Hanza/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hanza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młody Rudolf objął urząd Stockschreibera w Hanzie.
Było to ważne stanowisko.
Stockschreiber odbierał surowy produkt od dostawców. Miał obowiązek przekonać się o jego jakości, mierze, wadze i podług jego opinii płacono za towar.
Takiego urzędnika miała sobie Hanza wyhodować.
To też miał słuszność stary! ober-furman kolońskiej kompanii, gdy usłyszał Rudolfa mówiącego po polsku, że w tem musi być tajemnica Hanzy.
Oficyalistą takim musiał być członek, mówiący dobrze językiem krajowym a przecież nie Polak, ale Niemiec.
Młodzieniec, napojony zrazu całym wstrętem i niechęcią do związku, musiał wreszcie poddać głowę pod jarzmo obowiązku, a, wdrożywszy się weń, znalazł go wkrótce nietylko znośnym, ale przyjemnym.
Miał do czynienia od rana do wieczora z ludem, mieszczaństwem polskiem i szlachtą.
Główny śpichlerz Hanzy stał we Florencyi dawniejszej, czyli dzisiejszym Kleparzu.
Tam to Rudolf odbierał zboże, skóry, wełnę, len, konopie, wosk, potaż, smołę i t. p. produkty.
Na Kleparzu roiła się cala ludność okoliczna, jak i dziś się roi. Targi i jarmarki kleparskie gromadziły wówczas do kilku tysięcy ludu.
Jak Kraków żył cały i oddychał niemczyzną, tak znowu Kleparz był nawskroś polskim.
Miasto było rozległe i ludne, choć je ustawicznie palono, bo było zawsze pastwą wrogów, co się rzucali na Kraków.
A ten Kraków patrzył się nieraz obojętnie, z za swoich murów i baszt, jak płonęło jego dziecię, i widział z zadowoleniem egoisty, jak wrogi, obciążeni łupem i jeńcem kleparskich mieszczan, odstępowali od jego murów.
Tam też, na tym Kleparzu, najdzielniejsza mieszkała ludność.
Nasz bohater był tu w swoim żywiole. Tym językiem, który tak kochał, mógł mówić i myśleć, a do tego po rynku kleparskim uwijał się co dnia Sowizdrzał.
Trefniś zapoznawał młodzieńca z całym ustrojem społeczeństwa, z obyczajem, życiem i tem wszystkiem, co w niem tętniło.
Tutaj-to obijały mu się o uszy wieści niedalekiej walki z krzyżactwem i całą teutońską hydrą. Wieści te były zrazu głuche, potem się stawały coraz wyraźniejsze i głośniejsze.
Lica gorzały ogniem i pobrzękiwano kordem.
Czuć tu było całą lawę wewnętrzną wściekłości i wiekowej zemsty za wszystkie krzywdy nasze.
Rudolf słuchał tego wszystkiego i młoda krew kipiała w nim wrzątkiem, — i stawał się coraz bardziej dzieckiem tej ojczyzny, sam nie wiedząc nic o tem.
Poznał on prędko, czem to dla nas zaborczy i drapieżny geniusz Teutonów. Wiedział, jak tam orężem a tu kulturą swoją i przemysłem wyciskają krew z narodu i żyją jego sokami, zawistni przytem chwały i powodzeń tej ziemi. Odgadł ich nieludzką i egoistyczną politykę — a zestawienie przyszło samo z siebie i nasuwało się na każdym kroku.
Po skończonej robocie, nad wieczorem, kiedy zamykano już sklepy, Rudolf nie szedł nigdy do miasta, aby, w gospodzie pod Złotą lilią zażyć wypoczynku, albo pod Czarnym orłem zabawy, ale szedł z trefnisiem do miodosytni Ziemby.
Na szyldzie domu wymalowany był wielki niedźwiedź czarny, wybierający — miód z barci. To stare godło utrzymało się po dziś dzień na naszych miodnych zakładach i kto wie, czy nie staremu Ziembie winniśmy jego dowcipną inwencyę.
Była to obszerna bardzo izba drewnianego budynku, podparta filarami, które szły dosyć gęsto we dwa rzędy bliżej ścian głównych, tworząc środek próżny, niby aleję.
Poza stołami, ustawionymi pod ścianą, siedzieli gęsto mieszczanie i kmiecie, racząc się wybornym trunkiem.
Poważny Ziemba rzadko się zjawiał w gospodzie, wyręczając się liczną czeladzią i synem. Nie usłyszałeś tu niemieckiej mowy, bo Ziemba znieść jej nfe mógł, — a i żaden Niemiec przyjść się tu nie kwapił, przekładając nad nasz trunek swoje świdnickie lub wrocławskie piwo.
Był pamiętny dzień dla mieszkańców kleparskich.
Oto nadbiegły do Wawelu dziwne wieści. Stary mistrz krzyżacki, Konrad Jungingen, umarł, na jego miejsce wybrano młodego jego siostrzeńca, Ulryka Jungingena, tchnącego niepohamowaną chęcią boju i srogą dumą.
Mówiono o wypowiedzeniu wojny Polsce i o wtargnięciu Krzyżaków do ziemi dobrzyńskiej.
— Wojna więc! — powtarzają wszystkie rumianie i wąsate usta mieszczan kleparskich, pomiędzy którymi zjawił się za gościnnym stołem i sam gospodarz.
Ale od wypowiedzenia tej wojny do samej akcyi jeszcze bardzo daleko. Lato jeszcze upłynie i przyjdzie zima i nie jedno polskie serce pęknie z żalu i boleści, nie jedna głowa spadnie.
Dziś się wojna wypowiada i w tydzień niespełna stoją pułki na polu bitwy, — dawniej lata upływały, nim je uorganizować a cóż dopiero zgromadzić można było.
Ale że serca polskie skore zawsze oddać się nadziejom i radości, więc i tu puszczono im wodze i bito Niemców na miazgę.
Sowizdrzał śpiewał znaną wówczas piosnkę:
Idzie Witold po ulicy,
Niosą za nim dwie szablicy.
— Niech żyje książę Witold! — huknęły głosy.
— Ten ci zajada Niemców, jak półgęski!
— A nie maż kii temu słuszności? Nie jemuż to krzyżacy wymordowali dzieci, spotwarzyli matkę!
— Niech żyje król Jagiełło!
I pozdejmowano czapki i uroczyście przepijano zdrowie stryjecznych braci.
— Cześć świętej pamięci królowej Jadwigi! — zawołał gospodarz.
— Cześć, cześć po wieki!
— Pozwólcie teraz, że i ja wzniosę toast — rzekł Rudolf, powstając z pełną szklanicą w ręku.
— Co zacz? — pytano.
— Jakiś młokos.
— A no, słuchamy.
— Ale gdzież przed starszymi?
— Niech mówi! — krzyknął Sowizdrzał. — Choć głowa u niego nie łysa, ale w niej śmieci niema. Mów, Rudolfie.
— Niech żyje Polska, mądra, wielka i potężna! Niech się jej lękają wrogi i szanują przyjaciele i oby nigdy nie potrzebowała uczyć się rozumu od Niemców.
— Mądrze!
— Dobrze powiedział.
— Hura! młody, ale stary.
— Krew Ziembów, krew Ziembów! — krzyknął Sowizdrzał.
— Coś powiedział, błaźnie? Jaka krew? — spytał gospodarz.
— Wasza, wasza, toć to wnuk.
— Tfu! bodajeś zmarniał. Ja nie mam wnuka.
— Wnuk wasz, jakem syn mojej matki, Katarzyny Odrzykolek, krew z krwi, kość z kości kleparskie dziecko!
Staremu krew uderzyła do głowy i posunął się groźnie ku trefnisiowi, podczas gdy ten wziął za ręką zdziwionego Rudolfa i wyprowadził go na środek.
— Przezacni i sławetni panowie I Ten młodzieniec, który tak pięknie a gorąco przemawia za Polską, nie jestże godnym być jej synem i czy każdy z was nie szczyciłby się takim potomkiem?
— Oczywiście! — krzyknęli kupą. — Zacna krew! dobra krew!
— A oto widzicie, że stary pień tego rodu wypiera się swej krwi.
— Bodajżeś przepadł! Gadaj do rozumu! — krzyczał Ziemba — skądżeś go wytrzasnął?
— Syn waszej córki Agaty.
— Ten? — krzyknął Ziemba, zbliżając się ku Rudolfowi. — Mojej córki?... Ja nie mam córki, błaźnie!
— Choćbyście się sto razy jej wyparli, to ot ten tu kłamstwo wam zada. Czyż tak przemawiać może Hanzeata, wychowany wśród Niemców, gdyby nie był waszym wnukiem? Dziadowska krew przez niego gada! To się znaczy, że oskrobiesz mnie z wierzchu, jak ci się podoba, będziesz mnie karmił kluskami i poił piwem, ubierzesz w swoje suknie, będziesz mi nawet w głowę wbijał jak ćwieki swoją mądrość. Wywieziesz mnie tam, gdzie się chmiel po tykach wije; ale tego, co jest, we mnie, niczem nie zgłuszysz i nie wyrugujesz!
— Mądrze, mądrze!
Stary Ziemba stał osłupiały, wpatrując się w Rudolfa. Miotały nim naprzemian różne uczucia: to gniew na Sowizdrzała, to wstyd, to wreszcie podziw i jakby iskra współczucia dla chłopaka, który nie wiedział, co z sobą począć. Wreszcie się odezwał Rudolf:
— Jeżelić jam rzeczywiście wnukiem waszym, toć pozwólcie, że ręce wasze ucałuję.
I tu postąpił ku odurzonemu starcowi.
— Przekląłem...
— Moją matkę... wiem o tem. Aleć może ja będę tym, co naprawi jej błędy. Nie brońcie mi waszej dłoni, dziadzie! Ona już odpokutowała za swoje.
— No, no, dalibóg, mówi dobrze! — ozwały się głosy.
— Uściskać takiego!
— Przebaczcie dziecku, które nic nie winno.
— Czemuż ona z, nim nie przyszła? — mruczał starzec.
— Dużoby wskórała! — odrzekł Sowizdrzał. — A toć nie bądźcie gorszym, niż się wydajecie!... Wargi wam drżą pod wąsem a oczy się zaczerwieniły... Po cóż tu dłuższej mitręgi! Nam bo tu wszystkim już się chce zapić tę sprawę, a wy wciąż mitrężycie.
— Bodajeś przepadł, Odrzykołku niegodziwy!... No, jakeś mój wnuk, to i pójdź do dziadowskiego serca! Gdybyś był Niemcem, nie spojrzałbym na ciebie, choćbym cię widział w błocie. Aleć takim... biorę cię.
I starzec otworzył drżące ręce, aby krew swoją przytulić.,
Dopieroż posypały się grzmoty śmiechu, radości i winszowań, i uścisków. Pito słodki miód, gdy do izby weszła poważna i wysoka postać Wierzynka.
— Wyklęty... wyklęty — szeptano i powtarzano z ław.
— Nie obawiajcie się — rzekł przybyły — nie zasiądę z wami za stołem. Przychodzę tylko przestrogi jednej wam udzielić: Nie bierzcie talarów Hanzy... bo są fałszywe.