<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Rapacki (ojciec)
Tytuł Hanza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Bruderschaft.


Bod „Czarnym orłem“ obchodzono uroczyście Bruderschaft.
Były to śluby przyjaźni wiekuistej, zaprzysiężonej uroczyście pomiędzy dwoma mężami wobec duchownego. Prastary ten zwyczaj wzięli Niemcy od Słowian, a przekształciwszy go na swój sposób, zostawili nam w puściźnie.
„Braćmi ślubnymi“ byli Folchard i Otbert.
Obydwóch wydała jedna ziemia, i jedno miasto nadreńskie — Kolonia; byli podobni do siebie, jak jednej matki dzieci: razem się uczyli, razem przybyli do Polski. Ukochali się wzajemnie — dlaczegóż nie mogli się połączyć bruderschaftem?
Wielka jednak różnica charakterów dzieliła tych dwóch ludzi, i stąd naturalnie większa siła przyciągania ich spoiła.
Folchard był otwartą naturą, łatwo zapalną. Uczucia u niego wylewały się niepowstrzymanie, ale i szybko słabły.
Otbert, zaś był wyrachowanym i skrytym, z umysłem przewidującym a przytem zabobonnym. Folchard gotów był dla przyjaciela do największego poświęcenia: Otbert, gdyby miał się poświęcić, musiał wprzód zważyć i obrachować. — Folchard nie miał przed przyjacielem ładnych tajemnic, życie swoje czyste mógł odsłonić i pokazać w zwierciadle; Otbert krył się z niem starannie a przyjaciela zbywał krótko: Po co ci o tem wiedzieć? — To też Folchard nie badał i nie nalegał, bo miał przekonanie, że przyjaciel wszystko, co robi, robi dobrze i po Bogu.
A „po Bogu“ było dla niego kardynalnym warunkiem. Nabożny więcej, niż inni jego współtowarzysze, dochodził nieraz Folchard do szału, biczując plecy, susząc i poszcząc, bez ustanku zajęty praktykami religijnemi, których ówczesny ustrój dostarczał obficie tak, że mu te praktyki blizno połowę życia zajmowały. Modlił się nieraz gorąco za swojego grubego Otberta, jak go nazywał, i wierzył nieomylnie w jego umysłową wyższość. poddając się jej nieraz bez szemrania i bez oporu.
Za, to zmów bywały chwile, że czysta i bogobojna dusza Folcharda wywierała swój wpływ na przedsiębiorczego, obliczającego a nie przebierającego w środkach Otberta.
Byli oni obydwaj starszymi czeladnikami, czyli jakby — po dzisiejszemu się wyraziwszy — subjektami. Oni dostawali towary, oni naznaczali cenię i prowadzili rachunki dzienne. Folchard miał prawą stronę kramic, Otbert lewą. Każdy z nich znów miał pod sobą młodszej czeladzi dwudziestu i po dziesięciu terminowych chłopców.
Otóż Folchard był niejako busolą, kierownikiem su mienia swojego towarzysza. On rozcinał wątpliwości, gdy szatan złego nagabywał Otberta, i póty go molestował, póty przekonywał, aż wreszcie tamten, śmiejąc się niby, a w gruncie pod grozą słuszności i prawości — ustępował.
I byliby ci ludzie życie całe przeżyli z sobą, jak bracia, gdyby nie szatan, który wszedł między nich i z tej pary uczciwych nie zrobił szelmowskiej spółki — we trójkę.
Tym szatanem był Pater-noster-macher.
Były, są i będą zawsze istoty, które, niby pająki trujące, z zdrożności ludzkich pokarm ciągną. Calem ich zadaniem w życiu — wietrzenie zgnilizny. Gdy ją zwietrzą, rzucają się na nią, jak hyeny, i ona ich tuczy.
Mąż nadobnej Agaty, której sprzedał swoje nazwisko, dostrzegł w młodym Otbercie namiętną żyłkę zbogacenia się. Nic łatwiejszego, jak rozdmuchać tę żądzę, i nic łatwiejszego, jak młodą niedoświadczoną głowę za pomocą różnych szkiełek odurzyć i pociągnąć — bodajby do przepaści.
Zamiar fałszowania monety to ulubione marzenie kuternogi. Szukał on tylko wspólnika i taki wspólnik się znalazł, a znalazł się właśnie taki, który przewyższał jego oczekiwania: któżby mógł, któżby śmiał podejrzywać — Otberta!
Gdy go wciągnął, począł grać na strunach jego brudnych chuci swobodnie i już nie uczciwy Folchard, ale on kierował jego sumieniem; aby zaś uśpić czujność nabożnego i szlachetnego towarzysza, wysilali się obydwaj na pochwały i uwielbienia dla dobrodusznego nadreńczyka, rozpływali się nad każdem jego słowem i czynem i niemal już kanonizowali go za życia.
Jeżeli jakiś niesumienny postępek oburzył Folcharda, wówczas kuternoga czołgał się przed nim na kolanach. bił się w piersi i wołał:
— O święty! o niepokalany człowieku! kiedyż my biedni, ślepi, ułomni godni będziemy rozwiązać rzemyk u twojego obuwia!
Rozbudzali próżność w poczciwym, lecz niedaleko widzącym młodzieńcu.
Folchlard płakał, bił się w piersi, ubolewał, lecz wreszcie patrzał przez szpary i przystawał na wszystko.
Postanowili wreszcie związać go ślubem uroczystym braterstwa, a potem wyznać mu prawdę i przystąpić z nim do spółki.
Mistyczne owe śluby nakładały na obu warunki niełatwe do spełnienia.
Trzeba było brać połowę winy na siebie za brata. Gdy hańba jednego dotknęła, drugi mimowoli podlegał hańbie. Krzywda była wspólna. Za śmierć brata mścić się trzeba do końca życia a nawet jeszcze przekazywać zemstę synom lub braciom i siostrom. Bronić brata przed całym światem był to obowiązek najsurowiej i najświęciej zalecony.
Prócz tego Folchard był lubiony i ceniony przez całą służbę Hanzy.
Jak widzimy, przewidujący kuternoga ukuł sobie. z tych dwóch ludzi niby tarczę, niby wał obronny przeciw pociskom, gdyby kiedy nań spaść miały.
Tymczasem za fałszywe talary gromadził złoto, które składał w kryjówce swojej piwnicy.
Postanowione było, że gdy uzbierają spory majątek, wówczas wszyscy trzej puszczą się z greckimi kupcy do Carogrodu a dalej okrętem do Wenecyi.
Już to los złodziei w dawnych wiekach nie był godzien zazdrości, to nie dzisiejsi aferzyści, kantorowicze, wytrychiści i wszelkiego rodzaju złoczyńcy, których zdobycz da się zrealizować w paru świstkach papieru i których para zanosi na drugą półkulę świata.
Dawni złoczyńcy nie mogli zamienić swojego łupu na papiery, ale najwyżej na złoto i klejnoty. Obładowanemu złotem trudno było uciekać — a i ucieczka ograniczała się do niewielkiego skrawka ziemi. Prawda, że policya prawie nie istniała, ale przecie prędzej czy później złodzieja odszukano, bo się zdradzić musiał. Nielada więc umiejętnego lawirowania trzeba było użyć, aby zawinąć do bezpiecznej przystani.
Obrzęd braterskich ślubowin odbył się z całą pompą.
W przeddzień uroczystości dwaj bracia ślubni spowiadali się, nazajutrz wysłuchali uroczystej wotywy i komunikowali, a ojciec Dietrich, wikary i kaznodzieja u Panny Maryi, wygłosił naukę o miłości braterskiej i ku wielkiemu zbudowaniu słuchaczów, podnosił do zenitu dwóch dzielnych mężów, klejnot Hanzy niemieckiej, a następnie odebrał od każdego z nich przysięgę na wiekuiste braterstwo.
Dopieroż zawrzała uczta.
Niemcy w zabarwieniu zabawy są wymyślni i przyznać im trzeba, że zawsze przytem i pożytek mają na celu.
Hanza, gdzie się pojawiła, zakładała towarzystwo strzeleckie łuczników, pod nazwą Papagej. Dzielność strzału zależała na strąceniu papudze czubka na głowie. Z tej papugi narodził się później nasz kurek.
Otóż na dziedzińcu gospody pod „Czarnym orłem“ odbywały się ćwiczenia. Kto strącił papudze koronę, bywał królem tak długo, dopóki go drugi z tego urzędu nie zepchnął.
Dziś ex re tak wielkiej uroczystości zebrało się na Papagej całe mieszczaństwo niemieckie Krakowa; trzeba było wydrzeć godność królewską gospodarzowi z pod „Czarnego orła“, Gotliebowi, który dźwigał ją już dość długo, a z której nie chciano go zwalniać, bo obowiązkiem króla było karmić i poić — a któż lepiej mógł to czynić od oberżysty? Pudłowano więc nieraz umyślnie.
Tym razem fortuna uśmiechnęła się Otbertowi i uroczyście obwołano go królem, a był on ostatnim na tym tronie, jak się z toku powieści pokaże.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Rapacki (ojciec).