Hanza/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hanza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W gospodzie pod Złotą lilią, przy Szewskiej furcie, zbierali się Hanzeaci.
Dla Niemców knajpa od wieków była najmilszem miejscem wypoczynku, a cóż dopiero dla takich, którzy rodzin nie mieli.
Gospod niemieckich liczył Kraków mnóstwo, nie mówiąc o owych Schandhausach, przezwanych później zamtuzami, które zawdzięczamy Hanzie.
Dotychczas kryło się wszystko w cieniu, ona uprawniła ten rodzaj przemysłu i rozciągnęła nad nim kontrolę. Tam jej czeladź odpoczywała po całodziennej pracy.
Kontrola wszelaka to od wieków najulubieńsze zajęcie Niemców. Mógł ratusz nie wiedzieć o swoich duszyczkach, Hianza za to wiedziała, co który zjadł na obiad.
Skontrolowano, zregestrowano nawet śmieci w podwórzach.
Gospoda pod „Złotą lilią“ była rodzajem klubu, — nikt tam prócz Hanzeaty wejść nie mógł. Naprzeciwko zaś „Złotej lilii“ był Czarny orzeł, gdzie się zbierało stronnictwo luksemburskie czyli krzyżackie, albo raczej teutońskie.
Gdy się Hanzeata najadł i napił pod „Złotą lilią“, szedł do „Czarnego orła“ na kości lub inną jaką grę, albo na pogawędkę w szerszem kole swoich ziomków i sprzymierzeńców.
Pod „Złotą lilią“ panowała reguła, klasztorna. Nie wolno było mówić głośno, nie wolno grać, ani śpiewać. Rozmawiano tylko o całodziennych zajęciach.
Pod „Czarnym orłem“ za to kipiało życie.
Rozprawiano głośno o Krzyżakach, o królu Zygmuncie, ich przyjacielu; ubolewano nad ich krzywdą, a często odgrażano się na Litwinów.
A „Litwinem“ był dla nich nietylko król Jagiełło, ale każdy jego wierny poddany.
Królestwo Polskie to mocarstwo pod rządami niemieckiego Wilhelma, który zawsze, był dla nich prawowitym panem, jako przyrzeczony Jadwidze, — albo pod Zygmuntem Luksemburskim, ożenionym z Ludwikową córką.
W ich mniemaniu korona polska została wydarta przez Litwinów, skutkiem zdrady panów małopolskich.
Krzyżacy to prawdziwi rycerze chrześcijańscy i obrońcy prawowitych rządów.
Jagiełło to poganin i uzurpator.
Takie było wyznanie wiary politycznej ówczesnych mieszczan krakowskich.
Szesnaście lat rządów króla Loisa węgierskiego, prawdziwego przyjaciela teutonizmu, potrafiło zatrzeć w tych głowach pamięć Kazimierza Wielkiego.
Duszno było i ciężko w tej atmosferze dla polskiego ducha.
Nad Krakowem, niby chmura gęsta i ponura, wisiała groźba doszczętnej germanizacyi.
Cóż ją rozproszyć zdoła?
Posłuchajmy rozmowy obywateli z pod „Czarnego orła“.
— Nie, dopóki pan Konrad z Jungingen[1] żyje, do wojny z Litwą, nie przyjdzie i śledzie nie zdrożeją, ale za to kożuchy będą tanie. Mów, co chcesz, panie Winrich, ta Litwa to dobra ziemia.
— Dobra ziemia, bo to nasza, ziemia, niemiecka ziemia.
— Skądże znowu?
— A kto ich chrzcił? nie nasze pany? A jak my ją ochrzcili, to nasza ziemia i koniec. Mało to niemieckiej krwi się wylało dla tych juchów?
— Prawda; i jeszcze, lać się będzie, bo ten Witold...
— Witold jest mądry, Witold lubi niemieckich panów i on im Litwę odda, zobaczycie. Albo on już raz im oddawał? a przecież Jagiełło go zawsze w pole wyprowadził, bo jemu się, chciało być królem polskim i Jadwigę odbić Wilhelmowi.
— Więc gadaj, co chcesz, panie Winrich, a Litwa zawszeby była nasza: bo gdyby był Wilhelm królem, toby Litwę dla nas odebrał. Dziś Jagiełło jest królem, a z nim przyszła do nas Litwa. Ergo Litwa nasza.
— Nasza, nasza! — powtórzyli chórem inni.
— Niech dyabli wezmą Litwę... piję zdrowie niemieckich panów!
Vivant!
Przy jednym ze stołów siedzi naszych dwóch znajomych Hanzeatów z nad Renu: Folchard i Otbert, a z nimi kuternoga Pater-noster-macher. Zdaje się, że tych trzech ludzi łączy serdeczniejsza zażyłość.
Dwóch nadreńczyków z rozpromienionem obliczem. Słucha ciekawie mowy kuternogi.
Jasna i otwarta twarz Folcharda śmieje się. Śmieje się Folchard z całych sił swych płuc. Otbert mu towarzyszy, nie, tak serdecznie jednakże, bo czasem z pewnym niepokojem rzuca okiem na opowiadającego.
— Widzicie: pieniądze — mówi kuternoga — to tak, jak kochanka. Wściekaj się za nią, zazdrość, szpieguj ją, zamykaj na rygle, a z pewnością ci ucieknie... ale wybij dobrze i wyrzuć za drzwi, powróci i będzie ci wierna, jak pies.
— Prawda, prawda, jak mi Bóg miły! — woła Folchand.
— Powiedzcie mi, czy który skąpiec doczekał się z nich pociechy? a przecież je kocha więcej, niż świat cały! Znalem takiego bestyę, co żebrakom chleb z torby wykradał.
— A niechże go!
— I cóż powiecie: ograbili go do nitki i powiesił się! Chłopak, który mu usługiwał, stał pode drzwiami i oderznął w porę.
„A ty, drabie — woła skąpiec — zepsułeś mi postronek. Zapłać za niego!...
„Wszakżem ja wam uratował życie!
„Tak, ale powinieneś to zrobić, nie psując postronka!“
— Niepoprawna bestya!
Więc moje dzieci — kończył kuternoga — nie należy tak kochać tej mamony. Hej małmazyi jeszcze! małmazyi!... Dziś miałem dobry targ.
I tu rzucił srebrny pieniądz, który się aż na ziemię potoczył.
Otbert jakgdyby się Wzdrygnął. Wstał śpiesznie, aby go podnieść.
Kuternoga go zatrzymał gestem.
— On! sam do mnie przyjdzie. Nie wierzycie? Oto patrzcie!
I tu się schylił, szepcząc jakieś zaklęcia, potem się podniósł i kreślił na stole kabalistyczne znaki. Pieniądz się wgramolił na stół, a ze stołu przywędrował do dłoni kuternogi.
— Czary Czary! — krzyknął Folchard.
— Nie czary żadne, ale dlatego, że nimi rzucam, więc do mnie idą. A w!y myślicie, że pieniądz to takie sobie głupie stworzenie? O nie, ma on swój rozum, a jeżeli ma rozum, więc ma i duszę. A że ma duszę, więc lubi ludzi tęgich.
— Ej, kumie — rzekł, trącając kuternogę Otbert — dosyć już chyba na dziś będzie.
— Na dziś dosyć, ale do jutra nie wystarczy, a ja dopiero jutro spać pójdę. Wina!
— Zdrowie naszego przezacnego pana a pana Oldermana Bonara z Ingermanlandu!
— Przezdrowie! — powtórzyli Folchard i Otbert, trącając się w kielichy.
— Teraz już jestem kontent rzekł kuternoga — teraz mogę spać spokojnie na oba uszy. Prawda, Otbercie? — dorzucił, kiwając i mrugając doń w dziwny sposób.
— Prawda, prawda, ale już wyjdźmy, bo godzina się zbliża. Patrz, już się rozchodzą wszyscy. Sługa miejski uderzył trzy razy we drzwi. Pora.
Kuternoga, podcięty dobrze, dał się wyprowadzić z izby.
Gdy wszyscy trzej znaleźli się na ulicy, Otbert pożegnał Folcharda, coś mu mówiąc, żeby kuternoga nie Usłyszał, potem wrócił da tego ostatniego i udali się obaj ku rynkowi.
— Cóż ty myślisz, żem pijany? — rzekł Pater-noster-macher, prostując się i patrząc bystro w oczy Otbertowi.
— Pocóż to udawanie?
— Po co? po co? Niech nas mają ludzie za niedołęgów, a my przecież wiemy, jak trawa rośnie... Teraz, do roboty!
I szli przez Bracką, potem skręcili ku Dominikanom, oglądając się poza, siebie, czy ich kto nie szpieguje.
Przy świetle lampy, co płonęła u drzwi dominikańskiego kościoła, spostrzegli postać klęczącą w modlitwie głębokiej.
— Ot, głupiec, który nie umie używać darów bożych — rzekł filozoficznie kuternoga.
Otbert przeżegnał się pobożnie i westchnął z głębi piersi, mówiąc cicho:
— Oby nas Bóg nie skarał!
I poszli dalej ulicą Stolarską.
Postać klęcząca.podniosła się, uderzyła pokornie w piersi razy kilka i rzekła:
— Złoczyńcy.
Potem podążyła za nimi w ślady, chyłkiem, niby kot skradający się do myszy.
Przeszli ulicę Mikołajską, aż do samego jej końca, ku murom miejskim.
Tu kuternoga obejrzał się na wszystkie strony, jak i jego towarzysz.
Nic snadź nie dostrzegli, bo pierwszy zapukał mocno we drzwi.
— Kto? — spytał głos z wewnątrz.
— Bracia — odparł głośno Otbert.
Otworzono. — Znikli w głębi.
Postać, wysunęła się z za węgła domu, popatrzyła, kędy znikli, i powoli powlokła się z powrotem.