Hanza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hanza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Sukiennicach, obok ratusza krakowskiego, usadowiła się Hanza i urągała ratuszowi, — bo gdy ratusz chciał karać, ona ułaskawiała i brała w obronę, a to, co ratusz, bronił, ona karała.
Silna potęga swych przywilejów, które wycisnęła z niedołężnych władców, drwiła z praw i obyczajów miejscowych.
Była rządem w rządzie.
Gdy co wpadło w tę paszczę, nikt nie był w stanie jej tego wydrzeć.
I nie mogło być inaczej.
Była głową i wyrocznią całego świata.
A czem ona nie handlowała!
Wszystkiem, co kupić i sprzedać można.
Ona pierwsza zbadała potęgę zamiennego handlu z ludami mniej rozwiniętymi.
Brała od nich rzecz, dawała im w zamian błyskotki.
Tak jak dzisiaj bierze się od Irokezów złoto za paciorki.
Ona stworzyła kredyt i weksel.
Od niej biorą początek wszystkie techniczne nazwy świata kupieckiego.
Ona ustanowiła ceny, miary i wagi.
Ona ubierała ludzi tak, jak się jej podobało.
Kazała tańczyć tak, jak zagra, bo miała, nawet kapelę własną.
Miała swoje wojsko i flotę.
Biła swoje pieniądze.
Miała swoich księży, swoich uczonych.
Trzymała na swym rządzie kondotyerów i rozbójników wszelkiego rodzaju i rzucała ich nieraz na jaką nienawistną sobie głowę, jak się to działo w Skandynawii, albo w Czechach, — lub też sama była od nich niszczona.
Zależało to od wielu na pozór drobnych nieraz okoliczności, które na razie przewidzieć i zapobiedz im trudno — tak jak w obecnym wypadku.
Choć miała agentów swoich wszędzie i wiedziała o wszystkich zamysłach swoich przyjaciół i nieprzyjaciół, to przecież tajemnicze sprężyny serc ludzkich badać trudno.
Staremu Noszakowi płaciła haracz i była pewna, że się jej zbrojnie napadać nie pokusi, bo — jak słusznie powiedział Przemysław — stary dotrzymuje Niemcom słowa, gdyż podagra nie puszcza go ze stołka.
Miała więc rękojmię. Prócz tego Czech Chrzan, będący na jej żołdzie, obowiązany był czuwać nad jej bezpieczeństwem.
Ale któż, tam obliczy uderzenia pulsu krwi kipiącej, zwłaszcza gdy w niej rozniecą pożar takie iskry, jak oczy nadobnej pani Małgorzaty!
W jej igło wie powstał napad na Hanzę i ona to spiorunowała wszystkie głowy niby uderzeniem elektrycznej iskry.
Nie wiedziała, jaką sobie gotuje dolę.
W Sukiennicach tymczasem gwarno, ludno i rojno.
Patrzcie się, czego tu nie dostanie?
Oto buty i daktyle, pancerze i harfy, oliwa i pergamin, śledzie i cylnamon, zwierciadła i wino.
Patrzcie tu: całe ubrania wiszą gotowe dla mężczyzn, kobiet i dzieci według ostatniej mody — bo moda już dawno tyranizuje ludzi.
Mieszczanie i szlachta uginają karku pod jej władzą.
Stroją się, bo to taniej i ładniej i szykowniej.
Kraków się roi od tej pstrocizny i zdaje mu się, że jest Wiedniem, Norymbergą, Kolonią, Paryżem.
Tak było przed pięciuset niespełna laty; dzisiaj inaczej.
Krawcy i szewcy i kuśnierze i czapnicy przeklinają i grożą i pomstują.
Hanza się śmieje i sprzedaje.
Oto wyroby ze srebra i ze złota, maszkary różnego kształtu, peruki. Wysokie czepce kobiece, włosiennice dla pokutników, różańce, pachnidła drogie, kołnierze i szczotki.
Wszystko to rozłożone, jak długa wielka hala.
Światła tu nie dużo, bo go nie trzeba za wiele. Piękny przedmiot będzie pięknym i po ciemku, a brzydki tylko zyskać może.
Kupcy poza Sukiennicami to tylko filie Hanzy.
Ona sama, jedyna, panią, samowładną.
Oto jej kantor, albo faktorya, jak zwano wówczas.
Wchodzi się do niej po wschodach krytych, zewnątrz budynku.
Jest to duża, sklepiona izba o kratowanych oknach.
Przed wielkim stołem, zawalonym księgami i papierami, stoi Olderman Reinhold von Bonar z Ingermanlandu, głowa, faktoryi krakowskiej. Ma przy sobie sekretarza, Detmolda Schwarzbacha.
Reinhold jest mężem lat czterdziestu, poważnego i rozumnego oblicza, z dziwnie pięknemi, niebieskiemi oczyma, które wydają z siebie jakgdyby magnetyczny jakiś urok. Z pod beretu czarnego, obszytego futrem, kręcą mu się blond włosy i spadają w puklach aż na ramiona.
Postać barczysta, wzrost piękny, ruchy poważne i szlachetne. Widzieć można takich na portretach Holbeina lub Dürera.
Człowiek to na pierwszy rzut oka wzbudzający szacunek i zaufanie.
Oparł się obu rękoma o stół i zamyślił głęboko, podczas gdy sekretarz z podniesionem piórem badawczo w niego patrzy, czekając na dyktando.
Jest to figura sucha i pożółkła, jak wszyscy ludzie inkaustu. Ma wydatne policzki i nos dość duży; przytem uśmiecha się złośliwie, ale bardzo lekko, podczas gdy jego pan i władca suszy głowę.
Wszyscy sekretarze od wieków są, podobni do siebie w tem właśnie, że ich panowie, wielcy wobec świata, są nieskończenie mali — wobec nich.
Wiedzą o ich słabościach, a dla nich słabości zawsze przeważyć muszą zalety.
To cała ich pociecha.
Ojciec Detmold ma się za wielką głowę, ale tylko między bardzo zaufanymi, bo Hanza nie znosi żadnych pyszałków.
Olderman wreszcie przemówił.
— Na, czem stanąłem? — spytał.
— „Możecie być spokojni“ — przeczytał Detmold.
Olderman okazał znaki zniecierpliwienia.
— Przeczytaj cały ustęp od góry.
Detmold czytał:
— „Naszą jest ta biała plama, którą miłoście wasze zwiecie Terra incognita, a którą ja, będąc jeszcze wyrostkiem, gdym patrzał na mapę, zaludniać lubiłem w myśli miastami i burgami władców niemieckich. Naszą ta biała ziemia ludów cichych i spokojnych. Niemiecka Hanza owładnęła nią, od sinych wód Bałtyku, aż pod góry Karpackie. Możecie być spokojni...“
Detmold urwał.
Olderman położył rękę na piersiach, rozpromieniony, jakgdyby z głębi duszy dobywał wyrazy, które miały padać na papier.
— Możecie być spokojni dyktował — dostojni ojcowie niemieckiej Hanzy; fundamenty naszej budowy wiecznotrwałe na ziemiach polskich. Niech teraz szlachetny pan Dietrich Osterman przedziera się przez Karpaty do Madziarów ziemi, a potem i dalej aż do Propontidy i niech się spełni to, co się spełnić musi.
Tu się zatrzymał chwilę... przeszedł parę razy po izbie i dyktował dalej:
— Co się tyczy usługnaszych dla wielkiego mistrza Zakonu, te spełniamy święcie i szybko. Wiele oni nam zawdzięczają i wielkich za to możemy wymagać od nich ofiar...
Tu drzwi się zlekka otwarły i wszedł człowiek już lat podeszłych, z obliczem i ruchami przypominającemi kota.
Wszedł po cichu, powiódł bystrem okiem po obecnych i czekał przyczajony, zgarbiony, niby na zdobycz jakąś.
Spostrzegł go Detmold i prawie się podniósł z siedzenia; za: jego dopiero wzrokiem skierował swój Olderman.
— Czego chcesz?
— Jakiś człowiek w ważnym interesie do miłości waszej.
— Kto? skąd?
— Z Oświęcima.
— Niech wejdzie.
Tym człowiekiem był Chrzan.
Stawił się bladym i wylękłym, tak, że na pierwszy rzut oka można w nim było wyczytać klęskę.
— Co was tu sprowadza?
— Nieszczęście!
— Jakie? gdzie?
— Cala kompania kolońska rozbita i zniszczona.
— Szalony! przez kogo?
— Przez księcia Przemysława.
— Kolońska kompania! — powtórzył Olderman, uderzając się mocno w czoło — tam jest... — urwał nagle; potem przybiegł z wściekłością do Czecha:
— Księcia Przemysława, powiadasz? Kłamiesz, nędzniku!
— Przysięgam wam — rzekł, padając na kolana, Czech.
— I tyś nie zapobiegł temu? Och, przekleństwo! Przekleństwo wam! Kamień na kamieniu nie zostanie z waszych murów! I ten nikczemnik ważył się? A nasza, umowa? a danina, którą mu się składa? A ty...
Chwycił go za gardło i podniósł w górę, jak piórko.
— Przebaczcie! miłosierdzia! Obaj ze starym księciem nie mogliśmy nic zrobić. Starzec to życiem przypłaci.
— Więc to młody! młody!... Mów, gdzie oni są? Co się z nimi dzieje?
— W lesie żywieckim oczekują ratunku. Książę z towarzyszami i kobietami uciekli, gnani strachem. Okropne, niewypowiedziane nieszczęście... ludzie boją się tam zbliżyć.
— I żądają ratunku, i tyś tu, nędzniku. Ha, przeklęci! ty pierwszy padniesz pod moją zemstą.
Wściekłość, rozpacz szamotały tym spokojnym i zadowolonym przed chwilą mężem.
Rzucił Czechem w kąt izby, tale, że zdawało się resztki tylko jego zbierać trzeba będzie.
Wydał jednak głos cichy i pokorny:
— Ulituj się, panie, nie karz sługi swego. Spełnię wszystko, wszystko, co każesz, i powetuję moją winę.
Olderman go nie słuchał; z zaciśniętemi pięściami oparł się o stół, tak, że zatrzeszczał cały, i gromkiem a urywanem słowem mówił do sługi, co w jednej, nieporuszonej, kociej postawie czekał u drzwi:
— Hartmana z łucznikami!
Sługa miał się do odejścia.
— Luder!
— Słucham.
— Cztery wozy kryte i dla mnie telega.
— Dobrze.
— Wyjechać natychmiast, cicho, spokojnie, pojedynczo, przez bramę szewców i tam czekać. Folchard i Otbert niech się stawią. Idź!
Luder wyszedł.
Po chwili zaczął Olderman spokojniej:
— Pojedziesz zie mną, nędzniku. Los twój zawisł od straty, jaką ponieśliśmy. Wielkość jej wyrównywa wielkości męczarni, jaka cię oczekuje.
Czech milczał skulony, nie śmiejąc wydać ruchu i głosu.
Weszło dwóch ludzi.
Były to dwa typy rasy niemieckiej, jakie się dziś jeszcze nad Renem spotykać zwykło.
Gęste złotawe brody i włosy. Twarze czerstwe, okrągłe policzki i pewne podobieństwo w rysach kazały ich uważać za braci, a przecież nimi nie byli.
Odróżniali się tylko wzrostem.
Folchard był wyższy, Otbert niższy i otylszy.
— Zostawiam wam dom — rzekł Olderman. — Rządźcie nim i pilnujcie. Wyjeżdżam.
Obydwaj skłonili się w milczeniu.
Izba opustoszała.
Pozostał w niej tylko Detmold.
Twarz jego wyrażała cały jad nienawiści.
Wstał z siedzenia, wziął w ręce niedokończony list, popatrzał nań, zaśmiał się uśmiechem dyabła, zmiął, potargał w drobne kawałki i rzucił do komina.
Przeszedł się po izbie, przystanął przed krzesłem Oldermana, plunął nań z taką pogardą, że ślina obryzgała poręcz ciemnego fotelu i plamiła go białością, potem siadł na — wojem miejscu i jął na papierze kreślić cyfry. Nakreślił ich całą stronicę, złożył starannie, schował do woreczka, co mu wisiał: u pasa, i wyszedł pomału z izby.