<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Sowizdrzał.


Zaledwie ich owiał wietrzyk rozkoszny maja, zaledwie się zobaczyli śród pól falujących miodem zielonem zbożem, już i zapomnieli o ponurym lesie.
Obadwaj byli młodzi.
Twarz Rudolfa była twarzą młodego laika lub seminarzysty. Wyrazi dziecinnej naiwności widny był na niej.
Towarzysz zaś jego, krom cudackiego odzienia, które znamionowało jego rzemiosło, zadziwiał na pierwszy rzut oka bystrością inteligencyi, jaka błyszczała z jego twarzy.
Sowizdrzał znal wybornie dróżki i ścieżki wszystkie, bo nieraz uciekał niemi przed pogonią podrażnionych jego dowcipem mieszczan lub kmieci.
Do psikusów, do figli już się rodzą pewnego rodzaju temperamenty. Taki nie przejdzie spokojnie, żeby nie zaczepił, nie bluznął jakimś dowcipem, albo nie splatał figla.
Jak dla, sensualisty i myśliciela pożądana samotność i spokój, tak dla takiego ruch i gwar jest niezbędny. On nawet z kamieniem się w końcu pobrata i z nim rozmawiać będzie.
Rudolf zapomniał wkrótce o bólu głowy, który mu jeszcze dokuczał, i śmiał się wraz z towarzyszem.
Podniety i humoru dodawało im wino hanzeatyckie, w które się Sowizdrzał hojnie zaopatrzył.
Te młode dusze młodego jeszcze wówczas społeczeństwa przechodziły łatwo z jednego uczucia w drugie, niby dzieci, przed chwilą przestraszone lub spłakane, gotowe z lada czego wybuchnąć śmiechem.
Till opowiadał Rudolfowi, jakim sposobem trafił na wyborne wino, udawał przytem tak wybornie gesty wyraz twarzy śpiących pijaków, że chłopak brał się za boki.
— No i patrzajże, trzeba było takiego piekielnego ognia i trapów tyle, żeby te bestye upić się mogły. Taka gratka nie często się zdarza. Upić się hanzeatyckiem winem! Rudy Franz leżał do góry brzuchem, z przypalonymi wąsami, a świszczał przez nos, jak na fleciku, a ten baryła Godfried jeszcze przez sen mlaskał językiem. Gdym go zbudził, wybałuszył oczy... ot tak, popatrzał na mnie, potem gębę swoją okropną otworzył, jak wrota bramy Floryańskiej, i śmiać się począł. Pchnąłem go W brzuch tak, że się nakrył nogami, i zabrałem tan oto dzbanek. Ale tobie za ciężko, biedaku — mówił, zwracając się do Rudolfa, który dźwigał dużą baryłkę. — Dawajno, niech ci ją trochę osuszę.
Utoczył wina do dzbanka, siedli przy drodze i popijali wesoło.
— Słuchajno, chłopcze — zagadnął Sowizdrzał — z tego wszystkiego widzę, że ty wolisz mówić Ojcze nasz, niż Vater unser... Prawda?
— Wolę — odpowiedział Rudolf.
— Co to jest ta krew w człowieku! Widzisz, i ja zawdzięczam życie jakiemuś Niemczyskowi, a przecież tylko za matką pacierz mówićem potrafił. Zdawało mi się zawsze, iże Pan Bóg nie rozumie po niemiecku.
— Pewnie, że nie rozumie! — zadecydował Rudolf.
— No, widzisz, tak źle ono nie jest, bo inaczej nie sypałby tyle darów na te bestye. A sypież On im, sypie bez liczby, nie licząc tego, co sami mu jeszcze wydrą.
— A widzisz!

— No, napijmy się jeszcze, będzie lżejsza beczułka.
Siedli przy drodze i popijali wesoło.
Dziwna rzecz, jak to wino rozjaśnia w głowie człowieka! Słuchajże, chłopcze kochany, przypadłeś mi do serca pierwszej chwili, będziemy sobie radzić, a na początek pomyślmy o żołądku. Tyś pewnie głodny?

I jak!
— To wino takie skutecznie, a przytem już i południe blizko. Widzisz tę wieżę kościoła, co się tak ładnie czerwiem w Słońcu? To Maków. Tam u plebana będziemy jeść obiad.
— Dlaczegoż u plebana?
— Bo dobry będzie, mój chłopcze, lecz aby go dostać, trzeba zajść sztuką księdza. Słuchajno, przebierz się w moje suknie, a ja wezmę twoje. Jam pani, ty mój sługa i trefniś. Lecz żebyś dobrze udał tego, którego masz przedstawiać, a nie zdradził się, podwiążę ci twarz chustką. Udasz wielki ból zębów i szczęki, i nic więcej nie powiesz tylko: Hm! hm!... Potrafisz?
— Jeszczeby!
— Dalej!
Zeszli z drogi w małe zagajenie świerkowego lasku i stamtąd wyszli w metamorfozie.
Sowizdrzał w sukniach Rudolfa, choć były trochę przykrótkie, radził sobie doskonale, garbiąc się trochę i utykając na jedną nogę, a przytem zachował ułożenie i ruchy pańskie, tak, że go można było wziąć śmiało za rycerza, któremu w drodze jakiś wypadek się przytrafił.
Rudolf za to w sukniach błazna, z baryłką na plecach i dzbankiem, z podwiązaną gębą, wyglądał tak pociesznie, że sam Sowizdrzał, spojrzawszy nań, wybuchnął serdecznym śmiechem.
Lecz gdy dochodzili do wioski, spoważniał nagle, nasrożył się okrutnie i zaczął kląć a krzyczeć w niebogłosy:
— A, podłe dusze! bodaj wam na ostatnim dniu sądu policzono te zbrodnie! Jakże ci tam, mój chłopcze, boli ciągle?
— Hm, hm! — mruknął Rudolf.
— Chodźże, chodź, mój biedaku, toć tu są ludzie, co nam pomoc i siaką taką wygodę dadzą. A łajdaki, bodaj wasi pomsta nieba nie minęła!
Na ten krzyk i przekleństwo Sowizdrzała zaczęli się zbiegać parobki i dziewki, co właśnie zwozili siano.
— Prowadźcie nas do plebanii, ludzie! Widzicie, napadnięto nas w lesie żywieckim, zabrano konie, biednego pachołka mego ogłuszono, tak, że ledwie głowę trzyma na karku. Oj, ty biedaku, biedaku! Żyjesz jeszcze?
— Hm, hm!
— Pleban jest we dworze, hajno.
Sowizdrzał się skrzywił trochę na tę wiadomość.
— Był u nas dzisiaj pogrzeb we dworze, bo umarła jejmość i teraz pleban jest na stypie.
— Prowadźcie mnie do dworu! — krzyknął Sowizdrzał sierdziściej i wyprostował się po rycersku, jakgdyby inną rolę miał odegrać zamiast tej, którą sobie nakreślił.
— Wszakże to pan Jędrzej z Kozichgłów tu mieszka?
— Nie, ino pan z Mączek, pan Mączyński.
— A, prawda! Bartosz z Mączek — rzekł Sowizdrzał.
— Ale nie Bartosz, ino Stanisław.
— A bodajże cię... toż ja zapomniałem w tem strapieniu, że jestem w Makowie u Stanisława Mączyńskiego... I żonę pochował, powiadacie?
— A jużci.
— O biedny, biedny Stanisław! I bardzo płacze po niej?
— Co nie ma płakać, jużci płacze i płacze.
Doszli tak ido dworu, prowadzeni przez parobków i dziewki, którzy radzi, że robotę odłożyli, pozostawali u wrót i ręce pozakładali.
Na dziedzińcu zastali nasi podróżni mnóstwo koni i wozów. Snadź gości było dużo we dworze.
Sowizdrzał już nie kią! i nie narzekał, ale przybrawszy smutną minę, sunął prosto z Rudolfem do izby, gdzie zgromadzeni goście płci obojej siedzieli za suto zastawionym stołem.
— Bóg pochwalony w tym domu żałoby! — rzekł rezolutnie Sowizdrzał. — Bądź pozdrowiony, przezacny panie Stanisławie na Mączkach. Jakimże żalem serce moje przejęte, ale zarazem ile w niem współczucia, i litości dla ciebie, zacny panie! Ot, dowiedziawszy się o strapieniu twojem, zboczyłem Umyślnie z drogi, aby rozłamać z tobą gorzki chleb żałoby i pocieszyć w dopuście bożym. Jam Strzemień z Żegocina, a to mój biedny pachołek, który mi... ot, zachorzał. Bądźcież nam radzi, przezacny panie!
— Bóg płać, Bóg płać — rzekł gospodarz z załzawionem obliczem. — Gość w dom, Bóg w dom. Ot miejsce dla was i dla czeladnika przy stole naszym. Tak, tak zacny ziemianie, pozbyłem mojej ukochanej! Siadajcież i łamcie się z nami chlebem i pijcie trunek żałoby.
Nie trzeba im było dwa razy mówić.
Sowizdrzał jadł a Rudolf, choć obwiązany, pomagał mu potężnie i na zapytania odpowiadał mruczeniem.
Towarzyskość ówczesna i serdeczność chwytała ludzi i bratała w jednej chwili. Nie dużo trzeba było czasu, aby się zbliżyć i wyspowiadać jedno przed drugiem... i już zostać w zażyłości, jakgdyby się lata z sobą przeżyło. Konwenans dzisiejszy mrozi serca i na usta hamulec kładzie. Średniowieczna ludzkość była szczerą i naiwną dziecinnie.
Uwierzono we wszystko, co im Sowizdrzał opowiadał — a kłamał jak z nut. Baczono ich i karmiono sowicie. Opowiadano, zwierzano się ze zmartwień, kłopotów, planów.
Nie cale pół godziny gościli nasi awanturnicy, gdy już ich wtajemniczono w sprawy rodzinne.
Oto na stypie pogrzebowej odbywały się swaty.
Pan Stanisław na Mączkach jedno oko z łez obcierał, a drugiem zerkał na powabną panią Sulimierzynę, wdowę po burgrabi czortkowskim.
Tego trzeba było Sowizdrzałowi.
Stanął między, niemi jako pośrednik i swatał zażarcie nadobną parę.
Wino rozgrzało czupryny, pan Stanisław, oblany rumieńcem, za sprawą Sowizdrzała zamienił z wdową pierścienie.
Lecz zaledwie dokonano tego aktu, gidy do gościnnej izby wszedł zażywny jakiś ziemianin.
Wszedł, spojrzał na Sowizdrzała, trzymającego ręce dwojga przyszłych małżonków, i krzyknął z całego gardła:
— Stanisławie! a toż wypędź tego hultaja. To Sowizdrzał!
I przerwano komedyę tak pięknie rozpoczętą. Ogrzmocono im trochę skórę, ale nie bardzo, i wypędzono za wrota.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).