<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Siła krwi.

Resztki z rozbitej kompanii kolońskiej przybyły wreszcie do Krakowa cicho pod osłoną nocy.
Po zachodzie słońca nie otwierały się dla nikogo bramy miasta, ale Hanza miała swoje klucze, którymi otwierała wszystko.

Przy świetle tedy bladych latarni schowała tych niedobitków w mury Sukiennic, wstydząc się swojej porażki, zalecając o niej milczenie pod najsurowszą karą,
Postać podążyła za nimi w ślady, chyłkiem.
aby przez to nie uzuchwalać innych rozbójników i nie dyskredytować związku.

Było to dyplomatycznie, ale nie bardzo zręcznie, bo są rzeczy, których ukryć nie można, a przestrzeganie co do nich tajemnicy robi sprawę głośniejszą i straszniejszą,
Cichym szeptem do wszystkich uszu dobiegła potworna wieść, zamieniona w nadludzką jakąś legendę, z której sobie sprawy zdać nie zdołano, bo nie wszyscy wówczas mieli pojęcie, co mógł zdziałać proch i na co mianowicie był wieziony.
Zanim też stanęli w murach Krakowa, już stugębna wieść obiegła miasto.
W wielkiej sali radnej związku hanzeatyckiego, w Sukiennicach na górze, zebrali się wszyscy dostojnicy i rajcowie, mający roztrząsać wypadek obecny.
Na ich czele zasiadł Olderman Bonar.
Spisano szczegółowo inwentarz ocalonych przedmiotów, który porównano z takimże inwentarzem, będącym w skrzynce buchfirera.
Ściągnięto protokolarnie zeznania świadków katastrofy i odebrano od nich przysięgę.
Skrupulatność niemiecka okazała się w całym blasku, nie przepomniano jednego guzika.
Dziś jeszcze podziwiać można te wzorowe inwentarze i protokóły.
Straty były wielkie, obliczono je na sześć tysięcy talarów, nie licząc prochu, który był komisem przesłanym przez faktoryę londyńską dla przewiezienia go królowi Zygmuntowi węgierskiemu na Spiż.
Tym sławnym prochem miał nasz przyjaciel Zygmunt, w połączeniu z Krzyżakami, rozbijać nasze pograniczne zamki.
I tego się też tak bali Hanzeaci.
Puszczono zatem wieść, że piorun zburzył niespodzianie całą karawanę i pozabijał łudzi i konie.
Wołano przypisać całe nieszczęście gniewowi niebios, aniżeli (ściągnąć na siebie gniew króla polskiego.
Od gniewu niebios obiecano się wykupić solennemi wotywami i jałmużną daną obficie.
Zabrzmiały też we wszystkich prawie kościołach z ust niemieckich kapłanów modły o przebłaganie gniewu bożego — i wkrótce nikt nie wątpił, że pioruny sprawiły.całą tę historyę.
Jednakże książętom Oświęcima zaprzysiężone zemstę.
Wszystko to spełniono w ciągu dnia pamiętnego w życiu przezacnego pana Oldermana Reinholda Bonara z Ingermanlandu, który z dziwną gorączką i niecierpliwością a nawet pewnem roztargnieniem kierował sprawą kii ogólnemu zdziwieniu; i zgorszeniu panów radnych. Skoro też ukończono badania i odmówiono modlitwę, pożegnał lekko zgromadzenie i wyszedł z sali.
Widziano, jak się skierował ku domowi Pater-noster-machera.
Tu, w znajomej nam już izbie, czekała nań piani Agata.
Kobieta zerwała się, gdy go ujrzała We drzwiach, potem stanęła, jakgdyby przerażona.
— Czym się tak zmienił przez te dni parę?... Och, bo też przecierpiałem męczarnie! I w piekle nie doznam większych.
— Mój Boże, i to podczas gdym ja tu cieszyła się do zbytku! Na drugi dzień po twoim wyjeździe zesłało mi go niebo.
— Nie powinien jednaki był opuszczać placu: to grozi karą wielką. Tylko wiek go od niej uwolnił. Och, ale ci rozbójnicy zapłacą mi za to wszystko sowicie!
Siadł na krzesło, kobieta okryła jego głowę pocałunkami.
— Ileż to pan mój zmartwień i kłopotów ponosić musi! Czemuż to ja ich z połowę nie mogę ci odebrać, aby ulżyć ciężaru!
— Dałaś mi więcej, Agato: dałaś mi tego syna, którego kocham z dziwnem, dziwnem przywiązaniem! W nim widzę siebie.
— Och, bo i podobny do was! A choć nie wie, żeś mu ojcem, miłuje cię. Sama natura mówi mu o tem.
— Niechże mu mówi jak najczęściej i najdłużej, kiedy ja mu tego powiedzieć nie mogę!
— Nigdy? — szepnęła niewiasta, przytulając się ku niemu.
— Może kiedyś, gdy śmierć zapuka do drzwi.
— Och, to nie chcę, nie chcę! bo i cóżby się z nami stało?
Nie mówmy o tem, Agato; jam tu przyszedł nabrać miłości i wesela dla, znękanej duszy. Nie myślmy o przyszłości, cieszmy się tem, co nam dziś daje. Patrz, przynoszę ci pięknie klejnoty, któreśmy znaleźli w gruzach rozbitej kompanii. Nie należą do Hanzy, więc zabrałem je, jako swój łup. Niech zdobią twoje piękne ramiona.
I tu zawiesił na niej łańcuch Przemysława, wydarty niegdyś baronowi, a zdobiący piersi pani Małgorzaty.
Klejnoty zawsze dziwnemi drogami chodzą.
Przyroda musiała je tworzyć w przekleństwie.
W wiekach średnich każdy drogi kamień, prócz materyalnej wartości, posiadał talizman jakiś.
Noszono je na piersiach, niby amulety zaszyte w płótno, bo mówiono, że wzrok zawistnego człowieka odbiera im dużo wartości.
Tak blaski miały dla oczu współczesnych dziwnie magiczny i czarodziejski urok — to też pani Agata stanęła jak wryta, potem pochwyciła łańcuch z szaloną radością i przed zwierciadłem stroić się weń poczęła.
— Matko Boska, jakże się to błyszczy! — zawołała, klaskając w ręce; potem nagle jakgdyby się wzdrygnęła i przelękła, zerwała je prędko z szyi i położyła na stole.
— Nie, nie, ja tego nigdy bym się nie odważyła włożyć na dniu białym, wobec świata. To książęcy łańcuch!
— Schowaj go tymczasem i niech ci szczęście niesie.
— Moje szczęście to wy! Nie... nie, weźcie niepowrót te skarby. Dziwny niepokój czuję, gdy je trzymam w ręku. Ja tam w każdem oczku ludzką krew widzę. Darujcie mi, panie! Wszak każdy strzępek, każdy pierścień był mi drogi z rąk waszych... ale tego ja nie wezmę... nie... nie!
— Dziwnaś i kapryśna, Agato. Możesz z nim zrobić, co zechcesz. Wyrzucić go możesz do studni, alem ja moich darów nie zwykł odbierać.
— Och, tyś dobry i wspaniały. Przebacz! Dotąd każdy twój dar szczęście mi przynosił. Czemuż ten taką trwogę budzi?
— Przywykniesz doń, jak się przywyka do codziennej sukni.
Zapukano z lekka, kobieta pobiegła otworzyć i wszedł Rudolf.
Chłopak się zdziwił, ujrzawszy tego sędziego, co niedawno jeszcze w sali Sukiennic badał go jako świadka katastrofy.
Pokłonił mu się głęboko i stanął przy drzwiach, nie śmiejąc bliżej przystąpić.
— Pójdź, chłopcze! Tu-m nie Oldermanem, ale przyjacielem twojej matki i twoim.
Wziął go przyjaźnie za rękę i poprowadził ku oknu.
Kobieta ze złożonemi na piersiach rękoma, z obliczem w płomieniach, patrzała się na tych dwóch ludzi, tamując oddech w piersiach. Ktoby ją był widział w tej chwili, wyczytałby wyraz najwyższej; macierzyńskiej dumy i szczęścia.
Olderman spojrzał na nią, wciąż trzymając chłopca za ręce. Widać i jemu coś z uczuć matki się udzieliło, bo poczerwieniał cały, potem, nie mogąc zapanować nad sobą, złożył mimowolny pocałunek na jego głowie i mówił drżącym ze wzruszenia głosem:
— Pragnę być dla ciebie ojcem i zyskać twoją miłość i zaufanie. Powiedz mi więc, chłopcze, czyś zadowolony z twojego losu? Czy masz życzenia jakie?
Gdyby Rudolf był-mniej dzieckiem, byłby coś więcej odgadł z tego zachowania się dwojga ludzi. Ale jego na świat poglądy były jeszcze dziewicze, a potem — poważna myśl jakaś zaprzątała mu głowę — Spojrzał więc w oczy Oldermanowi, a widząc w nich dobroć taką, rzekł obejmując jego kolana:
— Dzięki wam składam za waszą opiekę nade mną, panie, ale ja jej nie godzien, bo oto najpokorniejszą prośbą, jakąbym zaniósł do was, mogę urazić łaskawość waszą.
— Mów, chłopcze, śmiało. Młodość ma przywileje mówienia prawdy. Mów. co ci serce dyktuje.
— Darujcie mi więc, panie, ale ja... nie chcę służyć w Hanzie.
Kobieta poskoczyła ku niemu. Olderman brwi mocno zmarszczył.
— Dlaczego? — spytał.
Chłopak zrazu uląkł się strwożonej matki i groźnej miny Reinholda, ale szybko i stanowczo zapanował nad sobą.
Dlatego — rzekł z siłą — że kocham swobodę i nie mogę być niewolnikiem.
Jakiś atawizm krwi słowiańskiej zagrał w żyłach chłopaka, a słowa i nauki Sowizdrzała padły na grunt podatny.
— Skąd wziąłeś te myśli, chłopcze? To nie z niemieckiej, ale z jakiejś barbarzyńskiej duszy one wyszły.
— Nie z niemieckiej — rzekł Rudolf poważnie — bom ja nie Niemiec.
— Ty? A czemżeś ty, głupcze?
— Jam Polakiem.
Wyraz ten wprawił Oldermana w osłupienie. On pierwszy raz go usłyszał. Wiedział, że kraj, w którym żyje, nazywa się Polską, ależ ludzie zamieszkujący to Niemcy, Reszta zaś niegodna jest nazwy człowieka, bo kto tylko garnie się ku światłu i chce nim być, musi być Niemcem.
W jego pojęciu Rudolf, schodząc z tego szczebla człowieczeństwa, schodził do błota. To tak, jakgdyby dziś ucywilizowany Berlińczyk stawał się nagle Samojedem albo Zulusem.
Wziął go zrazu za obłąkanego, lub pijanego. Popatrzył nań niespokojnie i badawczo, potem rozśmiał się serdecznie i całe to zachcenie wziął za jakieś mary gorączki młodzieńczej. Poklepał Rudolfa po ramieniu.
— Tyś dzieckiem jeszcze, większem nawet, aniżelim się spodziewał. Tyś Niemcem i Hanzeatą, a tego żadna siła ludzka nie jest cię w stanie pozbawić. Podziękuj Bogu, żeś takim, i głupstw nie pleć!
Uścisnął Agatę i wyszedł.
Rudolf rzucił się na ziemię, złorzecząc.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).