<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Fałszerze.


Ludzi wyjętych z pod prawa noc kryła swoim płaszczem bezpiecznie.
Municypalność spała na oba uszy.
Nikt się nie poważył wyjść wówczas na ulicę, trzeba było kohorty całej pachołków z latarniami i łuczników.
Chodzili tylko rabusie i żebracy, lub ci, dla których życie i bezpieczeństwo niewiele było warte.
Dom, w którym zniknęli jednej nocy Otbert z kuternogą, stał przy końcu ulicy św. Mikołaja i opierał się o gruby mur miejski.
Był to niepozorny mały budynek parterowy z facyatką. Nad drzwiami wisiała na długim haku beczułka, okuta w świecące obręcze, mająca być szyldem bednarza.
Dzielnica ta składała się z samych takich kletek, trzymających się murów i baszt miejskich. Zwano ją też Podmurzem. Tutaj mieściło się to wszystko, co w samem mieście, ze względu bezpieczeństwa albo zbytniej obrazy nosów, oczu i uszu pomieścić się nie mogło, np. kowale, ślusarze, alchemicy, — słowem, mający do czynienia z ogniem; dalej garbarze, oprawcy, konowały i t. p.
Noc pochmurna, i dżdżysta. Z poza szpar okiennicy jednego z okien domku przedziera się słabe światło.
Zbliżyła się jakaś postać i puka we drzwi.
— Kto? — spytał głos z wewnątrz.
— Brat — odpowiada przybyły.
— Drzwi się otwarły i ten sam głos zapytał:
— Sam? — Lecz zaledwie spojrzał na przybyłego, cofnął się przerażony.
— Kto wy? Czego chcecie?
Przybyły wydobył w milczeniu sztylet i błysnął nim przed oczyma człowieka.
— Rozbój, zdrada! — zakrzyczał przerażony.
— Milcz, bo zginiesz!... Głupcze! ty nie rozumiesz, że wszystko odkryte, i że twoje życie na włosku? Milcz, jak grób, jeżeli się chcesz zasłużyć sprawiedliwości.
— Sprawiedliwości? O panie, panie! — jęczał człowiek, padając na kolana pod magnetycznem spojrzeniem nieznajomego. — Nie gubcie mnie, jam nie winien! Po śmierci starego alchemika nająłem ten dom, nie wiedząc o tej Sodomie. Wciągnięto mnie mimo mej woli!
— Wierzę. Włos ci z głowy nie spadnie, gdy mi będziesz posłuszny. Otóż słuchaj, Janie Pokorny: nie powiesz ani słowa nikomu, żem tu był! Od twojego milczenia bezpieczeństwo twoje zależy. Gdy słowo piśniesz, zgubiony jesteś tej chwili. Gdy zamilczysz, włos ci z głowy nie spadnie.
— Uczynię wszystko.
— Prowadź mnie do warsztatu.
Przelękły człowiek wziął lampę i drżący udał się naprzód.
Szli przez wązki korytarz, przewodnik otworzył jedną izbę, w której obok rozmaitych sprzętów i utensyliów stała w kącie niewielka szafa. Otworzył ją ostrożnie, w szafie wisiały suknie, schylił się, nacisnął sprężynę i dno szafy odskoczyło.
Pod szafą okazał się otwór, dalej schody.
Schody te wiodły do malej okrągłej piwnicy, zawalonej beczkami różnej wielkości; z piwnicy wychodziły drzwi na ulicę, na którą, aby się dostać, trzeba było iść po schodkach do góry.
Na środku piwnicy stalą wielka kadź wkopana w ziemię, niby studnia napełniona wodą mętną. Przewodnik wyjął z kadzi czop, który był urządzony z boku. Woda wyciekła do małego rynsztoka — i tu przybyły ujrzał dno, prawie na łokieć tylko od powierzchni. Odsunął rygiel. Dno było drzwiami, przed któremi ukazały się znów schody i tymi schodami zeszli do głębszej piwnicy.
Tu ujrzał przybyły wielki komin, wykuty w fundamentach muru miejskiego, który snadź łączył się z kominem domu. W kominie stal mały piecyk do topienia metalu. Przy kominie miech kowalski. Obok komina stała szafa a półkami, na których narzędzia, jako młotki, obcęgi; duża flaszka stała na szafie. Z drugiej strony komina było małe kowadełko, a przy niem parę młotów. Po kątach gdzieniegdzie Walały się jakieś stare pergaminowe księgi z kabalistycznymi znakami. Na stole kilka monet, stempli i forma do odlewania, naczynia szklane z jakąś cieczą, cała podłoga zaś zasypana opiłkami metalu, który się skrzył przy odblasku lampy.
Przybyły zbliżył się do stołu, wziął jedną z monet i popatrzał.
Talary Hanzy — szepnął do siebie, potem się przyjrzał stemplom.
Przewodnik patrzał na przybyłego, jakgdyby mierzył siłę jego muskułów, potem zamyślił się, głęboko, jakgdyby ważył, co mu przedsięwziąć wypada.
Nieznajomy bacznie go śledził.
Gdy wreszcie obejrzał wszystko po szczególe, stanął przed Janem i rzekł z powagą i dobitnie:
— Wszystko ma pozostać po staremu. Ty masz milczeć, a oni niech dalej prowadzą swoje rzemiosło, inaczej biada ci, Janie Pokorny! Znam, wszystkie twoje sprawki. Uległością i posłuszeństwem możesz zmazać winy.
Pokorny się skłonił głęboko i chciał mówić, gdy nieznajomy nakazał mu milczenie i wszedł na parę szczebli, przysłuchując się u otworu.
— Pukają. Idź, otwórz im, a ja tymczasem wyjdę z górnej piwnicy na ulicę. Masz klucz?
— Oto jest.
— Dobrze. Pamiętaj!
I podczas gdy Jan udał się na górę, aby otworzyć przybyłym, nieznajomy poczekał przy drzwiach piwnicy, a gdy obliczył, że tamci weszli do domu, otworzył drzwi, potem je zamknął starannie i znikł w ciemności nocnej.
Dwaj przybyli są to kuternoga z Otbertem.
— Zaspałeś, stary niedołęgo! — mówi pierwszy — a nam tu na deszczu i na wietrze wcale nie wesoło.
— Nosiłem beczki do piwnicy, a przecież stamtąd słyszeć nie mogłem waszego stukania.
— Do tej roboty masz dzień cały, a nocą czuwać trzeba, głupcze! Przypatrz mu się, Otbercie, jak on szczególnie dziś wygląda. Tyś pijamy, niedołęgo?
— Hm, niby trochę — wybąknął bednarz.
— To tak spełniasz swój obowiązek?
— A cóż u licha, to i napić mi się nie wolno? Niedość, żem dla was zaprzedał duszę, jeszcze mi tego odmawiacie I
— Duszę-ś zaprzedał nie nam, tylko dyabłu, w chwili, gdyś utopił twoją żonę; teraz nam służyć musisz, panie Janie Pokorny, i za toś dobrze płatny.
— Płatny, płatny! za pieniądze nie kupisz sumienia.
— Tfu, co ta bestya plecie?
— Przestań — rzekł, trącając towarzysza, Otbert — darmo czas tracim; północ wybiła.
— No, idź spać, Jasiu... a zapomnij o sumieniu.
Poczuli iść po schodach.
— Chętniebym się tej bestyi pozbył. Gdyby tak Józef dał się nakłonić...
— Porzuć go. Nie dosyć, że już nas trzech w tej sprawie?
— Czterech — szepnął Pokorny, który zamiast snu, jak mu to zalecił kuternoga, puścił ucho za nimi.
— Czy myślisz, żebym go tak zostawił? — mówi ciszej kuternoga. — Ot, upieklibyśmy go w tym kominie, a potem zagrzebali gdzie pod murem...
Weszli do pierwszej piwnicy i zbliżyli się do kadzi.
Kadź była otwarta.
— Patrzajże, ten bestya tu był pomimo mego zakazu! Czegóż on tu mógł chcieć?
— A gdyby nas zdradził? — spytał, chwytając za rękę kuternogę, Otbert.
— O to się nie boję. Jego zbrodnia jest mi rękojmią.
— Darują mu.
— Świętokradztwa? nigdy! Z zabójstwa żony by się wykpił, ale z kradzieży poświęcanych medali i relikwii to trudniej.
Weszli do dolnej piwnicy.
Otbert zdjął ubranie wierzchnie, towarzysz jego uczynił to samo.
Pater-noster-macher rozpalił ogień.
Otbert zbliżył się do stołu.
— Wszystko poprzewracane! — rzekł. — Słuchaj, Justysie, ja mam złe przeczucie. Ten nędznik wydał mi się dziś jakimś dziwnym. On tylko udawał pijanego.
— Przekonamy się o tem; teraz do roboty.
Ogień buchnął, metal się topił. Potem nalewano go w formy, skąd wychodził w kształcie monety.
Każdy taki pieniądz Otbert znów ogładził i opiłował, potem pociągnął jakąś cieczą jedną i drugą, a. wreszcie wpuszczał do skórzanego worka.
Robota szła wprawnie i zręcznie.
Trzecie kury już piały, gdy fałszerze poczęli się wybierać do odejścia.
Wyszli wreszcie i nim otworzyli drzwi, z sieni prowadzące na ulicę, Wstąpili do izby bednarza, który spał snem twardym. Przy łóżku stała flasza.
Kuternoga zaświecił mu w oczy lampą, drugą ręką wydobył puginał i zamierzył się na śpiącego. Bednarz ani drgnął, ale chrapał w najlepsze.
— Bądź spokojny — rzekł do Otberta. — Ale pije bestya. Trzeba mu zagrozić surowo.
Odeszli, zgasiwszy światło.
Bednarz się podniósł na łóżku i mocno odetchnął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).