<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Kłopoty.


Przezacny pan Olderman von Bonar gościł u siebie figurę głośną w ówczesnym świecie. Był to wielebny ojciec Jan von Falkenberg, Dominikanin, sługa Krzyżaków, ich polityczny agitator.
Pod tą skromną suknią mnicha dominikańskiego zakonu kryła się postać wielkiej gadziny na żołdzie krzyżackim.
Walczył on przeciwko nam pamfletem, potwarzą, oszczerstwem, byle zohydzić i rozjątrzyć.
Jest on zapowiedzią „gadzinowej prasy“.
Wybrał się w podróż po europejskich dworach, aby namawiać je do wojny z nami w przymierzu z krzyżactwem.
Do Krakowa przyjechał, aby się zapewnić o wiernopoddańczych uczuciach Hanzy dla swoich protektorów i zbadać stan umysłów Niemców krakowskich.
Podejmowany hojnie przez wrogi nam żywioł i zniemczone duchowieństwo, miewał nawet kazania w niemieckim kościele Panny Maryi.
Olderman był dla niego z całem wylaniem i czołobitnością.
Trwały z tym mnichem konferencye przy drzwiach zamkniętych, dość długie dla tłumów, które czekały przed Sukiennicami, aby otrzymać błogosławieństwo wielebnego ojca.
Wielebny chodził z swoim podskarbim, który niósł dość ciężki worek — a w worku były medale miedziane z Wizerunkiem Wielkiego Mistrza zakonu, depczącego pogańską bestyę, i z napisem: Defensor Mariae.
Dostać błogosławieństwo i medalik było szczytem pragnienia Niemców krakowskich.
Przy podaniu takiego medalika słyszano te skromne wyrazy:
— Bądźcie wierni zakonowi.
Wówczas odbierający kładł jedną rękę z medalikiem na piersi, a w drugą brał dłoń wielebnego i do ust przyciskał.
I to się działo pod okiem króla polskiego.
Po ten skromny datek zgłosił się i Pater-noster-macher, a prośbą najpokorniejszą, aby wielebny pozwolił mu zrobić reprodukcyę i sprzedawać wraz z różańcami.
Prośba, za wstawieniem się pana Oldermana, została przyjęta i otrzymał pozwolenie.
Uszczęśliwiony Kraków dowiedział się, że medalików nie zbraknie, gdy worek podskarbiego się wypróżni.
Tak wybitna osobistość, jak ojciec Falkenberg, powinna być — spopularyzowaną.
Zajęła się też tem Hanza gorliwie. Nie miano wprawdzie na usługi sztychów, litografii, ani fotografii, ale byli domorośli van Dyckowie i Holbeinowie i oto Sukiennico zawieszono portretami jego wielebności.
Fabrykowano je po dwa, trzy talary. Szkoda, że ząb czasu starł je na miazgę i nie mamy śladu, jak wyglądała ta sympatyczna dla nas figura.
Przejdziemy też nad nią do porządku dziennego a zajmiemy się naszą Hanzą.
Aby wylizać się ze strat, poniesionych przez zniszczenie kompanii kolońskiej, podniesiono kolosalnie ceny towarów. Kraków klął, narzekał, płakał wreszcie, ale płacił, bo ich potrzebował.
Zmniejszono miary i wagi.
Tu wszczął się spór z ratuszem.
Od wieku miał on wmurowaną w ścianę nietykalną miarę, podług której musiano regulować wszystkie miary, i od wieku też — bo jeszcze za Łokietka — na wielkim żelaznym łańcuchu wisiała przed ratuszem waga, z ciężarami na włos wyważonymi.
Hanzie podobało się je zmniejszyć.
Zawrzała wojna.
Tłumy pokrzywdzonych otaczały ratusz, żądając, aby powagą swoją powstrzymał nadużycia Hanzy.
Wysłano ceklarzy i dziesiętników do Hanzy. Hanza dziesiętników i ceklarzy odparła swymi halabardami.
Zapozwano ją przed sąd ławniczy.
Ratusz okazał uchwały i postanowienia królewskie.
Hanza przemówiła talarami i została przy swoich miarach i wagach.
Wtem gruchnęło po mieście, że Hanza bije fałszywe pieniądze...
Talary jej okazały się — cynowe.
Popłoch, wrzawa, złorzeczenia. Wszystko to, co ma jakie talary, leci do kantoru, żądając wymiany.
Hanza płaci polskiemi złotemi i tynfami, a talary wycofuje z kursu.
Mimo to wszelki przywóz ustaje.
Sekretarz Detmold znów nakreślił kilka wierszy cyfr i wysłał wraz z listami Oldermana.
Tymczasem zabrano się do wykrycia fałszerzy.
Podłej monety okazało się dotąd dziesięć tysięcy.
Suma była wielka na owe czasy!
Mincarz Hanzy, Kuprecht, dał orzeczenie, że trzeba tak głupiego bydła, jak w Krakowie, aby, wziąwszy ten pieniądz w ręce, od razu nie poznać się na jego wartości.
Tak się zwykle mówi, gdy wiadomo co trzymać o danym przedmiocie.
Ale co przynosi zaszczyt jego bystrości, to odkrycie, że pieniądze te nie w Krakowie, ale w Norymberdze są bite.
Utrzymywał, że w Krakowie takich stempli zrobićby nie umiano, a potem i cyny takiej nie znajdzie...
Zaproszono biegłych, między którymi znalazł się naturalnie Pater-noster-macher.
Ten, z całą pewnością znawcy, przychylił się do zdania Ruprechta mincarza i radził rozpocząć śledztwo w Norymberdze, dodając, że miasto słynie zdawna z pokątnych fabrykantów.
Słuchano poważnie tego wywodu biegłych ludzi, ale wprzód jeszcze postanowiono zapolować w Krakowie, czy się coś wykryć nie da.
Do roboty tej między innymi znów wybrany został nasz kuternoga, jako znający miasta i jego stosunki.
Tak upływały tygodnie — a w miarę, jak śledztwo się posuwało, coraz gęściej płynęły fałszywe talary, które Hanza jeszcze wypłacała.
Nareszcie bezczelność fałszerzy doszła do zenitu, a śladu dotąd — żadnego!
W owych wiekach nie rozumiano jeszcze owej manipulacyi śledczej, tak wykształconej za naszych czasów. „Pieniądz się toczy — mawiano — a któż wie, gdzie jego początek i jak się dostał do ręki“.
Hanza znalazła się w kłopotach.
Po dziesięćkroć otrąbiono na rynku wielką nagrodę za wykrycie fałszerzy. Wysłano ostrzeżenia do wszystkich miast hanzeatyckich.
W takich to ciężkich tarapatach był pan Olderman, gdy wprowadzono doń Rudolfa.
Zmierzył on młodzieńca, badawczem spojrzeniem, potem skinął nań, aby siadł przy nim — nie spuszczając zeń oczu.
— Nie kontent jestem z ciebie, Rudolfie. Zawiodłeś moje oczekiwanie.
— W czem, panie? — spytał Rudolf spokojnie, odgadując odrazu przyczynę gniewu swego opiekuna po rozmowie z ojczymem. — Spełniam sumiennie obowiązek, jakiście na mnie włożyli, a że nie mogę być niczem innem, jak tylko sobą, że nie potrafię przezwyciężyć swojej natury, to przez to sądzę, aa nie popełniam żadnego występku. Jestem takim, jakim mnie Bóg stworzył.
— Milcz, zuchwalcze! — odrzekł gniewnie Olderman. — Nie możesz być sobą, bo nikt na tym świecie sobą nie rozporządza. Każdy z ludzi musi się poddać władzy wyższego, a i ten wyższy ma nad sobą najwyższego, a nad najwyższym jest Bóg. Jesteś sługą związku, On twoim panem, twoim mistrzem! Dla niego, przez niego egzystujesz i dla niego tylko pracować, czuć i myśleć, powinieneś. Co znaczy twoje pobratanie się z wrogami Hanzy? Jest-że to czynem rozumnego i oświeconego człowieka przestawać z nieokrzesanymi, ciemnymi ludźmi i wraz z nimi miotać obelgami na nas, na Niemców, którzyśmy panami świata?
— Ci ludzie są połączeni ze mną węzłami krwi. Ciągnie mnie ku nim nieprzeparta siła przyrodzenia. Dlaczegóż mam ją tłumić w sobie? Ja tak dawno byłem pozbawiony widoku matki, ja nie znałem nigdy ojca mego. Ja kocham mój język, którym do mnie w dzieciństwie mówiono. I dlaczegóż, dlaczegóż, pytam was, ma mi być to odjęte? Wszak każdy, choćby najnędzniejszy człowiek, kochać coś musi! Ja kocham to wszystko i kochać będę, choćby mnie to życie kosztować miało!
Olderman patrzał w twarz chłopca opromienioną zapałem i doznał nie bardzo miłych wrażeń, zwłaszcza kiedy ten mówił o związkach krwi. Podniósł się prędko z krzesła i ujął Rudolfa za rękę, jakgdyby go chciał przekonać, że i między nimi zachodzą podobne związki; ale przekonawszy się z boleścią, że tych związków młodzieniec nie odczuwa bynajmniej, padł na krzesło i pogrążył się w niemej zadumie.
Dlaczegóż mu nie powiedział, czem jest dla niego?
Czemu zamknął przed nim swoje uczucia, które mu tak żywo w sercu tętniły? Czemu się pozbawił tej rozkoszy?
Hanza pod karą śmierci zakazała swoim członkom wchodzić w związki małżeńskie z córkami tubylców, ale nie wzbroniła pokątnych związków, a dzieci nieprawe nie miały żadnego znaczenia, nie brano ich wcale w rachubę.
Świat średniowieczny płodził takich istot bez liku. Od najwyższych do najniższych sfer roiło się od bękartów, skazanych na żywot najopłakańszy, bo okrutne ustawy nie troszczyły się o nich wcale. Czuć dla takich coś więcej prócz litości, połączonej z pogardą, uchodziło w oczach ludzi współczesnych za rodzaj słabości kary godnej.
Gdy ojciec spotkał takie dziecko, żegnał się i bił w piersi ze skruchą.
Otóż tej słabości wstydził się pan Olderman — a powiedzmy na jego pochwałę, że chłopca kochał namiętnie.
Być posądzonym o miłość do swojego bastarda i przyznać się doń przed całym światem — toby zachwiało jego powagę na wieki. Wolał więc tłumić w sobie to wszystko, co mu przepełniało duszę, i widzieć, jaki syn jego całą potęgą młodego serca przylgnął do obcego i wstrętnego mu żywiołu, aniżeli otworzyć przed nim prawdę.
Bolał okropnie nad tą apostazyą młodzieńca, ale miał nadzieję ją zniweczyć.
Wśród tej walki i zadumy wszedł po cichu stary sługa Luder o kociem spojrzeniu i ruchach i szepnął panu coś do ucha.
Olderman się zerwał.
— On, tu? Ważne odkrycie? Wprowadź. A ty, chłopcze, odejdź... i pamiętaj, że ci grozi moja niełaska, jeżeli się nie zmienisz!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).