<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Główka z obrazu Fra-Angelica.


Bezdomni tułacze, których przygarnęli polscy mieszczanie i dla których Wierzynek padł ofiarą, wciąż doznawali pieczołowitej opieki.
Gdy surowe przepisy kościelne wzbroniły mieszczanom krakowskim trzymać żyda pod swoim dachem, przenieśli się Żydzi na Kleparz i tam ich goszczono.
Kleparz, to nie Kraków.
W ten sposób obchodzono przepisy.
Ale a jakim przestajesz, takim się stajesz.
Nie można bezkarnie żyć z ludźmi pod jednym dachem, karmić się ich strawą z jednej miski i dzielić kęsem chleba, a.by ich za to nie polubić, a polubiwszy, nie współczuć z nimi. nie myśleć ich myślami, nie czynić ich czynami.
To miłosierdzie, które im okazano kosztem swego bezpieczeństwa ta gościnność, z jaką ich przygarnięto, zrodziły w dzieciach Izraela wdzięczność, a nie mogli jej inaczej okazać, jak stając się podobnymi do swoich dobroczyńców.
Jęli więc chwalić Boga chrześcijan, wraz z nimi i tłumnie, nie nagabywani, nie zachęcani, przechodzili na ich wiarę, i świat średniowieczny dziwnemu się przypatrywał widowisku, dziwniejszemu stokroć, niż przed kilku laty, kiedy Litwinów chrzczono.
Tam widziałeś dzikich synów natury, odzianych w skóry, przyjmujących z wodą chrztu iskrę światła, które ma im otworzyć wstęp w podwoje cywilizacyi. Tu poważnych mężów o szlachetnem obliczu z swojemi małżonkami, nadobnemi córkami i synami.
Nie było dnia, aby do kościoła nie pukała gromadka ludzi, la ci ludzie t.o Żydzi w towarzystwie swych chrzestnych ojców i matek.
A każde z rodziców chrzestnych niosło ze sobą suknię, aby zrzuciwszy z neofitów żółtą hańbiącą, w nową ich przystroić.
Nigdy jeszcze Kościół nie obchodził takiego tryumfu, ale też nigdy mniej na niego nie zapracował...
W kościele Panny Maryi obchodzono najsolenniej akt chrzcin.
Prowadził neofitów Wawrzyniec Wierzynek, brat wyklętego Mikołaja, wraz z swoją żoną, synem i córką, tylko co wyszłą z klasztoru Elżbietą.
Było to dziewczę ośmnastoletnie, ale z twarzą takiej anielskości i dzieciństwa, jakie się spotyka na obrazach średniowiecznych mistyków.
Wychowanie ówczesne klasztorne tworzyło z tych młodych pączków lilie czystości i nadawało wyrazowi ich twarzy ów seraficzny nieziemski wyraz.
To ciągłe zatapianie się w świętych przedmiotach i oderwanie od rzeczywistości, gdy potem wrócić do niej trzeba, było, odbijało się w ich rysach jakiemś zdziwieniem niewinnego dziecka.
Zatruty oddech świata nigdy tam poza tę kratę klasztorną się nie wśliznął.
Bo i czem to były te klasztory średniowieczne?
My dziś nie pojmujemy ich ekstazy, ich dewocyi — a dzisiejszy klasztor mniszek, ze swoją najostrzejszą regułą, nie da nawet słabego pojęcia o klasztorze piętnastego stulecia.
Dziś mniszka, przyłożywszy ucho do zamku swej celi, posłyszy głosy kipiącego i gwarzącego miasta, a te głosy przyniosą do jej mózgu myśli, idee, obrazy i to wszystko, czem ludzkość żyje i co się w niej: odbywa...
Do klasztorów ówczesnych nie dochodziło żadne echo, bo zwykle wysuwano je na ubocze i obwarowywano murem grubszym, niż fortecę.
Światem dla nich całem i niebem były mistyczne malowidła świętych i męczenników płci obojej, do których się modliły w dzień i w nocy — w ekstazie, która dochodziła do tego, że czartom lub katom, malowanym na obrazach, wydrapywały oczy i biły w nie ostremi narzędziami.
Cóż takie świat i życie na nim obchodzić mógł?...
Elżbieta była wychowanką takiego klasztoru.
Na harfie jej uczuć nie drgnęła dotąd żadna nuta, prócz wzniosłych hymnów modlitwy.
W pochodzie przed wielki ołtarz, dokąd po wysłuchano katechizacyi, do chrzcielnicy Żydów powieść miano, prowadziła ona za rękę rówieśnicę swoją, Rachelę, wnuczkę Jonatasa Hira, najuczeńszego z Żydów krakowskich, zaręczoną niegdyś Józefowi Lewiemu, spalonemu na stosie przez poświęcenie dla ojca.
Dziad jej był ślepym ośmdziesięcioletnim starcem i tak wielkiego szacunku używał w mieście, że go zostawiono w spokoju, pod opieką starszego Wierzynka na Mikołajskiej ulicy.
Wnuczce dał błogosławieństwo, ale sam został w domu, oświadczając, że w wierze ojców chce umrzeć, bo Kościół już żadnego zeń pożytku mieć nie może.
W tłumie, który napełniał kościół, znalazł się i Rudolf — i trzebaż szczęścia czy nieszczęścia, że oczy chłopca, wodząc bezmyślnie po przesuwających się przed nim twarzach, spoczywały na Elżbiecie Wierzynkównie.
Trzymała ona w ręku książeczkę i z niej mówiła modlitwę. Była to nowość na owe czasy. Książeczkę tę napisała i ułożyła dziewczyna, niegdyś student akademii — Nawojka, dziś ksieni klasztoru Benedyktynek.
O książeczkę tę dobijano się później, jak o relikwię, i szczęśliwą była mieszczka, która ją posiąść i czytać z niej mogła.
Dziś dostała się ona najpierw Wierzynkównie, jako najlepszej z uczenie klasztoru.
To też Elżbieta była jedynem w swoim rodzaju zjawiskiem.
Rudolf osłupiał. Zdawało mu się, że św. Katarzyna, przed której ołtarzem przed chwilą mówił modlitwę, zeszła z obrazu.
Mimowoli złożył ręce i patrzał wciąż w próżnię tylko, bo pochód, który się przesunął przed nim z Elżbietą, już zbliżył się do chrzcielnicy, gdzie dokonywano obrzędu.
Ocknął się wreszcie i pobiegł tam, rozpychając tłumy, które przecież ani karceniem, ani łajaniem nie potrafiły opamiętać odurzonego.
Stanął naprzeciw dzieweczki i utopił w nią swoje pałające, szafirowe oczy, jakby chcąc usilnie zmusić, aby i ona nań spojrzała... co się i stało.
Spojrzała, uśmiechnęła się zdziwiona, potem pokraśniała i spuściła oczy w ziemię.
Rudolf usłyszał, jak ksiądz pytał się o jej imię i nazwisko, i jak mu odpowiedziała drżącym głosem:
— Elżbieta, Wierzynkowa córka.
I jeszcze raz spojrzeli sobie w oczy, lecz tym razem Rudolf spuścił swój wzrok i jakgdyby chciał w mózgu swoim uwiecznić to cudne widziadło, nie podnosił go chwilę — a gdy podniósł, widziadło znikło.
Pochód posunął w kruchtę. gdzie neofitów przybrano w nowe szaty, a dalej uprzejmy Wierzynek zaprosił wszystkich na ucztę.
— Wierzynkowa córka! Mój Boże, jakaż ona piękna! — myślał Rudolf, wracając z kościoła, jak pijany. — Zdało mi się, że to jakaś święta. Więc są na świecie takie dziewice, do świętych, albo aniołów podobne?
I szedł w ulicę, którą się udał pochód, i stał długo przed domem, w którym zniknęli, aż go obudził z zadumy szyderczy śmiech ojczyma.
— Ha! ha! ha! I nad czem tak myślisz? Czy chcesz ten dom kupić, żeś się tak weń wpatrzył i liczysz każdą belkę? Dobrzeby było wydrzeć i to tym polskim świniom... nieciłby nie ważyli się stawać z nami do walki.
Rudolf wstrząsł się cały, jakby przed ukąszeniem gadu; popatrzał przytem okropnym wzrokiem w cyniczną twarz Pater-noster-machera i ścisnął pięść tak mocno, że zatrzeszczała.
— Kogo nazywasz polską świnią?
— A ot tego tam Wierzynka, brata tego wyklętego gałgana, co chcieli się próbować z Hanzą... I jego taki sam koniec czeka.
— Słuchaj! — rzekł Rudolf z wściekłością — gdybyś nie był mężem mojej matki, wtłoczyłbym ci te słowa napowrót do gardzieli i połamał te resztki czarnych zębów w pysku. Nie waż się powtórzyć tych słów więcej... Pamiętaj!... bo wtenczas nie będę już uważał na związki, co nas łączą.
— O ty odmieńcze przeklęty! To tak? więc ty ich stronę trzymasz i należysz do Hanzy. Poczekajże, dowie się o tem ten, komu należy o tem wiedzieć.
— Kpię z niego, tak jak i z ciebie, nędzniku. Precz z moich oczu!
— Oszalała bestya, oszalała! — wolał kuternoga. — A toż ta Agata potwora ma jakiegoś, nie syna!
Na wspomnienie matki młodzian się upamiętał. Stanęło mu odrazu w myśli cale niebezpieczeństwo nieszczęśliwej kobiety, kochanej nad życie, i utrata łaski człowieka, który się nim tak dobrotliwie zajął, a z którym matkę łączył jakiś serdeczny stosunek, o ile mógł odgadnąć.
— Baczcie przebaczyć — wyrzekł stłumionym głosem do kuternogi — ale dlaczego znieważacie ludzi tak zacnych i przecie krewnych mojej matki?
— Twojej matki, głupcze? Oni nie chcą znać twojej matki, że poszła za Niemca, za mnie, Justusa Knabego, majstra najszlachetniejszego rzemiosła, jakie istnieje na świecie! Oni się brzydzą nami, a ty śmiesz stawać w ich obronie? Hej, upamiętaj się, chłopcze, bo nie zajedziesz daleko! Zgubisz siebie, swoją matkę i zmarniejesz... Wiem ja o twoich sprawkach. Tam na Kleparzu pokumałeś się z nimi. Nie przychodzisz do gospody, ani pod „Czarnym Orłem“ nie bywasz, gdzie każdy prawy Hanzeata i dobry Niemiec uczęszcza... I czego ty chcesz od tych nędznych gałganów, którzy prędzej czy później z torbami wyjść muszą i zginąć pod płotem? Świat cały do nas, do Hanzy, do Niemców należy. Precz z tem śmieciem!
Rudolf słuchał tej mowy, drżąc z gniewu naprzemian i obawy. Byłby z rozkoszą zdusił obmierzłego szczekacza, gdyby ten, niestety, nie był jego ojczymem. Pożegnał go też prędko, tłumacząc się obowiązkiem, i nie słyszał już jego szyderczych słów, które za nim ciskał.
— Boże mój, — myślał — gdyby się dało wyrwać moją matkę z tych szponów szatańskich, gdyby się dało wrócić ją do tego szlachetnego ogniska!... gdyby — i tu znów nabiegła mu do wyobraźni cudna postać dzieweczka, z książką w ręku... w gloryi jakiejś nadziemskiej.
Po chwili wrócił myślami do matki i postanowił ją nakłonić, aby szła przebłagać starego swego ojca i zbliżyła się do świata, który syn tak ukochał i w którym mu było tale dobrze.
Gdy się skierował ku rynkowi i przechodził kole Sukiennic, zawołano nań, aby się stawił u Oldermana.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).