystyna i pani Dorota i pani Agata... i Krzysia nadobna... to niby całe grono różanego wianka.
Hej, zawiedźmy piękne koło, piękne koło
Do dnia białego... a wesoło, a wesoło...
— A wypróżniajcież skrzynie tym skąpcom. Poubierajcie się, jak anioły! Nie zapomnijcie dla mnie choć skraweczka na czapkę!
Nie zważano na niego, bo wszystkich paliła gorączka rabunku.
Otwarto skrzynie.
Jak muchy do miodu, rzuciło się wszystko do wnętrza.
Kobiety, których Niemcy nie widząc odgadli po głosie, były pierwsze.
Rękami, trzęsącemi się z chciwości, jęły dobywać to wszystko, za czem i dzisiaj lgną duszą całą, a wyroby te były samą treścią ówczesnych rękodzielni.
Począwszy od płócien flamandzkich i kolońskich, szkarłatów sukiennych, lundyszów wełnianych a skończywszy na jedwabnych altembasach, złotogłowach i aksamitach.
Wszystko to w jaskrawych barwach, oblane światłem mnóstwa pochodni, połyskiwało w ich rękach.
Mężczyźni przypatrywali się w milczeniu, drwiąc z ich chciwości.
Tymczasem Hanzeaci dali sobie spokojnie kłaść więzy.
Gdy zrabowano jeden wóz, wzięto się do drugiego.
Gdy wóz otwarto i zbliżono się doń z pochodniami, huk stu gromów i ogień piekielny wybuchnął.
Zdawało się, że ziemia rozpękła na dwie połowy.
Wszystko, co żyło, popadało, potem jęło uciekać w przystępie szału w różne strony, gnane panicznym strachem.
Jęk konających, krzyk rannych, rżenie koni, strugi ognia.
Piekło.
Las stanął w płomieniach.
Kto mógł, uchodził z życiem.
Komu nie dano, znalazł tam grób.
Dotychczas w podaniach ludu zostało wspomnienie o lesie żywieckim, gdzie się piekło rozwarło i czarci Niemców ugotowali w smole...
Był to proch strzelniczy, wieziony przez Hanzę po raz pierwszy do Krakowa.
W Sukiennicach, obok ratusza krakowskiego, usadowiła się Hanza i urągała ratuszowi, — bo gdy ratusz chciał karać, ona ułaskawiała i brała w obronę, a to, co ratusz, bronił, ona karała.
Silna potęga swych przywilejów, które wycisnęła z niedołężnych władców, drwiła z praw i obyczajów miejscowych.
Była rządem w rządzie.
Gdy co wpadło w tę paszczę, nikt nie był w stanie jej tego wydrzeć.
I nie mogło być inaczej.
Była głową i wyrocznią całego świata.
A czem ona nie handlowała!
Wszystkiem, co kupić i sprzedać można.
Ona pierwsza zbadała potęgę zamiennego handlu z ludami mniej rozwiniętymi.
Brała od nich rzecz, dawała im w zamian błyskotki.
Tak jak dzisiaj bierze się od Irokezów złoto za paciorki.
Ona stworzyła kredyt i weksel.
Od niej biorą początek wszystkie techniczne nazwy świata kupieckiego.
Ona ustanowiła ceny, miary i wagi.
Ona ubierała ludzi tak, jak się jej podobało.
Kazała tańczyć tak, jak zagra, bo miała, nawet kapelę własną.
Miała swoje wojsko i flotę.
Biła swoje pieniądze.
Miała swoich księży, swoich uczonych.
Trzymała na swym rządzie kondotyerów i rozbójników wszelkiego rodzaju i rzucała ich nieraz na jaką nienawistną sobie głowę, jak się to działo w Skandynawii, albo w Czechach, — lub też sama była od nich niszczona.
Zależało to od wielu na pozór drobnych nieraz okoliczności, które na razie przewidzieć i zapobiedz im trudno — tak jak w obecnym wypadku.
Choć miała agentów swoich wszędzie i wiedziała o wszystkich zamysłach swoich przyjaciół i nieprzyjaciół, to przecież tajemnicze sprężyny serc ludzkich badać trudno.
Staremu Noszakowi płaciła haracz i była pewna, że się jej zbrojnie napadać nie pokusi, bo — jak słusznie powiedział Przemysław — stary dotrzymuje Niemcom słowa, gdyż podagra nie puszcza go ze stołka.
Miała więc rękojmię. Prócz tego Czech Chrzan, będący na jej żołdzie, obowiązany był czuwać nad jej bezpieczeństwem.
Ale któż, tam obliczy uderzenia pulsu krwi kipiącej, zwłaszcza gdy w niej rozniecą pożar takie iskry, jak oczy nadobnej pani Małgorzaty!
W jej igło wie powstał napad na Hanzę i ona to spiorunowała wszystkie głowy niby uderzeniem elektrycznej iskry.
Nie wiedziała, jaką sobie gotuje dolę.
W Sukiennicach tymczasem gwarno, ludno i rojno.
Patrzcie się, czego tu nie dostanie?
Oto buty i daktyle, pancerze i harfy, oliwa i pergamin, śledzie i cylnamon, zwierciadła i wino.
Patrzcie tu: całe ubrania wiszą gotowe dla mężczyzn, kobiet i dzieci według ostatniej mody — bo moda już dawno tyranizuje ludzi.
Mieszczanie i szlachta uginają karku pod jej władzą.
Stroją się, bo to taniej i ładniej i szykowniej.
Kraków się roi od tej pstrocizny i zdaje mu się, że jest Wiedniem, Norymbergą, Kolonią, Paryżem.
Tak było przed pięciuset niespełna laty; dzisiaj inaczej.
Krawcy i szewcy i kuśnierze i czapnicy przeklinają i grożą i pomstują.
Hanza się śmieje i sprzedaje.
Oto wyroby ze srebra i ze złota, maszkary różnego kształtu, peruki. Wysokie czepce kobiece, włosiennice dla pokutników, różańce, pachnidła drogie, kołnierze i szczotki.
Wszystko to rozłożone, jak długa wielka hala.
Światła tu nie dużo, bo go nie trzeba za wiele. Piękny przedmiot będzie pięknym i po ciemku, a brzydki tylko zyskać może.
Kupcy poza Sukiennicami to tylko filie Hanzy.
Ona sama, jedyna, panią, samowładną.
Oto jej kantor, albo faktorya, jak zwano wówczas.
Wchodzi się do niej po wschodach krytych, zewnątrz budynku.
Jest to duża, sklepiona izba o kratowanych oknach.
Przed wielkim stołem, zawalonym księgami i papierami, stoi Olderman Reinhold von Bonar z Ingermanlandu, głowa, faktoryi krakowskiej. Ma przy sobie sekretarza, Detmolda Schwarzbacha.
Reinhold jest mężem lat czterdziestu, poważnego i rozumnego oblicza, z dziwnie pięknemi, niebieskiemi oczyma, które wydają z siebie jakgdyby magnetyczny jakiś urok. Z pod beretu czarnego, obszytego futrem, kręcą mu się blond włosy i spadają w puklach aż na ramiona.
Postać barczysta, wzrost piękny, ruchy poważne i szlachetne. Widzieć można takich na portretach Holbeina lub Dürera.
Człowiek to na pierwszy rzut oka wzbudzający szacunek i zaufanie.
Oparł się obu rękoma o stół i zamyślił głęboko, podczas gdy sekretarz z podniesionem piórem badawczo w niego patrzy, czekając na dyktando.
Jest to figura sucha i pożółkła, jak wszyscy ludzie inkaustu. Ma wydatne policzki i nos dość duży; przytem uśmiecha się złośliwie, ale bardzo lekko, podczas gdy jego pan i władca suszy głowę.
Wszyscy sekretarze od wieków są, podobni do siebie w tem właśnie, że ich panowie, wielcy wobec świata, są nieskończenie mali — wobec nich.
Wiedzą o ich słabościach, a dla nich słabości zawsze przeważyć muszą zalety.
To cała ich pociecha.
Ojciec Detmold ma się za wielką głowę, ale tylko między bardzo zaufanymi, bo Hanza nie znosi żadnych pyszałków.
Olderman wreszcie przemówił.
— Na, czem stanąłem? — spytał.
— „Możecie być spokojni“ — przeczytał Detmold.
Olderman okazał znaki zniecierpliwienia.
— Przeczytaj cały ustęp od góry.
Detmold czytał:
— „Naszą jest ta biała plama, którą miłoście wasze zwiecie Terra incognita, a którą ja, będąc jeszcze wyrostkiem, gdym patrzał na mapę, zaludniać lubiłem w myśli miastami i burgami władców niemieckich. Naszą ta biała ziemia ludów cichych i spokojnych. Niemiecka Hanza owładnęła nią, od sinych wód Bałtyku, aż pod góry Karpackie. Możecie być spokojni...“
Detmold urwał.
Olderman położył rękę na piersiach, rozpromieniony, jakgdyby z głębi duszy dobywał wyrazy, które miały padać na papier.
— Możecie być spokojni dyktował — dostojni ojcowie niemieckiej Hanzy; fundamenty naszej budowy wiecznotrwałe na ziemiach polskich. Niech teraz szlachetny pan Dietrich Osterman przedziera się przez Karpaty do Madziarów ziemi, a potem i dalej aż do Propontidy i niech się spełni to, co się spełnić musi.
Tu się zatrzymał chwilę... przeszedł parę razy po izbie i dyktował dalej:
— Co się tyczy usługnaszych dla wielkiego mistrza Zakonu, te spełniamy święcie i szybko. Wiele oni nam zawdzięczają i wielkich za to możemy wymagać od nich ofiar...
Tu drzwi się zlekka otwarły i wszedł człowiek już lat podeszłych, z obliczem i ruchami przypominającemi kota.
Wszedł po cichu, powiódł bystrem okiem po obecnych i czekał przyczajony, zgarbiony, niby na zdobycz jakąś.
Spostrzegł go Detmold i prawie się podniósł z siedzenia; za: jego dopiero wzrokiem skierował swój Olderman.
— Czego chcesz?
— Jakiś człowiek w ważnym interesie do miłości waszej.
— Kto? skąd?
— Z Oświęcima.
— Niech wejdzie.
Tym człowiekiem był Chrzan.
Stawił się bladym i wylękłym, tak, że na pierwszy rzut oka można w nim było wyczytać klęskę.
— Co was tu sprowadza?
— Nieszczęście!
— Jakie? gdzie?
— Cala kompania kolońska rozbita i zniszczona.
— Szalony! przez kogo?
— Przez księcia Przemysława.
— Kolońska kompania! — powtórzył Olderman, uderzając się mocno w czoło — tam jest... — urwał nagle; potem przybiegł z wściekłością do Czecha:
— Księcia Przemysława, powiadasz? Kłamiesz, nędzniku!
— Przysięgam wam — rzekł, padając na kolana, Czech.
— I tyś nie zapobiegł temu? Och, przekleństwo! Przekleństwo wam! Kamień na kamieniu nie zostanie z waszych murów! I ten nikczemnik ważył się? A nasza, umowa? a danina, którą mu się składa? A ty...
Chwycił go za gardło i podniósł w górę, jak piórko.
— Przebaczcie! miłosierdzia! Obaj ze starym księciem nie mogliśmy nic zrobić. Starzec to życiem przypłaci.
— Więc to młody! młody!... Mów, gdzie oni są? Co się z nimi dzieje?
— W lesie żywieckim oczekują ratunku. Książę z towarzyszami i kobietami uciekli, gnani strachem. Okropne, niewypowiedziane nieszczęście... ludzie boją się tam zbliżyć.
— I żądają ratunku, i tyś tu, nędzniku. Ha, przeklęci! ty pierwszy padniesz pod moją zemstą.
Wściekłość, rozpacz szamotały tym spokojnym i zadowolonym przed chwilą mężem.
Rzucił Czechem w kąt izby, tale, że zdawało się resztki tylko jego zbierać trzeba będzie.
Wydał jednak głos cichy i pokorny:
— Ulituj się, panie, nie karz sługi swego. Spełnię wszystko, wszystko, co każesz, i powetuję moją winę.
Olderman go nie słuchał; z zaciśniętemi pięściami oparł się o stół, tak, że zatrzeszczał cały, i gromkiem a urywanem słowem mówił do sługi, co w jednej, nieporuszonej, kociej postawie czekał u drzwi:
— Hartmana z łucznikami!
Sługa miał się do odejścia.
— Luder!
— Słucham.
— Cztery wozy kryte i dla mnie telega.
— Dobrze.
— Wyjechać natychmiast, cicho, spokojnie, pojedynczo, przez bramę szewców i tam czekać. Folchard i Otbert niech się stawią. Idź!
Luder wyszedł.
Po chwili zaczął Olderman spokojniej:
— Pojedziesz zie mną, nędzniku. Los twój zawisł od straty, jaką ponieśliśmy. Wielkość jej wyrównywa wielkości męczarni, jaka cię oczekuje.
Czech milczał skulony, nie śmiejąc wydać ruchu i głosu.
Weszło dwóch ludzi.
Były to dwa typy rasy niemieckiej, jakie się dziś jeszcze nad Renem spotykać zwykło.
Gęste złotawe brody i włosy. Twarze czerstwe, okrągłe policzki i pewne podobieństwo w rysach kazały ich uważać za braci, a przecież nimi nie byli.
Odróżniali się tylko wzrostem.
Folchard był wyższy, Otbert niższy i otylszy.
— Zostawiam wam dom — rzekł Olderman. — Rządźcie nim i pilnujcie. Wyjeżdżam.
Obydwaj skłonili się w milczeniu.
Izba opustoszała.
Pozostał w niej tylko Detmold.
Twarz jego wyrażała cały jad nienawiści.
Wstał z siedzenia, wziął w ręce niedokończony list, popatrzał nań, zaśmiał się uśmiechem dyabła, zmiął, potargał w drobne kawałki i rzucił do komina.
Przeszedł się po izbie, przystanął przed krzesłem Oldermana, plunął nań z taką pogardą, że ślina obryzgała poręcz ciemnego fotelu i plamiła go białością, potem siadł na — wojem miejscu i jął na papierze kreślić cyfry. Nakreślił ich całą stronicę, złożył starannie, schował do woreczka, co mu wisiał: u pasa, i wyszedł pomału z izby.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca przedarły się przez gęstwinę żywieckiego lasu.
Oświeciły one coś takiego, przed czemby i dziś zatrwoży! się odważny i trzeźwy umysł.
Wysłani rankiem słudzy Noszaka, gdy ujrzeli miejsce katastrofy, uciekli jak szaleni, roznosząc postrach po okolicy.
W wypalonej przestrzeni lasu, dymiącej jeszcze, walały się rozbite i zwęglone wozy, trupy ludzi i koni.
Porozrzucane szmaty różnobarwnych materyi jaskrawych i błyszczących a zwłaszcza czerwonej dawały pozory kałuży krwi.
Gdzie rzucić okiem, doznawało się wrażenia, jakgdyby wszechpotężna dłoń jakiegoś olbrzyma uczyniła tu z tych ludzi i z tych rzeczy igraszkę, rwąc ich w kawały, a potem rzucając nimi na wszystkie strony.
Na gałęziach drzew wisiały strzępy ludzkiego ciała i podarte szaty.
Dusząca woń spalonych ciał unosiła się parem nad warsztatem śmierci i przyprawiała żywych o mdłości.
Na ziemi deptano po głowach oderwanych od
karku, po tułowiach, nogach, rękach, jelitach. Daremnie rozpoznać co do kogo należy.
Masa straszna, jakby wyszła z jakiegoś piekielnego młyna, który to wszystko zmełł, a wśród tego usłyszałeś jęk konających, albo błagalną prośbę ranionych.
Wśród tego strasznego cmentarza najgłośniej wzywa pomocy ten, co się najgłośniej śmiał przed chwilą: Sowizdrzał.
Sam wyszedł zdrów i cały, ale jego towarzysz leży bez ducha, głowę ma osmaloną, jednak rany nigdzie nie widać — a przecież nie daje znaku życia.
Nachylony nad nim stara się go ocucić, trąc mu skronie i wzywa ratunku, ile mu sił w płucach starczy.
Wstaje wreszcie, bo ujrzał opodal baryłkę jakąś. Może to wino. Wino potrafi wrócić życie omdlałemu Rudolfowi.
To nie wino, to śledzie.
Gdzież wino? wszak Hanza wiezie go zawsze pod dostatkiem.
Szukajmy.
Sowizdrzał ma umysł filozofa, a potem jest zajęty silnie ratunkiem chłopaka, którego polubił wielce.
Obraz zniszczenia, który mu się przedstawił, wydobył zień uśmiech politowania.
Nadepnął na trupa, który jeszcze w rękach skrzepłych trzymał mocno szmatę błękitnego atłasu. Na tym trupie błyszczy w słońcu łańcuch z drogich kamieni, te kamienie odkradają światłu promienie i zdają się śmiać szyderczo.
— To pani Małgorzata! — szepnął trefniś z pogardą i poszedł dalej, szukając bacznie owego wina. Ale im więcej się, zagłębiał W ten straszny cmentarz, ogarniała go groza wielka.
Myślał nad potęgą tej szatańskiej materyi, która to kiedyś światu tyle klęsk przynieść miała, i klął tego, co tę materyę wymyślił; potem jakby w proroczem natchnieniu mówił do siebie:
— Ha, straszna to siła!... alei tej siły i na dobre użyć można i jeżeli ona jest, to snadź, że być powinna.
Wtem zatrzymał się zdumiony.
Przy jednym wozie, który stał na uboczu ocalały, leżało kilku knechtów. Zbliżył się do nich, popatrzył, posłuchał.
— Śpią.
Targnął jednym mocno, ten zamruczał coś pod nosem i najspokojniej do snu się ułożył.
Drugi zaczął śpiewać, trzeci się śmiał, a potem klął pod nosem.
Czwarty miał w ręku dzbanek.
— Pijani... pijani! bydlęta!... Ha! ha! ha! — zaśmiał się głośno, tak, że echo ten śmiech powtórzyło po lesie razy kilka.
Zestawienie tych pijakowi obok tego strasznego majestatu zniszczenia natchnęło go szaloną wesołością. Śmiał się z całego gardła.
Przypomniał sobie Rudolfa.
— Więc to jest wino... nareszcie.
Wziął dzbanek z rąk pijaka, utoczył wina z beczki i uradowany pośpieszył do nieprzytomnego Rudolfa.
Chłopak, wprzód jeszcze ogrzany ciepłem sercem błazna, zaczął powoli oddychać, a po wpuszczeniu mu do ust ożywczego trunku, otworzył oczy i przyszedł do siebie.
— Co to było? Powiedz, co to było?
— Był to psi figiel, mój chłopcze. Dziękuj Bogu, że cię zachował. Porusz rękami, teraz nogami. Dobrze.
— Głowa, mnie boli okrutnie.
— Aha, i osmalonyś ogniem piekielnym. To nic. Przyjdziesz do siebie. Czy możesz iść?
— Mogę.
— Pójdźmy tu prosto przed siebie; jak! się skończą te krzaki, znajdziemy tam polanę, a dalej i drogę. Pójdź... nie oglądaj się za siebie, bo byś zawrotu głowy dostał.
— Dlaczego?
— Nie pytaj i bądź kontent.
I poprowadził go, jak dziecko stroskana matka.
— Słuchaj, tam ktoś jęczy... a tu znów ktoś się odzywa.
— Pójdź!
I za chwilę zniknęli w zaroślach.
A głos dochodził coraz bliżej, coraz wyraźniej, niby nawoływanie jakieś, na które nikt nie odpowiadał.
Nareszcie z drugiej strony inny się ozwał i odpowiedzieli sobie wzajemnie, dalej trzeci i czwarty.
Widocznie wschodzące słońce pobudziło tych ludzi do ruchu.
Najprzód stawił się na placu zniszczenia buchfirer, ze związanemi w tył rękoma, wybladły, drżący, w potarganem odzieniu; dalej trzech dozorców i łuczników kilku.
W czasie wybuchu uciekli, wszyscy, gnani panicznym strachem.
— Rozwiążcie mi ręce! ratujcie! wody! wina! — wołał człek piśmienny, trzęsąc się jak osika.
Popatrzono nań z pogardą, bo wobec grozy, która im ściskała gardła, ten stary dzieciuch budził wstręt.
Padł też wyczerpany i omdlały.
Dzień się rozwijał coraz piękniej, ptactwo radosnym śpiewem budziło się do życia nad tym grobem.
Odszukano zwłoki ober-furmana.
Miał zdruzgotaną czaszkę i leżał obok Hinhona z Głogowy, najzaciętszego hulaki owych czasów, który dziwnem zrządzeniem losu był cały i nietknięty... z uśmiechem na ustach. Zdawało się, że śni mile, a przecież był to sen wieczny.
Stąd dziwne o nim potem prawiono wieści; między innemi i taką, że dyabli tylko tymczasowo wyjęli z niego duszę, ale że ona weń napowrót powróci.
Pozostali przy życiu Hanzeaci zaczęli robić porządek po tej orgii śmierci.
Prędko przywykli do obrazu zniszczenia..
Bo i jakże nie przywyknąć, gdy słońce świeci tak pięknie, jak świeciło wczoraj, a zapewne i jutro świecić będzie.
O słońce! przez twoje blaski przemawia rzeczywistość. Ty godzisz człowiek z naturą wiecznie młodą i świeżą.
Na drugi dzień dopiero zjechał Olderman.
Wśród przerażenia obecnych wzbudził on podziw swojem zachowaniem.
Blady, z konwulsyjnem drżeniem, przebiegał zgliszcza i szukał, szukał ciągle.
Na jego rozkaz przewracano wszystko, grzebano w tej kupie śmierci i nie znaleziono tego, kogo on szukał...
Nie spytał, nie wydał głosu.
Siadł wreszcie, a właściwie rzucił się na ziemię i wydał jęk wielkiej boleści.
Zaledwie ich owiał wietrzyk rozkoszny maja, zaledwie się zobaczyli śród pól falujących miodem zielonem zbożem, już i zapomnieli o ponurym lesie.
Obadwaj byli młodzi.
Twarz Rudolfa była twarzą młodego laika lub seminarzysty. Wyrazi dziecinnej naiwności widny był na niej.
Towarzysz zaś jego, krom cudackiego odzienia, które znamionowało jego rzemiosło, zadziwiał na pierwszy rzut oka bystrością inteligencyi, jaka błyszczała z jego twarzy.
Sowizdrzał znał wybornie dróżki i ścieżki wszystkie, bo nieraz uciekał niemi przed pogonią podrażnionych jego dowcipem mieszczan lub kmieci.
Do psikusów, do figli już się rodzą pewnego rodzaju temperamenty. Taki nie przejdzie spokojnie, żeby nie zaczepił, nie bluznął jakimś dowcipem, albo nie splatał figla.
Jak dla, sensualisty i myśliciela pożądana samotność i spokój, tak dla takiego ruch i gwar jest niezbędny. On nawet z kamieniem się w końcu pobrata i z nim rozmawiać będzie.
Rudolf zapomniał wkrótce o bólu głowy, który mu jeszcze dokuczał, i śmiał się wraz z towarzyszem.
Podniety i humoru dodawało im wino hanzeatyckie, w które się Sowizdrzał hojnie zaopatrzył.
Te młode dusze młodego jeszcze wówczas społeczeństwa przechodziły łatwo z jednego uczucia w drugie, niby dzieci, przed chwilą przestraszone lub spłakane, gotowe z lada czego wybuchnąć śmiechem.
Till opowiadał Rudolfowi, jakim sposobem trafił na wyborne wino, udawał przytem tak wybornie gesty wyraz twarzy śpiących pijaków, że chłopak brał się za boki.
— No i patrzajże, trzeba było takiego piekielnego ognia i trapów tyle, żeby te bestye upić się mogły. Taka gratka nie często się zdarza. Upić się hanzeatyckiem winem! Rudy Franz leżał do góry brzuchem, z przypalonymi wąsami, a świszczał przez nos, jak na fleciku, a ten baryła Godfried jeszcze przez sen mlaskał językiem. Gdym go zbudził, wybałuszył oczy... ot tak, popatrzał na mnie, potem gębę swoją okropną otworzył, jak wrota bramy Floryańskiej, i śmiać się począł. Pchnąłem go W brzuch tak, że się nakrył nogami, i zabrałem tan oto dzbanek. Ale tobie za ciężko, biedaku — mówił, zwracając się do Rudolfa, który dźwigał dużą baryłkę. — Dawajno, niech ci ją trochę osuszę.
Utoczył wina do dzbanka, siedli przy drodze i popijali wesoło.
— Słuchajno, chłopcze — zagadnął Sowizdrzał — z tego wszystkiego widzę, że ty wolisz mówić Ojcze nasz, niż Vater unser... Prawda?
— Wolę — odpowiedział Rudolf.
— Co to jest ta krew w człowieku! Widzisz, i ja zawdzięczam życie jakiemuś Niemczyskowi, a przecież tylko za matką pacierz mówićem potrafił. Zdawało mi się zawsze, iże Pan Bóg nie rozumie po niemiecku.
— Pewnie, że nie rozumie! — zadecydował Rudolf.
— No, widzisz, tak źle ono nie jest, bo inaczej nie sypałby tyle darów na te bestye. A sypież On im, sypie bez liczby, nie licząc tego, co sami mu jeszcze wydrą.
— A widzisz!
I jak!
— To wino takie skutecznie, a przytem już i południe blizko. Widzisz tę wieżę kościoła, co się tak ładnie czerwiem w Słońcu? To Maków. Tam u plebana będziemy jeść obiad.
— Dlaczegoż u plebana?
— Bo dobry będzie, mój chłopcze, lecz aby go dostać, trzeba zajść sztuką księdza. Słuchajno, przebierz się w moje suknie, a ja wezmę twoje. Jam pani, ty mój sługa i trefniś. Lecz żebyś dobrze udał tego, którego masz przedstawiać, a nie zdradził się, podwiążę ci twarz chustką. Udasz wielki ból zębów i szczęki, i nic więcej nie powiesz tylko: Hm! hm!... Potrafisz?
— Jeszczeby!
— Dalej!
Zeszli z drogi w małe zagajenie świerkowego lasku i stamtąd wyszli w metamorfozie.
Sowizdrzał w sukniach Rudolfa, choć były trochę przykrótkie, radził sobie doskonale, garbiąc się trochę i utykając na jedną nogę, a przytem zachował ułożenie i ruchy pańskie, tak, że go można było wziąć śmiało za rycerza, któremu w drodze jakiś wypadek się przytrafił.
Rudolf za to w sukniach błazna, z baryłką na plecach i dzbankiem, z podwiązaną gębą, wyglądał tak pociesznie, że sam Sowizdrzał, spojrzawszy nań, wybuchnął serdecznym śmiechem.
Lecz gdy dochodzili do wioski, spoważniał nagle, nasrożył się okrutnie i zaczął kląć a krzyczeć w niebogłosy:
— A, podłe dusze! bodaj wam na ostatnim dniu sądu policzono te zbrodnie! Jakże ci tam, mój chłopcze, boli ciągle?
— Hm, hm! — mruknął Rudolf.
— Chodźże, chodź, mój biedaku, toć tu są ludzie, co nam pomoc i siaką taką wygodę dadzą. A łajdaki, bodaj wasi pomsta nieba nie minęła!
Na ten krzyk i przekleństwo Sowizdrzała zaczęli się zbiegać parobki i dziewki, co właśnie zwozili siano.
— Prowadźcie nas do plebanii, ludzie! Widzicie, napadnięto nas w lesie żywieckim, zabrano konie, biednego pachołka mego ogłuszono, tak, że ledwie głowę trzyma na karku. Oj, ty biedaku, biedaku! Żyjesz jeszcze?
— Hm, hm!
— Pleban jest we dworze, hajno.
Sowizdrzał się skrzywił trochę na tę wiadomość.
— Był u nas dzisiaj pogrzeb we dworze, bo umarła jejmość i teraz pleban jest na stypie.
— Prowadźcie mnie do dworu! — krzyknął Sowizdrzał sierdziściej i wyprostował się po rycersku, jakgdyby inną rolę miał odegrać zamiast tej, którą sobie nakreślił.
— Wszakże to pan Jędrzej z Kozichgłów tu mieszka?
— Nie, ino pan z Mączek, pan Mączyński.
— A, prawda! Bartosz z Mączek — rzekł Sowizdrzał.
— Ale nie Bartosz, ino Stanisław.
— A bodajże cię... toż ja zapomniałem w tem strapieniu, że jestem w Makowie u Stanisława Mączyńskiego... I żonę pochował, powiadacie?
— A jużci.
— O biedny, biedny Stanisław! I bardzo płacze po niej?
— Co nie ma płakać, jużci płacze i płacze.
Doszli tak ido dworu, prowadzeni przez parobków i dziewki, którzy radzi, że robotę odłożyli, pozostawali u wrót i ręce pozakładali.
Na dziedzińcu zastali nasi podróżni mnóstwo koni i wozów. Snadź gości było dużo we dworze.
Sowizdrzał już nie kią! i nie narzekał, ale przybrawszy smutną minę, sunął prosto z Rudolfem do izby, gdzie zgromadzeni goście płci obojej siedzieli za suto zastawionym stołem.
— Bóg pochwalony w tym domu żałoby! — rzekł rezolutnie Sowizdrzał. — Bądź pozdrowiony, przezacny panie Stanisławie na Mączkach. Jakimże żalem serce moje przejęte, ale zarazem ile w niem współczucia, i litości dla ciebie, zacny panie! Ot, dowiedziawszy się o strapieniu twojem, zboczyłem Umyślnie z drogi, aby rozłamać z tobą gorzki chleb żałoby i pocieszyć w dopuście bożym. Jam Strzemień z Żegocina, a to mój biedny pachołek, który mi... ot, zachorzał. Bądźcież nam radzi, przezacny panie!
— Bóg płać, Bóg płać — rzekł gospodarz z załzawionem obliczem. — Gość w dom, Bóg w dom. Ot miejsce dla was i dla czeladnika przy stole naszym. Tak, tak zacny ziemianie, pozbyłem mojej ukochanej! Siadajcież i łamcie się z nami chlebem i pijcie trunek żałoby.
Nie trzeba im było dwa razy mówić.
Sowizdrzał jadł a Rudolf, choć obwiązany, pomagał mu potężnie i na zapytania odpowiadał mruczeniem.
Towarzyskość ówczesna i serdeczność chwytała ludzi i bratała w jednej chwili. Nie dużo trzeba było czasu, aby się zbliżyć i wyspowiadać jedno przed drugiem... i już zostać w zażyłości, jakgdyby się lata z sobą przeżyło. Konwenans dzisiejszy mrozi serca i na usta hamulec kładzie. Średniowieczna ludzkość była szczerą i naiwną dziecinnie.
Uwierzono we wszystko, co im Sowizdrzał opowiadał — a kłamał jak z nut. Baczono ich i karmiono sowicie. Opowiadano, zwierzano się ze zmartwień, kłopotów, planów.
Nie cale pół godziny gościli nasi awanturnicy, gdy już ich wtajemniczono w sprawy rodzinne.
Oto na stypie pogrzebowej odbywały się swaty.
Pan Stanisław na Mączkach jedno oko z łez obcierał, a drugiem zerkał na powabną panią Sulimierzynę, wdowę po burgrabi czortkowskim.
Tego trzeba było Sowizdrzałowi.
Stanął między, niemi jako pośrednik i swatał zażarcie nadobną parę.
Wino rozgrzało czupryny, pan Stanisław, oblany rumieńcem, za sprawą Sowizdrzała zamienił z wdową pierścienie.
Lecz zaledwie dokonano tego aktu, gidy do gościnnej izby wszedł zażywny jakiś ziemianin.
Wszedł, spojrzał na Sowizdrzała, trzymającego ręce dwojga przyszłych małżonków, i krzyknął z całego gardła:
— Stanisławie! a toż wypędź tego hultaja. To Sowizdrzał!
I przerwano komedyę tak pięknie rozpoczętą. Ogrzmocono im trochę skórę, ale nie bardzo, i wypędzono za wrota.
W rynku, na rogu Szewskiej ulicy, uderzał wszystkich przechodniów ciekawy szyld.
Na wystającej, długiej sztabie żelaznej, o parę łokci od ściany domu, przytwierdzona była wyrzeźbiona do pasa postać mnicha, który: iw ręku trzymał różaniec o gałkach wielkości kurzego jaja i po pewnym przeciągu czasu, tyle właśnie, ile trwa Zdrowaś Marya, wypuszczał z rąk gałeczkę, aby pochwycić drugą, potem trzecią i tak dalej, kiwając przytem nieustannie głową i ruszając wargami.
Dawało to! złudzenie, że mnich mówi różaniec.
Na ścianie zaś domu, ponad głową, figury, wypisano wielkiemi literami gockiemi:
Przed tym mnichem, od świtu aż do zmierzchu, stało zawsze grono gawiedzi, podziwiając żarliwość jego — a nie było wypadku, żeby choć jeden z. tych ciekawych nie wstąpił do sklepu i nie kupił sobie różańca.
Razi nas i niecierpliwi dzisiejsza reklama, która się rzuca wszędzie w oczy z natręctwem, nie do zniesienia, — praktykowały ją wieki średnie z lepszym daleko skutkiem.
Na owe godła i szyldy wysilał się cały dowcip ówczesny.
Pisano wiersze, aforyzmy, modlitwy, nawet obiecywano wyrobienie odpustów, byle ściągnąć kupujących.
Szyldy te i godła bywały dumą rzemieślnika, a trzebaż na to tak podatnej publiki naiwno-dziecięcej, jaką była średniowieczna.
Wieśniak lub mieszczuch, przybyły do Krakowa, dzień cały trawił na oglądaniu tych cudów.
Bo i jak tu nie patrzeć!
Oto szyld miecznika.
Widzisz wielkiego draba, ubranego czerwiono, jak zmiata łeb Turkowi: co to za stal wyborna być musi!
Szewc, chcąc zachwalić trwałość swego towaru, wymalował człowieka, który w jego butach po rozżarzonych węglach stąpa.
Tam cyrulik odcięte nogi i ręce zlepia do miary.
A stolarze, iglarze, siodlarze, kordybanicy, miechownicy, garncarze, introligatorzy, pasamonicy, barchannicy, paśnicy: wszystko to rzuca się w oczy i nawołuje do sklepów.
Ten Pater-noster-macher jest to figurka mała, z rudawymi włosem, o kosem spojrzeniu, kulejący na nogę. Twarz jego szczupła i zwiędła bez zarostu. Stąd to i nazwisko Knabe. Rozjaśnia ją tylko kiedy niekiedy szyderczy uśmiech i nerwowe mruganie lewego oka.
Siedzi przy warsztacie z dwoma pomocnikami i wytacza ziarnka różańca, podczas gdy jego żona zajmuje się sprzedażą.
Jedna izba mieściła wówczas warsztat i skład wyrobów, tak, że kupujący mógł się dokładnie przyjrzeć robocie.
— Jejmość pani Knabe jest godną widzenia, i jeżeli mnich kiwający się nad drzwiami ściąga gawiedź, to pani ściąga ludzi, co umieją cenić coś więcej, niż manekina.
Jest bowiem niepospolicie piękna.
Typ naszych mieszczan wyrodził się z rasy germańskiej.
Wszystkie nasze miasta to siedziba Niemców.
Taki przybysz, jeżeli nie przywoził żony, brał w małżeństwo córkę tubylca, która także duchem i obyczajem była Niemką.
Prawdziwie polskie rodziny, osiadłe od wieków w Krakusowym grodzie, powstały z ziemian, i te się nie łączyły z obcym żywiołem. Dopiero w dobie silnej reakcyi, która przypada w połowie piętnastego stulecia, w dobie pokonania teutonizmu, Niemcy krakowscy zaczynają polszczeć i zlewać się z nami.
Dziś teutonizm obchodzi najświetniejsze swoje panowanie na ziemiach naszych.
Do takich mieszczek z krwi polskiej należała pani Agata, córka Ziemby, mieszczanina krakowskiego, żona Justusa Knabego.
Była ona niejako anomalią w ówczesnych stosunkach mieszczan krakowskich.
To też na pierwszy rzut oka twarz jej ocieniał pewien smutek i jakby zaduma jakaś.
A twarz to, była o czystym, pięknym profilu greckim, jaki się często spotyka między ludem górskim w tych stronach.
Piękne, ciemno kasztanowate włosy spływały jej w puklach z pod wysokiego czepca w kształcie głowy cukru, wedle mody ówczesnej.
Figura zaś pani Agaty była celem zazdrości wszystkich mieszczek. Uwydatniał bo ją cudownie strój modny owych czasów, obcisły, w którym kształty piękno widniały.
Kto spojrzał na to stadło, wzruszał ramionami i mówił pod nosem:
— Co mogło skojarzyć tak niedobraną parę? Musi w tem być jakaś tajemnica!
Pani Agata miała już lat trzydzieści kilka, była więc w dobie owej Balzakowej piękności, która bywa najponętniejszą.
Mieli jednego syna, który od lat ośmiu swego życia chował się gdzieś zdala od domu. Zresztą było to.małżeństwo bardzo przykładne.
Kuternoga Pater-noster-macher, który był mniejszy od żony przynajmniej o pół głowy, towarzyszył jej regularnie do kościoła i z wielką ątencyą prowadził do cechowej ławki tokarzy, będącej tuż pod amboną.
Mieszkanie ich na piętrze — oprócz izby czeladnej, która była, salą jadalną i sypialnią pana majstra od frontu, miało tylko jeden pokój od tyłu, w którym znów był rodzaj salonu i służył za sypialnię pani Agaty. Dzielił je ciemny przedpokój.
A zajmowały te dwie izby całą szerokość domu.
Tak mieszkali prawie wszyscy zamożniejsi mieszczanie; biedniejsi chowali się po strychach.
Miejsca było szczupło.
Rynek krakowski w początkach piętnastego wieku był o wiele mniejszy.
Ten rynek gorzał kilkanaście razy.
Po takiej pogorzeli, gdy go odbudowywano, poczęto rynek rozszerzać.
To też prócz kościoła Panny Maryi i Sukiennic, nic się nie dochowało do naszych czasów.
Kto chce sobie odtworzyć w wyobraźni ówczesny rynek, niech popatrzy na drewniane domy w Wiśniczu. Niech je sobie podłuży o wysokość piątr trzech, potem niech zetrze z nich barwę wieków blizko pięciu, niech je upstrzy w rzeźby dziwaczne i malowidła jaskrawe, niech poprzyczepia do dachów chorągiewki o godłach smoków, jaszczurek, kogutów, niech im da szerokie gotyckie okna o szybach podobnych do dna butelki, oprawionych w metal i błyszczących światłem drogich kamieni przy jasnem słońcu...
Tak mniej więcej mógł wyglądać rynek krakowski.
Pani Agata gości w swoim pokoju dwie osoby.
Są to nasi znajomi: Sowizdrzał i młody Rudolf.
Chłopak siedzi u stóp kobiety i okrywa jej ręce pocałunkami, ona płacze rozrzewniona i uradowana.
Jakże jej pięknie z tym uśmiechem wśród łez!
Snadź i nasz trefniś podziela to zdanie, bo wpatrzył się w ten obrazek i mruży czasem oczyma.
Łzy są zaraźliwe.
— Mam cię, mój ukochany, jedyny chłopcze! Już się przecie nie rozłączymy... Ale wstań, chodź, ja chcę patrzeć na ciebie. Mój Boże, jakiż on ładny, jaki już mężczyzna!
I tu znowu łkania radości przerwały jej mowę.
Wówczas Rudolf się odzywa:
— A ty, matko, mów, mów do mnie ciągle! Twoja mowa to dla mnie aniołów śpiew! Ja tej mowy nie słyszałem lat tyle! O matko moja, matko! ty wiesz, co to jest tęsknota, boś i ty za mną płakała lat tyle... ale ja... ja się trułem przez te lata... ja byłem w piekle. Patrzaj! Kiedym z ust tego człowieka, już na granicy usłyszał dźwięki naszej mowy, myślałem, że serce mi się w piersiach rozpłynie! Bo mowa nasza to ty, matko, to ja w lepszych dniach mego bytu, to całe szczęście moje!
— Jak ty mówisz pięknie i rozumnie — odzywa się matka zachwycona. — Snadź nie nadarmo się tam uczono, mój synu. O moje ty skarby, moje radości wszystkie!
Te pieszczoty młodej matki z dorosłym już synem wydawać się mogły patrzącemu z boku, jakby zakochanych parą. Tylko że uczucie macierzyńskie ma pewien nimbus świętości, który rozbudza cześć i szacunek.
I byłyby trwały do nieskończoności te karesy, gdyby nagłe nie ozwały się jakieś głosy z podwórza:
— Till! Till! A gdzie ta bestya się chowa? Till, pójdźże do nas. Nie wiesz to, że dziś kiermasz na Stradomiu? A chodźże!
Matka i syn spojrzeli po sobie, potem popatrzyli na Sowizdrzała, który siedział najspokojniej.
— No, widział kto taką bestyę? Till, czy tam różaniec trzepiesz? Hej, Till!
— Jeżeli nie przyjdziesz, wedrzemy się na górę.
— Czekajcie, ja go stamtąd ściągnę.
— Till, nie czujesz już zapachu pieczonej baraniny i świdnickiego piwa?
Głosów coraz więcej przybywało. Zdawało się wreszcie, że cała gromada ludzi stoi przed domem.
Rudolf otworzył okno, pani Agata pobiegła doń. Spojrzeli na podwórko: Niema nikogo.
Gdy wrócili od okna, Sowizdrzała już nie było.
Zostali sami.
Sztuczka błazna dowiodła delikatności jego uczucia.
Zdaje się, że też na to czekał Rudolf, bo, obejrzawszy się raz jeszcze po izbie i zapewniwszy, że drzwi zamknięte, pociągnął matkę ku oknu i rzekł drżącym głosem:
— Jakże żyjesz, matko, z tym człowiekiem, którego nienawidziłaś zawsze, i który ci tyle łez i utrapień sprawił w życiu? Och, uspokój się, teraz ja czuwać będę nad tobą i za każdą kroplę goryczy zażądam od niego porachunku.
— Nie, mój synu. Biadałabym boleśnie, gdyby z twojej przyczyny coś go dotknęło. Nie doznaję od niego żadnej przykrości; było to w początkach tylko. Dziś wiemy dobrze, co każdemu z nas się należy. Jam się zgodziła na los ten, który wlokę, a on przystał na to, aby mnie zostawić w spokoju. Zaniechaj go i mówmy o tobie! Przezacny pan Olderman donosił mi tu zawsze o twoich postępach wielkich w nauce. Pomimo twoich lat młodych masz zostać Stokschreiberem w Hanzie.
— Dobry to zdaje się człowiek; pamiętam, jak z miłym uśmiechem głaskał mnie po twarzy i przynosił pierniki. To był najlepszy przyjaciel mojego ojca, mawiałaś, matko.
— Tak, mój synu.
— Lecz powiedz mi, matko, czy ja koniecznie muszę zostać w Hanzie?
— Musisz, mój synu. Ojciec twój należał do Hanzy i ty jesteś w ich regestrze.
Chłopakiem jakgdyby coś targnęło, zerwał się z miejsca i zaczął chodzić po izbie.
— Więc jestem ich niewolnikiem! Więc całe życie spędzić muszę na łańcuchu, posłuszny jak pies ich prawom!
— Niewola to, mój synu, na którą niejeden by się zamienił. Otwarta ci droga do majątku i dostojeństw. A ty będziesz bogaty i szczęśliwy.
— Nie, matko, szczęśliwym u nich nie będę! Moja dusza wzdryga się na to wszystko, na com patrzał przez lat tyle. Iluż to ludzi padło marnie pod srogością ich praw! Och, prawa to straszne!
— Ciebie one nie dotkną, dziecko moje, nad tobą zawisła opieka potężnego męża i serce matki. Wyrzuć z twej głowy te straszne myśli, jesteś tu przy mnie, a jabym się z samym Bogiem skłóciła, gdyby ci krzywdy domierzył... jabym...
Ten potok niebacznych słów matki przerwał ojciec. Detmold, sekretarz Hanzy, który wszedł właśnie.
Pokłonił się pani Agacie z uśmiechem smutnym, mówiąc:
— Zostaliśmy osieroceni. Przezacny pan Olderman wyjechał wczoraj nagle w interesach Hanzy; był bardzo strapiony, że się z wami pożegnać nie mógł i mnie polecił, abym was uspokoił i pozdrowił w jego imieniu.
— Więc on nie wie — rzekła, zrywając się, pani Agata — nie wie... — Wtem urwała nagle.
— O czem łaskawa pani?
— Że mój syn już tu. Dziś zrana przybyli razem z Tillem, który go przyprowadził.
Detmold się obejrzał na Rudolfa, jakgdyby go w tej chwili dopiero spostrzegł, i patrząc nań potem z podełba, mruknął:
— Hm, hm I Więc ten młodzieniec z Hanzy?... i opuścił samowolnie kompanię... To nie dobrze.,
— A któż wam mówi, żem ją samowolnie opuścił? Przybiegłem tu, aby szukać ratunku dla niej. Nie mogłem wiedzieć przecie, że już kantor uwiadomiono.
— Nie wolno niczego się domyślać ani zgadywać. Wykonywać rozkazy i milczeć.
— Darujcie, wszak on nowicyuszem jeszcze — rzekła pani Agata pod przykrem wrażeniem złowrogiego uśmiechu Detmolda.
— Kto przybywa z Kolonii, ten nie jest już nowicyuszem. Prócz tego widzę w was krnąbrność i nieposzanowanie praw. Ten młodzieniec wie o tem dobrze, że najprzód winien był stawić się w kantorze Hanzy i zameldować.
— Tu go wprzód serce ciągnęło — odparła oburzona matka.
— Niema serca, niema krwi związków wobec praw naszych. Ale wybaczcie staremu zrzędzie. No, no... nie patrzcie tak na mnie osłupiałym wzrokiem... Te cudne oczy tylko do rozkosznego uśmiechu stworzone... Ot, młodemu nauczka się przyda — dodał ściszonym głosem, przysuwając się ku Agacie i biorąc ją za rękę, aby wycisnąć na niej lubieżny pocałunek.
Kobieta, się wzdrygnęła, a Rudolf zrobił ruch, jakgdyby go chciał schwycić za gardło i odciągnąć od matki. Szczęściem Detmold tego nie widział, czy nie chciał widzieć. Kiwnął mu przyjaźnie głową i rzucił jeszcze w progu te słowa:
— Pamiętać radzę ustawy.
W gospodzie pod Złotą lilią, przy Szewskiej furcie, zbierali się Hanzeaci.
Dla Niemców knajpa od wieków była najmilszem miejscem wypoczynku, a cóż dopiero dla takich, którzy rodzin nie mieli.
Gospod niemieckich liczył Kraków mnóstwo, nie mówiąc o owych Schandhausach, przezwanych później zamtuzami, które zawdzięczamy Hanzie.
Dotychczas kryło się wszystko w cieniu, ona uprawniła ten rodzaj przemysłu i rozciągnęła nad nim kontrolę. Tam jej czeladź odpoczywała po całodziennej pracy.
Kontrola wszelaka to od wieków najulubieńsze zajęcie Niemców. Mógł ratusz nie wiedzieć o swoich duszyczkach, Hianza za to wiedziała, co który zjadł na obiad.
Skontrolowano, zregestrowano nawet śmieci w podwórzach.
Gospoda pod „Złotą lilią“ była rodzajem klubu, — nikt tam prócz Hanzeaty wejść nie mógł. Naprzeciwko zaś „Złotej lilii“ był Czarny orzeł, gdzie się zbierało stronnictwo luksemburskie czyli krzyżackie, albo raczej teutońskie.
Gdy się Hanzeata najadł i napił pod „Złotą lilią“, szedł do „Czarnego orła“ na kości lub inną jaką grę, albo na pogawędkę w szerszem kole swoich ziomków i sprzymierzeńców.
Pod „Złotą lilią“ panowała reguła, klasztorna. Nie wolno było mówić głośno, nie wolno grać, ani śpiewać. Rozmawiano tylko o całodziennych zajęciach.
Pod „Czarnym orłem“ za to kipiało życie.
Rozprawiano głośno o Krzyżakach, o królu Zygmuncie, ich przyjacielu; ubolewano nad ich krzywdą, a często odgrażano się na Litwinów.
A „Litwinem“ był dla nich nietylko król Jagiełło, ale każdy jego wierny poddany.
Królestwo Polskie to mocarstwo pod rządami niemieckiego Wilhelma, który zawsze, był dla nich prawowitym panem, jako przyrzeczony Jadwidze, — albo pod Zygmuntem Luksemburskim, ożenionym z Ludwikową córką.
W ich mniemaniu korona polska została wydarta przez Litwinów, skutkiem zdrady panów małopolskich.
Krzyżacy to prawdziwi rycerze chrześcijańscy i obrońcy prawowitych rządów.
Jagiełło to poganin i uzurpator.
Takie było wyznanie wiary politycznej ówczesnych mieszczan krakowskich.
Szesnaście lat rządów króla Loisa węgierskiego, prawdziwego przyjaciela teutonizmu, potrafiło zatrzeć w tych głowach pamięć Kazimierza Wielkiego.
Duszno było i ciężko w tej atmosferze dla polskiego ducha.
Nad Krakowem, niby chmura gęsta i ponura, wisiała groźba doszczętnej germanizacyi.
Cóż ją rozproszyć zdoła?
Posłuchajmy rozmowy obywateli z pod „Czarnego orła“.
— Nie, dopóki pan Konrad z Jungingen[1] żyje, do wojny z Litwą, nie przyjdzie i śledzie nie zdrożeją, ale za to kożuchy będą tanie. Mów, co chcesz, panie Winrich, ta Litwa to dobra ziemia.
— Dobra ziemia, bo to nasza, ziemia, niemiecka ziemia.
— Skądże znowu?
— A kto ich chrzcił? nie nasze pany? A jak my ją ochrzcili, to nasza ziemia i koniec. Mało to niemieckiej krwi się wylało dla tych juchów?
— Prawda; i jeszcze, lać się będzie, bo ten Witold...
— Witold jest mądry, Witold lubi niemieckich panów i on im Litwę odda, zobaczycie. Albo on już raz im oddawał? a przecież Jagiełło go zawsze w pole wyprowadził, bo jemu się, chciało być królem polskim i Jadwigę odbić Wilhelmowi.
— Więc gadaj, co chcesz, panie Winrich, a Litwa zawszeby była nasza: bo gdyby był Wilhelm królem, toby Litwę dla nas odebrał. Dziś Jagiełło jest królem, a z nim przyszła do nas Litwa. Ergo Litwa nasza.
— Nasza, nasza! — powtórzyli chórem inni.
— Niech dyabli wezmą Litwę... piję zdrowie niemieckich panów!
Vivant!
Przy jednym ze stołów siedzi naszych dwóch znajomych Hanzeatów z nad Renu: Folchard i Otbert, a z nimi kuternoga Pater-noster-macher. Zdaje się, że tych trzech ludzi łączy serdeczniejsza zażyłość.
Dwóch nadreńczyków z rozpromienionem obliczem. Słucha ciekawie mowy kuternogi.
Jasna i otwarta twarz Folcharda śmieje się. Śmieje się Folchard z całych sił swych płuc. Otbert mu towarzyszy, nie, tak serdecznie jednakże, bo czasem z pewnym niepokojem rzuca okiem na opowiadającego.
— Widzicie: pieniądze — mówi kuternoga — to tak, jak kochanka. Wściekaj się za nią, zazdrość, szpieguj ją, zamykaj na rygle, a z pewnością ci ucieknie... ale wybij dobrze i wyrzuć za drzwi, powróci i będzie ci wierna, jak pies.
— Prawda, prawda, jak mi Bóg miły! — woła Folchand.
— Powiedzcie mi, czy który skąpiec doczekał się z nich pociechy? a przecież je kocha więcej, niż świat cały! Znalem takiego bestyę, co żebrakom chleb z torby wykradał.
— A niechże go!
— I cóż powiecie: ograbili go do nitki i powiesił się! Chłopak, który mu usługiwał, stał pode drzwiami i oderznął w porę.
„A ty, drabie — woła skąpiec — zepsułeś mi postronek. Zapłać za niego!...
„Wszakżem ja wam uratował życie!
„Tak, ale powinieneś to zrobić, nie psując postronka!“
— Niepoprawna bestya!
Więc moje dzieci — kończył kuternoga — nie należy tak kochać tej mamony. Hej małmazyi jeszcze! małmazyi!... Dziś miałem dobry targ.
I tu rzucił srebrny pieniądz, który się aż na ziemię potoczył.
Otbert jakgdyby się Wzdrygnął. Wstał śpiesznie, aby go podnieść.
Kuternoga go zatrzymał gestem.
— On! sam do mnie przyjdzie. Nie wierzycie? Oto patrzcie!
I tu się schylił, szepcząc jakieś zaklęcia, potem się podniósł i kreślił na stole kabalistyczne znaki. Pieniądz się wgramolił na stół, a ze stołu przywędrował do dłoni kuternogi.
— Czary Czary! — krzyknął Folchard.
— Nie czary żadne, ale dlatego, że nimi rzucam, więc do mnie idą. A w!y myślicie, że pieniądz to takie sobie głupie stworzenie? O nie, ma on swój rozum, a jeżeli ma rozum, więc ma i duszę. A że ma duszę, więc lubi ludzi tęgich.
— Ej, kumie — rzekł, trącając kuternogę Otbert — dosyć już chyba na dziś będzie.
— Na dziś dosyć, ale do jutra nie wystarczy, a ja dopiero jutro spać pójdę. Wina!
— Zdrowie naszego przezacnego pana a pana Oldermana Bonara z Ingermanlandu!
— Przezdrowie! — powtórzyli Folchard i Otbert, trącając się w kielichy.
— Teraz już jestem kontent rzekł kuternoga — teraz mogę spać spokojnie na oba uszy. Prawda, Otbercie? — dorzucił, kiwając i mrugając doń w dziwny sposób.
— Prawda, prawda, ale już wyjdźmy, bo godzina się zbliża. Patrz, już się rozchodzą wszyscy. Sługa miejski uderzył trzy razy we drzwi. Pora.
Kuternoga, podcięty dobrze, dał się wyprowadzić z izby.
Gdy wszyscy trzej znaleźli się na ulicy, Otbert pożegnał Folcharda, coś mu mówiąc, żeby kuternoga nie Usłyszał, potem wrócił da tego ostatniego i udali się obaj ku rynkowi.
— Cóż ty myślisz, żem pijany? — rzekł Pater-noster-macher, prostując się i patrząc bystro w oczy Otbertowi.
— Pocóż to udawanie?
— Po co? po co? Niech nas mają ludzie za niedołęgów, a my przecież wiemy, jak trawa rośnie... Teraz, do roboty!
I szli przez Bracką, potem skręcili ku Dominikanom, oglądając się poza, siebie, czy ich kto nie szpieguje.
Przy świetle lampy, co płonęła u drzwi dominikańskiego kościoła, spostrzegli postać klęczącą w modlitwie głębokiej.
— Ot, głupiec, który nie umie używać darów bożych — rzekł filozoficznie kuternoga.
Otbert przeżegnał się pobożnie i westchnął z głębi piersi, mówiąc cicho:
— Oby nas Bóg nie skarał!
I poszli dalej ulicą Stolarską.
Postać klęcząca.podniosła się, uderzyła pokornie w piersi razy kilka i rzekła:
— Złoczyńcy.
Potem podążyła za nimi w ślady, chyłkiem, niby kot skradający się do myszy.
Przeszli ulicę Mikołajską, aż do samego jej końca, ku murom miejskim.
Tu kuternoga obejrzał się na wszystkie strony, jak i jego towarzysz.
Nic snadź nie dostrzegli, bo pierwszy zapukał mocno we drzwi.
— Kto? — spytał głos z wewnątrz.
— Bracia — odparł głośno Otbert.
Otworzono. — Znikli w głębi.
Postać, wysunęła się z za węgła domu, popatrzyła, kędy znikli, i powoli powlokła się z powrotem.
Resztki z rozbitej kompanii kolońskiej przybyły wreszcie do Krakowa cicho pod osłoną nocy.
Po zachodzie słońca nie otwierały się dla nikogo bramy miasta, ale Hanza miała swoje klucze, którymi otwierała wszystko.
Było to dyplomatycznie, ale nie bardzo zręcznie, bo są rzeczy, których ukryć nie można, a przestrzeganie co do nich tajemnicy robi sprawę głośniejszą i straszniejszą,
Cichym szeptem do wszystkich uszu dobiegła potworna wieść, zamieniona w nadludzką jakąś legendę, z której sobie sprawy zdać nie zdołano, bo nie wszyscy wówczas mieli pojęcie, co mógł zdziałać proch i na co mianowicie był wieziony.
Zanim też stanęli w murach Krakowa, już stugębna wieść obiegła miasto.
W wielkiej sali radnej związku hanzeatyckiego, w Sukiennicach na górze, zebrali się wszyscy dostojnicy i rajcowie, mający roztrząsać wypadek obecny.
Na ich czele zasiadł Olderman Bonar.
Spisano szczegółowo inwentarz ocalonych przedmiotów, który porównano z takimże inwentarzem, będącym w skrzynce buchfirera.
Ściągnięto protokolarnie zeznania świadków katastrofy i odebrano od nich przysięgę.
Skrupulatność niemiecka okazała się w całym blasku, nie przepomniano jednego guzika.
Dziś jeszcze podziwiać można te wzorowe inwentarze i protokóły.
Straty były wielkie, obliczono je na sześć tysięcy talarów, nie licząc prochu, który był komisem przesłanym przez faktoryę londyńską dla przewiezienia go królowi Zygmuntowi węgierskiemu na Spiż.
Tym sławnym prochem miał nasz przyjaciel Zygmunt, w połączeniu z Krzyżakami, rozbijać nasze pograniczne zamki.
I tego się też tak bali Hanzeaci.
Puszczono zatem wieść, że piorun zburzył niespodzianie całą karawanę i pozabijał łudzi i konie.
Wołano przypisać całe nieszczęście gniewowi niebios, aniżeli (ściągnąć na siebie gniew króla polskiego.
Od gniewu niebios obiecano się wykupić solennemi wotywami i jałmużną daną obficie.
Zabrzmiały też we wszystkich prawie kościołach z ust niemieckich kapłanów modły o przebłaganie gniewu bożego — i wkrótce nikt nie wątpił, że pioruny sprawiły.całą tę historyę.
Jednakże książętom Oświęcima zaprzysiężone zemstę.
Wszystko to spełniono w ciągu dnia pamiętnego w życiu przezacnego pana Oldermana Reinholda Bonara z Ingermanlandu, który z dziwną gorączką i niecierpliwością a nawet pewnem roztargnieniem kierował sprawą kii ogólnemu zdziwieniu; i zgorszeniu panów radnych. Skoro też ukończono badania i odmówiono modlitwę, pożegnał lekko zgromadzenie i wyszedł z sali.
Widziano, jak się skierował ku domowi Pater-noster-machera.
Tu, w znajomej nam już izbie, czekała nań piani Agata.
Kobieta zerwała się, gdy go ujrzała We drzwiach, potem stanęła, jakgdyby przerażona.
— Czym się tak zmienił przez te dni parę?... Och, bo też przecierpiałem męczarnie! I w piekle nie doznam większych.
— Mój Boże, i to podczas gdym ja tu cieszyła się do zbytku! Na drugi dzień po twoim wyjeździe zesłało mi go niebo.
— Nie powinien jednaki był opuszczać placu: to grozi karą wielką. Tylko wiek go od niej uwolnił. Och, ale ci rozbójnicy zapłacą mi za to wszystko sowicie!
Siadł na krzesło, kobieta okryła jego głowę pocałunkami.
— Ileż to pan mój zmartwień i kłopotów ponosić musi! Czemuż to ja ich z połowę nie mogę ci odebrać, aby ulżyć ciężaru!
— Dałaś mi więcej, Agato: dałaś mi tego syna, którego kocham z dziwnem, dziwnem przywiązaniem! W nim widzę siebie.
— Och, bo i podobny do was! A choć nie wie, żeś mu ojcem, miłuje cię. Sama natura mówi mu o tem.
— Niechże mu mówi jak najczęściej i najdłużej, kiedy ja mu tego powiedzieć nie mogę!
— Nigdy? — szepnęła niewiasta, przytulając się ku niemu.
— Może kiedyś, gdy śmierć zapuka do drzwi.
— Och, to nie chcę, nie chcę! bo i cóżby się z nami stało?
Nie mówmy o tem, Agato; jam tu przyszedł nabrać miłości i wesela dla, znękanej duszy. Nie myślmy o przyszłości, cieszmy się tem, co nam dziś daje. Patrz, przynoszę ci pięknie klejnoty, któreśmy znaleźli w gruzach rozbitej kompanii. Nie należą do Hanzy, więc zabrałem je, jako swój łup. Niech zdobią twoje piękne ramiona.
I tu zawiesił na niej łańcuch Przemysława, wydarty niegdyś baronowi, a zdobiący piersi pani Małgorzaty.
Klejnoty zawsze dziwnemi drogami chodzą.
Przyroda musiała je tworzyć w przekleństwie.
W wiekach średnich każdy drogi kamień, prócz materyalnej wartości, posiadał talizman jakiś.
Noszono je na piersiach, niby amulety zaszyte w płótno, bo mówiono, że wzrok zawistnego człowieka odbiera im dużo wartości.
Tak blaski miały dla oczu współczesnych dziwnie magiczny i czarodziejski urok — to też pani Agata stanęła jak wryta, potem pochwyciła łańcuch z szaloną radością i przed zwierciadłem stroić się weń poczęła.
— Matko Boska, jakże się to błyszczy! — zawołała, klaskając w ręce; potem nagle jakgdyby się wzdrygnęła i przelękła, zerwała je prędko z szyi i położyła na stole.
— Nie, nie, ja tego nigdy bym się nie odważyła włożyć na dniu białym, wobec świata. To książęcy łańcuch!
— Schowaj go tymczasem i niech ci szczęście niesie.
— Moje szczęście to wy! Nie... nie, weźcie niepowrót te skarby. Dziwny niepokój czuję, gdy je trzymam w ręku. Ja tam w każdem oczku ludzką krew widzę. Darujcie mi, panie! Wszak każdy strzępek, każdy pierścień był mi drogi z rąk waszych... ale tego ja nie wezmę... nie... nie!
— Dziwnaś i kapryśna, Agato. Możesz z nim zrobić, co zechcesz. Wyrzucić go możesz do studni, alem ja moich darów nie zwykł odbierać.
— Och, tyś dobry i wspaniały. Przebacz! Dotąd każdy twój dar szczęście mi przynosił. Czemuż ten taką trwogę budzi?
— Przywykniesz doń, jak się przywyka do codziennej sukni.
Zapukano z lekka, kobieta pobiegła otworzyć i wszedł Rudolf.
Chłopak się zdziwił, ujrzawszy tego sędziego, co niedawno jeszcze w sali Sukiennic badał go jako świadka katastrofy.
Pokłonił mu się głęboko i stanął przy drzwiach, nie śmiejąc bliżej przystąpić.
— Pójdź, chłopcze! Tu-m nie Oldermanem, ale przyjacielem twojej matki i twoim.
Wziął go przyjaźnie za rękę i poprowadził ku oknu.
Kobieta ze złożonemi na piersiach rękoma, z obliczem w płomieniach, patrzała się na tych dwóch ludzi, tamując oddech w piersiach. Ktoby ją był widział w tej chwili, wyczytałby wyraz najwyższej; macierzyńskiej dumy i szczęścia.
Olderman spojrzał na nią, wciąż trzymając chłopca za ręce. Widać i jemu coś z uczuć matki się udzieliło, bo poczerwieniał cały, potem, nie mogąc zapanować nad sobą, złożył mimowolny pocałunek na jego głowie i mówił drżącym ze wzruszenia głosem:
— Pragnę być dla ciebie ojcem i zyskać twoją miłość i zaufanie. Powiedz mi więc, chłopcze, czyś zadowolony z twojego losu? Czy masz życzenia jakie?
Gdyby Rudolf był-mniej dzieckiem, byłby coś więcej odgadł z tego zachowania się dwojga ludzi. Ale jego na świat poglądy były jeszcze dziewicze, a potem — poważna myśl jakaś zaprzątała mu głowę — Spojrzał więc w oczy Oldermanowi, a widząc w nich dobroć taką, rzekł obejmując jego kolana:
— Dzięki wam składam za waszą opiekę nade mną, panie, ale ja jej nie godzien, bo oto najpokorniejszą prośbą, jakąbym zaniósł do was, mogę urazić łaskawość waszą.
— Mów, chłopcze, śmiało. Młodość ma przywileje mówienia prawdy. Mów. co ci serce dyktuje.
— Darujcie mi więc, panie, ale ja... nie chcę służyć w Hanzie.
Kobieta poskoczyła ku niemu. Olderman brwi mocno zmarszczył.
— Dlaczego? — spytał.
Chłopak zrazu uląkł się strwożonej matki i groźnej miny Reinholda, ale szybko i stanowczo zapanował nad sobą.
Dlatego — rzekł z siłą — że kocham swobodę i nie mogę być niewolnikiem.
Jakiś atawizm krwi słowiańskiej zagrał w żyłach chłopaka, a słowa i nauki Sowizdrzała padły na grunt podatny.
— Skąd wziąłeś te myśli, chłopcze? To nie z niemieckiej, ale z jakiejś barbarzyńskiej duszy one wyszły.
— Nie z niemieckiej — rzekł Rudolf poważnie — bom ja nie Niemiec.
— Ty? A czemżeś ty, głupcze?
— Jam Polakiem.
Wyraz ten wprawił Oldermana w osłupienie. On pierwszy raz go usłyszał. Wiedział, że kraj, w którym żyje, nazywa się Polską, ależ ludzie zamieszkujący to Niemcy, Reszta zaś niegodna jest nazwy człowieka, bo kto tylko garnie się ku światłu i chce nim być, musi być Niemcem.
W jego pojęciu Rudolf, schodząc z tego szczebla człowieczeństwa, schodził do błota. To tak, jakgdyby dziś ucywilizowany Berlińczyk stawał się nagle Samojedem albo Zulusem.
Wziął go zrazu za obłąkanego, lub pijanego. Popatrzył nań niespokojnie i badawczo, potem rozśmiał się serdecznie i całe to zachcenie wziął za jakieś mary gorączki młodzieńczej. Poklepał Rudolfa po ramieniu.
— Tyś dzieckiem jeszcze, większem nawet, aniżelim się spodziewał. Tyś Niemcem i Hanzeatą, a tego żadna siła ludzka nie jest cię w stanie pozbawić. Podziękuj Bogu, żeś takim, i głupstw nie pleć!
Uścisnął Agatę i wyszedł.
Rudolf rzucił się na ziemię, złorzecząc.
Istniała wówczas w Krakowie można i liczna rodzina Wierzynków. Byli to synowie i wnuki Mikołaja, podskarbiego Kazimierza Wielkiego.
Starszy, Wawrzyniec, trzymał po ojcu żupy wielickie i był rodzajem bankiera. Do niego to, jak i do ojca, udawał się często dwór w sprawach pieniężnych. — Miał dwóch synów i jedną córkę, Elżbietę.
Młodszy, Mikołaj, był kupcem. Prowadził interesy z Wenecyą i Włochami i wysyłał do nich w zamian nasze surowe produkty. Był przytem rajcą miejskim. Miał tylko jednego syna i ten wyręczał ojca w interesach.
Była to rodzina na wskroś polska. Jeżeli do ówczesnej miary umysłowi można zastosować wyraz niedawno ukuty „patryota“, to Wierzynkowie byli takimi patryotami.
Leżało to w ich tradycyi.
Protoplasta rodu przybył do nas jeszcze za rządów czeskiego Wacława, jako sukiennik, i on to pierwszy rozpowszechnił w Krakowie to rzemiosło.
Jeżeli ich panowie i szlachta byli kondotyerami, najmowanymi przez Niemców do szarpania nas, jeżeli w aniżelim ich królów nigdy nie zaświtała polityczna myśl związku z pobratymczym narodem, to za to lud instynktownie żywił dla nas sympatye.
Nasze miasta były zaludniane Czechami nie rzadko. Przez nich płynęła do nas wyższa kultura i oświata. Na ich języku nasz się kształcił, a mówić pięknie po czesku oznaczało wówczas ogładzony umysł, tak, jak dziś po francusku.
Przybysze ci byli wrogo usposobieni dla Teutonów. Poznali oni wcześniej ich rasowe znamiona i przestrzegali przed nimi swoich pobratymców.
Wierzynkowie byli panami wielkich majątków i stali na czele handlu polskiego.
Z chwilą zawitania do mas Hanzy rozpoczyna się walka.
Walka o byt.
Nie wolno było obok Hanzy prowadzić takiego handlu, jak Wierzynkowie.
Nie wolno było używać miru i sympatyi, nie wolno być wyrocznią w sprawach handlowych.
Trzeba ich zniszczyć.
Z początku szło trudno. Wierzynkowie od wieku wyrobili sobie zaufanie i liczną klientelę. Wszystkie surowe produkty kraju szły przez ich ręce, a Hanzie głównie chodziło o to, aby je pochwycić.
Na handlu korzennym i zbytkownym spodziewała się prędko odnieść zwycięstwo, dając go taniej i w większym wyborze, ale tu — niepodobna.
Ofiarowano wyższe ceny, lecz i to żadnego nie zrobiło wrażenia.
— Po staremu niech będzie, jak bywało — mawiał nasz lud, a potem... Niemca zawsze się bano.
Zdobyła się Hansa na tłómaczów, podejrzywano ich więcej jeszcze.
Potrzeba użyć innych środków.
Trzeba Wierzynków zohydzić w oczach opinii.
A nadarzyła się ku temu wyborna sposobność.
Po ostatniej Judenhetzy, która zburzyła całą prawie dzielnicę żydowską, zostały liczne rodziny bezdomnych tułaczy, z których się tłum niemiecki naigrawał i chciał wyświecać z miasta. Tych tułaczy wzięły rodziny polskie w opiekę. Zawiązało się formalne stowarzyszenie opieki nad Żydami, a na jego czele stanęli Wierzynkowie.
Mikołaj cały swój dom przy ulicy Floryańskiej oddał Żydom, zostawiając im swobodę obrządków i obyczajów.
Tego trzeba było wrogom.
Najprzód puszczono w miasto najohydniejsze wieści.
Opowiadano, jak lżona Mikołaja odprawia z Żydówkami kucki, jak sam Mikołaj w nocy przy księżycu modli się wraz z Żydami i pożywa ich mace.
Najczynniejszym agentem Hanzy w rozsiewaniu takich pogłosek i podburzaniu umysłów był Pater-noster-macher.
Jego sklep odwiedzały wszystkie dewotki.
Kuternoga ze zręcznością iście jezuicką umiał rozdmuchać w płomień najdrobniejszą iskierkę.
Władza duchowna, nagabywana takiemi wieściami, upominała surowo pana Mikołaja, aby Żydów ze swojego domu wypędził.
— Nie wypędzę, boć ludzie, nie psy — odrzekł sierdziście Wierzynek.
Sprawa stanęła na ostrzu miecza.
Nareszcie, gdy doniesiono kościołowi, że za ciałem zmarłego tymi czasy Żyda, widziano, jak szedł Wierzynek na mogiłki rzucono nań uroczyście klątwę.
Wierzynek — wyklęty!
Wiecież, co to w owych czasach znaczyło: klątwa?
To — zagłada!
Taki człowiek nie istniał dla społeczeństwa.
Wolno go było zabić, jak psa, wyrzucić, zniszczyć dom jego, mienie, nawet rodzinę.
Wielki to był tryumf dla Niemców.
Dzień ten nazwany był przez nich: glücklicher Tag.
Do tego wyklęcia zebrano się z całą uroczystą pompą.
W kościele Panny Maryi biskup, ubrany pontifi-caliter, otoczony dwunastu prałatami, trzymając w ręku zapaloną świecę, stanął na stopniach wielkiego ołtarza.
Zabrzmiał ponury śpiew psalmu: Deus laudem meam.
W jedną tylko stronę głównego dzwonu zaczęto bić, powoli.
Każde jego uderzenie to ostry grot w. serce nieszczęśliwego.
Zabrzmiał wreszcie uroczysty głos biskupa:
„Wyklęty jest Mikołaj Wierzynek!
„Przeklęty niechaj będzie w domu i na dworze, przeklęty w mieście i na roli, przeklęty niechaj będzie siedząc, stojąc, jedząc, pijąc, robiąc i śpiąc; przeklęty niech będzie tak, że w nim zdrowego członka nie będzie, od wierzchu głowy aż do stopy nożnej!
„Niechaj wypłyną wnętrzności jego, a ciało jego niechaj robactwo roztoczy!
„Niech będzie przeklęty z Amazyaszem i Zaphirą, niechaj będzie przeklęty z Judaszem zdrajcą, niechaj będzie przeklęty z Abironem i Datanem, których ziemia żywo pożarła, niechaj będzie przeklęty z Kainem mężobójcą; niechaj mieszkanie jego będzie opustoszone, niechaj będzie wypuszczony z ksiąg żywiących i z sprawiedliwymi niechaj nie będzie pisany i pamiątka jego na wieki niechaj zaginie!
„Niechaj na ostatnim sądzie przeklęty będzie z dyabłem i z anioły jego. i na wieki niechaj zginie, jeżeli się nie upamięta!
Słuchacze zdrętwieli ze zgrozy.
A gdy biskup trzymaną świecę zgasił, rzucił i podeptał, jakoby na znak, że wyklęty tak zgasnąć powinien w pamięci kościoła i ludzi, głęboki jęk rozległ się w kościele i głośne szlochanie z polskich piersi.
TJpiieral im dobroczyńca i przyjaciel.
Kapłani chórem ponuro wyrzekli:
— Fiat! fiat!
I Wierzynek pogrzebany, jeśli się nie upamięta.
To jeśli było furtką, zostawała droga ratunku.
Jaka?
Trzeba było odbyć pielgrzymkę do Ziemi świętej, a wracając, u stóp papieża błagać odpuszczenia, co na jedno wyniosło prawie:
Być zabitym tu przez pierwszego lepszego fanatyka, czy też przez piratów na morzu, albo rozbójnikowi na lądzie.
Wybierając się w taką drogę, robiono testament.
Zrobił go Wierzynek, ale gdy opieczętowany pergamin składał wt ręce małżonki, padła ugodzona paraliżem, aby nie powstać więcej.
Zamiast w podróż, udał się na cmentarz.
Zdruzgotany tak straszliwie, poczuł całą wagą pocisku i siły swego wroga.
Dla niego nie było wyjścia.
Bo choćby nawet odbył pielgrzymkę do grobu świętego, uzyskał przebaczenie i wrócił szczęśliwie, to czy złość niemiecka nie wynajdzie dlań nowego pocisku?
Postanowił oddać synowi wszystko i skryć się przed obliczem ludzkiem.
Wyszedł z domu złamanym starcem z długą brodą, choć miał lat pięćdziesiąt parę — i pod osłoną nocy zapragnął odwiedzić swoich przyjaciół i sprzymierzeńców.
Pierwszym był Ziemba z Kleparza, ojciec pani Agaty.
Wierzynek wybrał go, jako nieprzejednanego wroga Niemców.
Był to starzec krzepki i przysadzisty, potężnych barków, z obliczem typowem polskiego kmiecia, o rysach z gruba wyciosanych, ale pełnych powagi. Włosy przystrzyżone nad czołem i długi wąs, brwi krzaczyste, z pod których błyskał wzrok niebieskich oczu.
Takim wyobrazilibyśmy sobie kołodzieja z Kruszwicy.
Ziemba prowadził proceder miodowy i woskowy z dziada pradziada.
Miał sam liczne barcie i skupywał z najdalszych stron.
Dorodna jego córka, Agata, pokochała Niemca Reinholda Bonara, Hanzeatę, który od Ziemby brał towar. Uciekła z rodzicielskiego domu i wzięła z sobą przekleństwo ojca.
Tu zapukał Wierzynek:
— Bóg z tobą.
— I z tobą, bracie!
— Idę.iąię tułać po świecie. Nie siądę, nie wypocznę pod twym dachem, bom przeklęty. Nie dotknę twojej dłoni, by ci nieszczęścia nie przynieść. Odchodzę... pamiętaj o moich. Bądź zdrów! Może posłyszysz o mnie.
Ziemba patrzał nań długo, potem chmurny wzrok spuścił w ziemię, jakgdyby walkę staczał; postąpił krok ku niemu, znów się cofnął, — wreszcie rozwarł szeroko barczyste ramiona, uścisnął gościa i za stołem chciał sadzić.
— Dom mój i serce — twoje! Przestałem wierzyć w klątwy, co je niemiecka nienawiść zażegła.
— Nie, bracie! za stołem twoim nie siądę, bo nie chcę, abyś dzielił mój los,... Ja cię proszę o opiekę nad dzieckiem.
— Będziesz ją miał.
— Bogu cię oddaję!
— I ja ciebie!
Gdy za wyklętym zamknęły się podwoje, Ziemba padł na kolana przed ukrzyżowanym Chrystusem, wzniósł ręce do góry i taką wygłosił modlitwę:
— O Chryste mój, Zbawicielu świata! Za wszystkie łzy moje — i rozpacze daj mi dożyć kiedyś wesela, daj mi dożyć, o Banie, chwili tryumfu nad gadem, co trapi lud nieszczęsny, daj mi dożyć, o Panie, albo zabierz mnie już do siebie! Amen.
Starzec leżał jeszcze długo krzyżem na ziemi i płakał rzewnemi łzami.
Ludzi wyjętych z pod prawa noc kryła swoim płaszczem bezpiecznie.
Municypalność spała na oba uszy.
Nikt się nie poważył wyjść wówczas na ulicę, trzeba było kohorty całej pachołków z latarniami i łuczników.
Chodzili tylko rabusie i żebracy, lub ci, dla których życie i bezpieczeństwo niewiele było warte.
Dom, w którym zniknęli jednej nocy Otbert z kuternogą, stał przy końcu ulicy św. Mikołaja i opierał się o gruby mur miejski.
Był to niepozorny mały budynek parterowy z facyatką. Nad drzwiami wisiała na długim haku beczułka, okuta w świecące obręcze, mająca być szyldem bednarza.
Dzielnica ta składała się z samych takich kletek, trzymających się murów i baszt miejskich. Zwano ją też Podmurzem. Tutaj mieściło się to wszystko, co w samem mieście, ze względu bezpieczeństwa albo zbytniej obrazy nosów, oczu i uszu pomieścić się nie mogło, np. kowale, ślusarze, alchemicy, — słowem, mający do czynienia z ogniem; dalej garbarze, oprawcy, konowały i t. p.
Noc pochmurna, i dżdżysta. Z poza szpar okiennicy jednego z okien domku przedziera się słabe światło.
Zbliżyła się jakaś postać i puka we drzwi.
— Kto? — spytał głos z wewnątrz.
— Brat — odpowiada przybyły.
— Drzwi się otwarły i ten sam głos zapytał:
— Sam? — Lecz zaledwie spojrzał na przybyłego, cofnął się przerażony.
— Kto wy? Czego chcecie?
Przybyły wydobył w milczeniu sztylet i błysnął nim przed oczyma człowieka.
— Rozbój, zdrada! — zakrzyczał przerażony.
— Milcz, bo zginiesz!... Głupcze! ty nie rozumiesz, że wszystko odkryte, i że twoje życie na włosku? Milcz, jak grób, jeżeli się chcesz zasłużyć sprawiedliwości.
— Sprawiedliwości? O panie, panie! — jęczał człowiek, padając na kolana pod magnetycznem spojrzeniem nieznajomego. — Nie gubcie mnie, jam nie winien! Po śmierci starego alchemika nająłem ten dom, nie wiedząc o tej Sodomie. Wciągnięto mnie mimo mej woli!
— Wierzę. Włos ci z głowy nie spadnie, gdy mi będziesz posłuszny. Otóż słuchaj, Janie Pokorny: nie powiesz ani słowa nikomu, żem tu był! Od twojego milczenia bezpieczeństwo twoje zależy. Gdy słowo piśniesz, zgubiony jesteś tej chwili. Gdy zamilczysz, włos ci z głowy nie spadnie.
— Uczynię wszystko.
— Prowadź mnie do warsztatu.
Przelękły człowiek wziął lampę i drżący udał się naprzód.
Szli przez wązki korytarz, przewodnik otworzył jedną izbę, w której obok rozmaitych sprzętów i utensyliów stała w kącie niewielka szafa. Otworzył ją ostrożnie, w szafie wisiały suknie, schylił się, nacisnął sprężynę i dno szafy odskoczyło.
Pod szafą okazał się otwór, dalej schody.
Schody te wiodły do malej okrągłej piwnicy, zawalonej beczkami różnej wielkości; z piwnicy wychodziły drzwi na ulicę, na którą, aby się dostać, trzeba było iść po schodkach do góry.
Na środku piwnicy stalą wielka kadź wkopana w ziemię, niby studnia napełniona wodą mętną. Przewodnik wyjął z kadzi czop, który był urządzony z boku. Woda wyciekła do małego rynsztoka — i tu przybyły ujrzał dno, prawie na łokieć tylko od powierzchni. Odsunął rygiel. Dno było drzwiami, przed któremi ukazały się znów schody i tymi schodami zeszli do głębszej piwnicy.
Tu ujrzał przybyły wielki komin, wykuty w fundamentach muru miejskiego, który snadź łączył się z kominem domu. W kominie stal mały piecyk do topienia metalu. Przy kominie miech kowalski. Obok komina stała szafa a półkami, na których narzędzia, jako młotki, obcęgi; duża flaszka stała na szafie. Z drugiej strony komina było małe kowadełko, a przy niem parę młotów. Po kątach gdzieniegdzie Walały się jakieś stare pergaminowe księgi z kabalistycznymi znakami. Na stole kilka monet, stempli i forma do odlewania, naczynia szklane z jakąś cieczą, cała podłoga zaś zasypana opiłkami metalu, który się skrzył przy odblasku lampy.
Przybyły zbliżył się do stołu, wziął jedną z monet i popatrzał.
Talary Hanzy — szepnął do siebie, potem się przyjrzał stemplom.
Przewodnik patrzał na przybyłego, jakgdyby mierzył siłę jego muskułów, potem zamyślił się, głęboko, jakgdyby ważył, co mu przedsięwziąć wypada.
Nieznajomy bacznie go śledził.
Gdy wreszcie obejrzał wszystko po szczególe, stanął przed Janem i rzekł z powagą i dobitnie:
— Wszystko ma pozostać po staremu. Ty masz milczeć, a oni niech dalej prowadzą swoje rzemiosło, inaczej biada ci, Janie Pokorny! Znam, wszystkie twoje sprawki. Uległością i posłuszeństwem możesz zmazać winy.
Pokorny się skłonił głęboko i chciał mówić, gdy nieznajomy nakazał mu milczenie i wszedł na parę szczebli, przysłuchując się u otworu.
— Pukają. Idź, otwórz im, a ja tymczasem wyjdę z górnej piwnicy na ulicę. Masz klucz?
— Oto jest.
— Dobrze. Pamiętaj!
I podczas gdy Jan udał się na górę, aby otworzyć przybyłym, nieznajomy poczekał przy drzwiach piwnicy, a gdy obliczył, że tamci weszli do domu, otworzył drzwi, potem je zamknął starannie i znikł w ciemności nocnej.
Dwaj przybyli są to kuternoga z Otbertem.
— Zaspałeś, stary niedołęgo! — mówi pierwszy — a nam tu na deszczu i na wietrze wcale nie wesoło.
— Nosiłem beczki do piwnicy, a przecież stamtąd słyszeć nie mogłem waszego stukania.
— Do tej roboty masz dzień cały, a nocą czuwać trzeba, głupcze! Przypatrz mu się, Otbercie, jak on szczególnie dziś wygląda. Tyś pijamy, niedołęgo?
— Hm, niby trochę — wybąknął bednarz.
— To tak spełniasz swój obowiązek?
— A cóż u licha, to i napić mi się nie wolno? Niedość, żem dla was zaprzedał duszę, jeszcze mi tego odmawiacie I
— Duszę-ś zaprzedał nie nam, tylko dyabłu, w chwili, gdyś utopił twoją żonę; teraz nam służyć musisz, panie Janie Pokorny, i za toś dobrze płatny.
— Płatny, płatny! za pieniądze nie kupisz sumienia.
— Tfu, co ta bestya plecie?
— Przestań — rzekł, trącając towarzysza, Otbert — darmo czas tracim; północ wybiła.
— No, idź spać, Jasiu... a zapomnij o sumieniu.
Poczuli iść po schodach.
— Chętniebym się tej bestyi pozbył. Gdyby tak Józef dał się nakłonić...
— Porzuć go. Nie dosyć, że już nas trzech w tej sprawie?
— Czterech — szepnął Pokorny, który zamiast snu, jak mu to zalecił kuternoga, puścił ucho za nimi.
— Czy myślisz, żebym go tak zostawił? — mówi ciszej kuternoga. — Ot, upieklibyśmy go w tym kominie, a potem zagrzebali gdzie pod murem...
Weszli do pierwszej piwnicy i zbliżyli się do kadzi.
Kadź była otwarta.
— Patrzajże, ten bestya tu był pomimo mego zakazu! Czegóż on tu mógł chcieć?
— A gdyby nas zdradził? — spytał, chwytając za rękę kuternogę, Otbert.
— O to się nie boję. Jego zbrodnia jest mi rękojmią.
— Darują mu.
— Świętokradztwa? nigdy! Z zabójstwa żony by się wykpił, ale z kradzieży poświęcanych medali i relikwii to trudniej.
Weszli do dolnej piwnicy.
Otbert zdjął ubranie wierzchnie, towarzysz jego uczynił to samo.
Pater-noster-macher rozpalił ogień.
Otbert zbliżył się do stołu.
— Wszystko poprzewracane! — rzekł. — Słuchaj, Justysie, ja mam złe przeczucie. Ten nędznik wydał mi się dziś jakimś dziwnym. On tylko udawał pijanego.
— Przekonamy się o tem; teraz do roboty.
Ogień buchnął, metal się topił. Potem nalewano go w formy, skąd wychodził w kształcie monety.
Każdy taki pieniądz Otbert znów ogładził i opiłował, potem pociągnął jakąś cieczą jedną i drugą, a. wreszcie wpuszczał do skórzanego worka.
Robota szła wprawnie i zręcznie.
Trzecie kury już piały, gdy fałszerze poczęli się wybierać do odejścia.
Wyszli wreszcie i nim otworzyli drzwi, z sieni prowadzące na ulicę, Wstąpili do izby bednarza, który spał snem twardym. Przy łóżku stała flasza.
Kuternoga zaświecił mu w oczy lampą, drugą ręką wydobył puginał i zamierzył się na śpiącego. Bednarz ani drgnął, ale chrapał w najlepsze.
— Bądź spokojny — rzekł do Otberta. — Ale pije bestya. Trzeba mu zagrozić surowo.
Odeszli, zgasiwszy światło.
Bednarz się podniósł na łóżku i mocno odetchnął.
Młody Rudolf objął urząd Stockschreibera w Hanzie.
Było to ważne stanowisko.
Stockschreiber odbierał surowy produkt od dostawców. Miał obowiązek przekonać się o jego jakości, mierze, wadze i podług jego opinii płacono za towar.
Takiego urzędnika miała sobie Hanza wyhodować.
To też miał słuszność stary! ober-furman kolońskiej kompanii, gdy usłyszał Rudolfa mówiącego po polsku, że w tem musi być tajemnica Hanzy.
Oficyalistą takim musiał być członek, mówiący dobrze językiem krajowym a przecież nie Polak, ale Niemiec.
Młodzieniec, napojony zrazu całym wstrętem i niechęcią do związku, musiał wreszcie poddać głowę pod jarzmo obowiązku, a, wdrożywszy się weń, znalazł go wkrótce nietylko znośnym, ale przyjemnym.
Miał do czynienia od rana do wieczora z ludem, mieszczaństwem polskiem i szlachtą.
Główny śpichlerz Hanzy stał we Florencyi dawniejszej, czyli dzisiejszym Kleparzu.
Tam to Rudolf odbierał zboże, skóry, wełnę, len, konopie, wosk, potaż, smołę i t. p. produkty.
Na Kleparzu roiła się cala ludność okoliczna, jak i dziś się roi. Targi i jarmarki kleparskie gromadziły wówczas do kilku tysięcy ludu.
Jak Kraków żył cały i oddychał niemczyzną, tak znowu Kleparz był nawskroś polskim.
Miasto było rozległe i ludne, choć je ustawicznie palono, bo było zawsze pastwą wrogów, co się rzucali na Kraków.
A ten Kraków patrzył się nieraz obojętnie, z za swoich murów i baszt, jak płonęło jego dziecię, i widział z zadowoleniem egoisty, jak wrogi, obciążeni łupem i jeńcem kleparskich mieszczan, odstępowali od jego murów.
Tam też, na tym Kleparzu, najdzielniejsza mieszkała ludność.
Nasz bohater był tu w swoim żywiole. Tym językiem, który tak kochał, mógł mówić i myśleć, a do tego po rynku kleparskim uwijał się co dnia Sowizdrzał.
Trefniś zapoznawał młodzieńca z całym ustrojem społeczeństwa, z obyczajem, życiem i tem wszystkiem, co w niem tętniło.
Tutaj-to obijały mu się o uszy wieści niedalekiej walki z krzyżactwem i całą teutońską hydrą. Wieści te były zrazu głuche, potem się stawały coraz wyraźniejsze i głośniejsze.
Lica gorzały ogniem i pobrzękiwano kordem.
Czuć tu było całą lawę wewnętrzną wściekłości i wiekowej zemsty za wszystkie krzywdy nasze.
Rudolf słuchał tego wszystkiego i młoda krew kipiała w nim wrzątkiem, — i stawał się coraz bardziej dzieckiem tej ojczyzny, sam nie wiedząc nic o tem.
Poznał on prędko, czem to dla nas zaborczy i drapieżny geniusz Teutonów. Wiedział, jak tam orężem a tu kulturą swoją i przemysłem wyciskają krew z narodu i żyją jego sokami, zawistni przytem chwały i powodzeń tej ziemi. Odgadł ich nieludzką i egoistyczną politykę — a zestawienie przyszło samo z siebie i nasuwało się na każdym kroku.
Po skończonej robocie, nad wieczorem, kiedy zamykano już sklepy, Rudolf nie szedł nigdy do miasta, aby, w gospodzie pod Złotą lilią zażyć wypoczynku, albo pod Czarnym orłem zabawy, ale szedł z trefnisiem do miodosytni Ziemby.
Na szyldzie domu wymalowany był wielki niedźwiedź czarny, wybierający — miód z barci. To stare godło utrzymało się po dziś dzień na naszych miodnych zakładach i kto wie, czy nie staremu Ziembie winniśmy jego dowcipną inwencyę.
Była to obszerna bardzo izba drewnianego budynku, podparta filarami, które szły dosyć gęsto we dwa rzędy bliżej ścian głównych, tworząc środek próżny, niby aleję.
Poza stołami, ustawionymi pod ścianą, siedzieli gęsto mieszczanie i kmiecie, racząc się wybornym trunkiem.
Poważny Ziemba rzadko się zjawiał w gospodzie, wyręczając się liczną czeladzią i synem. Nie usłyszałeś tu niemieckiej mowy, bo Ziemba znieść jej nfe mógł, — a i żaden Niemiec przyjść się tu nie kwapił, przekładając nad nasz trunek swoje świdnickie lub wrocławskie piwo.
Był pamiętny dzień dla mieszkańców kleparskich.
Oto nadbiegły do Wawelu dziwne wieści. Stary mistrz krzyżacki, Konrad Jungingen, umarł, na jego miejsce wybrano młodego jego siostrzeńca, Ulryka Jungingena, tchnącego niepohamowaną chęcią boju i srogą dumą.
Mówiono o wypowiedzeniu wojny Polsce i o wtargnięciu Krzyżaków do ziemi dobrzyńskiej.
— Wojna więc! — powtarzają wszystkie rumianie i wąsate usta mieszczan kleparskich, pomiędzy którymi zjawił się za gościnnym stołem i sam gospodarz.
Ale od wypowiedzenia tej wojny do samej akcyi jeszcze bardzo daleko. Lato jeszcze upłynie i przyjdzie zima i nie jedno polskie serce pęknie z żalu i boleści, nie jedna głowa spadnie.
Dziś się wojna wypowiada i w tydzień niespełna stoją pułki na polu bitwy, — dawniej lata upływały, nim je uorganizować a cóż dopiero zgromadzić można było.
Ale że serca polskie skore zawsze oddać się nadziejom i radości, więc i tu puszczono im wodze i bito Niemców na miazgę.
Sowizdrzał śpiewał znaną wówczas piosnkę:
Idzie Witold po ulicy,
Niosą za nim dwie szablicy.
— Niech żyje książę Witold! — huknęły głosy.
— Ten ci zajada Niemców, jak półgęski!
— A nie maż kii temu słuszności? Nie jemuż to krzyżacy wymordowali dzieci, spotwarzyli matkę!
— Niech żyje król Jagiełło!
I pozdejmowano czapki i uroczyście przepijano zdrowie stryjecznych braci.
— Cześć świętej pamięci królowej Jadwigi! — zawołał gospodarz.
— Cześć, cześć po wieki!
— Pozwólcie teraz, że i ja wzniosę toast — rzekł Rudolf, powstając z pełną szklanicą w ręku.
— Co zacz? — pytano.
— Jakiś młokos.
— A no, słuchamy.
— Ale gdzież przed starszymi?
— Niech mówi! — krzyknął Sowizdrzał. — Choć głowa u niego nie łysa, ale w niej śmieci niema. Mów, Rudolfie.
— Niech żyje Polska, mądra, wielka i potężna! Niech się jej lękają wrogi i szanują przyjaciele i oby nigdy nie potrzebowała uczyć się rozumu od Niemców.
— Mądrze!
— Dobrze powiedział.
— Hura! młody, ale stary.
— Krew Ziembów, krew Ziembów! — krzyknął Sowizdrzał.
— Coś powiedział, błaźnie? Jaka krew? — spytał gospodarz.
— Wasza, wasza, toć to wnuk.
— Tfu! bodajeś zmarniał. Ja nie mam wnuka.
— Wnuk wasz, jakem syn mojej matki, Katarzyny Odrzykolek, krew z krwi, kość z kości kleparskie dziecko!
Staremu krew uderzyła do głowy i posunął się groźnie ku trefnisiowi, podczas gdy ten wziął za ręką zdziwionego Rudolfa i wyprowadził go na środek.
— Przezacni i sławetni panowie I Ten młodzieniec, który tak pięknie a gorąco przemawia za Polską, nie jestże godnym być jej synem i czy każdy z was nie szczyciłby się takim potomkiem?
— Oczywiście! — krzyknęli kupą. — Zacna krew! dobra krew!
— A oto widzicie, że stary pień tego rodu wypiera się swej krwi.
— Bodajżeś przepadł! Gadaj do rozumu! — krzyczał Ziemba — skądżeś go wytrzasnął?
— Syn waszej córki Agaty.
— Ten? — krzyknął Ziemba, zbliżając się ku Rudolfowi. — Mojej córki?... Ja nie mam córki, błaźnie!
— Choćbyście się sto razy jej wyparli, to ot ten tu kłamstwo wam zada. Czyż tak przemawiać może Hanzeata, wychowany wśród Niemców, gdyby nie był waszym wnukiem? Dziadowska krew przez niego gada! To się znaczy, że oskrobiesz mnie z wierzchu, jak ci się podoba, będziesz mnie karmił kluskami i poił piwem, ubierzesz w swoje suknie, będziesz mi nawet w głowę wbijał jak ćwieki swoją mądrość. Wywieziesz mnie tam, gdzie się chmiel po tykach wije; ale tego, co jest, we mnie, niczem nie zgłuszysz i nie wyrugujesz!
— Mądrze, mądrze!
Stary Ziemba stał osłupiały, wpatrując się w Rudolfa. Miotały nim naprzemian różne uczucia: to gniew na Sowizdrzała, to wstyd, to wreszcie podziw i jakby iskra współczucia dla chłopaka, który nie wiedział, co z sobą począć. Wreszcie się odezwał Rudolf:
— Jeżelić jam rzeczywiście wnukiem waszym, toć pozwólcie, że ręce wasze ucałuję.
I tu postąpił ku odurzonemu starcowi.
— Przekląłem...
— Moją matkę... wiem o tem. Aleć może ja będę tym, co naprawi jej błędy. Nie brońcie mi waszej dłoni, dziadzie! Ona już odpokutowała za swoje.
— No, no, dalibóg, mówi dobrze! — ozwały się głosy.
— Uściskać takiego!
— Przebaczcie dziecku, które nic nie winno.
— Czemuż ona z, nim nie przyszła? — mruczał starzec.
— Dużoby wskórała! — odrzekł Sowizdrzał. — A toć nie bądźcie gorszym, niż się wydajecie!... Wargi wam drżą pod wąsem a oczy się zaczerwieniły... Po cóż tu dłuższej mitręgi! Nam bo tu wszystkim już się chce zapić tę sprawę, a wy wciąż mitrężycie.
— Bodajeś przepadł, Odrzykołku niegodziwy!... No, jakeś mój wnuk, to i pójdź do dziadowskiego serca! Gdybyś był Niemcem, nie spojrzałbym na ciebie, choćbym cię widział w błocie. Aleć takim... biorę cię.
I starzec otworzył drżące ręce, aby krew swoją przytulić.,
Dopieroż posypały się grzmoty śmiechu, radości i winszowań, i uścisków. Pito słodki miód, gdy do izby weszła poważna i wysoka postać Wierzynka.
— Wyklęty... wyklęty — szeptano i powtarzano z ław.
— Nie obawiajcie się — rzekł przybyły — nie zasiądę z wami za stołem. Przychodzę tylko przestrogi jednej wam udzielić: Nie bierzcie talarów Hanzy... bo są fałszywe.
Bezdomni tułacze, których przygarnęli polscy mieszczanie i dla których Wierzynek padł ofiarą, wciąż doznawali pieczołowitej opieki.
Gdy surowe przepisy kościelne wzbroniły mieszczanom krakowskim trzymać żyda pod swoim dachem, przenieśli się Żydzi na Kleparz i tam ich goszczono.
Kleparz, to nie Kraków.
W ten sposób obchodzono przepisy.
Ale a jakim przestajesz, takim się stajesz.
Nie można bezkarnie żyć z ludźmi pod jednym dachem, karmić się ich strawą z jednej miski i dzielić kęsem chleba, a.by ich za to nie polubić, a polubiwszy, nie współczuć z nimi. nie myśleć ich myślami, nie czynić ich czynami.
To miłosierdzie, które im okazano kosztem swego bezpieczeństwa ta gościnność, z jaką ich przygarnięto, zrodziły w dzieciach Izraela wdzięczność, a nie mogli jej inaczej okazać, jak stając się podobnymi do swoich dobroczyńców.
Jęli więc chwalić Boga chrześcijan, wraz z nimi i tłumnie, nie nagabywani, nie zachęcani, przechodzili na ich wiarę, i świat średniowieczny dziwnemu się przypatrywał widowisku, dziwniejszemu stokroć, niż przed kilku laty, kiedy Litwinów chrzczono.
Tam widziałeś dzikich synów natury, odzianych w skóry, przyjmujących z wodą chrztu iskrę światła, które ma im otworzyć wstęp w podwoje cywilizacyi. Tu poważnych mężów o szlachetnem obliczu z swojemi małżonkami, nadobnemi córkami i synami.
Nie było dnia, aby do kościoła nie pukała gromadka ludzi, la ci ludzie t.o Żydzi w towarzystwie swych chrzestnych ojców i matek.
A każde z rodziców chrzestnych niosło ze sobą suknię, aby zrzuciwszy z neofitów żółtą hańbiącą, w nową ich przystroić.
Nigdy jeszcze Kościół nie obchodził takiego tryumfu, ale też nigdy mniej na niego nie zapracował...
W kościele Panny Maryi obchodzono najsolenniej akt chrzcin.
Prowadził neofitów Wawrzyniec Wierzynek, brat wyklętego Mikołaja, wraz z swoją żoną, synem i córką, tylko co wyszłą z klasztoru Elżbietą.
Było to dziewczę ośmnastoletnie, ale z twarzą takiej anielskości i dzieciństwa, jakie się spotyka na obrazach średniowiecznych mistyków.
Wychowanie ówczesne klasztorne tworzyło z tych młodych pączków lilie czystości i nadawało wyrazowi ich twarzy ów seraficzny nieziemski wyraz.
To ciągłe zatapianie się w świętych przedmiotach i oderwanie od rzeczywistości, gdy potem wrócić do niej trzeba, było, odbijało się w ich rysach jakiemś zdziwieniem niewinnego dziecka.
Zatruty oddech świata nigdy tam poza tę kratę klasztorną się nie wśliznął.
Bo i czem to były te klasztory średniowieczne?
My dziś nie pojmujemy ich ekstazy, ich dewocyi — a dzisiejszy klasztor mniszek, ze swoją najostrzejszą regułą, nie da nawet słabego pojęcia o klasztorze piętnastego stulecia.
Dziś mniszka, przyłożywszy ucho do zamku swej celi, posłyszy głosy kipiącego i gwarzącego miasta, a te głosy przyniosą do jej mózgu myśli, idee, obrazy i to wszystko, czem ludzkość żyje i co się w niej: odbywa...
Do klasztorów ówczesnych nie dochodziło żadne echo, bo zwykle wysuwano je na ubocze i obwarowywano murem grubszym, niż fortecę.
Światem dla nich całem i niebem były mistyczne malowidła świętych i męczenników płci obojej, do których się modliły w dzień i w nocy — w ekstazie, która dochodziła do tego, że czartom lub katom, malowanym na obrazach, wydrapywały oczy i biły w nie ostremi narzędziami.
Cóż takie świat i życie na nim obchodzić mógł?...
Elżbieta była wychowanką takiego klasztoru.
Na harfie jej uczuć nie drgnęła dotąd żadna nuta, prócz wzniosłych hymnów modlitwy.
W pochodzie przed wielki ołtarz, dokąd po wysłuchano katechizacyi, do chrzcielnicy Żydów powieść miano, prowadziła ona za rękę rówieśnicę swoją, Rachelę, wnuczkę Jonatasa Hira, najuczeńszego z Żydów krakowskich, zaręczoną niegdyś Józefowi Lewiemu, spalonemu na stosie przez poświęcenie dla ojca.
Dziad jej był ślepym ośmdziesięcioletnim starcem i tak wielkiego szacunku używał w mieście, że go zostawiono w spokoju, pod opieką starszego Wierzynka na Mikołajskiej ulicy.
Wnuczce dał błogosławieństwo, ale sam został w domu, oświadczając, że w wierze ojców chce umrzeć, bo Kościół już żadnego zeń pożytku mieć nie może.
W tłumie, który napełniał kościół, znalazł się i Rudolf — i trzebaż szczęścia czy nieszczęścia, że oczy chłopca, wodząc bezmyślnie po przesuwających się przed nim twarzach, spoczywały na Elżbiecie Wierzynkównie.
Trzymała ona w ręku książeczkę i z niej mówiła modlitwę. Była to nowość na owe czasy. Książeczkę tę napisała i ułożyła dziewczyna, niegdyś student akademii — Nawojka, dziś ksieni klasztoru Benedyktynek.
O książeczkę tę dobijano się później, jak o relikwię, i szczęśliwą była mieszczka, która ją posiąść i czytać z niej mogła.
Dziś dostała się ona najpierw Wierzynkównie, jako najlepszej z uczenie klasztoru.
To też Elżbieta była jedynem w swoim rodzaju zjawiskiem.
Rudolf osłupiał. Zdawało mu się, że św. Katarzyna, przed której ołtarzem przed chwilą mówił modlitwę, zeszła z obrazu.
Mimowoli złożył ręce i patrzał wciąż w próżnię tylko, bo pochód, który się przesunął przed nim z Elżbietą, już zbliżył się do chrzcielnicy, gdzie dokonywano obrzędu.
Ocknął się wreszcie i pobiegł tam, rozpychając tłumy, które przecież ani karceniem, ani łajaniem nie potrafiły opamiętać odurzonego.
Stanął naprzeciw dzieweczki i utopił w nią swoje pałające, szafirowe oczy, jakby chcąc usilnie zmusić, aby i ona nań spojrzała... co się i stało.
Spojrzała, uśmiechnęła się zdziwiona, potem pokraśniała i spuściła oczy w ziemię.
Rudolf usłyszał, jak ksiądz pytał się o jej imię i nazwisko, i jak mu odpowiedziała drżącym głosem:
— Elżbieta, Wierzynkowa córka.
I jeszcze raz spojrzeli sobie w oczy, lecz tym razem Rudolf spuścił swój wzrok i jakgdyby chciał w mózgu swoim uwiecznić to cudne widziadło, nie podnosił go chwilę — a gdy podniósł, widziadło znikło.
Pochód posunął w kruchtę. gdzie neofitów przybrano w nowe szaty, a dalej uprzejmy Wierzynek zaprosił wszystkich na ucztę.
— Wierzynkowa córka! Mój Boże, jakaż ona piękna! — myślał Rudolf, wracając z kościoła, jak pijany. — Zdało mi się, że to jakaś święta. Więc są na świecie takie dziewice, do świętych, albo aniołów podobne?
I szedł w ulicę, którą się udał pochód, i stał długo przed domem, w którym zniknęli, aż go obudził z zadumy szyderczy śmiech ojczyma.
— Ha! ha! ha! I nad czem tak myślisz? Czy chcesz ten dom kupić, żeś się tak weń wpatrzył i liczysz każdą belkę? Dobrzeby było wydrzeć i to tym polskim świniom... nieciłby nie ważyli się stawać z nami do walki.
Rudolf wstrząsł się cały, jakby przed ukąszeniem gadu; popatrzał przytem okropnym wzrokiem w cyniczną twarz Pater-noster-machera i ścisnął pięść tak mocno, że zatrzeszczała.
— Kogo nazywasz polską świnią?
— A ot tego tam Wierzynka, brata tego wyklętego gałgana, co chcieli się próbować z Hanzą... I jego taki sam koniec czeka.
— Słuchaj! — rzekł Rudolf z wściekłością — gdybyś nie był mężem mojej matki, wtłoczyłbym ci te słowa napowrót do gardzieli i połamał te resztki czarnych zębów w pysku. Nie waż się powtórzyć tych słów więcej... Pamiętaj!... bo wtenczas nie będę już uważał na związki, co nas łączą.
— O ty odmieńcze przeklęty! To tak? więc ty ich stronę trzymasz i należysz do Hanzy. Poczekajże, dowie się o tem ten, komu należy o tem wiedzieć.
— Kpię z niego, tak jak i z ciebie, nędzniku. Precz z moich oczu!
— Oszalała bestya, oszalała! — wolał kuternoga. — A toż ta Agata potwora ma jakiegoś, nie syna!
Na wspomnienie matki młodzian się upamiętał. Stanęło mu odrazu w myśli cale niebezpieczeństwo nieszczęśliwej kobiety, kochanej nad życie, i utrata łaski człowieka, który się nim tak dobrotliwie zajął, a z którym matkę łączył jakiś serdeczny stosunek, o ile mógł odgadnąć.
— Baczcie przebaczyć — wyrzekł stłumionym głosem do kuternogi — ale dlaczego znieważacie ludzi tak zacnych i przecie krewnych mojej matki?
— Twojej matki, głupcze? Oni nie chcą znać twojej matki, że poszła za Niemca, za mnie, Justusa Knabego, majstra najszlachetniejszego rzemiosła, jakie istnieje na świecie! Oni się brzydzą nami, a ty śmiesz stawać w ich obronie? Hej, upamiętaj się, chłopcze, bo nie zajedziesz daleko! Zgubisz siebie, swoją matkę i zmarniejesz... Wiem ja o twoich sprawkach. Tam na Kleparzu pokumałeś się z nimi. Nie przychodzisz do gospody, ani pod „Czarnym Orłem“ nie bywasz, gdzie każdy prawy Hanzeata i dobry Niemiec uczęszcza... I czego ty chcesz od tych nędznych gałganów, którzy prędzej czy później z torbami wyjść muszą i zginąć pod płotem? Świat cały do nas, do Hanzy, do Niemców należy. Precz z tem śmieciem!
Rudolf słuchał tej mowy, drżąc z gniewu naprzemian i obawy. Byłby z rozkoszą zdusił obmierzłego szczekacza, gdyby ten, niestety, nie był jego ojczymem. Pożegnał go też prędko, tłumacząc się obowiązkiem, i nie słyszał już jego szyderczych słów, które za nim ciskał.
— Boże mój, — myślał — gdyby się dało wyrwać moją matkę z tych szponów szatańskich, gdyby się dało wrócić ją do tego szlachetnego ogniska!... gdyby — i tu znów nabiegła mu do wyobraźni cudna postać dzieweczka, z książką w ręku... w gloryi jakiejś nadziemskiej.
Po chwili wrócił myślami do matki i postanowił ją nakłonić, aby szła przebłagać starego swego ojca i zbliżyła się do świata, który syn tak ukochał i w którym mu było tale dobrze.
Gdy się skierował ku rynkowi i przechodził kole Sukiennic, zawołano nań, aby się stawił u Oldermana.
Przezacny pan Olderman von Bonar gościł u siebie figurę głośną w ówczesnym świecie. Był to wielebny ojciec Jan von Falkenberg, Dominikanin, sługa Krzyżaków, ich polityczny agitator.
Pod tą skromną suknią mnicha dominikańskiego zakonu kryła się postać wielkiej gadziny na żołdzie krzyżackim.
Walczył on przeciwko nam pamfletem, potwarzą, oszczerstwem, byle zohydzić i rozjątrzyć.
Jest on zapowiedzią „gadzinowej prasy“.
Wybrał się w podróż po europejskich dworach, aby namawiać je do wojny z nami w przymierzu z krzyżactwem.
Do Krakowa przyjechał, aby się zapewnić o wiernopoddańczych uczuciach Hanzy dla swoich protektorów i zbadać stan umysłów Niemców krakowskich.
Podejmowany hojnie przez wrogi nam żywioł i zniemczone duchowieństwo, miewał nawet kazania w niemieckim kościele Panny Maryi.
Olderman był dla niego z całem wylaniem i czołobitnością.
Trwały z tym mnichem konferencye przy drzwiach zamkniętych, dość długie dla tłumów, które czekały przed Sukiennicami, aby otrzymać błogosławieństwo wielebnego ojca.
Wielebny chodził z swoim podskarbim, który niósł dość ciężki worek — a w worku były medale miedziane z Wizerunkiem Wielkiego Mistrza zakonu, depczącego pogańską bestyę, i z napisem: Defensor Mariae.
Dostać błogosławieństwo i medalik było szczytem pragnienia Niemców krakowskich.
Przy podaniu takiego medalika słyszano te skromne wyrazy:
— Bądźcie wierni zakonowi.
Wówczas odbierający kładł jedną rękę z medalikiem na piersi, a w drugą brał dłoń wielebnego i do ust przyciskał.
I to się działo pod okiem króla polskiego.
Po ten skromny datek zgłosił się i Pater-noster-macher, a prośbą najpokorniejszą, aby wielebny pozwolił mu zrobić reprodukcyę i sprzedawać wraz z różańcami.
Prośba, za wstawieniem się pana Oldermana, została przyjęta i otrzymał pozwolenie.
Uszczęśliwiony Kraków dowiedział się, że medalików nie zbraknie, gdy worek podskarbiego się wypróżni.
Tak wybitna osobistość, jak ojciec Falkenberg, powinna być — spopularyzowaną.
Zajęła się też tem Hanza gorliwie. Nie miano wprawdzie na usługi sztychów, litografii, ani fotografii, ale byli domorośli van Dyckowie i Holbeinowie i oto Sukiennico zawieszono portretami jego wielebności.
Fabrykowano je po dwa, trzy talary. Szkoda, że ząb czasu starł je na miazgę i nie mamy śladu, jak wyglądała ta sympatyczna dla nas figura.
Przejdziemy też nad nią do porządku dziennego a zajmiemy się naszą Hanzą.
Aby wylizać się ze strat, poniesionych przez zniszczenie kompanii kolońskiej, podniesiono kolosalnie ceny towarów. Kraków klął, narzekał, płakał wreszcie, ale płacił, bo ich potrzebował.
Zmniejszono miary i wagi.
Tu wszczął się spór z ratuszem.
Od wieku miał on wmurowaną w ścianę nietykalną miarę, podług której musiano regulować wszystkie miary, i od wieku też — bo jeszcze za Łokietka — na wielkim żelaznym łańcuchu wisiała przed ratuszem waga, z ciężarami na włos wyważonymi.
Hanzie podobało się je zmniejszyć.
Zawrzała wojna.
Tłumy pokrzywdzonych otaczały ratusz, żądając, aby powagą swoją powstrzymał nadużycia Hanzy.
Wysłano ceklarzy i dziesiętników do Hanzy. Hanza dziesiętników i ceklarzy odparła swymi halabardami.
Zapozwano ją przed sąd ławniczy.
Ratusz okazał uchwały i postanowienia królewskie.
Hanza przemówiła talarami i została przy swoich miarach i wagach.
Wtem gruchnęło po mieście, że Hanza bije fałszywe pieniądze...
Talary jej okazały się — cynowe.
Popłoch, wrzawa, złorzeczenia. Wszystko to, co ma jakie talary, leci do kantoru, żądając wymiany.
Hanza płaci polskiemi złotemi i tynfami, a talary wycofuje z kursu.
Mimo to wszelki przywóz ustaje.
Sekretarz Detmold znów nakreślił kilka wierszy cyfr i wysłał wraz z listami Oldermana.
Tymczasem zabrano się do wykrycia fałszerzy.
Podłej monety okazało się dotąd dziesięć tysięcy.
Suma była wielka na owe czasy!
Mincarz Hanzy, Kuprecht, dał orzeczenie, że trzeba tak głupiego bydła, jak w Krakowie, aby, wziąwszy ten pieniądz w ręce, od razu nie poznać się na jego wartości.
Tak się zwykle mówi, gdy wiadomo co trzymać o danym przedmiocie.
Ale co przynosi zaszczyt jego bystrości, to odkrycie, że pieniądze te nie w Krakowie, ale w Norymberdze są bite.
Utrzymywał, że w Krakowie takich stempli zrobićby nie umiano, a potem i cyny takiej nie znajdzie...
Zaproszono biegłych, między którymi znalazł się naturalnie Pater-noster-macher.
Ten, z całą pewnością znawcy, przychylił się do zdania Ruprechta mincarza i radził rozpocząć śledztwo w Norymberdze, dodając, że miasto słynie zdawna z pokątnych fabrykantów.
Słuchano poważnie tego wywodu biegłych ludzi, ale wprzód jeszcze postanowiono zapolować w Krakowie, czy się coś wykryć nie da.
Do roboty tej między innymi znów wybrany został nasz kuternoga, jako znający miasta i jego stosunki.
Tak upływały tygodnie — a w miarę, jak śledztwo się posuwało, coraz gęściej płynęły fałszywe talary, które Hanza jeszcze wypłacała.
Nareszcie bezczelność fałszerzy doszła do zenitu, a śladu dotąd — żadnego!
W owych wiekach nie rozumiano jeszcze owej manipulacyi śledczej, tak wykształconej za naszych czasów. „Pieniądz się toczy — mawiano — a któż wie, gdzie jego początek i jak się dostał do ręki“.
Hanza znalazła się w kłopotach.
Po dziesięćkroć otrąbiono na rynku wielką nagrodę za wykrycie fałszerzy. Wysłano ostrzeżenia do wszystkich miast hanzeatyckich.
W takich to ciężkich tarapatach był pan Olderman, gdy wprowadzono doń Rudolfa.
Zmierzył on młodzieńca, badawczem spojrzeniem, potem skinął nań, aby siadł przy nim — nie spuszczając zeń oczu.
— Nie kontent jestem z ciebie, Rudolfie. Zawiodłeś moje oczekiwanie.
— W czem, panie? — spytał Rudolf spokojnie, odgadując odrazu przyczynę gniewu swego opiekuna po rozmowie z ojczymem. — Spełniam sumiennie obowiązek, jakiście na mnie włożyli, a że nie mogę być niczem innem, jak tylko sobą, że nie potrafię przezwyciężyć swojej natury, to przez to sądzę, aa nie popełniam żadnego występku. Jestem takim, jakim mnie Bóg stworzył.
— Milcz, zuchwalcze! — odrzekł gniewnie Olderman. — Nie możesz być sobą, bo nikt na tym świecie sobą nie rozporządza. Każdy z ludzi musi się poddać władzy wyższego, a i ten wyższy ma nad sobą najwyższego, a nad najwyższym jest Bóg. Jesteś sługą związku, On twoim panem, twoim mistrzem! Dla niego, przez niego egzystujesz i dla niego tylko pracować, czuć i myśleć, powinieneś. Co znaczy twoje pobratanie się z wrogami Hanzy? Jest-że to czynem rozumnego i oświeconego człowieka przestawać z nieokrzesanymi, ciemnymi ludźmi i wraz z nimi miotać obelgami na nas, na Niemców, którzyśmy panami świata?
— Ci ludzie są połączeni ze mną węzłami krwi. Ciągnie mnie ku nim nieprzeparta siła przyrodzenia. Dlaczegóż mam ją tłumić w sobie? Ja tak dawno byłem pozbawiony widoku matki, ja nie znałem nigdy ojca mego. Ja kocham mój język, którym do mnie w dzieciństwie mówiono. I dlaczegóż, dlaczegóż, pytam was, ma mi być to odjęte? Wszak każdy, choćby najnędzniejszy człowiek, kochać coś musi! Ja kocham to wszystko i kochać będę, choćby mnie to życie kosztować miało!
Olderman patrzał w twarz chłopca opromienioną zapałem i doznał nie bardzo miłych wrażeń, zwłaszcza kiedy ten mówił o związkach krwi. Podniósł się prędko z krzesła i ujął Rudolfa za rękę, jakgdyby go chciał przekonać, że i między nimi zachodzą podobne związki; ale przekonawszy się z boleścią, że tych związków młodzieniec nie odczuwa bynajmniej, padł na krzesło i pogrążył się w niemej zadumie.
Dlaczegóż mu nie powiedział, czem jest dla niego?
Czemu zamknął przed nim swoje uczucia, które mu tak żywo w sercu tętniły? Czemu się pozbawił tej rozkoszy?
Hanza pod karą śmierci zakazała swoim członkom wchodzić w związki małżeńskie z córkami tubylców, ale nie wzbroniła pokątnych związków, a dzieci nieprawe nie miały żadnego znaczenia, nie brano ich wcale w rachubę.
Świat średniowieczny płodził takich istot bez liku. Od najwyższych do najniższych sfer roiło się od bękartów, skazanych na żywot najopłakańszy, bo okrutne ustawy nie troszczyły się o nich wcale. Czuć dla takich coś więcej prócz litości, połączonej z pogardą, uchodziło w oczach ludzi współczesnych za rodzaj słabości kary godnej.
Gdy ojciec spotkał takie dziecko, żegnał się i bił w piersi ze skruchą.
Otóż tej słabości wstydził się pan Olderman — a powiedzmy na jego pochwałę, że chłopca kochał namiętnie.
Być posądzonym o miłość do swojego bastarda i przyznać się doń przed całym światem — toby zachwiało jego powagę na wieki. Wolał więc tłumić w sobie to wszystko, co mu przepełniało duszę, i widzieć, jaki syn jego całą potęgą młodego serca przylgnął do obcego i wstrętnego mu żywiołu, aniżeli otworzyć przed nim prawdę.
Bolał okropnie nad tą apostazyą młodzieńca, ale miał nadzieję ją zniweczyć.
Wśród tej walki i zadumy wszedł po cichu stary sługa Luder o kociem spojrzeniu i ruchach i szepnął panu coś do ucha.
Olderman się zerwał.
— On, tu? Ważne odkrycie? Wprowadź. A ty, chłopcze, odejdź... i pamiętaj, że ci grozi moja niełaska, jeżeli się nie zmienisz!
Bod „Czarnym orłem“ obchodzono uroczyście Bruderschaft.
Były to śluby przyjaźni wiekuistej, zaprzysiężonej uroczyście pomiędzy dwoma mężami wobec duchownego. Prastary ten zwyczaj wzięli Niemcy od Słowian, a przekształciwszy go na swój sposób, zostawili nam w puściźnie.
„Braćmi ślubnymi“ byli Folchard i Otbert.
Obydwóch wydała jedna ziemia, i jedno miasto nadreńskie — Kolonia; byli podobni do siebie, jak jednej matki dzieci: razem się uczyli, razem przybyli do Polski. Ukochali się wzajemnie — dlaczegóż nie mogli się połączyć bruderschaftem?
Wielka jednak różnica charakterów dzieliła tych dwóch ludzi, i stąd naturalnie większa siła przyciągania ich spoiła.
Folchard był otwartą naturą, łatwo zapalną. Uczucia u niego wylewały się niepowstrzymanie, ale i szybko słabły.
Otbert, zaś był wyrachowanym i skrytym, z umysłem przewidującym a przytem zabobonnym. Folchard gotów był dla przyjaciela do największego poświęcenia: Otbert, gdyby miał się poświęcić, musiał wprzód zważyć i obrachować. — Folchard nie miał przed przyjacielem ładnych tajemnic, życie swoje czyste mógł odsłonić i pokazać w zwierciadle; Otbert krył się z niem starannie a przyjaciela zbywał krótko: Po co ci o tem wiedzieć? — To też Folchard nie badał i nie nalegał, bo miał przekonanie, że przyjaciel wszystko, co robi, robi dobrze i po Bogu.
A „po Bogu“ było dla niego kardynalnym warunkiem. Nabożny więcej, niż inni jego współtowarzysze, dochodził nieraz Folchard do szału, biczując plecy, susząc i poszcząc, bez ustanku zajęty praktykami religijnemi, których ówczesny ustrój dostarczał obficie tak, że mu te praktyki blizno połowę życia zajmowały. Modlił się nieraz gorąco za swojego grubego Otberta, jak go nazywał, i wierzył nieomylnie w jego umysłową wyższość. poddając się jej nieraz bez szemrania i bez oporu.
Za, to zmów bywały chwile, że czysta i bogobojna dusza Folcharda wywierała swój wpływ na przedsiębiorczego, obliczającego a nie przebierającego w środkach Otberta.
Byli oni obydwaj starszymi czeladnikami, czyli jakby — po dzisiejszemu się wyraziwszy — subjektami. Oni dostawali towary, oni naznaczali cenię i prowadzili rachunki dzienne. Folchard miał prawą stronę kramic, Otbert lewą. Każdy z nich znów miał pod sobą młodszej czeladzi dwudziestu i po dziesięciu terminowych chłopców.
Otóż Folchard był niejako busolą, kierownikiem su mienia swojego towarzysza. On rozcinał wątpliwości, gdy szatan złego nagabywał Otberta, i póty go molestował, póty przekonywał, aż wreszcie tamten, śmiejąc się niby, a w gruncie pod grozą słuszności i prawości — ustępował.
I byliby ci ludzie życie całe przeżyli z sobą, jak bracia, gdyby nie szatan, który wszedł między nich i z tej pary uczciwych nie zrobił szelmowskiej spółki — we trójkę.
Tym szatanem był Pater-noster-macher.
Były, są i będą zawsze istoty, które, niby pająki trujące, z zdrożności ludzkich pokarm ciągną. Calem ich zadaniem w życiu — wietrzenie zgnilizny. Gdy ją zwietrzą, rzucają się na nią, jak hyeny, i ona ich tuczy.
Mąż nadobnej Agaty, której sprzedał swoje nazwisko, dostrzegł w młodym Otbercie namiętną żyłkę zbogacenia się. Nic łatwiejszego, jak rozdmuchać tę żądzę, i nic łatwiejszego, jak młodą niedoświadczoną głowę za pomocą różnych szkiełek odurzyć i pociągnąć — bodajby do przepaści.
Zamiar fałszowania monety to ulubione marzenie kuternogi. Szukał on tylko wspólnika i taki wspólnik się znalazł, a znalazł się właśnie taki, który przewyższał jego oczekiwania: któżby mógł, któżby śmiał podejrzywać — Otberta!
Gdy go wciągnął, począł grać na strunach jego brudnych chuci swobodnie i już nie uczciwy Folchard, ale on kierował jego sumieniem; aby zaś uśpić czujność nabożnego i szlachetnego towarzysza, wysilali się obydwaj na pochwały i uwielbienia dla dobrodusznego nadreńczyka, rozpływali się nad każdem jego słowem i czynem i niemal już kanonizowali go za życia.
Jeżeli jakiś niesumienny postępek oburzył Folcharda, wówczas kuternoga czołgał się przed nim na kolanach. bił się w piersi i wołał:
— O święty! o niepokalany człowieku! kiedyż my biedni, ślepi, ułomni godni będziemy rozwiązać rzemyk u twojego obuwia!
Rozbudzali próżność w poczciwym, lecz niedaleko widzącym młodzieńcu.
Folchlard płakał, bił się w piersi, ubolewał, lecz wreszcie patrzał przez szpary i przystawał na wszystko.
Postanowili wreszcie związać go ślubem uroczystym braterstwa, a potem wyznać mu prawdę i przystąpić z nim do spółki.
Mistyczne owe śluby nakładały na obu warunki niełatwe do spełnienia.
Trzeba było brać połowę winy na siebie za brata. Gdy hańba jednego dotknęła, drugi mimowoli podlegał hańbie. Krzywda była wspólna. Za śmierć brata mścić się trzeba do końca życia a nawet jeszcze przekazywać zemstę synom lub braciom i siostrom. Bronić brata przed całym światem był to obowiązek najsurowiej i najświęciej zalecony.
Prócz tego Folchard był lubiony i ceniony przez całą służbę Hanzy.
Jak widzimy, przewidujący kuternoga ukuł sobie. z tych dwóch ludzi niby tarczę, niby wał obronny przeciw pociskom, gdyby kiedy nań spaść miały.
Tymczasem za fałszywe talary gromadził złoto, które składał w kryjówce swojej piwnicy.
Postanowione było, że gdy uzbierają spory majątek, wówczas wszyscy trzej puszczą się z greckimi kupcy do Carogrodu a dalej okrętem do Wenecyi.
Już to los złodziei w dawnych wiekach nie był godzien zazdrości, to nie dzisiejsi aferzyści, kantorowicze, wytrychiści i wszelkiego rodzaju złoczyńcy, których zdobycz da się zrealizować w paru świstkach papieru i których para zanosi na drugą półkulę świata.
Dawni złoczyńcy nie mogli zamienić swojego łupu na papiery, ale najwyżej na złoto i klejnoty. Obładowanemu złotem trudno było uciekać — a i ucieczka ograniczała się do niewielkiego skrawka ziemi. Prawda, że policya prawie nie istniała, ale przecie prędzej czy później złodzieja odszukano, bo się zdradzić musiał. Nielada więc umiejętnego lawirowania trzeba było użyć, aby zawinąć do bezpiecznej przystani.
Obrzęd braterskich ślubowin odbył się z całą pompą.
W przeddzień uroczystości dwaj bracia ślubni spowiadali się, nazajutrz wysłuchali uroczystej wotywy i komunikowali, a ojciec Dietrich, wikary i kaznodzieja u Panny Maryi, wygłosił naukę o miłości braterskiej i ku wielkiemu zbudowaniu słuchaczów, podnosił do zenitu dwóch dzielnych mężów, klejnot Hanzy niemieckiej, a następnie odebrał od każdego z nich przysięgę na wiekuiste braterstwo.
Dopieroż zawrzała uczta.
Niemcy w zabarwieniu zabawy są wymyślni i przyznać im trzeba, że zawsze przytem i pożytek mają na celu.
Hanza, gdzie się pojawiła, zakładała towarzystwo strzeleckie łuczników, pod nazwą Papagej. Dzielność strzału zależała na strąceniu papudze czubka na głowie. Z tej papugi narodził się później nasz kurek.
Otóż na dziedzińcu gospody pod „Czarnym orłem“ odbywały się ćwiczenia. Kto strącił papudze koronę, bywał królem tak długo, dopóki go drugi z tego urzędu nie zepchnął.
Dziś ex re tak wielkiej uroczystości zebrało się na Papagej całe mieszczaństwo niemieckie Krakowa; trzeba było wydrzeć godność królewską gospodarzowi z pod „Czarnego orła“, Gotliebowi, który dźwigał ją już dość długo, a z której nie chciano go zwalniać, bo obowiązkiem króla było karmić i poić — a któż lepiej mógł to czynić od oberżysty? Pudłowano więc nieraz umyślnie.
Tym razem fortuna uśmiechnęła się Otbertowi i uroczyście obwołano go królem, a był on ostatnim na tym tronie, jak się z toku powieści pokaże.
Człowiekiem, który wszedł do komnaty Oldermana, był wyklęty Wierzynek.
Stanął w progu i rzucił badawcze spojrzenie na Niemca, który, z szeroko otwartemi oczyma z podziwu, czekał na pierwsze jego słowa.
Przez chwilę milczeli obaj, mierząc się wzajemnie wzrokiem.
Olderman spostrzegł tak wielką zmianę w osobie przybyłego, iż ten zauważył to jego zdumienie i odezwał się pierwszy:
— Ledwieś mnie poznał, Oldermanie! a przecież niedawne czasy, gdyśmy się po raz ostatni widzieli... Pamiętasz? przyszedłeś mi ofiarować pokój i zgodę, a jednocześnie kopałeś pode mną przepaść...
— Ja? Tyś ją — sam wykopał pod sobą. niebaczny. Lecz po co tu wznawiać rzeczy zapomniane! Czego żądasz?
— Zapomniane dla ciebie... Och, ale kiedyś gorzko wspominać je będziesz, bo Bóg jest sprawiedliwy i niepodobna, aby go tak podejść można bezkarnie, jakeście wy go podeszli!
— Cóż to, grozisz? Raz jeszcze pytam: pocoś tu?
— Ni z groźbą, ni z prośbą przychodzę do was, potężni panowie kupcy, przychodzę zrobić interes, w którym korzyść cała będzie po waszej stronie. Bo oto;złożyło się tak, że ja chcę wam oddać przysługę.
— Ty? My nic nie przyjmiemy od przeklętego.
— Od przeklętego? ha! ha! ha! — zaśmiał się Szyderczo Wierzynek. — Więc musicie zdjąć ze mnie tę klątwę.
— My? Czyśmy biskupem?
— Nie graj-że komedyi ze mną, Oldermanie. Wszakże tu jesteśmy sami, a Ten tam w górze, co nas słucha, zna najtajniejsze serc kryjówki. Klątwa padła na mnie za waszem staraniem i przez wasz wpływ zdjęta być musi.
— I jakaż to ma być przysługa, którą nam oddać pragniesz?
Wierzynek nie przestał śmiać się szyderczo.
— Otóż takim cię widzieć chciałem, Oldermanie.
— Bez słów próżnych. Jaka przysługa?
— Wielka, bo chcę was ocalić od ruiny.
— Ty?... Wiesz o fałszerzach monety?
— Wiem.
— I odkryjesz ich?
— Jak klątwa będzie zdjęta, tego samego dnia zaprowadzę was w miejsce, gdzie schwytacie złoczyńców.
— A jakąż mi dasz rękojmię?
— A jakiejż chcesz rękojmi od człowieka uczciwego, niewinnie spotwarzonego przez was? Spojrzyj mi w oczy, Oldermanie! Myśmy kupcy i znamy się na cenie rzetelnego słowa. Czyś mnie kiedy złapał na oszustwie?
— Nigdy — rzekł Olderman, spuszczając wzrok przed Wierzynkiem.
Po chwili zaś dodał:
— Padłeś ofiarą interesu, tak nam nakazywała taktyka kupiecka. Wy nie umiecie się bronić, a my idziem... choćby po trupach. Trzeba ugiąć przed nami głowy a nie stawać na drodze. Wasz handel zginął i już się nie podniesie. Nasz zawładnął światem.
— Jeszcze nie zawładnął, Oldermanie, i nie daj Boże, aby kiedy miał zawładnąć!
— Mówisz o Moskwie? Kto ma Nowogród, temu i Moskwa otworzy swoje bramy.
— Mówię o sumieniu. Wyście sobie powiedzieli, że wszystko kupić i że wszystko sprzedać można. I udawać wam się to będzie do czasu, ale przyjdzie chwila, gdzie, aby być w zgodzie z tem szatańskiem prawem waszem, kawał własnego serca oderwać i rzucić przyjdzie... boć i wy ludźmi jesteście, choć nimi być nie chcecie... Wtedy co? wtedy powstaną w duszach obrażonych i deptanych ludzi furye zemsty... i te was pożrą, bo nic się tak nie mści na. człowieku, jak obrażone prawa człowieczeństwa, których niczem nie kupisz, i których tak łatwo nie sprzedasz...
— Ha! ha! ha! Ot, brednie małodusznych i ciemnych ludzi...
— Gdy odkryjesz fałszerzy, już się tak śmiać nie będziesz, Oldermanie.
— Więc sądzisz?... — urwał prędko i zerwał się z siedzenia, przystępując z trwogą do Wierzynka.
— Nic nie sądzę... Czy ugoda stanęła? Kiedy klątwa zdjęta ze mnie zostanie?
Olderman popatrzył w twarz wyklętego, jakby się chciał jeszcze zapewnić o rzetelności słów jego, potem rzekł po chwili:
— Za trzy dni.
— Prędko prowadzicie interesy. Za trzy dni dotrzymam, com obiecał.
— Jakim sposobem?
— Stawię się tu nocą. Wyślesz ze mną ludzi, jakich ci się podoba, i udamy się do jaskini złoczyńców.
— Podaj mi rękę.
Wierzynek ją cofnął.
— Ręki wyklętego dotykać się nie godzi, Oldermanie.
Wierzynek chciał wyjść, lecz nagłe, jakgdyby sobie coś przypomniał, przystanął. Potem postąpił aż na środek izby, skinął na zdziwionego Oldermana, aby się doń zbliżył, i rzekł z cicha:
— O naszem przedsięwzięciu nikt, ale to nikt wiedzieć nie może, prócz nas dwóch... pamiętaj!
Gdy Wierzynek wyszedł, Niemiec długo jeszcze patrzał na drzwi w ponurem zamyśleniu, potem, jakgdyby zbierając w myśli słowa, które mu wyklęty wygłaszał, mówił do siebie:
— Któż są ci zdrajcy?... Nikt prócz nas dwóch wiedzieć o tem nie może? Byliżby to...
Wstrząsnął się nagle, jakby od ukąszenia żmii.
— Toby było okropne! Ha, zobaczymy.
Potarł ręką czoło, rzucił się na krzesło i znów mówił:
— Sumienie... sumienie. Głupi człowiek. Własne ser ce rzucić na ofiarę ustawom Hanzy! Gdzie idzie o jej byt, o jej dobro, tam serce w rachubie być nie może.
I chodził niespokojny, mierząc izbę tam i z powrotem.
— Odkryjem zdrajców! Inaczej będę mówił, gdy ich zobaczę... Ha,! piekło! ta myśl, jak świdrem strasznym, wierci mi głowę.
W tej chwili drzwi się otworzyły i weszli do komnaty Otbert i Folchard, niosąc klucze i bilans dnia całego.
Olderman ich lubił, miał do nich zaufanie, nie taił — się przed nimi z tem, oo dotyczyło interesów związku, z wyjątkiem rzeczy sekretnych, więc i teraz, gdy ich zobaczył, odzyskał dobry humor na chwilę i już miał na ustach wykrzyknik: „Pożądana wieść“, gdy nagle rzucił okiem na drzwi i całą postać Wierzynka złowroga, tajemnicza, z palcem na ustach, stanęła mu przed oczyma...
Urwał przeto, skinął im uprzejmie głową na dobranoc, a gdy wyszli, znów się pogrążył w zadumie i dopiero świt letniego ranka, zaglądającego przez okrągłe szybki jego okien, Obudził go z odrętwienia.
Zgasił światło, otworzył okno i wychylił się na ulicę.
Cisza ranka, przerywana tylko świegotem ptactwa zbudzonego i okrążającego wieżyce Panny Maryi...
Wtem z za kościoła wyłoniło się dwóch ludzi i dążyło przez Rynek ku Sukiennicom.
Poznał ich przy bladym brzasku poranku. Był to Otbert i Kuternoga.
— Skąd wracają o takiej porze?
Minęli Sukiennice i udali się ku mieszkaniu Pater-noster-machera.
Olderman wychylił się, aby ich lepiej zobaczyć.
Otbert oddawał Kuternodze jakiś przedmiot, który ten ważył w ręku, a potem zdawało mu się, że słyszy wyrazy:
— Dziś lekki...
I tak przezacny pan Olderman był znowu tem rozciekawiony i pogrążony w myślach i przypuszczeniach, że, choć się rozebrał i ułożył do snu, sen się nie zjawił.
Poświęcił tę noc całą dla dobra Związku.
Rudolf po rozmowie z Oldermanem był wzburzony.
Mimo szacunku i wdzięczności dlań, które mu wdrażała matka od lat najmłodszych, chłopak uznał, że one zbyt drogo go kosztują.
Wyrzec się tego wszystkiego, czem żyje, co dlań drogiem, dla pana Oldermana? toż to szczyt głupoty! Wolno mu żądać ofiar największych, ale tej on mu nigdy zrobić nie może, — bo i na coby się ona zdała, kiedy on innym już byćby nie mógł!
Czegóż wreszcie chce ten człowiek? Dlaczego ta nienawiść do wszystkiego, co polskie, kiedy właśnie on kocha to wszystko i gotów za nie życie nieść swoje.
A kto powstaje wobec niego na te świętości, jest mu wrogiem, wrogiem, z którym on gotów stoczyć bój na śmierć i życie.
Niemcy! toż to ci, z którymi Polska od lat niepamiętnych toczy krwawe boje, wydzierając, co oni jej grabili i grabią zawsze. Wszak nasłuchał się tego dużo w gospodzie swojego dziada.
Prawda, że są Niemcy i dobrzy ludzie. W Kolonii spotykał ich dużo, nawet bardzo dobrych i wtedy żałował, że nie są Polakami. A przecież oni nie mówili nic złego o Polsce, ani o ludziach w niej mieszkających. A dziś, ten Olderman, człowiek zresztą dobry dla niego i dla jego matki, ten wre, kipi nienawiścią, gdy mowa o Polakach... i jemu nienawidzieć ich każe, — to przechodzi pojęcie ludzkie!
W mózgu chłopca wątpliwości te i zagadnienia wirowały ciągle w kółko, nie mogąc natrafić na żaden punkt, któryby nagłymi jakimś błyskiem mógł je rozjaśnić.
Przystanął wreszcie i zawołał:
— Ha, mam! to kupiecka zawiść. Wszakże kupcy drą się między sobą i zazdroszczą jeden drugiemu: widziałem to nie raz. Tak, ale ta nienawiść nie do całego narodu się rozciąga... walczą ludzie, ale nie narody. Widziałem w Kolonii Francuzów, Anglików, Włochów... a żadnemu Niemcowi nawet na myśl nie przyszło przeklinać i złorzeczyć całemu krajowi, owszem, ceniono wysoko ich zalety.
Snuł on jeszcze w ten sposób wnioski i przypuszczenia, aż wreszcie, nie mogąc już nic znaleźć W mózgu, zakonkludował tem, co mu podyktowało serce:
— Wrogi! wrogi to nasze, naszej ziemi, naszego nieba i naszego powietrza, którem oddychamy!
Wbiegł zdyszany do matki.
Pani Agata przestraszyła się syna.
— Matko! Czem dla ciebie ten człowiek... nie chcę wiedzieć, nie chcę pytać. Masz dlań obowiązki, mam je i ja, ale on wrogiem moim, wrogiem nas wszystkich! Nie chcę dalej spełniać jego rozkazów, nie chcę słuchać jego mowy i nie chcę go widzieć więcej!
— Co się stało, mój synu? Co on ci zrobił takiego, czem cię skrzywdził? i
— Każde jego słowo jest krzywdą i obrazą. On chce, żebym się wyrzekł rodziny naszej, chce, żebym przestał być Polakiem; chce, żebym, nienawidził tego wszystkiego, com kochać powinien a co kochać dla, mnie tak słodko! Dlaczego on to czyni, matko? dlaczego mnie chce zmusić do tego? Ja go nienawidzę, pogardzam nim i nigdy doń więcej nie pójdę!
— Nieszczęsne dziecko!... przestań, na miłość Boga — zawołała kobieta ze łzami, składając ręce — to twój ojciec!
— On? mój ojciec?
— Tak! nadeszła wreszcie ta chwila, gdzie ci to powiedzieć muszę, kiedy on powiedzieć ci tego się wzbrania.
— On moim ojcem! — powtarzał Rudolf machinalnie, wodząc oczyma po izbie i przypatrując się przedmiotom wszystkim, jakby je po raz pierwszy zobaczył w życiu. Potem skierował wzrok na matkę i patrzył w nią długo oniemiały; wreszcie twarz chłopca oblała się rumieńcem, spuścił oczy ku ziemi i umilkł.
— Nie złorzecz mi, dziecko moje! byłam płochą i słabą dziewczyną, poszłam za nim z rodzicielskiego domu, nie zważając na przekleństwo twojego dziadka, i wlokłam długi żywot łez i hańby. Ten człowiek, prócz starań czułych o mnie, nic mi więcej dać nie mógł... wiesz o tem dobrze. Znosiłam wszystko z poddaniem i pokorą. Wreszcie nadeszła chwila, że miano mnie jak ladacznicę wyświecić z miasta... i wtenczas... wtenczas zmuszona byłam oddać rękę człowiekowi, którego nienawidziłam z głębi duszy... ale musiałam... dla ciebie!
— O moja biedna matko! nogi twoje całuję i oblewam je łzami. Kocham cię więcej jeszcze za przebyte męczarnie, ale tego człowieka, który ci to wszystko zgotował... nienawidzę.
— O, nie! nie! nie mów tego, dziecko najdroższe. Jam go kochała i kocham go dotąd, pomimo, strasznego obłędu jego duszy.
— Kochałaś go, matko, i dotąd kochasz, ty, córka Ziemby?
— Tak, moje dziecko. On temu nie winien, że nienawidzieć i szkodzić musi; to wina ich wszystkich. To Hanza! Och, gdybyś ty go znał, synu! i poznasz poznasz go bliżej... bo on ciebie przygarnie, on nie opuści swego dziecka... bo on cię kocha, kocha niezmiernie! Och, gdybyś ty go widział, kiedy nadbiegła wieść o zniszczeniu kompanii kolońskiej, która nam wiozła ciebie... Słuchaj, słuchaj, Rudolfie! ten człowiek posiwiał, postarzał się o lat piętnaście...
— Nie mogę, dziecko moje, ojciec mnie nie przyjmie. I gdzież pójdę? do ludzi obcych, których się wyparłam dawno? I czyżby oni podali mi dziś dłoń przyjazną, kiedy mnie nienawidzą tak, jak i jego? Zostaw to wszystko, mój synu, Bogu! niech on pokieruje nami dalej...
Chciała jeszcze coś mówić, ale Rudolf już jej nie słuchał; wybiegł prędko.
— Co będzie z nami, co będzie?... och, to przekleństwo ojca poczyna się spełniać, Boże, mój Boże! gdyby mi go stracić przyszło... umarłabym! Ale nie, nie, tego nie będzie! Zgrzeszyłam ciężko, ale czyż nie odpokutowałam winy?
Kobieta klękła i pogrążyła się w niemej modlitwie, ale do tej modlitwy, jak dysonans, jak zgrzyt jakiś okropny, mieszało się wspomnienie lat ubiegłych i wiecznie to przekleństwo ojca grzmiało, jak trąba ostatecznego sądu.
Zrozpaczona niewiasta podniosła się z klęczek, odwróciła głowę i wydała przeraźliwy krzyk.
Poza nią stał szatan.
Był to Detmold.
— Czyż to ja was tak przestraszyłem, nadobna Agato?
— Czego żądacie?
— Łaskawego spojrzenia, trochę waszej życzliwości, odrobiny zaufania w zamian za cześć głęboką i uwielbienie, jakie mam dla was.
— Nie rozumiem was, panie. Cóż wam po tem wszystkiem? Zresztą nienawiści ani nieprzyjaźni nie miałam i nie mam do was nig4y. A na cześć waszą i uwielbienie nie zasłużyłam.
— O, nie mówcie tego, piękna Agatu. W czyjejże duszy nie obudzilibyście żądzy kochania was nad życie! wy nie chcecie tylko widzieć, o ile obraz wasz zachwyca każdego, kto tylko spojrzy na ciebie.
I tu posunął się, aby ją ująć za rękę.
Kobieta odtrąciła go gwałtownym ruchem.
— Co to jest? skąd wam przyszło prawić mi takie rzeczy1! Wstyd wam je mówić a mnie ich słuchać. Oddalcie się!
— Słuchaj, niewiasto nadobna, aniele czy: szatanie. Oczarowałaś mnie, urzekłaś. Jestem w stanie rzucić ci pod nogi bogactwo większe, niż to, którem cię darzy twój kochanek. Zapomnij o nim. On nie wart miłości twojej. Ty będziesz władczynią mojej duszy i moich skarbów, którymi cię otoczę. Jam bogaty, bardzo bogaty, a wkrótce...
Przypadł jej do nóg i czołgał się W miarę, jak kobieta się odsuwała.
— Słuchaj! nie będę żądał wiele. Wiem ja... nie jestem taki piękny, jak on... ale czyż w mężczyźnie tylko piękność się ceni? Ja cię tak kocham... tak pożądam!... Pozwól mi dotknąć twojej szaty... ogień gorączki mnie pali!...
Z tej zasuszonej mumii wybuchnął płomień żądzy w kształcie szmermeli i rakiet. Nie potrafił ich ująć w karby, nie umiał przemawiać do kobiety językiem miłości. On ją chciał brać, jak towar, płacić i posiadać.
Agata, przestraszona zrazu tym wybuchem, odzyskała wkrótce moc duszy, zmierzyła go wzrokiem pogardy i odtrąciła od siebie.
— Precz, nędzny gadzie! I tyś śmiał wznieść swój wzrok aż do mnie! Czym już taką, aby ten nędznik mną poniewierał? Precz! wiem, żeś mu wrogiem i kopiesz doły pod nim, ale zanim go dotleniasz, sam się zagrzebiesz pod gruzami. Precz! bo zawołam służbę i czeladź z dołu i wobec nich spoliczkuję cię!
Detmold stał w niemym zachwycie i pożerał ją oczyma.
— Jaka piękna, jaka piekielnie piękna! — mówił, jakgdyby nie słysząc tych obelg, które mu wyrzuciła kobieta. — Tak, wierzę!... dla takiej możnaby duszę dyabłu sprzedać. Ja jednakże jej nie sprzedam. Apage satanas! Ale ilu to grzesznych ludzi na pokuszenie ona wiedzie! Dlatego... trzeba ją zniszczyć!
I w jednej chwili ten człowiek, dopiero co kipiący żądzą, stał się zimnym, szyderczym, okrutnym.
— Chciałem cię kupić, alebyś mnie za drogo kosztowała. Są na świecie rzeczy smaczniejsze. Jest władza, która ma możność... deptać...
I, nie oglądając się na kobietę, wyszedł zwolna, poważny, zimny, uśmiechnięty.
Przed zamkniętym kościołem Panny Maryi klęczy pokutnik w włosiennicy, trzymając zapaloną gromnicę i bijąc się bezustannie w piersi.
Otoczył go lud ciekawy dookoła, bo to nie często podobne widowisko się przytrafi.
Tym pokutnikiem jest wyklęty Wierzynek. Za chwilę mają mu się otworzyć drzwi świątyni i wrócony będzie na łono kościoła, albowiem stało się zadość sprawiedliwości.
Pokutą zmazał winę — a ci, którymi się opiekował, przeszli prawie wszyscy na wiarę chrześcijańską.
Między tłumem mieszczan polskich, krewniaków, przyjaciół i domowników Wierzynka. na których twarzach widać radość z jego powrotu, są tu i Niemcy, którzy zdają się podzielać te uczucia.
Ta różnobarwna fala ludu żywo współczuje przeszłą niedolę kupca, utyskuje nad Jego stratami i domaga się głośno otwarcia drzwi kościoła. Nareszcie uderzono we wszystkie dzwony i drzwi się otwarły.
Na przyjęcie wyklętego czekało u podwoi dwóch kleryków, którzy go prowadzili przed ołtarz.
Fala ludu popłynęła za nimi.
Przed wielkim ołtarzem czekało wyklętego duchowieństwo, aby odebrać odeń przysięgę i zdjąć klątwę.
Gdy się obrzęd dopełnił, powstał Wierzynek, wyprostował zgarbione dotąd plecy i uczuł, jakgdyby mu kto wielki zdjął ciężar. Popatrzał po ludziach pogodnem okiem; nagle się Wzdrygnął — i jakgdyby osłupiał. Zobaczył szyderczą twarz kuternogi a przy nim panią Agatę, błyszczącą pięknością i klejnotami wielkiej wartości, które zdobiły jej szyję.
Kobieta snadź oswoiła się z drogocennym podarkiem Oldermana, bo ubierała się weń dosyć często, ku ogólnemu zdumieniu i zazdrości pań miejskich.
Wierzynek wpatrywał się długo w tę parę, przenosząc wzrok z jednego na drugą.
Twarz kuternogi wciąż się uśmiechała, twarz niewiasty patrzyła ku niemu z współczuciem.
— Tych ludzi pogrążę dziś w rozpaczy — myślał Wierzynek, idąc zwolna przez kościół. — Ani się spodziewają, jak straszne jutro ich czeka.
Po roku i dwóch miesiącach mógł się wreszcie przechadzać na ulicach Krakowa.
Nie stąpił kroku, żeby nie spotkać znajomych, lub przyjaciół; trzeba było z każdym się witać, każdemu opowiadać, bo ludzie wówczas byli gadatliwi a wszystko wiedzieć chcieli.
Gdy doszedł do domu brata swego na Mikołajskiej, gdzie go czekano z upragnieniem, upłynęło godzin parę, i byłby może doń doszedł aż pod wieczór, gdyby syn, ująwszy ojca pod ramię, nie uwolnił go od natrętów i ciekawych.
Dom Wierzynka podobny był w tej chwili do owego domu ich protoplasty, gdzie to królów raczono, bo i tu była uczta, uczta wspaniała, na jaką się tylko wówczas zdobyć można. Nie było na niej królów, ale co najprzedniejszego z mieszczan, szlachty i dygnitarzy koronnych znaleźć się mogło w Krakowie, to zaszczyciło ten dom, już wówczas starożytny.
Eks-wyklęty z rozradowanem obliczem zbliżał się do domu przodków, bo ujrzał na ulicy całą familię swoją, w godowych szatach, idącą na jego spotkanie i ścielącą mu drogę wonnem kwieciem.
Starzec padł w objęcia brata i rozpłakał się rzewnie. A gdy ujrzał u nóg swoich wnuków, bratanków, bratanice, siostrzeńcowi i całą litanię młodego pokolenia, trzeba go było ująć pod ręce, bo omal nie zemdlał z wielkiego wzruszenia.
Wprowadzono solenizanta na górę, gdzie znów trzeba było przyjmować powinszowania i ukłony.
Wszelki ceremoniał to kanon średnich wieków. Bez uczty, bez ceremoniału nic ważnego stać się nie mogło w świecie, a te uczty i ceremoniały trwały nieraz tak długo, że zapominano, ex re czego one trwają. Dlatego też tak mało się robiło wówczas.
Na takiej uczcie wszystkie zmysły uraczyć trzeba było. Muzyka pieściła ucho, kadzidło powonienie, wzrok jaskrawe barwy, któremi sala ubrana być musiała; dotykano się palcami ciepłych kąsków, aby je smakować potem. Serce wreszcie rozradować musieli wesołkowie, śmieszkowie, błaznowie, — im ich więcej, tem uczta w lepszym tonie.
Posadzono wreszcie starca za stołem na podwyższeniu, skąd mógł objąć okiem całe grono gości i rodzinę.
Zaledwie się jednak pokrzepił jadłem i trunkiem, zaledwie się zoryentował w całem tem towarzystwie rozochoconem i wesołem, wzrok jego zatrzymał się na czemś, co znów chmurą powlokło jego oblicze.
— Kto to ten młodzieniec — spytał brata — co siedzi tam przy starym Ziembie?
— To jego wnuk.
— Wnuk, z kogo?
— Z jego córki.
— Jakiej?
— Ma przecież córkę za tym Niemcom Justusem Knabe, Pater-noster-macherem.
Starzec się zerwał, jakby polany ukropem.
— Wnuk jego, syn tego nędznika? co ty mi prawisz!
— Ale nie syn, tylko pasierb. Ten młodzieniec jest bez ojca. Matka tylko się doń przyznała, a kiedyś stary Ziemba, zmiękczony jego łzami i poczciwym gruntem duszy... ot, przytulił go do siebie i dobrze zrobił.
— Dobrze zrobił — powtórzył machinalnie. — A wiesz, kogo mi ten chłopiec przypomina? Jego... naszego wroga... Oldermana.
— Czy być może!... Miałżeby to być jego...
— Tak jest. Dziwnie się czasem składa na tym świecie. I powiadasz, że on uczciwy?
— Najdzielniejsze chłopię, jakie znam!
— Wszakże on Hanzeatą? widzę to po jego stroju.
— Tak jest... i wyobraź sobie, że się brzydzi swym stanem. Tylko ulegając woli matki, służyć im musi.
— A, tak?... — Starzec się zadumał... po chwili jednak, jakgdyby nim co wstrząsło, wzdrygnął się i rzekł do brata:
— Wy się bawcie, a mnie trzeba wyjść niepostrzeżenie. Mam dzisiejszej nocy... spłacić dług.
— Dług?... dziś?... Co ty mówisz!
— Tak, bracie! dowiesz się jutro, za jaką cenę oglądasz mnie dzisiaj w swych progach.
— Czyż tego nie może kto inny uskutecznić?
— Niestety!
Starzec się wymknął niepostrzeżony i, owinięty czarnym płaszczem, podążał przez ciemne ulice ku Sukiennicom.
W bramie czekał na niego Olderman, niespokojny, w towarzystwie sekretarza Detmolda i dziesięciu łuczników.
Udali się na miejsce.
Znaleźli dom pusty.
Wierzynek poprowadził ich wiadomą drogą aż na sam spód.
Nikogo.
Nawet wszelkie ślady zatarto. Wielki komin tylko wskazywał nowo-przybyłym, że tu się odbywać musiały fabrykaty.
Przy kominie jednak leżał... trup.
Był to trup bednarza.
— Zdradzono nas! — rzekł Olderman.
— Tak jest, ale kto?
Wierzynek popatrzał bystro w oczy Oldermana.
— Czyś dotrzymał wiernie tajemnicy?
— Nie wiedział nikt; nawet ci ludzie, którzy tu z nami przyszli.
— Nikt? — zapytał dobitniej Wierzynek. — Przypomnij sobie!
— Nikt, powtarzam!
Podczas tej rozmowy, prowadzonej półgłosem, Detmold oglądał starannie trupa. Wtem ujrzał jakiś przedmiot w skostniałej dłoni, wyjął go powoli i schował starannie do torbeczki.
Że Wierzynek nie chciał wymienić fałszerzy przed Oldermanem, gotując mu niespodziankę, temu nie można się dziwić. Chciał on odrazu, wprowadzić go w samą czeluść zbrodni i przychwytać zbrodniarzy na gorącym uczynku.
Dosyć już powiedział, gdy zalecił Oldermanowi tajemnicę, nawet przed najbliższymi. Zapomniał tylko, że bywają tak blizcy, jak powietrze, które nas otacza, i że dla niektórych ludzi tajemnica dopiero jest wtedy tajemnicą, gdy ją dzielą z drugą osobą.
Takim człowiekiem był Olderman, a taką dlań osobą była — pani Agata.
Zakochany Niemiec spowiadał się przed nią ze wszystkich trosk, radości i zamiarów.
Nie wiedzieli jednak oboje, że czujne ucho kuternogi pochłania każde ich słowo.
Miał on w swoim warsztacie okienko, którem widział wchodzące do domu osoby. Gdy spostrzegł Oldermana, biegł na górę i tam, przyłożywszy ucho do szpary, wysłuchał zawsze wszystkiego.
Tym razem zwierzenia niedługo trwały, bo odwołano Oldermana w pilnym interesie do Sukiennic.
Kuternoga dowiedział się jednak, jakie im zagraża niebezpieczeństwo.
Ze drżeniem tedy obaj z Otbertem oczekiwali nocy, aby się załatwić z bednarzem i zatrzeć ślady zbrodni.
Nie dowiedział się jednak nazwiska denuncyatora, bo Olderman go nie wymienił, chcąc całą zasługę sobie przypisać — a że Olderman wyraził wobec Agaty wielką ciekawość w pochwyceniu złoczyńców, więc nie znał ich widocznie.
Zostawmy ich w oczekiwaniu i trwodze a udajmy się za Oldermanem do Sukiennic, gdzie go ważna powołała sprawa.
W kantorze oczekiwał nań człowiek, w ubraniu mnicha dominikańskiego, skulony na krześle, rzucający z pod kaptura niespokojnie spojrzenia.
Sekretarz Detmold nadaremnie patrzył weń badawczo i chciał zawiązać rozmowę. Człowiek milczał uparcie i gdy ujrzał otwierające się drzwi a w nich wchodzącego Oldermana, zerwał się prędko z miejsca i postąpił ku niemu.
Olderman rzucił nań okiem, potem pociągnął ku oknu.
— To ty?... I cóż?
— Stało się — wyszeptał mnich. — Czyśmy tu bezpieczni? — i wskazał na Detmolda, który zdał się pogrążony w papierach.
— Pójdź do mojej komnaty.
Otworzył drzwi i pociągnął nieznajomego za sobą.
Mnich się obejrzał po izbie, wreszcie zrzucił kaptur i odetchnął pełną piersią.
Był to Chrzan.
— Kiedy się stało? — spytał Olderman.
— Wczoraj po południu, w lesie po drodze do Cieszyna.
— Opowiedz.
Człowiek ten ciężko oddychał, jakieś wzruszenie gniotło mu piersi; nareszcie, jakgdyby przezwyciężając siebie, ściągnął brwi, potem uderzył nogą w posadzkę, zerwał się z siedzenia i przeszedł parę razy po izbie. W końcu zaczął:
— Bóg mi świadkiem, że chciałem oszczędzić sobie tej zbrodni i chociażbyście mi góry złota dawali, nie byłbym się odważył... ale on porwał mi kobietę, którą kochałem, porwał i zbezcześcił, a potem wyrzucić kazał z zamku, jak psa... poza bramę... w noc zimową... Przeklęty! podły!
— No, no, przestań! tegom nie ciekawy. Mów, jak się dokonało zabójstwo i czyśmy bezpieczni?
Czech zdawał się uspokajać, siadł znowu i rozpoczął: — Onegdajszej nocy była wielka kłótnia między mim a starym księciem, tak, żeśmy go prawie nieżywym zanieśli do łóżka. Przemysław pił nazajutrz dzień cały na umór. Porozpędzał sługi, mnie zelżył i uderzył, grożąc więzieniem i torturami, jeżeli się poważę zbliżyć do starego pana. Wszystko to nie nowina dla mnie. Byłem już lżony i kopany przez niego, ale gdy, wypominająć mi moje niby przestępstwa, wymówił jej imię... i począł się naigrawać z swojego podłego czynu, taka wściekła zemsta zakipiała mi w duszy, że postanowiłem dokonać czynu. Wybrał się z powrotom do Cieszyna w towarzystwie swoich dwóch przybocznych łuczników. Wszyscy byli dobrze pijani. Wymknąłem się i zaczaiłem w gęstem sitowiu, przygotowawszy sobie węzełek do przebrania w tę oto suknię. Sitowie to ciągnie się, od drogi i ginie w nieprzystępnych bagnach aż pod sam Zator. Tam spodziewałem się znaleźć dobre i bezpieczne ukrycie i tam też je znalazłem... Gdy nadjechali, wziąłem go dobrze na cel i strzała ugrzęzła mu w gardle... Zobaczyłem krew buchającą. Powalił się na wznak. Drugą poczęstowałem łucznika, Zbigniewa. Byłem tak wściekły, żem chciał dalej miotać strzałami. Myśl o ucieczce nie przeszła mi przez głowę. Stałem więc i widziałem wszystko.
— „Mordercy!“ — krzyknął Zbigniew, widząc upadającego księcia Przemysława, ale w tej chwili i jego dosięgła strzała. Stach, drugi łucznik, jął uciekać z powrotem, wołając: „Zasadzka, ratunku!“ Lecz przecie się powoli upamiętał i wrócił, aby ratować towarzysza, który, mocno raniony, tamował krew uchodzącą, podczas gdy książę już nie żył... Tymczasem — noc powoli zapadała... Jak się przebrałem, jak dostałem do traktu węgierskiego, już nie pamiętam; w głowie mi huczało i biło młotami; zdawało pu się, że każdy pokazuje mnie palcem i woła: Morderca!... Ukryjcież mnie tu i ratujcie, na Boga!
To mówiąc, pochylił się do stóp Oldermana.
Niemiec słuchał tej mowy z tajoną radością; blask jego modrych oczu ją zdradzał, — po chwili jednak powściągnął się i rzekł chłodno:
— O ile w naszej mocy, schronienie bezpieczne mieć będziesz; ale czyś się nie pośpieszył, mój kochany? Czy tem zabójstwem, tak nagle, tak niespodzianie dokonanem, nie ściągniesz nieszczęścia na swoją głowę?
— Jakto? Nie byłoż to waszą najgorętszą chęcią?... Nagle? niespodzianie?... Jakże chcecie, żebym go zabijał, powoli... kłuł szpilkami?... Przypomnijcież sobie dobrze.
— Nic nie chcę przypominać! — odparł groźnie Olderman. — Spełniłeś czyn nieroztropnie... nieopatrznie. Pasya, wściekłość kierowały twą ręką... i my za to odpowiedzialności brać nie możemy.
— Ja na zimno mordować nie umiem. Kiedym wam obiecał śmierć jego, miałem do tego ważne przyczyny a nie wasze namowy.
— Zaspokoiłeś więc zemstę swoją a nam... nie wyświadczyłeś żadnej przysługi. My takich wrogów się nie obawiamy. Bądź jednak spokojny, byłeś wierny zawsze Hanzie, a Hanza wierne sługi nagradzać umie.
Zabójca smutnie pokiwał głową, jakgdyby mówił: „Znam was dobrze“. Potem rzekł głośno:
— Niech się ze mną wola Pana Boga dzieje. Bezpieczeństwo moje jest bezpieczeństwem waszem, bo przecie język mam i gadać umiem.
— Powiedziałem ci, żeś bezpieczny.
Otworzył małe drzwiczki, wykute w grubym murze, które zasłaniał klęcznik, tak, że na pierwszy rzut oka rozeznać ich nie można było, bo stanowiły jakgdyby przedłużenie klęcznika. — Drzwi te prowadziły do trójkątnej baszty, którą oświecało małe okienko, umieszczone wysoko. W baszcie tej było łóżko, stół i krzesło.
— Oto twoje schronienie, dopóki ci bezpieczniejszego nie obmyślę.
Czech rzucił się złamany na łoże.
Nazajutrz miała się odbyć ceremonia z wyklętym Wierzynkiem i poszukiwania fałszerzy — to też biedny Olderman, jakkolwiek bardzo zadowolony z takiego obrotu rzeczy, był jednak dziwnie rozstrojony i niespokojny.
Jego kupiecki rozum mówił mu, że na raz za wiele dobrych rzeczy — to niedobrze. Że się nie mylił, to się zaraz pokaże.
Najcięższa to doba żydów na ziemi naszej.
Wyparci przez Hanzę ze stosunków, handlowych, prześladowani, darci, paleni — że potrafili zachować odrębność swoją i nie uledz pod tym strasznym obuchem, toć dowód ich wielkiej siły plemiennej.
Im więcej ich brano w kleszcze, tem silniej się objawiała siła oporu i walki.
Widząc, że miasto, pochłonięte przez Niemców, dla nich stracone, rzucili się w przestwór kraju. Dwory szlachty, zamki magnatów, chata kmieca — oto miejsca nawiedzane przez nich, oto arena ich handlowych, finansowych, komisowych, faktorskich i t. p. obrotów.
Przez Żyda poczęło się ułatwiać wszystko, czy w dworze, zamku lub chacie.
Średniowieczna rycerskość nie kalała rąk handlem, a jednak złota potrzebowała, lubiła się stroić i żyć wykwintnie; prócz tego poczęła mieć coraz więcej rozlicznych potrzeb, w miarę, jak cywilizacya te potrzeby stwarzała. I któż to wszystko miał ułatwiać? Żyd.
Staje on się powoli jej bankierem, pośrednikiem w kupnie, i sprzedaży, informatorem, doradcą, depozytorem, a nawet często towarzyszem, bez którego obejść się trudno, — w końcu zaś przyjacielem i sługą najwierniejszym.
Włada wybornie językiem polskim, więc stosunek z nim łatwy i miły.
Uczy się prędko języka niemieckiego i tak go sobie przyswaja, że tworzy żargon, dziwną mieszaninę z hebrajskim, która mu została po dziś dzień.
Jednym z takich Żydów na dworze hulaszczego księcia Przemysława był Natan, syn Arona, złotnika krakowskiego, nieprzejednany wróg — Hanzy, bo wyzuty przez nią z mienia i domu.
Był on podskarbim, arendarzem, negocyatorem i doradcą książęcym.
Znakomite zyski, które mu dawała służba u Przemysława, obracał na utrzymanie i zapomogi dla licznych swoich wyznawców, których był niejako patryarchą w księstwie oświęcimskiem.
Śmierć Przemysława raziła Żyda gromem.
Rozdarł na sobie szaty i poprzysiągł na hajrem, że póty nie spocznie, póty nie będzie spożywał strawy żadnej, prócz chleba i wody, dopóki nie wynajdzie zabójcy i nie pomści pana swego.
Natan by! mądry i roztropny i znał ludzi, z którymi obcował. Wiedział, w jaką strunę ich uczuć uderzyć. Nie kornie więc, jak dotąd, zginając szyję, ale wielkim alarmem i krzykiem postanowił przemówić do tych głów gnuśnych i ospałych.
Biegnie więc do stajen książęcych, każe wybrać najdzielniejsze limie i pędzi na nich od zamku do zamku, krzycząc w uszy książętom i baronom:
— Hanza! Hanza niemiecka zabija książęta!... Oto morderca, przez nich nasłany, zabija mego pana w lesie, nagle, z zasadzki. Zemsta! Zemsta! Zemsta im! Zaklinam was na waszego Boga, śpieszcie do Krakowa. Spieszcie! śpieszcie ze mną, a ja przysięgam wam na Jehowę, że go tam znajdę i oddam zemście waszej.
I stało się, że Żyd ten, niby drugi Mardochai, obwołuje głosem wielkim zemstę Hamanowi, i prowadzi książąt i baronów do Krakowa.
Panowie jeszcze nie zapomnieli katastrofy w żywieckim lesie, skwapliwie więc chwytają sposobność zemsty, i oto, nim tydzień upłynął, widzimy wjeżdżającą w mury Krakowa drużynę, złożoną z dawnych naszych znajomych — prócz jednego Hinkowa z Głogowy, którego kamienna płyta kryje.
Było to o południu jasnego dnia w lutym, w uroczystość św. Macieja apostoła.
Lud wychodził tłumnie z kościoła, gdy w rynku ukazał się zbrojny hufiec przyjaciół księcia oświęcimskiego.
Po ludziach postrach wionął, bo nie wiedziano, co ci rycerze z sobą niosą. Wszyscy przystanęli i przypatrywali im się nieufnie.
Wtem Natan zeskoczył z konia i chwycił za rękę kobietę.
— Patrzcie! patrzcie! widzicie, co ta kobieta ma na szyi? To łańcuch księcia Przemysława? ten łańcuch... pamiętacie go?... pamiętacie ów wieczór, kiedy go zawiesił ma piersi pani Małgorzaty?... Wszak to złodziejka! a gdzie złodziejka, tam i morderca być musi.
I mówiąc to, zdarł kosztowny łańcuch z ramion pani Agaty.
— Prowadźcie Ją, tam, na róg Szewskiej. To żona największego hanzeatyckiego łotra, to żona Justusa Knabego!... Tam! przetrząśniemy cały dom! Coś tam więcej znaleźć się musi.
Żyd płomieniem swojej wymowy rozpalił do czerwoności całą drużynę.
Nikt nie śmiał się odezwać słowem jednem, choć pani Agata wzywała pomocy. Zjawił się wprawdzie Rudolf tuż przy matce i powalił napastnika, ale go pochwycili pachołcy burgrabi lanckorońskiego.
W jednej chwili opanowano dom kuternogi.
Pochwycono go w komnacie pani Agaty, przy szufladzie pełnej kobiecych gratów, — znać wybierał z nich coś dla siebie.
Przebiegły Natan dotarł aż do piwnicy i stamtąd wyniósł łup największy, bo złoto uzbierane i fałszywe stemple hanzeatyckich talarów!
— Patrzcie! patrzcie! — wołał Żyd. — Widzicie, kto fałszuje Hanzie talary? Patrzcie tu! — i wydobył jeden z swojej kalety — to ten sam, wybity na tej modle. Ha, złodzieje! Trzymajcie tego łotra, bo to ptak nieocenionej wartości.
— A toż tu ich całe worki! świeże, nowiutkie!
— Więc Hanza biła fałszywe pieniądze!
— Hanza! Hanza, złodziejska Hanza!
Wyszła wreszcie tajemnica na światło dnia białego, i czego nie mógł dokazać dobroduszny Wierzynek, dokazał mściwy Natan.
Fortuna dziwnie kapryśna.
Skrępowanego kuternogę oddano sądom ławniczym.
Dom zrabowano doszczętnie i zabito deskami, jakby dotknięty zarazą.
Panią Agatę z synem wypuszczono na wolność.
Po przestrachu gwałtownym uczuła ona nagle jakby dawno upragnioną swobodę. Pozbyła się nienawistnego człowieka, ale została bez dachu.
Całą zdobycz rozdzielono między siebie, tylko fałszywe pieniądze i stemple złożono ławnikowi.
Beatus, qui tenet.
Trwoga padła na Hanzę.
Olderman otworzył skryte drzwi w swoim kantorze, i wszedł do wązkiej trójkątnej izby.
Na łóżku spoczywał Chrzan, oświecony skąpo światłem zakratowanego okienka, oparty na ręku i pogrążony w głębokich myślach.
Zerwał się na przybycie Oldermana.
— Źle z nami! — rzekł pan Bonar. — Słyszysz te krzyki? To oni! żądają twojej głowy. Jużeś tu niebezpieczny. Musisz uciekać!
— Gdzież mnie uciekać? — rzekł z rozpaczą. — Jeżelim u was nie pewny, to gdzież pewnym być mogę?
— Udasz się na Spiż, do Koszmarku; tam cię żadna ręka nie dosięgnie. Damy ci listy. Cicho, pod osłoną nocy wyjedziesz z miasta. Na Kleparzu podadzą ci konia i ruszysz w drogę bezpieczny.
— O, czemużem, czemu dał się uwieść głosowi waszej i mojej zemsty! O biedny ja, nieszczęśliwy człowiek!
— Milcz! nie czas tu rozwodzić żale. Stało się, ratować się trzeba.
— Och, cóż mnie teraz uratować zdoła! Ufałem w waszą potęgę, teraz widzę, że ona krucha i słaba!
— Ona silna i potężna, bo cię okryje swoim płaszczem; ale nie tu, wśród wrogów. Bądź gotowym.
I wielki zwierzchnik Hanzy wyszedł, zostawiając zbrodniarza wyrzutom i rozpaczy.
Zaledwie jednak zdążył zamknąć ukryte drzwi, ukazało się poselstwo, złożone z sześciu szlachty i tyluż pachołków, mające na czele burgrabiego cieszyńskiego zamku.
Donosiło ono Oldermanowi o wykryciu fałszerza kuternogi i domagało się krótkiemi słowy wydania mordercy księcia Przemysława, grożąc wojną.
Reinhold uzbroił się w powagę wielką i odpowiedział sucho:
— Co się tyczy wykrycia fałszerza, jesteśmy wam nieskończenie wdzięczni, zacni panowie, boście nam oszczędzili kłopotu w dalszem śledztwie przestępcy... ale skądże my wiedzieć mamy o zbójcy? Czyżbyście śmieli podejrzywać nas o wspólnictwo w tej zbrodni?... Jakkolwiek wielkie, nieobliczone straty ponieśliśmy od waszego pana, to przecież nie tą drogą żądać nam zadosyćuczynienia. Sprawa odesłana została do wielkiego Sejmu w Lubece, który pewnie nie zaniedba ściągnąć strat naszych na dobrach Oświęcima i Cieszyna.
Powaga, zimna krew i wymowa, argumentująca jasno, krótko i dobitnie, — oddziaływały zawsze w takich razach na wzbudzone umysły. To też i teraz wysłuchano przemowy Oldermana i długo się namyślano, co na nią odpowiedzieć, gdy nagle wystąpił z tłumu Natan.
— Co wasz Sejm w Lubece postanowi, to nas nie obchodzi w tej chwili, my żądamy wydania mordercy, który się uciekł pod wasze skrzydła; żądamy wydania go dobrowolnie, w przeciwnym razie stanie się to, co się stało z domem Justusa Knabego. Nie myślcie, żeby to była czcza przechwałka. Jeżeli raczycie rzucić okiem na rynek, przekonacie się, że, krom naszych ludzi, są tysiące wzburzonego pospólstwa, które was rozszarpie w kawałki.
— Czego tu chce ten niewierny? Czyż już brak ludzi w chrześcijańskim narodzie, ażeby Żyd zabierał głos w sprawach tak ważnych!
— Ten żyd jest wiernym sługą księcia, zamordowanego przez was! ten Żyd jest mścicielem wszystkich krzywd, któreście zadali jego braciom! ten Żyd dowiedzie wam, że kochać i czcić potrafi swoich panów... i jeżeli tu — natychmiast nie wyprowadzicie nam mordercy na światło dnia białego, to my go wywleczeni przemocą z nory, w której się ukrywa. Za mną, panowie!
I postąpił ku Oldermanowi.
Była chwila, że, pociągnięci i sfanatyzowani gorącą przemową żyda, postąpili za nim gotowi do czynu, jaki on im spełnić każe, — gdy nagle Detmold, dotychczas siedzący, milczący i skulony przy stole, powstał, wziął w rękę krucyfiks i stanął między Żydem i Oldermanem.
— Precz, niewierny psie... — i wy wszyscy, co mu służycie! W proch tu, przed wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa, albo przekleństwo pokręci wasze kości i skołczeją języki!... Precz!
Gdyby sufit runął na głowy napastników, nie byłby wywarł takiego popłochu, jak to wystąpienie Detmolda.
On ich naznaczył niejako piętnem niewiary, solidaryzując z niewiernym Żydem. Im, chrześcijanom, zagrodzono drogę krucyfiksem, jako parszywym owcom, co się wdarły w chrześcijański przybytek.
Pierwszą też myślą ich była niejako rehabilitacya, to jest wypędzenie Żyda a działanie na własną rękę, ale gdy się rozejrzeli za nim, Żyda w komnacie już nie było.
Tego też chciał Detmold.
Rozpoczęto pertraktacyę chłodniej, skutkiem której stanęło na tem, że Olderman zobowiązał się śledzić zbrodniarza i w razie wynalezienia wydać go w ich ręce, poddając się wszelkim niebezpieczeństwom, jakieby w razie niedotrzymania umowy spaść na niego miały.
Dano mu dwadzieścia cztery godziny czasu i cała ta falanga, przed chwilą wzburzona, wyszła spokojnie z izby.
Został Olderman z Detmoldem.
Sekretarz już nie miał miny pokornego skryptora, ale nagle przybrał ton wyniosły.
— Ocaliłem ci życie i uratowałem honor Hanzy!
— Przyznaję. Ale to jeszcze nie daje ci prawa odzywać się do mnie w ten sposób. Zapominasz, kim jesteś!
— Bynajmniej! i żeby cię o tem przekonać, oto dokument, który ci wyjaśni, czem ja jestem obecnie.
Olderman wziął z rąk Detmolda papier i, drżący, przeczytał co następuje:
„Postanowiono na najwyższym Sejmie w Lubece zamianować naszego wiernego Detmolda Schwarzbacha naszym najpierwszym radcą i stróżem głównej pieczęci i rozkazujemy Reinholdowi Bonar, Oldermanowi krakowskiej faktoryi, być mu we wszystkiem posłusznym.
„Najwyższy Sejm w Lubece.
„Podpisano: Wilhelm Knobelsdorf“.
Olderman z pokornym ukłonem wręczył dokument i czekał rozkazów nowego dostojnika.
— Wydasz im zbrodniarza, któregoś tam ukrył.
— Ależ on jest...
— Przekupiony przez ciebie? Mam nic do tego. Będziesz się wykręcał z tej sprawy, jak umiesz. Hanza nie odpowiada za wybryki swoich urzędników.
— Wszakże dla dobra...
— Dla dogodzenia swojej zemście... Hanza inne miała zamiary co do księcia Przemysława...
Olderman skłonił głowę.
— Uwięzisz Otberta z Kolonii.
— Otberta?
— Tak! to wspólnik Pater-noster-machera. Podczas kiedy ci wykryli jednego, ja odnalazłem drugiego. Jutro rozpoczniemy nad nimi sądy.
— Dobrze.
— Zerwiesz wszelkie stosunki, jakie cię wiążą z kobietą ową.
Olderman się wzdrygnął, jak pod ukąszeniem padalca; spojrzał na Detmolda wzrokiem tak strasznym, przed którymby zadrżał niejeden śmiałek, — były sekretarz jednak wytrzymał go spokojnie, skrzyżowawszy ręce na. piersiach. Potem krokiem poważnym wyszedł z kantoru.
Reinhold popatrzał na drzwi, zamykające się za nim, potem rozejrzał się po komnacie, jakgdyby chcąc uprzytomnić sobie to wszystko, co tu zaszło przed chwilą.
Tańcowały mu w wyobraźni postacie kuternogi, Otberta. To znów Chrzan mu się zjawił, a potem Wierzynek i Żyd Natan — razem ze sobą, jakgdyby spojeni, mówiący wspólnym językiem,... a pośród tego chaosu słów górowało jedno słowo uczciwego Wierzynka: Sumienie. „Pamiętaj, że sumienia kupić nie można!...“ Dalej ona stanęła mu w pamięci. Ona, Agata... i syn jej... i jego!... i Detmold, straszny, potężny, z krucyfiksem... i to wszystko zmieszało się w jakieś niewyraźne, poplątane pasmo.
Chwycił się za głowę i padł na krzesło, szepcząc:
— Pokuta się zaczyna!
Wojna wypowiedziana, postanowiona, nieunikniona.
Nigdy jeszcze Polska nie postawiła swej egzystencyi całej na ostrzu miecza, jak oto w tej właśnie chwili.
Miała pójść w zapasy z odwiecznym swoim wrogiem, teutonizmem, który właśnie dzięki jej bezradności i powolności bujnie się rozkrzewił i groził jej zagładą doszczętną.
Miała to być walka o śmierć i życie.
Bój krzyża z pogaństwem, bój cywilizacyi z ciemnotą — jak mawiali Niemcy a z nimi cała prawie Europa.
Dla nas znów chodziło, o poskromienie żarłocznej hydry, która, niepomna praw boskich ni ludzkich, wydzierała nam ziemię, deptała cześć narodu, plugawiła i poniewierała tem wszystkiem, przed czem się człowiek korzyć nauczył, — która od wiekowi walczyła z nami bronią, wkutą w najohydniejszej kuźni ludzkich występków; jednam słowem, miała się. powtórzyć owa legendowa walka ze spiekiem, co pił krew narodu.
Na Wawelu odbyła się walna rada wojenna.
Zygmunt Brzezia wniósł, aby obok ojczystych cudzoziemskie zaciągnąć chorągwie, mianowicie: czeskie i morawskie.
Najęto więc kilka hufców pod wodzą Sokoła, Zoławy, Zbyszka, Kostki i innych.
Z Krakowa, na Korczyn i Słupią odbył król boso pielgrzymkę pobożną na Łysą Górę, gdzie krzyżem leżąc, prosił Boga o zwycięstwo.
Stamtąd ruszył do Wolborza, skąd się wojenne miały rozpocząć działania.
Obliczano, rachowano, słowem przystępowano z oględnością, umiarkowaniem, pokorą i ufnością w pomocy bożej.
Niemcy za to, z butą niesłychaną i zuchwalstwem, trąbili po świecie o rozszarpanej Polsce i już dzielili się przyszłym łupem.
Nigdy silniej i jaskrawiej nie zabłysły ich narodowe grzechy, jak w tej chwili.
Po Krakowie śpiewano ich pieśni, urągające dzielności naszego oręża i ubliżające królowi.
Pisane paszkwile krążyły z rąk do rąk.
Wydawano uczty, ciesząc się zwycięstwem pewnem.
Do Krakowa napływały jakieś postacie rycerzy błędnych, gdzieś z końca świata, jak mawiano wówczas. Słyszano języki: hiszpański, angielski, włoski, szwedzki.
Niektórzy z nich przyłączali się do wojsk polskich, inni przechodzili do Krzyżaków, a pośrednikiem między nimi była czynna zawsze Hanza, która pomimo tarapatów, jakie spadły na nią w tej chwili, robiła swoje służąc gorliwie (sprawie teutonizmu.
Dlatego też sprawa jej osobista, obudziła, o tyle tylko zajęcie, o ile dotykała interesów miejskich; cała uwaga, cały interes zwrócił się ku wojnie.
Polska — cała zawodziła na klęczkach pieśni i modły, gotowa, od najmniejszego do najwyższego, nieść życie w ofierze. A choć buta zuchwałego wroga nieraz krew napędzała do skroni, przeklinano ich z cicha i zaciskano pięście.
U Wierzynków skupiał się wszystek duch i zapał polskiego mieszczaństwa.
Jeden z synów pana Wawrzyńca szedł pod chorągiew pana Zawiszy Czarnego, a za nim poszło dwóch Turzonów, Wierzbięta, Bursztyn, Zyganty, dwóch Borhów... i wielu, wielu jeszcze, jako podatek krwi dla Ojczyzny.
Nasz młody Rudolf porwał matkę z tego piekła i, niby drugi Eneasz z zburzonej Troi, wiódł świętość swoją, w świat inny, piękny, do którego tak przylgnął duszą całą.
Nieszczęśliwa a zbłąkłąna niewiasta znalazła się naraz między otoczeniem, co jej najpiękniejsze dni życia przypomniało.
Gościnny dom Wierzynków przyjął wpośród siebie tę zbłąkaną owcę, zanim stary Ziemba, nie da się przebłagać i nie otworzy jej ramion ojcowskich, tak jak już uczynił dla wnuka.
Piękna kobieta, przybrana w niebieską barwę, na znak żałoby, po podnosiło jej piękność, bez ozdób i drogich kamieni, była przedmiotem podziwu i czci dla tych wszystkich, co ją otaczali.
Urok piękności był dla świata zamsze i będzie po wszystkie czasy nieprzeparty. Zapomniano jej wszystko i, niby przed pokutującą Magdaleną, schylano czoła i wielbiono głośno i po cichu.
Przy niej Rudolf, błyszczący młodością i rozumem, co bił z jego czoła, i pięknych oczu, tak miłujący wszystko, co nasze, a tak podobny do tego, co był dla nich wszystkich wrogiem nieprzejednanym, stanowił dziwną a niepojętą sprzeczność. Zastanawiano się też nad tem i komentowano nieraz w dziwny sposób.
— W tej Hanzie zły duch obrał sobie siedlisko i męczy i morduje ludzi. Nie pozwala im ani myśleć, ani czuć po ludzku, ale po szatańsku.
I rosło coraz silniej to przekonanie, że w Hanzie nie ludzie, ale dyabli obracają sprawami, bo inaczej nie robiłaby tyle złego.
Sowizdrzał, który tymi czasy zjawił się w Krakowie, z długiej wędrówki przyniósł wieści i przepowiednie, że w tym roku 1410 wielkie mają się zdarzyć rzeczy na świecie.
Przepowiednie takie przynosił zawsze każdy dziesiątek, wieku. Przywiązywano się do liczby, bo w niej ukrytą tajemnicza jakaś siła, niezbadana dla umysłów ciemnych.
Mawiano tedy, że lepiej już ma być na świecie. Poniżeni będą pyszni i zuchwali, a wywyższeni mali i słabi — a wszystko to w imię tej dziesiątki, która teraz w kalendarzu.
Zwykła piosnka biedaków!...
Bądź co bądź dla nas jednak rok ten miał stanowić epokę.
Stanowił on i epokę dla bohaterów naszej powieści, a szczególniej dla najmłodszego z nich, Rudolfa, bo oto w tym roku rozgorzał miłością ku nadobnej Wierzynkównie i świat mu się taki piękny i jakiś cudowny wydał, jakgdyby go po raz pierwszy dopiero w życiu oglądał.
Ta święta, która mu tak nagłe zeszła z ołtarza na ziemię, stawała się dlań coraz bardziej ziemską a przytem i uroczą postacią, bez której już żyćby nie mógł.
Co się działo w sercu Elżbiety, odbijało się na jej licu i czytać mogłeś niby w zwierciedle.
I dla niej z początku Rudolf okazał się niby cherubin z jakiegoś otoczenia świętych Pańskich. Potem wyobraźnia jej porównywała go do męczennika, dalej widziała go w gloryi niebiańskiej, to znów wydał się jej niby złym duchem w postaci uroczego młodzieńca... aż dopóki się nie spotkały ich ręce, nie zamieniły słowa i nie otworzyły dusze.
Starzy patrzyli na to pobłażliwie.
Miały się one odbyć w trzech dniach, z kolei po sobie następujących, począwszy od czwartku po niedzieli środopustnej — w piątek i sobotę.
We czwartek miano wsadzić na rozpalonego spiżowego konia Chrzana Czecha, schwytanego na Kleparzu w chwili właśnie, gdy dosiadł konia, który miał go zanieść na Węgry, jak mu to Olderman przygotował.
W piątek miano łamać kołem Justusa Knabego, Pater-noster-machera, za fałszowanie monety.
W sobotę zaś miano smażyć w oleju Otberta z Kolonii, Hanzeatę, wspólnika kuternogi.
Co tu... łakoci!
Co to za wspaniała uczta!
Codzień nowa przyjemność.
Nie posiadano się z radości.
Najwięcej obiecywano sobie przyjemności w piątek.
Kuternoga był znaną powszechnie figurą i powszechnie znienawidzoną. Oddawna go uważano jako szpiega Niemców, a nie cierpiano za jego złośliwy język, którym każdemu dopiekł.
To też na piątek całe oczekiwanie, całą ciekawość, wszystkie obietnice przyszłych rozkoszy zachowano.
Ale niestety! jakże zawodnemi bywają nadzieje ludzkie! To wszystko, po nam ma uprzyjemnić życie, za czem wzdychamy i tęsknimy, rozwiewa się, jak mara senna, a zostaje tylko gorycz i rozczarowanie zawodu.
Kuternoga uciekł!
Pomimo najostrzejszego więzienia i straży, czuwającej dniem i nocą, zdołał przekupić stróży i zniknął wraz z nimi z więzienia ratuszowego.
Pozostało dwóch, a właściwie jeden tylko: nieszczęśliwy Czech, którego egzekucya odbyła się z całą powagą w rynku, krakowskim, ku ogólnemu zgorszeniu płci białej, a nawet niezadowoleniu najwybredniejszych smakoszów, — bo gdy rozebranego delikwenta miano sadzać na owego spiżowego rozpalonego do białości konia, nieszczęśliwy już nie żył. Trucizną oszczędził sobie mąk, a lud pozbawił rozkoszy widowiska.
Hanzeatę Otberta miano tracić w Sukiennicach, gdzie przystęp dla ciekawych był wzbroniony.
My jednak tam wejdziemy.
Więzienne lochy, tortury i kat — to rzeczy tak niezbędne w owych wiekach, jak woda i powietrze. Nie było bez nich zameczku, gródka, osady. Gdzie tylko skupiali się ludzie, tam zaraz musiały być narzędzia kary. Bez kaplicy i księdza obejść się można, ale bez lochów i oprawców — niepodobna.
Miała je i Hanza, a miała lepsze i doskonalsze, niż gdziekolwiek.
Nie będziemy opisywali ówczesnej procedury sądowej, która wszędzie była jednaka. Krótko, węzłowato załatwiano się z przestępcą. Nie czekał długo na wyrok.
Jak tylko występek został dowiedziony — za pomocą tortury, rozumie się — szedł delikwent na sąd Boży.
Ten sąd Boży jest arcycharakterystyczny w ustach średnich wieków. Czuły one, że jeszcze nie dorosły do sądów ludzkich, a że wierzyły zbyt silnie w życie przyszłe, w jego kary i nagrody, więc z lekkiem sercem i z pośpiechem posyłały tam ludzi.
Wszystkie sprawy załatwiano powoli, — tylko wyroki śmierci wykonywiano szybko.
Rodzaj śmierci stanowił o wielkości zbrodni.
Fałszerstwo karano okrutnie.
Za zabójstwa niektóre można się było wykupić grzywnami, za fałszerstwo nigdy.
Zdrajca, fałszerz, to dyabeł — mawiano.
Szczerość i prostota cechowały ówczesną ludzkość, to też człowiek przewrotny i fałszywy był — złym duchem.
Najwstrętniejszym i najbardziej znienawidzonym typem był Judasz Iskaryota. Ileż to wiekowi znęcano się nad jego postacią!
Młody nadreńczyk wytrzymał mężnie tortury, zaprzeczał dowodowi Detmolda, który tak silnie przemawiał na jego niekorzyść — a był to kawałek rękawa od jego sukni, znaleziony w ręku trupa bednarza; zaprzeczał znalezionym u siebie fałszywym talarom, — ale gdy zdradziecki kuternoga wymienił go jako wspólnika, spuścił głowę z rozpaczą i czekał śmierci.
Zbliżyła się ona szybko w postaci oprawcy, który w kwadrans po odczytaniu wyroku wszedł do więziennej celi.
Był to olbrzym atletycznej budowy, z ciemną brodą prawie do pasa, z lewem okiem zaszłem krwią.
Urodzony Wielkorus z Nowogrodu, któremu Hanza wydrzeć kazała język. Za co? To już pozostanie na zawsze jej tajemnicą. Używano go do dźwigania ciężarów i kazano spełniać funkcyę kata.
Skinął na więźnia i miał się z nim do wyjścia, gdy około dziesięciu ludzi, zaczajonych w korytarzu, na których czele był brat ślubny Otberta, Folchard, wpadło do celi i uprowadziło więźnia.
Olbrzym patrzał na to spokojnie i ani jednym ruchem nie zaprotestował; uśmiechnął się tylko dziwnie i wyszedł zwolna z celi.
Nie do niego należało uganiać się za zbiegiem, ani wołać pomocy.
Tymczasem do dziesięciu obrońców Otberta przyłączyło się na górze mnóstwo innych.
Zawrzało buntem.
— Szukajcie i ukarzcie kuternogę — wołano. — Otberta zamordować nie damy!
— Tamten zbrodniarz wciągnął go da haniebnego rzemiosła. On nie winien!
Olderman kazał pozamykać bramy Sukiennic, aby nie dopuszczać obcych żywiołów, i obsadzić je silnie łucznikami, — ale nikt go już nie posłuchał.
Wówczas ucieknięto się do zwyczajnego, ale prawie zawsze skutecznego środka — spekulacyi na chciwość ludzką.
Obiecano sto talarów nagrody za głowę winowajcy.
Nikt się nie ruszył, ale w zamian zahuczały przekleństwa i złorzeczenie.
Dwieście!... trzysta!... i tak dalej... aż do tysiąca.
A gdy „tysiąc“! wymówiono, olbrzymia postać oprawcy ukazała się w tłumie, rozgarnęła rękoma mrowie ludzkie, niby lalki z wosku, pchnięciem sztyletu powaliła delikwenta i przy towarzyszeniu okrzyków grozy, przekleństw, razów, jakie na nią spadały, w jednej chwili ujęła za włosy drgającego w konwulsyach konania ciało biednego Otberta, torowała nim sobie drogę, bijąc napastników, potem rzuciła przed struchlałym prawie i zdumionym Oldermanem.
Tłum całą falą potoczył się na olbrzyma, podczas gdy ten najspokojniej podniósł wielką, kamienną cysternę i zamierzył się.
Tego wystarczyło. Być zgruchotanym na miazgę — nikomu się nie chciało.
Sprawiedliwości stało się zadość. Tłumy się rozpierzchły, ale zbuntowani Hanzeaci dopiero drugiego dnia stawili się do pracy.
Olbrzym, dokonawszy tej sprawy, pokazał coś na migi Oldermanowi. Ten go zrozumiał i, poradziwszy się Detmolda, zawezwał go do kantoru, nakreślił słów kilkanaście na pergaminie, przyłożył pieczęć i podał oprawcy.
Była to jego wolność.
Za tyle go sprzedano Hanzie.
Wracał do rodzinnej ziemi, ale — bez języka.
Schował starannie papier, potem otarł łzę z krwawego oka.
Niewola — to chyba największa z plag, co trapiły wówczas ludzkość. Pomimo że koncylium londyńskie potępiło ją jeszcze w roku 1102, ciągnie się ona prawie do połowy piętnastego stulecia, Słowiańską krwią kupczono na rynkach Europy, a towaru tego dostarczała obficie Hanza.
Folchard prawie był oszalały z rozpaczy i wściekłości.
Ten fanatyczny umysł dniem i nocą marzył o zemście, bo mu tak kazały śluby braterstwa, które uroczyście zaprzysiągł Otbertowi.
— Krwi! krwi! za niewinnego Otberta, choćby to miała być krew najdroższa.
Poprzysiągł zemstę na hostyę, którą pożywał po spowiedzi.
Dla takiego człowieka świat tętnił jedną myślą, widniał jednym obrazem, oddychał jedną chęcią.
Nie rozumował, nie roztrząsał. Dla niego wszyscy, którzy w jakibądź sposób przyczynili się do śmierci Otberta, byli winni i muszą paść pod ciosami jego zemsty.
Z tego młodego nadreńczyka, kwitnącego zdrowiem i różami młodości, zrobił się istny szkielet. W twarzy błyszczała dzika żądza, głodnej hieny... i ona to jedna trzymała go przy życiu i ożywiała dziką energią wyniszczony postami i głodem organizm.
Wszyscy, którzy go znali, przypisywali tę niemoc wielkiemu żalowi za utraconym bratem, a to był jad zemsty, wzrosłej z początku z nadmiaru rozpaczy, później ugruntowanej jako dogmat zaprzysiężonej wiary i roznosłej niby chwast dziki w umyśle zabobonnym i fanatycznym.
Ten zwierz, wietrzący krew, przeszukał już wszystkie kryjówki miejskie i zamiejskie, szukając najprzód głównego sprawcy nieszczęścia — kuternogi. Nie było schronienia, nie było jakiegoś podejrzanego miejsca, lub jaskini, w której się ziwykli gnieździć złoczyńcy, gdzieby on nie był.
Przetrząsał strychy i piwnice, bo mu powiedziano, że zbrodniarz ukrywa się w mieście. Przyparywał się dziadom żebrzącym, wstępował do klasztorów, do szpitali. Włóczył się całemi nocami po ulicach i, gdy słońce wyglądało, z za dachów miejskich, kladł się z rozpaczą na twardych kamieniach, aby znów na nowo rozpocząć poszukiwania.
Nareszcie jednej nocy błysła mu myśl, ażeby wejść do pustego domu kuternogi i tam poszukać jakichś śladów, jakiejś wskazówki, coby go pewniej na trop naprowadziła.
Do budynków takich niezamieszkanych przyczepiała zawsze zabobonna społeczność baśnie o upiorach i strachach, — boć jeżeli tam nie mieszkali ludzie, to musieli mieszkać dyabli, a kuternoga niewątpliwie był z nimi w przyjaźni, i temu to zabobonowi winien był dom, że go unikano i starannie i nie kwapiono się doń zajrzeć. Jak przed kilku tygodniami go zamknięto, tak stał dotychczas nietykany.
Folchard jednak postanowił tam wejść. Uczucie zemsty pochłonęło w nim strach przed upiorami, ten strach, którego doznawał wówczas najbardziej światły i wykształcony umysł.
Drżał na całem ciele, gdy odbijał deski, któremi były zabarykadowane drzwi domostwa.
Czuwający gdzieniegdzie sąsiedzi, słysząc hałas w ulicy, wychylali głowy ukradkiem z okna, a widząc jakąś postać, chcącą wejść do domu Pater-noster-machera, brali ją za jakiegoś brata dyabła i czemprędzej czmychali.
Każdy dom był fortecą, a owe kolosalne zaniki współczesne do dziś jeszcze budzą w nas podziw swoją skomplikowaną konstrukcyą i arcydoskonałym wyrobem. Zdawałoby się nawet, że sztuka ślusarska cofnęła się o parę wieków, a nie postąpiła wcale.
Gdy Folchard oderwał wszystkie deski, a było ich trzy, pozostała mu czwarta, która tak lekko była przybita, że sama się oderwała i padła z łoskotem na ulicę. Z poza tej deski ujrzał drzwi domostwa niedomknięte. Człowiek rozważny byłby z tego wysnuł ciekawy wniosek, ale nadreńczyk, jak wspomnieliśmy, drżał ze strachu i ustawicznie czekał, czy mu się nie zjawi za każdą oderwaną deską jakaś postać z rogami.
Pchnął jednak silnie drzwi, które na rozcież się otwarły, wszedł zwolna i oświecił sobie latarką wnętrze sieni.
Sień ta była raczej wązkim korytarzem. Po lewej jego stronie prowadziły drzwi do sklepu Pater-noster-machera, dalej, o kilka kroków po tejże samej stronie, schody na górę. Prawa strona była pusta i gładka. W głębi wyjście ma małe podwórko.
Tylko co na nie wszedł Folchard, gdy nagle się zatrzymał, bo zdało mu się, że słyszy rozmowę.
Słuchał ciągle; głosy ludzkie wyraźnie dochodziły, jakgdyby z pod ziemi.
Wzdrygnął się mocno, ale zapanował nad bojaźnią, a niech raz umysł taki oswoi się i pozna całą niedorzeczność urojeń, będzie szedł do piekieł bez drżenia.
Rozróżniał już teraz rozmowę: zdawało mu się, że jest trzech ludzi; dolatywały go niektóre słowa, ale nie wiedział, skąd one pochodzą. Obszedł cały dziedzińczyk i nic nie znalazł. Żadnych drzwi. Ściany bowiem dziedzińca stanowiły tyły innych domostw, łub zabudowań. Przy samej takiej ścianie w głębi stała niewielka stajenka, gdzie chowano zapewne świnie, albo inne jakie domowe zwierzęta. Na środku podwórka była studnia. Zajrzał tam i zobaczył tylko na tle wody, rozjaśnionej płatkiem nieba, jakąś postać, która zdradzała jego ruchy. Był to on oczywiście, a głosy wciąż go dolatywały. I znów wrócił na dawne miejsce, gdzie się korytarzyk kończył, i przystanął — bo mu się zdawało, że wyraźnie usłyszał wymówione imię Otberta.
Tak! ci ludzie rozmawiali o jego przyjacielu.
— Otbert nie zmarnotrawił tych pieniędzy — mówił jeden głos.
— Tak, on je schował, a gdzie je schował, wiedzieć będzie Folchard.
— Jesteście głupcy — powiedział trzeci — ja wiem dobrze. W tym trzecim poznał Folchard kuternogę. Pochylił się, żeby jeszcze lepiej słyszeć, i teraz dopiero zobaczył, że stoi właśnie na drzwiach.
Drzwi te widocznie prowadziły do lochu.
W lochu jest trzech ludzi, między którymi kuternoga.
Folchard zadrżał na całem ciele, ale już nie z bojaźni, bo teraz nie uląkłby się samego Lucypera, ale z wściekłości strasznej, która nim trzęsła, jak febra.
Pomacał rękoma po sztylecie, co mu wisiał u pasa... Ale to nie dosyć. Jest ich trzech, każdego sprzątnąć trzeba. — Przypomniał sobie, że przy drzwiach zostawił topór pożyczony!od rzeźnika, który z sobą przyniósł do odbijania desek i do obrony. Pobiegł po niego.
Wpaść tam i jędrnym zamachem położyć trupem kuternogę a potem jego dwóch towarzyszy, których poznawał także, — byli to stróże więzienni, co z nim razem uciekli, a którzy mu ułatwili niegdyś widzenie się z kuternogą w więzieniu.
— Są tu, mam ich! Zemsta moja dziś będzie obchodzić swój tryumf.
I powoli zaczął się delektować, widząc już w myśli cały przyszły bankiet.
Obrachowywał, rozważał, jak będzie najdogodniej dokonać dzieła. Potem podziwiał śmiałość i zuchwalstwo kuternogi, że właśnie tam obrał sobie schronienie, gdzieby go nigdy nikt szukać się nie ośmielił. To mu w jego oczach nadało więcej zbrodniczej potęgi i to go zagrzewało do okrucieństwa nad łotrem.
— Trzeba zbadać ten loch — pomyślał i chwycił za drzwi.
Wejście do lochu było murowane a tak wązkie, że tylko jedna osoba i to z trudem iść niem mogła.
— Tu będę ich oczekiwał! — powiedział sobie — ale jak długo?... Przecież te łotry wyjść stąd tej nocy muszą. Czekajmy i słuchajmy dalej.
Lecz niedługo oczekiwał. Rozmowa nagle umilkła i usłyszał wyraźnie kroki idącego ku górze człowieka. Pochwycił oburącz topór i przy słabym brzasku północnego nieba ujrzał wyłaniającą się z podziemnego przejścia postać ludzką. Topór świsnął z strasznym zamachem i człowiek padł, nie wydawszy żadnego jęku.
Folchard odciągnął trupa ku studni, ale zaledwie to uskutecznił, gdy wyszła druga postać i stanęła cała na poziomie.
— Cóż u dyabła tam robisz? — rzekła.
Lecz zaledwie tych słów domówiła, poczuła silny pocisk Folcharda.
— Zdrada! ratunku! — krzyknął człowiek, padając i brocząc krwią.
Wtenczas Folchard jak szalony począł się spuszczać po schodach do piwnicy.
Wtem poczuł, jak go coś za nogi ciągnie — a ręce to były jak żelazne kleszcze. Napróżno się zwijał i wyprężał, coś go wlokło z przerażającą szybkością...
Nakoniec puszczono mu nogi i poczuł, że go zepchnięto... i leciał w przepaść jakąś głęboką... i padł na dno zemdlony.
Pan Olderman von Bonar pędził dni smutne. On, najwierniejszy syn kulturkampfu, on,
bojownik i rozkrzewiciel niemczyzny, wierny sługa Hanzy aż do zaparcia, przekładający jej interesy ponad potrzeby własnego serca, on popadł u niej w niełaskę, postradał zaufanie!
Przed kilkunastu tygodniami, gdy się toczyła sprawa Chrzana, omal głową nie nałożył, — bo Chrzan go obwinił o wspólnictwo i dzięki tylko swej energicznej wymowie, wielkim podarkom, które ofiarował sędziom, a głównie dzięki ogólnej obojętności dla spraw, które z przyszłą wojną żadnego nie miały związku, zdołał ujść śmierci. A wszystko dla tej Hanzy, która go dziś kopnęła nogą, jak niepotrzebny sprzęt, oddając całą władzę w ręce nędznych kreatur jak Detmold.
Na domiar udręczenia zjechała komisya z panów radców z Bremy i jęła nicować wszystkie jego czynności.
Poczęto wglądać w jego sprawy domowe, niemal w najskrytsze komórki, serca.
Obwiniano nawet o wspólnictwo z Pater-noster-macherem.
Dumny Niemiec zgrzytał zębami, gdy musiał kornie schylać głowę przed swoim niegdyś sekretarzem.
Ale taki był przeklęty porządek w Hanzie.
Ze szczytu sławy i dostojeństw strącała ona nieraz wyniosłych a oddawała, władzę w ręce najmniejszych.
Trzeba było nieraz lata całe czekać a wreszcie spełnić jakieś coup d’état, żeby się znów wdrapać na wyżynę, z której cię zepchnięto.
Szpiegostwo stało, na wysokiej stopie.
Każdy prawie z dostojników Hanzy, z akcyonaryuszów wyrażając się po dzisiejszemu, czyli wspólników musiał mieć swego agenta, który mu donosił o wszystkiem.
Miał go i pan Bonar gdzieś tam przy wielkim ołtarzu w Bremie, czy w Lubece, i czekał tylko sposobności, aby nienawidzonego Detmolda pogrążyć w przepaść.
Walka o byt — to stara jak świat historya!
Kopali ludzie doły pod sobą i spychali się jak najgłębiej. Robili oni swoje a fatum swoje... i tak będzie, dopóki ludzie będą ludźmi.
Schował więc pychę i pazury pan Bonar głęboko, pełnił służbę z całą pokorą tak, że zdumiewał starego lisa Detmolda, a nawet nabawiał go czasami przestrachem.
O kobiecie, którą kochał i synu swoim, zdaje się, że zapomniał całkiem.
Był to związek, który, go skompromitował straszliwie i jemu głównie zawdzięczał swój upadek.
Wyrażał się głośno wobec wszystkich, że gdyby jedna żyłka w jego ciele tętniła dawnem przywiązaniem, wyrwałby ją z ciała. Hanzie nie wolno kochać nikogo i nigdy — prócz Związku.
Jednak baczne oko byłoby wyśledziło dużo zmian w postaci pana Oldermana. Wychudł i postarzał się. Oczy, niegdyś piękne, utraciły dawny blask i zyskały sine obwódki. Widywano go nieraz w ciemnym kącie kościoła leżącego krzyżem, a stary kot Hanzy, Luder, słyszał po nocach wielkie szlochanie w jego komnacie.
Jednak w obowiązkach swych był tak czynny i sprężysty, a wpadał w taki gniew wielki o byle przekroczenie, że położył trupem jednego z czeladników, który mu się stawił hardo.
Bano go się i unikano starannie.
Tymczasem matka z synem nowe rozpoczęli życie.
Kobietę miłość macierzyńska uszlachetniła i odrodziła.
Dziś zaczęła błogosławić to nieszczęście, które jej takie szczęście przyniosło.
Dla człowieka, którego kochała tak, że dlań rzuciła dom rodzicielski i lat tyle była mu niewolnicą, a którego bała się zawsze, nie mogąc przeniknąć, — dziś uczuwała obojętność. Nie dawał on jej nigdy całego serca, ale jakiś okruch tylko. Stała między niemi zawsze, niby ściana, różnica pochodzenia, obyczaju, wierzeń. Poddawała się wprawdzie jego rozumowaniu, bo czuła w nim umysłową potęgę, ale wracała zawsze do kącika swych skrytych a najdroższych wspomnień rodzinnych, a te wzmacniały i utrwalały się z łaty.
To też, gdy jej wrócono syna, a ten syn tak czuł i myślał, jak ona skrycie i nieśmiało nieraz myśleć się odważyła, doznała najwyższej radości, ale, nie mając sil tyle, aby te kajdany zerwać, pozostała w nich i nadal, tylko już inną, uszlachetnioną, wielką miłością dziecka.
Przeklęte klejnoty pomogły oswobodzić się kobiecie.
Teraz chodziło o to, aby zapukać do serca starego ojca.
Przyjął ci już wnuka, ale czy przyjmie córkę?
On ją przeklął i wypali się jej dawno, a przekleństwo rodzica spełnić się musi rychlej czy później. Nie cofnąć tego, co w chwili bólu i rozpaczy wyrzuciła z siebie pierś ojcowska.
Wszelkie więc starania obiły się, jak o mur, o starego Ziembę.
Wnuka przyjmował, bo mu chłopak przypadł do serca, uznawał go niewinnym zbrodni matki; o córce wiedzieć nie chciał.
Próżno sprytny nasz trefniś i żartem i satyrą, a wreszcie i poważnemi słowy nękał starego, — nic nie pomogło. Sowizdrzał zyskał tyle, że go porządnie ogrzmocił i wypchnął z gospody:
Rudolf już rzucił hanzeatycki swój urząd i oddał się cały na usługi Wierzynkom, których handel zakwitł na nowo potężnie.
O Hanzie nie myślano i przestano się nią zajmować, tak jak i ona zda się zapomniała.
Wyczekiwano z lobu stron wieści o wojnie... ale wojna jeszcze się była nie zaczęła.
Pewnego dnia młody Rudolf padł do nóg Wawrzyńcowi Wierzynkowi, ucałował jego rękę i prosił o Elżbietę.
Stary udał zrazu obrażonego, potem podniósł chłopca i z dobrocią pogładził go po twarzy.
— Jeszcze czas na to; poczekaj.
Elżbiecie dziewosłębił stryj Mikołaj.
Gdy Rudolf poszedł prosić starego o Elżbietę, stryj stał z nią pode drzwiami i wszedł z dziewczyną właśnie w porę, aby zaprotestować przeciw zwłoce.
— Daj mu ją, bracie! Po co odkładać? Zwiąż to piękne młode kwiecie, niech nie więdną i nie usychają w żałobie.
— A ty, Elżbieto? — spytał ojciec.
— Mnie trapią sny męczące. Widzę ciągle, jak mi go wydzierają jacyś ludzie niedobrzy. Gdy go już będę miała, to, i snów się pozbędę.
Stary ich pobłogosławił i zaprosił na ucztę przyjaciół.
Między zaproszonymi znalazł się Ziemba.
I tu dopiero odbyła się scena pojednania go z córką.
Młoda para klękła przed dziadkiem, objęła jego nogi i rzewnemi łzami poczęła prosić za matką.
Starzec był nieugięty zrazu, ale gdy mu powiedzieli, że do ślubu nie staną, kazał córkę przywołać i rzekł:
— Oby, się nie spełniło przekleństwo moje nad tobą! Jeżeli w mocy bożej ci przebaczyli, toć i ja przebaczam, ale progu domu mego przestąpić nie możesz.
Etyka średniowieczna znała tylko marnotrawnego syna.
Gdy Folchard przyszedł do przytomności, uczuł, że ma złamaną nogę.
Ból straszny, który go szarpał, wydobył mu z piersi jęki boleści, ale któż je mógł usłyszeć w tej otchłani!
Nie wiedział, jak długo leżał w tym dole, i nie miał pojęcia o jego głębokości.
Zebrał wreszcie ostatek sił i począł głośno modlitwę, żebrząc u Boga miłosierdzia.
W przestankach przysłuchiwał się bacznie, czy jakie zbłąkane echa ludzkiego głosu nie odbiją się o tę złowrogą jaskinię. Nic.
Tego rodzaju piwnice budowana prawie pod każdym domem; w niektórych bywały nawet dalekie przejścia podziemne. Służyły one na schronienie podczas napadu nieprzyjaciela. W nich chowano to wszystko, co miano do schowania. Labirynt tych krętych podziemnych ulic bywał nieraz niezbadany.
Biedną ludzkość nie stać było na murowane domy, ale piwnice i podziemia murowane mieć musiała.
Gdyby nie noga złamana Folcharda i upadek sił, mógłby on długo wędrować temi podziemnemi ulicami, — zmuszony jednali leżeć w miejscu, jękiem tylko bolesnym, modlitwą, a w końcu krzykiem zrozpaczonym wołał ratunku.
I usłyszano go wreszcie, bo zobaczył światło ponad sobą i głos z góry go doleciał:
— Ktoś ty?
— Ratujcie mnie, ludzie, a wszystko wam opowiem.
Spuszczono dług drabinę i słudzy miejscy zeszli po niej, aby wynieść znowu umierającego prawie Folcharda.
Dziwny widok przedstawił się jego zdumionym oczom.
Całe podwórze zawalone było ludem.
Przy studni stał wójt. z ławnikami, gdzie leżały również dwa ciała, w których Folchard poznał Ludera, cichego sługę Hanzy, podobnego do kota, i Wachmana Froscha.
Luder był trupem, Wachman ciężko ranny.
Więc to, on zabił Ludera i ranił Wachmana? a tamten trzeci, który go rzucił do przepaści, był kuternoga!
Jego tu niema, umknął, a ciosy, które mu się należały, otrzymali Luder i Wachman.
Ale co oni tam robili w piwnicy z tym fałszerzem?
Te myśli Folcharda, przerwał ławnik zapytaniem:
— Ktoś jest, człowieku, i jakim sposobem się tam dostałeś?
— Szukałem złoczyńcy i fałszerza, Justusa Knabego.
— Tu, w tym pustym domu?
— Tak, w tym pustym domu, panie przemądry ławniku! Gdyby rozum waszmości nie uciekł był do brzucha, to byłbyś zajrzał tu choćby z prostej ciekawości, ale złodzieje i rozbójnicy znają jego gorliwość i pod okiem świętej sprawiedliwości drwią z was w żywe oczy!
— Co mówisz, zuchwały?
— To Hanzeata!
— Folehard, Hanzeata! — odezwały się głosy.
Zwyczajem było Hanzeatów wyrażać się z całym cynizmem i urąganiem o władzy miejskiej, należało to prawie do powinności.
— A pocóżeśmy go wyciągnęli z tego lochu! — odezwał się wójt, który nie chciał być dłużnym w grzeczności Hanzeacie. — Niechby tam zgnił bestya!
— Jeżeli chcecie, abym wam odpowiadał i był dla was grzeczniejszym, to opatrzcie moją nogę. Ból mię szarpie wściekły!
Znalazł się i cyrulik, który zestawił i obandażował nogę Folcharda.
— Jeżeli możesz, to mów: oo to za ludzie i kto ich tak tu poczęstował?
— Jam to zabił jednego, a drugiego raniłem w ciemności, biorąc ich za stróżów waszego więzienia, którzy uciekli razem z Justusem; chciałem jednym zamachem zgładzić złoczyńców, bom poprzysiągł zemstę za mego brata Otberta — tymczasem zabiłem oto sługę Hanzy i tego psa raniłem, który na torturach wyśpiewać musi wszystko. Gdym chciał pochwycić trzeciego, zepchnął mnie do głębokiej. piwnicy.
— To sprawa!znów tej przeklętej Hanzy! — rzekł wójt. — Niechże ona się z nimi załatwi, dla nas tu nie miejsce.
I wykonawca sprawiedliwości miejskiej usunął się wraz z ławnikami, a za nimi podążyło pospólstwo, złorzecząc Hanzie.
Gdy cała ciżba opuściła podwórze, powlókł się Folchard ku rannemu Wachmanowi.
Miał on zgruchotane ramię i głęboką ranę w głowie.
— Nędzniku! — wrzasnął mu w ucho Folchard — więc i ty należałeś do współki z tym zbrodniarzem! ty, stróż porządku i wierny sługa Hanzy?
— Wciągnął mnie zdradliwie, tak jak i twojego Otberta. Owiń mi głowę mokrą szmatą, jeżeli chcesz, abym z tobą rozmawiał.
Folchard zanurzył w wiadrze chustkę i owinął mu głowę.
— Nie gub mnie, Folchardzie! dosyć, żeś mnie okaleczył na całe życie, bo rękę mi odjąć będą musieli. Posłuchaj. Stałem na warcie, gdy ten nędznik przemknął mi się pod samym nosem. Pochwyciłem go i chciałem oddać sędziom. „Chcesz być bogatym?“ pyta mnie. Któżby nie chciał? — „Co ci po mojem życiu, za które nie weźmiesz złamanego szeląga. Chodź ze mną, wyładuję ci kieszenie złotem“. I poszedłem. I widziałem, jak ten nędznik w oczach moich fabrykował polskie, czeskie i niemieckie pieniądze, które ludzie brali za dobrą monetę. Jednej nocy spotkałem tam Ludera, którego także wciągnął.
— Cóż się stało z stróżami więziennymi, którzy z nim razem uciekli, za których ja was wziąłem?
— O tych ja nie wiem. Słuchaj, Folchardze, nie gub mnie! Ten nędznik uciekając musiał zostawić zakopane duże pieniądze, o których ja wiem. Podzielimy się. Wskażę ci nawet miejsce, gdzie go znaleźć możesz. Przysięgnij mi, a powiem ci, Folchardzie, przysięgnij!
Ale, zanim Folchard się zdecydował, stanął na podwórku Olderman, otoczony silną strażą łuczników, wraz z Detmoldem.
— Oto wasz wierny sługa, Luder, a to Wachman Frosch, a ten znów Folchard! — rzekł Olderman ironicznym tonem do Detmolda. Z kimże to oni staczali tę walkę? Luder zabity, Frosch ledwie żywy, a Folchard prawie umierający. Nieście ich żywych i martwych do sali posiedzeń i otoczcie strażą, a my przetrząśnijmy ten dom zbrodniczy.
Detmold uśmiechnął się:
— Nie powiedziałbyś tego o nim przed dwoma miesiącami.
— Czem byłem, już nie jestem.
— Zobaczymy.
Rzucił przytem tak przeszywającym wzrokiem na Bonara, a tyle w nim było piekielnej ironii i ukrytej radości, że ten zadrżał.
— O jakaż piękna ta para! — woła zachwycony tłum, towarzyszący orszakowi ślubnemu Rudolfa i Elżbiety.
Panna młoda, według ówczesnego zwyczaju, w wysokiej koronie, której słońce użycza blasków, strzelając światłem w drogie kamienie, podobna do jakiegoś cudownego kwiatu. Rozpuszczone złote włosy jej warkocza igrają z wietrzykiem i spadają kaskadą na różowe ramiona. Na twarzy rumieniec szczęścia, a uśmiech krasi jej karminowe usteczka.
Prowadzi ją grono dziewic.
Za niemi postępuje Rudolf, przybrany w pyszne suknie włoskiego kroju. Zda się, urósł i zmężniał i wypiękniał.
W jego postaci kojarzą się i łączą tak harmonijne dwa typy: szczerość i prostoduszność słowiańska z silną budową i zuchwałością germańską.
I jemu towarzyszy drużyna dorodnych i strojnych młodzieńców.
Dalej idą rodzice, stryjowie, stryjenki, krewni, przyjaciele.
Co za przepych! co za stroje!
Godowa szata średniowiecznego mieszczaństwa, to jego dobytek, to herb, to duma, to wszystko.
Jak rycerz, wyjeżdżający w turniejowe szranki, przywdziewał najkosztowniejsze zbroje i zdobił ją w tuniki, przetykane zlotem, i płaszcze. szkarłatne, ubierane drogimi kamieniami, i one pasy rycerskie, dla których zastawiał fortuny całe; — tak mieszczanin ubierał się na gody.
Cóż to za barwy, jakie pióra i klejnoty! a wszystko to lśni się, rzuca się do oczu, krzyczy — tak!jak krzyczy na obrazach Matejki.
W sukniach objawiał się cały zbytek, całe, że tak powiem, dzieciństwo owego wieku.
Dziwne i barbarzyńskie wydają nam się dzisiaj owe ustawy i wilkierze, zabraniające wykwintnych strojów mieszczaństwu, a były one tylko objawem zapobiegliwości rządzących, — bo i do czegóżby doszło!
Ubrać się pięknie i wspaniale, to szczyt rozkoszy, tak kobiety jak i mężczyzny — bez różnicy wieku.
Nie ponuro, nie smutnie wyglądał świat ówczesny, ale barwnie, jaskrawo, błyszcząco. A w tych barwach, w tych szatach błyszczących, chłodzili ludzie nie jak my, sztywni j chłodni, ale tętniący kipiącem życiem młodzieńczości.
Śpiew, śmiech, gwar towarzyszył orszakowi z kościoła do domu.
Sowizdrzał z całą zgrają wesołków rozpoczynał pochód, dzwoniąc w dzwonki i błyskając zwierciadłem. Na głowie siedziała mu sowa jako godło.
Ten błazen jest potrójnie dumny i szczęśliwy — bo i cóż to on zrobił?
Rozdmuchał drzemiącą iskrę polskiego ducha w sercu chłopaka. Wprowadził go w świat polski i pogodził z dziadem; skąd znów dostał się do domu Wierzynków, gdzie znalazł taką oto lilijkę i gdzie w końcu przyjęto matkę.
To też trefniś krzyczy na całe gardło, że jest starostą dzisiejszej uroczystości i że od niego muszą wychodzić rozkazy, co do urządzenia i porządku całej zabawy.
Starzy i młodzi przyzwalają z ochotą i z pobłażaniem, boć go znają i wiedzą, co potrafi — i już naprzód cieszą się z mnóstwa figlów, jakie płatać będzie.
A ma on na swoje rozkazy cały legion pomocników. Każdy chętnie mu pomoże, bo i cóż lepszego na tym świecie od zabawy?
I oto staje już orszak pod domem, gdzie się ma odbyć wesele.
Wtem: — Stójcie! — jakiś głos gromko woła.
Na ganku ukazuje się straszliwa postać maszkary o rysach ponurych; z oczu jej sączą się łzy. Ubrana ona w czarny strój. Na głowie ma wieniec z nieśmiertelników, kwiatu smutku, — wyobraża też ona smutek. Zagrodziła gościom drogę i nie wpuszcza ich w progi — i tu się rozpoczyna dyalog.
Jeden z orszaku wysuwa się przed maszkarę i przemawia:
— Skądżeś się tu wzięła w tym dniu szczęścia i wesela?
— Jestem tu i zostanę na utrapienie wasze — odpowiada potwór. — Możecie mnie wypędzić, ale ja wśliznę się szczeliną, szparką. Znajdziecie mnie na spodzie każdego kieliszka, na dnie talerza, znajdziecie po tańcu, wśród rozmowy, wszędzie!
— I czemże cię przebłagać można?
— Niech tu wystąpi pan młody.
— Czego żądasz?
— Tego, o czem ty nie wiesz, czego się nie spodziewasz, a czego mi dać nie możesz.
— Więc zgiń, maro, i nie zagradzaj nam drogi!
Ale mara zda się rosnąć i grozić i nie ustępuje.
Wtedy wysuwa się Sowizdrzał.
— Jam Radość i Ochota! — mówi i jednem uderzeniem laski przemienia ją w śmiejącą się i tańczącą zalotnicę, która uprzejmie gości zaprasza i łączy się z orszakiem.
Idą — aż tu wychodzi druga, chuda, wysoka, jest ona uosobieniem Głodu i Postu, a naraz zostaje przemieniona w tłustego brzuchałę, dźwigającego na rożnie pieczone cielę. — Trzecia była Sknerstwem i stała się rozrzutnikiem. — Czwarta Kalectwem, a przemieniła się w tanecznicę.
Gdy już te plagi wypędzono, zjawia się rój tłustych czerwonych dzieciaków z skrzydełkami i ściele drogę kwieciem państwu młodym z całym weselnym orszakiem.
Te dyalogi i misterya odbywają się i przed ucztą i w czasie uczty i po uczcie. Przeplatana niemi zabawa. To teatr średniowieczny. Wśród rubasznych żartów, wśród wesołości niepohamowanej, kryła się zawsze jakaś moralna sentencya.
Oto już zasiedli za godowym stołem.
Państwo młodzi we środku.
Rudolf ma z jednej strony matkę, tak jak przy pannie młodej siedzi ojciec.
Wszystko wesołe, prócz jednej Agaty.
Ona jedna jakby zabrała z sobą cząstkę tego smutku, co im zagrodził drogę. W uszach jej brzmią złowrogie słowa maszkary: „Żądam tego, o czem nie wiesz, czego się nie spodziewasz, a czego mi dać nie możesz“.
Potem myśli o tym ojcu, który ich tak zapomniał okrutnie. Może nie wie nawet o ślubie syna, chociaż go zawiadomiła.
Stary Ziemba siedzi naprzeciw nich i patrzy w tę młodą parę z lubością, a kiedy okiem rzuci na córkę, tę smutną taką, dreszcz jakgdyby go przechodzi i w sercu coś zakłuje — bo on wie dobrze, skąd ten jej smutek. Ale to rzeczy zapomniane i przepłakane już dawno! Jakie sobie życie zgotowała, takie ma. Wszak przebaczył, przebaczył z głębi duszy... ale wprzód... przeklął, pod brzemieniem bólu i rozpaczy, jaki mu zadała. Nie taką to on przyszłość wróżył sobie w tej córce. A dziś? Ot co za dziwna anomalia. Córkę przeklął, zięcia nie-zięcia nienawidzi i pogardza nim. Uwodziciela przeklina, a wnuka pokochał całem sercem. A kto wytwarza te dziwne rzeczy? Niemcy! och, Niemcy! oni źródłem wszystkiego złego. Niech tam Bóg łaskawy ich pokarze, a od nas odwróci wszystko złe... At! pijmy i bawmy się!
I zabawa wre i kipi, bo wino rozgrzało czupryny... a zabawa to, do której rysów jeżeli weźmiemy z fraszek Kochanowskiego, to one nam się wydadzą już zmodyfikowane i uszlachetnione, bo je dzieli półtorawiekowa przestrzeń od doby powieści.
Półtora wieku cywilizacyi w jej najbujniejszym rozkwicie, w epoce Odrodzenia, to krok olbrzymi. Zwierzęca natura człowieka już ujęta została w formy, na jakie mogła się zdobyć lepsza połowa nasza.
Tu ona jeszcze kipi bujnem, nieskrępowanem formami życiem młodej ludzkości, co z chmurnego barbarzyństwa wyłoniła się na światło dnia białego.
Gości przybywa coraz więcej, a niektórzy w maskach. Co zacz i skąd? nikt ich nie pyta, bo gościnny dam Wierzynków otwarty dziś dla wszystkich. A im ich więcej, im ciaśniej w izbach, tem więcej rośnie serce gospodarza — boć to honor dlań wielki.
Nareszcie zebrało ich się tyle, że izba poczęła być za ciasną. Oddychać w niej nie można.
Zamaskowani otoczyli pana młodego ściśniętem kołem i zdają się uprowadzać z sobą ku drzwiom. Rudolf się wyrywa i krzykiem wzywa pomocy, ale milknie wkrótce.
Tego krzyku nikt nie usłyszał w tumulcie.
Zamaskowani, jak przyszli, tak poszli; w izbie się przerzedziło, tylko pan młody gdzieś zniknął i odszukać go daremnie się silą.
Skromny niegdyś sekretarz krakowskiej Hanzy, Detmold Szwarcbach, dziś jej radca i prawa ręka, obdarzony wielkiem zaufaniem, był dnia tego bardzo ożywiony i uradowany.
Radość jego objawiała się w ten sposób, że szczypał wszystkich po policzkach, częstował kułakami, gryzł sobie paznogcie i podskakiwał i uderzał hołubca, słowem wychodził Ze zwykłej swej skóry ślimaczej.
Wszyscy, co go znali oddawna, zapewniali, że nigdy go takim inie widzieli i że to niechybnie oznacza spłatanie komuś wielkiego figla, bo pamiętają, że ile razy komu dokuczył, zawsze ogryzał palce, a głos jego stawał się wtenczas piskliwym, wargi mu drgały, a oczy świeciły, jak u hyeny.
Słowem, czy z tej, czy z innej przyczyny, pan radca Detmold był wesoły.
Nie zdarzyło się wprawdzie w Hanzie nic nadzwyczajnego. Wachman, wzięty na tortury, zaraz przy pierwszem pociągnięciu wyzionął ducha i nie powiedział nic o kuternodze, który przepadł, jak kamień w wodę, a Folchard wciąż jeszcze utykał na złamaną nogę, pielęgnowany i zaszczycony wielką łaską pana radcy Detmolda.
Pan Olderman von Bonar pełnił ściśle owe obowiązki, zdwajając energię, aby zatrzeć poprzednie wykroczenia.
Czujne jego oko wglądało we wszystkie sprawy. Kładł się ostatni, pierwszy wstawał, a niekiedy całkiem nie spał. Zdawało się, że mysz przesunąć się nie może, aby jej nie zobaczył, a przecież mimo to wszystko, dokonano w Hanzie czynu, o którym on nie wiedział wcale.
Oto dzisiejszej nocy przywieziono do Sukiennic człowieka z zakneblowanemi ustami, związanego i uwięziono go w lochu.
Człowiek ten był wielkim przestępcą i miał się odbyć nad mim sąd, w którym miał wziąć udział pan Olderman.
Człowiekiem tym był — Rudolf.
Cóż on przewinił?
Będąc Hanzeatą, śmiał poślubić córkę mieszczanina krakowskiego, Wierzynka, i przejść w służbę wrogów Hanzy.
Znaczyło to: zdradę stanu.
Czekała go za to śmierć.
Wiedziano o każdym jego kroku, ale mu nie przeszkadzano wcale, bo chciano Oldermanowi urządzić miłą niespodziankę.
Ale Olderman wiedział o ślubie syna, bo nie wiedzieć o nim nie mógł.
Nie wstrzymał go, nie przeszkodził mu, bo chciał wytrwać w charakterze obojętnego na te sprawy człowieka, a potędze polskiego mieszczaństwa ufał tyle, że go sobie wydrzeć nie dadzą.
Nie wiedział tylko, że to z Detmoldem sprawa i że ten lis, który szpiegów swoich miał wszędzie, zbadawszy skrycie stosunki i skłonności młodego chłopca, osnuł plan piekielnej zemsty, i jeżeli im pomódz nie mógł, to im nie przeszkadzał, nakazując o tej sprawie swoim służalcom grobowe milczenie.
Na żądanie Rudolfa udzielono mu na piśmie uwolnienie od obowiązków, ale wsunięto tam wyraz „tymczasowo“, który dwuznacznie można było tłómaczyć.
Nie troszczył się też o to Rudolf, — bo i któżby się troszczył, mając lat dwadzieścia i tak kochając, jak on! Nie troszczyli się Wierzynkowie, kontenci owszem, że w zięciu znajdą tak wyćwiczonego w handlu człowieka, ale troszczył się o to Detmold.
Dotknąć tego pysznego człowieka w jego najboleśniejszą stronę. Kazać ojcu być sędzią własnego syna, zemścić się na kobiecie, która nim pogardziła, toż to uczta dla krwiożerczego sępa!
Teraz już wiemy, dlaczego nie posiadał się z radości.
Pod jego to prezydencyą, w cichości zebrała się rada w głównej sali Sukiennic, a gdy już cały komplet zasiadł swoje krzesła, wezwano pana Oldermana von Bonara.
Zdziwiony i nachmurzony, zajął swoje miejsce; spojrzał po tłumie spokojnych i obojętnych radców, popatrzał na Detmolda, — ale ten, schylony nad papierem, wcale nie podniósł głowy, dopiero po paru minutach powstał spokojny i zagaił posiedzenie:
— Panowie Rada! Mamy dziś sądzić przestępstwo, które, pomimo srogiej kary, przecież nie rzadko się spełnia w kadrach członków prześwietnej Hanzy. Niedawno oto stał się fakt podobny w Bergenie, a dwa lata temu, któż go nie pamięta, w Lubece. Był taki i w Nowogrodzie, a było aż trzy w Gdańsku. Dziś stał się w Krakowie. Jeden z członków poślubił dziewczynę tutejszych mieszczan. Cóż go za to czeka według praw naszych?
— Śmierć! — rzekli jednogłośnie.
Olderman drgnął.
Złe przeczucie szepnęło mu odrazu, że to był Rudolf, — ale po chwili potłumił je w sobie i uśmiechnął się z lekka, bo był przekonany, że Rudolf jest bezpieczny.
Detmold go z oka nie spuszczał.
— Rzekliście: śmierć. Wprowadźcie przestępcę! — rzekł do pachołków.
Olderman pobladł i bystro spojrzał w twarz Detmolda, na której zobaczył piekielny uśmiech.
Zrozumiał wszystko.
Wprowadzono Rudolfa.
Młodzieniec w ślubnym bogatym stroju, jak go porwano od uczty, był pod wpływem niby zmory sennej, ale, gdy ujrzał dostojne grono radców, a między nimi tego, który jest ojcem jego, nabrał odwagi i zapytał:
— Co to ma znaczyć, że mnie porwano, jak winowajcę, z domu mojego teścia? Czego chcą ode mnie?
— Będziesz odpowiadał, jak cię zapytają — rzekł surowo Detmold.
— Pytajcie!
— Rudolfie, popełniłeś zbrodnię małżeństwa, zakazaną w naszym związku.
— Jam do związku już nie należał. Wszakże mam wasze uwolnienie?
— Czasowe. Czyś wiedział o tem, że my uwalniać takich, jak ty, wychowańców, Hanzy, nie możemy, bez zezwolenia sejmu?
— O tem jiie wiedziałem.
— To źle, powinieneś wiedzieć, gdyś miał zamiar przedsięwziąć tak ważną sprawę. Prócz tego działałeś zawsze wbrew przepisom. Nie łączyłeś się nigdy z gospodą, ale przestawałeś z wrogami Hanzy i dziś wszedłeś w ich dom, poślubiłeś ich córkę, wnosząc tam naukę i doświadczenie handlowe, które Hanzie zawdzięczasz. Co masz na swoją obronę?
— Nic. To jest wszystko prawdą. Spytajcie wyższych potęg, które mnie takim stworzyły a nie innym. Tum się urodził i tum chował do lat dziesięciu. Nie miałem ojca, alem kochał matkę moją i od dzieciństwa mówiłem mową, którą i ona mówiła. Gdy się mną zaopiekowano i wysłano do Hanzy, byłem dzieckiem; tam nauczono mnie mówić waszą mową i czynić wszystko waszym porządkiem... i czyniłem i stałem się waszym człowiekiem... I byłbym nim został zapewne na zawsze, choć tęsknota wielka ciągnęła mnie do swoich. Szczęście, czy nieszczęście moje chciało, że ta sama dłoń opiekuńcza przywiodła mnie tutaj, abym zobaczył to, za czem tęskniłem tak dawno, abym usłyszał ten język, który mi ciągle rozkosznie brzmiał w uszach. Nie mogąc być tem, czemeście mnie zrobić chcieli, zostałem sobą. Oto moja wina cała.
Detmold był widocznie nie kontent z tego obrotu sprawy, bo przygryzał wargi.
Olderman blady milczał, a panowie Rady oburzeni byli tą dziwną stałością i uporem, którą nazwali jednomyślnie slavische Dumheit. — Kto był twoim opiekunem? zapytał Detmold.
— Cóż to za pytanie? Alboż o tem nie wiecie wszyscy? Był obecny tu pan Olderman von Bonar.
Ta prostota, otwartość nieulękła i szlachetna postawa mieszały szanownego indagatora. Postanowił więc odrazu uderzyć w jądro rzeczy.
— Gotuj się na śmierć! — rzekł.
— Człowiek sprawiedliwy i uczciwy jest na nią przygotowany zawsze! — odparł nieustraszony Rudolf, — ale tej kary nie dozwoli wam spełnić...
— Kto? — przerwał Detmold.
— Sumienie.
— Tu niema sumienia; tu są ustawy! — rzekł gniewnie. — Prowadźcie go!
— Stójcie! — zerwał się Olderman.
Na to oczekiwał Detmold.
— Ten młodzieniec jest krwią moją jest moim synem, i włosa z głowy zdjąć mu nie dam!
— Co mówisz, Oldermanie? — rzekł szyderczo Detmold.
— Milcz, podły gadzie, jeżeli nie chcesz, abym ten puginał aż po rękojeść do gardła ci wpakował! Tyś tu urządził sobie widowisko, aby się napawać boleścią moją! Prawda, byłem tyle głupi, żem się wyparł najdroższych uczuć serca dla was, szatani, i za tom skarany został. Ależ przez Boga! jeżeli myślicie, żem zatracił w sobie poczucie ludzkie i dam choćby palec zadrasnąć temu dziecku, toście głupcy!
Porwał się z taką siłą, że stół rzucił radcom na głowy. Potem w jednej chwili przystąpił do Rudolfa, wyrwał go pachołkom i, dając mu broń w rękę, krzyknął:
— Bierz! i brońmy naszego życia.
— O mój ojcze! — krzyknął Rudolf takim głosem, że kamienie Sukiennic by rozrzewnił, ale nie tych ludzi.
— Chwytać! wiązać! — wołał Detmold.
— Precz! bo trupów tu góry słać będziem.
I porwał wściekły tych, co mu się nawinęli, i uderzył nimi o twarde kamienie posadzki — i wybiegł z Rudolfem z sali.
Gdy zbiegli ha dół, znaleźli wszystkie drzwi od ulicy zamknięte, tylko przez kraty zobaczyli na ulicach tłumy ludzi z wrzaskiem okrutnym zbliżających się do Sukiennic.
— To nasi obrońcy! — rzekł Olderman.
— Nasi! o mój ojcze, mój drogi ojcze! — rzekł młodzian, rzucając mu się do nóg i oblewając je łzami.
— O mój synu, jakżem ja pragnął tego okrzyku i tego uścisku! Niech Pan Bóg będzie pochwalony, że mi tę chwilę zgotował! Teraz... do walki!
— Do walki!
Choć prędko spostrzeżono zniknięcie Rudolfa, nie prędko jednak zabrano się do odsieczy.
Odgadniono, że to Hanza, a na Hanzę nie można pójść z próżnemi rękami.
Trzeba było wrócić do domów, przywdziać inne suknie i uzbroić się.
Tymczasem błysnął dzień i kawał go już było na niebie, gdy cała kawalkata gości i wszelkiego rodzaju adherentów Wierzynków stanęła przed Sukiennicami.
Zastęp coraz się powiększał, krzyczano i zwoływano na wszystkie strony, aby, kto w Boga wierzy, śpieszył na pomoc przeciw zdradzieckim Hanzeatom, co uprowadzili zięcia Wierzynkowi.
Poważny zastęp uzbrojonego mieszczaństwa, kipiącego zemstą i wściekłością dla Niemców, otoczył Sukiennice i jęli walić do bram i furt, grożąc zburzeniem, jeżeli im jeńca nie wydadzą.
Detmold przewidział napad i zabezpieczył się w porę.
Ciekawą była taka wojna w mieście w owych czasach.
W chwili, gdy jedni dobywali wszystkich sił i padali w boju, drudzy się obojętnie przypatrywali.
Ratusz i całe stronnictwo Hanzy nie brali wcale udziału w tej walce — byli neutralni.
Walki takie ha ulicach bywały dosyć częste.
Biły się cechy z sobą.
Bili się mnichy.
Biło się miasto z zamkiem.
Biły się wszelkie korporacye i narodowości.
Dziś przyszła kolej na Hanzę i polskie mieszczaństwo.
Gdy nienawiść dojrzała, czekano lada okazyi, aby obustronnie chwycić za broń — a cóż dopiero, gdy srogi gwałt i hańba oburzyły do żywego, jak w obecnym razie.
Zanosiło się na poważną rozprawę.
Było wielką przewagą dla stronnictwa, jeżeli miało po sobie kościół.
Tu kościół oświadczył się za mieszczaństwem.
Uderzono we wszystkie dzwony i wysłano od Panny Maryi wikarego, aby przemówił do Hanzeatów.
Odprawiono posła z szyderstwem.
Zgorszenie i oburzenie doszło do zenitu.
Posypał się grad kamieni w okna i zabrzęczały szyby.
Było to jednak ukąszenie komara.
Kto za murem i ryglem, ten się śmiał i urągał oblegającym.
Kończyło się nieraz na tem tylko, że sobie nawymyślano wzajemnie.
A nawymyślać musiano.
Walka na języki była tak dobrą, jak na pięści.
Co na wątrobie, należało wypluć.
Grube takie słowo lub przekleństwo zagrzewało do walki, niby tony gromkiej bojowej kapeli.
— Hola, psy parszywe! Hola, złodzieje i łupieżcy!
— Dyabły niemieckie! pamiętajcie, że za jeden włosek Rudolfa jelita z was ciągnąć będziem, aż do ostatniej kiszki!
— Bębny porobimy z waszych skór!
— Upiec tych łajdaków, upiec, jak wieprze!
— Głupiś! a nie wiesz to, że niemieckiego ścierwa i pies nie chwyci, bo by, się otruł? spalić na węgiel gałganów!
Zapalono smolne łuczywa i jęto je ciskać przez otwory do wnętrza. Ale tu zaprotestował ratusz dotąd milczący, wysławszy uzbrojonych ceklarzy i wzbraniając surowo pożaru.
Hanza nie dawała żadnej oznaki życia. Zdawało się, że, zajęta swymi interesami, nie zwraca wcale uwagi na to mrowisko ludu, co ją obsiadło.
Doprowadzało to do wściekłości oblegających.
Wtem od strony ulicy Szewskiej rozległ się głośny okrzyk: — Hura!
Wszystko, co żyło, poczęło się cisnąć w to miejsce.
Udało się wyważyć jedne drzwi, ukryte we wgłębieniu, dalej wązki korytarz... Miejsce to wskazała im piani Agata, która blada, zrozpaczona płaczem i prośbą, wołała o ratunek dla syna.
Nikt tam jednakże wejść nie śmiał. Matka się nie ulękła.
Ona znała ten korytarz i wiedziała, gdzie prowadzi.
Po kamiennych schodkach dostała się na górę.
Nie spotkała żywej duszy.
Była to obszerna izba, zawalona towarami rozmaitego rodzaju. Skierowała się ku jednym drzwiom, były zamknięte. Prowadziły one do wielkiej sali; zajrzała otworem w zamku i zobaczyła mnóstwo ludzi pracujących nad jakimś ciężkim przedmiotem, aby go umieścić w oknie. — Robotą dyrygował Detmold.
Skierowała się ku drzwiom drugim, które otwarły sięi z łatwością.
Była w kantorze. I tu żywej duszy. Z kantoru skierowała się ku drzwiom, gdzie było mieszkanie jej kochanka.
Uderzyły ją jęki rozpaczne.
Poznała je, to on, Olderman!
— Zamordowali nam dziecko, Agato!
Kobieta wydala krzyk straszliwy i padła przy trupie syna.
Tymczasem na rynku zawrzało i zahuczało z tysiąca piersi.
Oto od ulicy Grodzkiej zbliżał się Wawrzyniec Wierzynek w towarzystwie pancernych i wiózł z sobą machiny oblężnicze.
Wawel szedł w pomoc mieszczaństwu przeciw Hanzie.
Zamierzano się nie żartem do gruchotania Kazimierzowskich Sukiennic.
I kto wie, na czemby się skończyło, możebyśmy ich nie mieli dzisiaj, lecz nieprzewidziana okoliczność zmusiła mieszczan do odwrotu.
Ów przedmiot, który widziała pani Agata, przez otwór w zamku, został nareszcie umieszczony w oknie sali.
Kiedy machiny zbliżyły się do Sukiennic i chciały rozpocząć taranem kruszenie murów, nieznany przedmiot w oknie przemówił — a przemówił takim gromem, że wszystkie szyby w oknach Krakowa zadrżały a dom kuternogi, w który uderzyła kula, rozpadł się, jakgdyby zbudowany z klepek.
Trwoga opanowała miasto.
Popłoch. Poczęto uciekać i krzyczeć, że Hanza z piekłem zawarła przymierze.
Śmielsi, którzy jeszcze pozostali, usłyszeli z okna te słowa:
— Precz do domów, gałgany, bo was wybijemy do nogi!
Był to głos Folcharda.
Hanza wygrała, ale był to już jej ostatni tryumf.
Machiny oblężnicze i tarany stały jeszcze długo na rynku, — potem je spalono, jako sprzęt niepotrzebny.
Działo zapanowało na świecie i rozpoczęła się nowa era.
Gwałtowne wstrząśnienie, jakiego dokonał wystrzał armatni, podziałało i na kobietę; drgnęła i otworzyła po chwili oczy.
Wzrok jej padł na Oldermana i teraz dopiero zobaczyła krew na jego twarzy, sączącą się z rany na czole. Popatrzyła nań obłąkana, potem na zwłoki syna.
Zdawało się, że w tej chwili w mózgu jej odbywał się jakiś straszliwy przewrót.
Patrzyła tak długo, — wreszcie wybuchła szalonym śmiechem.
— Och, Agato! biedna moja, ukochana! Przyjdź do zmysłów! Patrz na mnie i płacz, płacz razem ze mną naszego dziecka, naszego ukochanego syna. Agato, żono moja! Przysięgam ci na rany Chrystusa Pana, przysięgam ci tu, wad zwłokami dziecka naszego, iżem bronił jego życia, że pomszczę się zań, że rzucę to przeklęte gniazdo podłości i żyć już będziemy razem, jako małżonkowie. Usłysz mnie, Agato biedna!
Kobieta wciąż się śmiała.
Promieni słońca padł przez szerokie otwarte okno i oświecił skrwawione zwłoki Rudolfa.
Kobieta się wzdrygnęła, wydała jęk przeraźliwy, potem rzuciła się na zwłoki syna i rozpłynęła we łzach.
Światło przywróciło jej zmysły.
— Pójdź, ukochana moja, zabierzemy to drogie dla nas ciało i wyjdziemy z tego piekła... na zawsze!
Wyszedł, a za chwil parę wrócił z dwoma żałobnymi braćmi, którzy złożyli ciało na mary.
Olderman, podtrzymując kobietę, szedł za zwłokami syna przez gmach Sukiennic, nie wstrzymany, nie zaczepiony przez nikogo.
Gdy się znaleźli na rynku, zatrzymał się, spojrzał na Sukiennice i wyrzekł:
— Bądźcie przeklęci! Niech pamięć o was zaginie! Niech grom bożego gniewu zmiecie wasz dom, aby i śladu po nim nie zostało.
I obojętny na wszystko, co go otaczało, pociągnął kobietę i szli dalej.milczący, nie widząc, nie słysząc, co się dzieje.
Oto obok nich przeleciał na spienionym koniu człowiek, okryty kurzawą i znojem, krzycząc:
— Victoria! Victoria! Pod Grunwaldem! Pod Grunwaldem w Prusiech wielka Victoria!
— Pod Grunwaldem? — powtarzali ludzie, wybiegłszy na ten krzyk z domu. — Co znaczy to nazwisko? Grunwald? Gdzie to? W Prusiech powiada...
A goniec pędzi... aż stanął przed ratuszem.
Wydobył z skórzanego worka papier i kazał stojącemu woźnemu, aby go oddał burmistrzowi.
Potem popędził na ulicę św. Anny i takiż papier wręczył rektorowi akademii. Dalej pognał na Wawel.
Tu mu koń odmówił już posłuszeństwa; biedne zwierzę padło wyczerpane, ale goniec — szczęśliwszy od owego Greka z pod Maratonu, co w połowie wyrazu Zwy...cięs...two... oddał Bogu ducha, — obleciał wszystkich listami, krzycząc pa całe gardło po drodze:
— Grunwald! Zwycięstwo! Pobici Niemcy na głowę! Victoria!
Burmistrz, w uroczystem otoczeniu rajców, z heroldem, wychodzi na rynek i czyta list królewski:
„Sławetni i uprzejmie nam mili mieszczanie stołecznego naszego miasta Krakowa! Podobało się Bogu Wszechmocnemu udarować nas wielkiem zwycięstwem pod wsiami Grunwaldem i Tannenbergiem w pruskiej ziemi. Padł wielki mistrz, padł chorąży Konrad. Książęta Kazimierz Oleśnicki i Pomorski w niewoli. Pięćdziesiąt tysięcy ludzi dało gardło. Chwała Najwyższemu Panu na wysokościach! Władysław król“.
Herold grzmi w trąbę — aż tu i drugi i trzeci i czwarty mu się odzywa.
Radość wielka bucha z wszystkich piersi, dzwony, przed chwilą ponuro dźwięczące, teraz rozkołysane radośnie, śpiewają ze spiżowych gardeł hymn zwycięstwa. Puszczyki i nietoperze pochowały się w nory, a trąby wciąż brzmią. Dźwięk ich oczyszcza powietrze nad zatęchłym od zgnilizny niemieckiej miastem.
Od Grodzkiej z Wawelu wyszła procesya. Celebruje ją biskup krakowski.
Procesya obchodzi miasto, zabierając w siebie po drodze z każdego kościoła mnichów i księży... i rośnie... rośnie!
Cały Kraków na ulicach.
Ci, co poznali w domach, otworzyli na rozcież okna, a w nich powiewają drogie makaty i chorągwie.
Tymczasem zrozpaczeni rodzice z zwłokami syna stanęli przed kościołem św. Florjana, a za niemi i przed niemi grzmi radosna pieśń zwycięstwa.
— Bóg jest sprawiedliwy! Chwała, chwała Mu na wysokościach! Zwycięstwo!
Pan von Bonar podniósł głowę, spojrzał w jasną przestrzeń nieba i wyszeptał wraz z chórem:
— Bóg jest sprawiedliwy! Chwała, chwała Mu na wysokościach!
Któż to bieży w ślubnym stroju z wiankiem na głowie?
To Wierzynkówna, żona Rudolfa. Ona wciąż czekała jeszcze na swojego oblubieńca, bo tajono przed nią jego porwanie. Wreszcie, wywabiona z domu radosną wieścią zwycięstwa, myślała, że się spotka, z nim na której z ulic, aż oto litościwi ludzie pokazali jej tu drogę.
Za nią pośpiesza ojciec, dalej stryj, „wyklęty“, a potem i stary Ziemba.
Wierzynkówna patrzała, suchem okiem na zwłoki męża. W tej młodej twarzy czytać można było nienawiść do świata, który na progu jej życia otworzył grób...
Ona też nie wróci już do niego. Klasztor ją zamknie na wieki.
Pochwyciła ten martwy posąg Agata i tuli go w ramiona.
Na Oldermana patrzą z litością starcy, bo czytają z tej twarzy i z tej postawy, ile przecierpieć musiał.
Nie widać w ich obliczach gniewu i nienawiści.
Bonar postąpił ku nim, pochylił kornie głowę.
— Śmierć mego syna przywiodła mnie do upamiętania i żalu za dawne przewiny. Padam w prochu przed wami i proszę o przebaczenie! Nasza pycha nieludzka, niechrześcijańska, kazała mi deptać to, co warte części. Ona zamknęła serce moje dla was i zagłuszyła sumienie. Przyszedł czas, Wierzynku, że się zbudziło w duszy, jakeś przepowiedział. O, czemuż dopiero teraz! Święcicie tryumf dzisiaj. Zdeptaliście hydrę przewrotności i fałszu, a ja, niegdyś jej sługa gorliwy, święcę go z wami i z duszy wołam: Niech przepadnie to wszystko, co wzrosło na ciemięstwie, grabieży i pogardzie uczuć szlachetnych człowieka, a niech żyje ludzkość, co w waszych sercach mieszka! Bóg jest sprawiedliwy!
— Bóg jest sprawiedliwy! — powtórzył Wierzynek wyklęty, podając rękę Bonarowi.
— Bóg jest sprawiedliwy! — rzekł za nim Ziemba. — Kórzmy się przed jego wyrokiem i nie bądźmy odeń surowsi. Spełniło się to, co było zapisane w wyrokach. Przebaczam ci... boś cierpiał!
Bonar rzucił się do nóg Ziemby.
Duch Rudolfa uśmiechnął się ponad nimi.
Miasto szalało z radości długo w noc.
A Hanza?... I ona miała swój dzień wesela. Smażyła w oleju kuternogę, którego wreszcie wyśledził mściwy Folchard, i... zastąpił dawnego kata.
∗ ∗
∗ |
U mogiły Rudolfa, przy św. Floryanie, widziano potem często dwoje ludzi, modlących się gorąco. Byli to: pan Bonar, kupiec krakowski, i jego żona, Agata. Czasem i stary Ziemba się tam zjawił. Wkrótce jednak go nie stało, bo i on poszedł położyć się przy wnuku, — ale za to Bonarowie już nie byli sami, bo im towarzyszyły urodziwe dzieci i ród Bonarów rósł w dostatki i sławę w narodzie naszym przez długie wieki.
Hanza wlokła czas jakiś nędzny żywot, aż wreszcie wyrzucono ją z miasta, jako sprzęt niepotrzebny.
Warszawa. — Październik — luty 1888.