Hanza/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hanza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W rynku, na rogu Szewskiej ulicy, uderzał wszystkich przechodniów ciekawy szyld.
Na wystającej, długiej sztabie żelaznej, o parę łokci od ściany domu, przytwierdzona była wyrzeźbiona do pasa postać mnicha, który: iw ręku trzymał różaniec o gałkach wielkości kurzego jaja i po pewnym przeciągu czasu, tyle właśnie, ile trwa Zdrowaś Marya, wypuszczał z rąk gałeczkę, aby pochwycić drugą, potem trzecią i tak dalej, kiwając przytem nieustannie głową i ruszając wargami.
Dawało to! złudzenie, że mnich mówi różaniec.
Na ścianie zaś domu, ponad głową, figury, wypisano wielkiemi literami gockiemi:
Przed tym mnichem, od świtu aż do zmierzchu, stało zawsze grono gawiedzi, podziwiając żarliwość jego — a nie było wypadku, żeby choć jeden z. tych ciekawych nie wstąpił do sklepu i nie kupił sobie różańca.
Razi nas i niecierpliwi dzisiejsza reklama, która się rzuca wszędzie w oczy z natręctwem, nie do zniesienia, — praktykowały ją wieki średnie z lepszym daleko skutkiem.
Na owe godła i szyldy wysilał się cały dowcip ówczesny.
Pisano wiersze, aforyzmy, modlitwy, nawet obiecywano wyrobienie odpustów, byle ściągnąć kupujących.
Szyldy te i godła bywały dumą rzemieślnika, a trzebaż na to tak podatnej publiki naiwno-dziecięcej, jaką była średniowieczna.
Wieśniak lub mieszczuch, przybyły do Krakowa, dzień cały trawił na oglądaniu tych cudów.
Bo i jak tu nie patrzeć!
Oto szyld miecznika.
Widzisz wielkiego draba, ubranego czerwiono, jak zmiata łeb Turkowi: co to za stal wyborna być musi!
Szewc, chcąc zachwalić trwałość swego towaru, wymalował człowieka, który w jego butach po rozżarzonych węglach stąpa.
Tam cyrulik odcięte nogi i ręce zlepia do miary.
A stolarze, iglarze, siodlarze, kordybanicy, miechownicy, garncarze, introligatorzy, pasamonicy, barchannicy, paśnicy: wszystko to rzuca się w oczy i nawołuje do sklepów.
Ten Pater-noster-macher jest to figurka mała, z rudawymi włosem, o kosem spojrzeniu, kulejący na nogę. Twarz jego szczupła i zwiędła bez zarostu. Stąd to i nazwisko Knabe. Rozjaśnia ją tylko kiedy niekiedy szyderczy uśmiech i nerwowe mruganie lewego oka.
Siedzi przy warsztacie z dwoma pomocnikami i wytacza ziarnka różańca, podczas gdy jego żona zajmuje się sprzedażą.
Jedna izba mieściła wówczas warsztat i skład wyrobów, tak, że kupujący mógł się dokładnie przyjrzeć robocie.
— Jejmość pani Knabe jest godną widzenia, i jeżeli mnich kiwający się nad drzwiami ściąga gawiedź, to pani ściąga ludzi, co umieją cenić coś więcej, niż manekina.
Jest bowiem niepospolicie piękna.
Typ naszych mieszczan wyrodził się z rasy germańskiej.
Wszystkie nasze miasta to siedziba Niemców.
Taki przybysz, jeżeli nie przywoził żony, brał w małżeństwo córkę tubylca, która także duchem i obyczajem była Niemką.
Prawdziwie polskie rodziny, osiadłe od wieków w Krakusowym grodzie, powstały z ziemian, i te się nie łączyły z obcym żywiołem. Dopiero w dobie silnej reakcyi, która przypada w połowie piętnastego stulecia, w dobie pokonania teutonizmu, Niemcy krakowscy zaczynają polszczeć i zlewać się z nami.
Dziś teutonizm obchodzi najświetniejsze swoje panowanie na ziemiach naszych.
Do takich mieszczek z krwi polskiej należała pani Agata, córka Ziemby, mieszczanina krakowskiego, żona Justusa Knabego.
Była ona niejako anomalią w ówczesnych stosunkach mieszczan krakowskich.
To też na pierwszy rzut oka twarz jej ocieniał pewien smutek i jakby zaduma jakaś.
A twarz to, była o czystym, pięknym profilu greckim, jaki się często spotyka między ludem górskim w tych stronach.
Piękne, ciemno kasztanowate włosy spływały jej w puklach z pod wysokiego czepca w kształcie głowy cukru, wedle mody ówczesnej.
Figura zaś pani Agaty była celem zazdrości wszystkich mieszczek. Uwydatniał bo ją cudownie strój modny owych czasów, obcisły, w którym kształty piękno widniały.
Kto spojrzał na to stadło, wzruszał ramionami i mówił pod nosem:
— Co mogło skojarzyć tak niedobraną parę? Musi w tem być jakaś tajemnica!
Pani Agata miała już lat trzydzieści kilka, była więc w dobie owej Balzakowej piękności, która bywa najponętniejszą.
Mieli jednego syna, który od lat ośmiu swego życia chował się gdzieś zdala od domu. Zresztą było to.małżeństwo bardzo przykładne.
Kuternoga Pater-noster-macher, który był mniejszy od żony przynajmniej o pół głowy, towarzyszył jej regularnie do kościoła i z wielką ątencyą prowadził do cechowej ławki tokarzy, będącej tuż pod amboną.
Mieszkanie ich na piętrze — oprócz izby czeladnej, która była, salą jadalną i sypialnią pana majstra od frontu, miało tylko jeden pokój od tyłu, w którym znów był rodzaj salonu i służył za sypialnię pani Agaty. Dzielił je ciemny przedpokój.
A zajmowały te dwie izby całą szerokość domu.
Tak mieszkali prawie wszyscy zamożniejsi mieszczanie; biedniejsi chowali się po strychach.
Miejsca było szczupło.
Rynek krakowski w początkach piętnastego wieku był o wiele mniejszy.
Ten rynek gorzał kilkanaście razy.
Po takiej pogorzeli, gdy go odbudowywano, poczęto rynek rozszerzać.
To też prócz kościoła Panny Maryi i Sukiennic, nic się nie dochowało do naszych czasów.
Kto chce sobie odtworzyć w wyobraźni ówczesny rynek, niech popatrzy na drewniane domy w Wiśniczu. Niech je sobie podłuży o wysokość piątr trzech, potem niech zetrze z nich barwę wieków blizko pięciu, niech je upstrzy w rzeźby dziwaczne i malowidła jaskrawe, niech poprzyczepia do dachów chorągiewki o godłach smoków, jaszczurek, kogutów, niech im da szerokie gotyckie okna o szybach podobnych do dna butelki, oprawionych w metal i błyszczących światłem drogich kamieni przy jasnem słońcu...
Tak mniej więcej mógł wyglądać rynek krakowski.
Pani Agata gości w swoim pokoju dwie osoby.
Są to nasi znajomi: Sowizdrzał i młody Rudolf.
Chłopak siedzi u stóp kobiety i okrywa jej ręce pocałunkami, ona płacze rozrzewniona i uradowana.
Jakże jej pięknie z tym uśmiechem wśród łez!
Snadź i nasz trefniś podziela to zdanie, bo wpatrzył się w ten obrazek i mruży czasem oczyma.
Łzy są zaraźliwe.
— Mam cię, mój ukochany, jedyny chłopcze! Już się przecie nie rozłączymy... Ale wstań, chodź, ja chcę patrzeć na ciebie. Mój Boże, jakiż on ładny, jaki już mężczyzna!
I tu znowu łkania radości przerwały jej mowę.
Wówczas Rudolf się odzywa:
— A ty, matko, mów, mów do mnie ciągle! Twoja mowa to dla mnie aniołów śpiew! Ja tej mowy nie słyszałem lat tyle! O matko moja, matko! ty wiesz, co to jest tęsknota, boś i ty za mną płakała lat tyle... ale ja... ja się trułem przez te lata... ja byłem w piekle. Patrzaj! Kiedym z ust tego człowieka, już na granicy usłyszał dźwięki naszej mowy, myślałem, że serce mi się w piersiach rozpłynie! Bo mowa nasza to ty, matko, to ja w lepszych dniach mego bytu, to całe szczęście moje!
— Jak ty mówisz pięknie i rozumnie — odzywa się matka zachwycona. — Snadź nie nadarmo się tam uczono, mój synu. O moje ty skarby, moje radości wszystkie!
Te pieszczoty młodej matki z dorosłym już synem wydawać się mogły patrzącemu z boku, jakby zakochanych parą. Tylko że uczucie macierzyńskie ma pewien nimbus świętości, który rozbudza cześć i szacunek.
I byłyby trwały do nieskończoności te karesy, gdyby nagłe nie ozwały się jakieś głosy z podwórza:
— Till! Till! A gdzie ta bestya się chowa? Till, pójdźże do nas. Nie wiesz to, że dziś kiermasz na Stradomiu? A chodźże!
Matka i syn spojrzeli po sobie, potem popatrzyli na Sowizdrzała, który siedział najspokojniej.
— No, widział kto taką bestyę? Till, czy tam różaniec trzepiesz? Hej, Till!
— Jeżeli nie przyjdziesz, wedrzemy się na górę.
— Czekajcie, ja go stamtąd ściągnę.
— Till, nie czujesz już zapachu pieczonej baraniny i świdnickiego piwa?
Głosów coraz więcej przybywało. Zdawało się wreszcie, że cała gromada ludzi stoi przed domem.
Rudolf otworzył okno, pani Agata pobiegła doń. Spojrzeli na podwórko: Niema nikogo.
Gdy wrócili od okna, Sowizdrzała już nie było.
Zostali sami.
Sztuczka błazna dowiodła delikatności jego uczucia.
Zdaje się, że też na to czekał Rudolf, bo, obejrzawszy się raz jeszcze po izbie i zapewniwszy, że drzwi zamknięte, pociągnął matkę ku oknu i rzekł drżącym głosem:
— Jakże żyjesz, matko, z tym człowiekiem, którego nienawidziłaś zawsze, i który ci tyle łez i utrapień sprawił w życiu? Och, uspokój się, teraz ja czuwać będę nad tobą i za każdą kroplę goryczy zażądam od niego porachunku.
— Nie, mój synu. Biadałabym boleśnie, gdyby z twojej przyczyny coś go dotknęło. Nie doznaję od niego żadnej przykrości; było to w początkach tylko. Dziś wiemy dobrze, co każdemu z nas się należy. Jam się zgodziła na los ten, który wlokę, a on przystał na to, aby mnie zostawić w spokoju. Zaniechaj go i mówmy o tobie! Przezacny pan Olderman donosił mi tu zawsze o twoich postępach wielkich w nauce. Pomimo twoich lat młodych masz zostać Stokschreiberem w Hanzie.
— Dobry to zdaje się człowiek; pamiętam, jak z miłym uśmiechem głaskał mnie po twarzy i przynosił pierniki. To był najlepszy przyjaciel mojego ojca, mawiałaś, matko.
— Tak, mój synu.
— Lecz powiedz mi, matko, czy ja koniecznie muszę zostać w Hanzie?
— Musisz, mój synu. Ojciec twój należał do Hanzy i ty jesteś w ich regestrze.
Chłopakiem jakgdyby coś targnęło, zerwał się z miejsca i zaczął chodzić po izbie.
— Więc jestem ich niewolnikiem! Więc całe życie spędzić muszę na łańcuchu, posłuszny jak pies ich prawom!
— Niewola to, mój synu, na którą niejeden by się zamienił. Otwarta ci droga do majątku i dostojeństw. A ty będziesz bogaty i szczęśliwy.
— Nie, matko, szczęśliwym u nich nie będę! Moja dusza wzdryga się na to wszystko, na com patrzał przez lat tyle. Iluż to ludzi padło marnie pod srogością ich praw! Och, prawa to straszne!
— Ciebie one nie dotkną, dziecko moje, nad tobą zawisła opieka potężnego męża i serce matki. Wyrzuć z twej głowy te straszne myśli, jesteś tu przy mnie, a jabym się z samym Bogiem skłóciła, gdyby ci krzywdy domierzył... jabym...
Ten potok niebacznych słów matki przerwał ojciec. Detmold, sekretarz Hanzy, który wszedł właśnie.
Pokłonił się pani Agacie z uśmiechem smutnym, mówiąc:
— Zostaliśmy osieroceni. Przezacny pan Olderman wyjechał wczoraj nagle w interesach Hanzy; był bardzo strapiony, że się z wami pożegnać nie mógł i mnie polecił, abym was uspokoił i pozdrowił w jego imieniu.
— Więc on nie wie — rzekła, zrywając się, pani Agata — nie wie... — Wtem urwała nagle.
— O czem łaskawa pani?
— Że mój syn już tu. Dziś zrana przybyli razem z Tillem, który go przyprowadził.
Detmold się obejrzał na Rudolfa, jakgdyby go w tej chwili dopiero spostrzegł, i patrząc nań potem z podełba, mruknął:
— Hm, hm I Więc ten młodzieniec z Hanzy?... i opuścił samowolnie kompanię... To nie dobrze.,
— A któż wam mówi, żem ją samowolnie opuścił? Przybiegłem tu, aby szukać ratunku dla niej. Nie mogłem wiedzieć przecie, że już kantor uwiadomiono.
— Nie wolno niczego się domyślać ani zgadywać. Wykonywać rozkazy i milczeć.
— Darujcie, wszak on nowicyuszem jeszcze — rzekła pani Agata pod przykrem wrażeniem złowrogiego uśmiechu Detmolda.
— Kto przybywa z Kolonii, ten nie jest już nowicyuszem. Prócz tego widzę w was krnąbrność i nieposzanowanie praw. Ten młodzieniec wie o tem dobrze, że najprzód winien był stawić się w kantorze Hanzy i zameldować.
— Tu go wprzód serce ciągnęło — odparła oburzona matka.
— Niema serca, niema krwi związków wobec praw naszych. Ale wybaczcie staremu zrzędzie. No, no... nie patrzcie tak na mnie osłupiałym wzrokiem... Te cudne oczy tylko do rozkosznego uśmiechu stworzone... Ot, młodemu nauczka się przyda — dodał ściszonym głosem, przysuwając się ku Agacie i biorąc ją za rękę, aby wycisnąć na niej lubieżny pocałunek.
Kobieta, się wzdrygnęła, a Rudolf zrobił ruch, jakgdyby go chciał schwycić za gardło i odciągnąć od matki. Szczęściem Detmold tego nie widział, czy nie chciał widzieć. Kiwnął mu przyjaźnie głową i rzucił jeszcze w progu te słowa:
— Pamiętać radzę ustawy.