<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Wyklęty.


Istniała wówczas w Krakowie można i liczna rodzina Wierzynków. Byli to synowie i wnuki Mikołaja, podskarbiego Kazimierza Wielkiego.
Starszy, Wawrzyniec, trzymał po ojcu żupy wielickie i był rodzajem bankiera. Do niego to, jak i do ojca, udawał się często dwór w sprawach pieniężnych. — Miał dwóch synów i jedną córkę, Elżbietę.
Młodszy, Mikołaj, był kupcem. Prowadził interesy z Wenecyą i Włochami i wysyłał do nich w zamian nasze surowe produkty. Był przytem rajcą miejskim. Miał tylko jednego syna i ten wyręczał ojca w interesach.
Była to rodzina na wskroś polska. Jeżeli do ówczesnej miary umysłowi można zastosować wyraz niedawno ukuty „patryota“, to Wierzynkowie byli takimi patryotami.
Leżało to w ich tradycyi.
Protoplasta rodu przybył do nas jeszcze za rządów czeskiego Wacława, jako sukiennik, i on to pierwszy rozpowszechnił w Krakowie to rzemiosło. Jeżeli ich panowie i szlachta byli kondotyerami, najmowanymi przez Niemców do szarpania nas, jeżeli w aniżelim ich królów nigdy nie zaświtała polityczna myśl związku z pobratymczym narodem, to za to lud instynktownie żywił dla nas sympatye.
Nasze miasta były zaludniane Czechami nie rzadko. Przez nich płynęła do nas wyższa kultura i oświata. Na ich języku nasz się kształcił, a mówić pięknie po czesku oznaczało wówczas ogładzony umysł, tak, jak dziś po francusku.
Przybysze ci byli wrogo usposobieni dla Teutonów. Poznali oni wcześniej ich rasowe znamiona i przestrzegali przed nimi swoich pobratymców.
Wierzynkowie byli panami wielkich majątków i stali na czele handlu polskiego.
Z chwilą zawitania do mas Hanzy rozpoczyna się walka.
Walka o byt.
Nie wolno było obok Hanzy prowadzić takiego handlu, jak Wierzynkowie.
Nie wolno było używać miru i sympatyi, nie wolno być wyrocznią w sprawach handlowych.
Trzeba ich zniszczyć.
Z początku szło trudno. Wierzynkowie od wieku wyrobili sobie zaufanie i liczną klientelę. Wszystkie surowe produkty kraju szły przez ich ręce, a Hanzie głównie chodziło o to, aby je pochwycić.
Na handlu korzennym i zbytkownym spodziewała się prędko odnieść zwycięstwo, dając go taniej i w większym wyborze, ale tu — niepodobna.
Ofiarowano wyższe ceny, lecz i to żadnego nie zrobiło wrażenia.
— Po staremu niech będzie, jak bywało — mawiał nasz lud, a potem... Niemca zawsze się bano.
Zdobyła się Hansa na tłómaczów, podejrzywano ich więcej jeszcze.
Potrzeba użyć innych środków.
Trzeba Wierzynków zohydzić w oczach opinii.
A nadarzyła się ku temu wyborna sposobność.
Po ostatniej Judenhetzy, która zburzyła całą prawie dzielnicę żydowską, zostały liczne rodziny bezdomnych tułaczy, z których się tłum niemiecki naigrawał i chciał wyświecać z miasta. Tych tułaczy wzięły rodziny polskie w opiekę. Zawiązało się formalne stowarzyszenie opieki nad Żydami, a na jego czele stanęli Wierzynkowie.
Mikołaj cały swój dom przy ulicy Floryańskiej oddał Żydom, zostawiając im swobodę obrządków i obyczajów.
Tego trzeba było wrogom.
Najprzód puszczono w miasto najohydniejsze wieści.
Opowiadano, jak lżona Mikołaja odprawia z Żydówkami kucki, jak sam Mikołaj w nocy przy księżycu modli się wraz z Żydami i pożywa ich mace.
Najczynniejszym agentem Hanzy w rozsiewaniu takich pogłosek i podburzaniu umysłów był Pater-noster-macher.
Jego sklep odwiedzały wszystkie dewotki.
Kuternoga ze zręcznością iście jezuicką umiał rozdmuchać w płomień najdrobniejszą iskierkę.
Władza duchowna, nagabywana takiemi wieściami, upominała surowo pana Mikołaja, aby Żydów ze swojego domu wypędził.
— Nie wypędzę, boć ludzie, nie psy — odrzekł sierdziście Wierzynek.
Sprawa stanęła na ostrzu miecza.
Nareszcie, gdy doniesiono kościołowi, że za ciałem zmarłego tymi czasy Żyda, widziano, jak szedł Wierzynek na mogiłki rzucono nań uroczyście klątwę.
Wierzynek — wyklęty!
Wiecież, co to w owych czasach znaczyło: klątwa?
To — zagłada!
Taki człowiek nie istniał dla społeczeństwa.
Wolno go było zabić, jak psa, wyrzucić, zniszczyć dom jego, mienie, nawet rodzinę.
Wielki to był tryumf dla Niemców.
Dzień ten nazwany był przez nich: glücklicher Tag.
Do tego wyklęcia zebrano się z całą uroczystą pompą.
W kościele Panny Maryi biskup, ubrany pontifi-caliter, otoczony dwunastu prałatami, trzymając w ręku zapaloną świecę, stanął na stopniach wielkiego ołtarza.
Zabrzmiał ponury śpiew psalmu: Deus laudem meam.
W jedną tylko stronę głównego dzwonu zaczęto bić, powoli.
Każde jego uderzenie to ostry grot w. serce nieszczęśliwego.
Zabrzmiał wreszcie uroczysty głos biskupa:
„Wyklęty jest Mikołaj Wierzynek!
„Przeklęty niechaj będzie w domu i na dworze, przeklęty w mieście i na roli, przeklęty niechaj będzie siedząc, stojąc, jedząc, pijąc, robiąc i śpiąc; przeklęty niech będzie tak, że w nim zdrowego członka nie będzie, od wierzchu głowy aż do stopy nożnej!
„Niechaj wypłyną wnętrzności jego, a ciało jego niechaj robactwo roztoczy!
„Niech będzie przeklęty z Amazyaszem i Zaphirą, niechaj będzie przeklęty z Judaszem zdrajcą, niechaj będzie przeklęty z Abironem i Datanem, których ziemia żywo pożarła, niechaj będzie przeklęty z Kainem mężobójcą; niechaj mieszkanie jego będzie opustoszone, niechaj będzie wypuszczony z ksiąg żywiących i z sprawiedliwymi niechaj nie będzie pisany i pamiątka jego na wieki niechaj zaginie!
„Niechaj na ostatnim sądzie przeklęty będzie z dyabłem i z anioły jego. i na wieki niechaj zginie, jeżeli się nie upamięta!
Słuchacze zdrętwieli ze zgrozy.
A gdy biskup trzymaną świecę zgasił, rzucił i podeptał, jakoby na znak, że wyklęty tak zgasnąć powinien w pamięci kościoła i ludzi, głęboki jęk rozległ się w kościele i głośne szlochanie z polskich piersi.
TJpiieral im dobroczyńca i przyjaciel.
Kapłani chórem ponuro wyrzekli:
Fiat! fiat!
I Wierzynek pogrzebany, jeśli się nie upamięta.
To jeśli było furtką, zostawała droga ratunku.
Jaka?
Trzeba było odbyć pielgrzymkę do Ziemi świętej, a wracając, u stóp papieża błagać odpuszczenia, co na jedno wyniosło prawie:
Być zabitym tu przez pierwszego lepszego fanatyka, czy też przez piratów na morzu, albo rozbójnikowi na lądzie.
Wybierając się w taką drogę, robiono testament.
Zrobił go Wierzynek, ale gdy opieczętowany pergamin składał wt ręce małżonki, padła ugodzona paraliżem, aby nie powstać więcej.
Zamiast w podróż, udał się na cmentarz.
Zdruzgotany tak straszliwie, poczuł całą wagą pocisku i siły swego wroga.
Dla niego nie było wyjścia.
Bo choćby nawet odbył pielgrzymkę do grobu świętego, uzyskał przebaczenie i wrócił szczęśliwie, to czy złość niemiecka nie wynajdzie dlań nowego pocisku?
Postanowił oddać synowi wszystko i skryć się przed obliczem ludzkiem.
Wyszedł z domu złamanym starcem z długą brodą, choć miał lat pięćdziesiąt parę — i pod osłoną nocy zapragnął odwiedzić swoich przyjaciół i sprzymierzeńców.
Pierwszym był Ziemba z Kleparza, ojciec pani Agaty.
Wierzynek wybrał go, jako nieprzejednanego wroga Niemców.
Był to starzec krzepki i przysadzisty, potężnych barków, z obliczem typowem polskiego kmiecia, o rysach z gruba wyciosanych, ale pełnych powagi. Włosy przystrzyżone nad czołem i długi wąs, brwi krzaczyste, z pod których błyskał wzrok niebieskich oczu.
Takim wyobrazilibyśmy sobie kołodzieja z Kruszwicy.
Ziemba prowadził proceder miodowy i woskowy z dziada pradziada.
Miał sam liczne barcie i skupywał z najdalszych stron.
Dorodna jego córka, Agata, pokochała Niemca Reinholda Bonara, Hanzeatę, który od Ziemby brał towar. Uciekła z rodzicielskiego domu i wzięła z sobą przekleństwo ojca.
Tu zapukał Wierzynek:
— Bóg z tobą.
— I z tobą, bracie!
— Idę.iąię tułać po świecie. Nie siądę, nie wypocznę pod twym dachem, bom przeklęty. Nie dotknę twojej dłoni, by ci nieszczęścia nie przynieść. Odchodzę... pamiętaj o moich. Bądź zdrów! Może posłyszysz o mnie.
Ziemba patrzał nań długo, potem chmurny wzrok spuścił w ziemię, jakgdyby walkę staczał; postąpił krok ku niemu, znów się cofnął, — wreszcie rozwarł szeroko barczyste ramiona, uścisnął gościa i za stołem chciał sadzić.
— Dom mój i serce — twoje! Przestałem wierzyć w klątwy, co je niemiecka nienawiść zażegła.
— Nie, bracie! za stołem twoim nie siądę, bo nie chcę, abyś dzielił mój los,... Ja cię proszę o opiekę nad dzieckiem.
— Będziesz ją miał.
— Bogu cię oddaję!
— I ja ciebie!
Gdy za wyklętym zamknęły się podwoje, Ziemba padł na kolana przed ukrzyżowanym Chrystusem, wzniósł ręce do góry i taką wygłosił modlitwę:
— O Chryste mój, Zbawicielu świata! Za wszystkie łzy moje — i rozpacze daj mi dożyć kiedyś wesela, daj mi dożyć, o Banie, chwili tryumfu nad gadem, co trapi lud nieszczęsny, daj mi dożyć, o Panie, albo zabierz mnie już do siebie! Amen.
Starzec leżał jeszcze długo krzyżem na ziemi i płakał rzewnemi łzami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).