Heidi/Rozdział dwudziesty drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Johanna Spyri
Tytuł Heidi
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1934
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI.



DZIEJE SIĘ COŚ, CZEGO NIKT NIE OCZEKIWAŁ.

Nazajutrz, razem ze świtem, wyszedł z chaty dziadek, by zbadać stan pogody.
Szczyty skał paliły się złoto-różowym blaskiem, powiewał rzeźwy wietrzyk, poruszając gałęzie jodeł. Wschodziło słońce.
Starzec patrzył przez chwilę w skupieniu na złocące się coraz to bardziej szczyty i zielone wzgórza, na znikające w dolinach cienie. Stał tak, aż słońce wzeszło.
Poszedł potem do szopy, odjął deski, wyciągnął wózek Klary, następnie zaś wszedł do izby oznajmić dziewczętom, że czas wstawać.
W tej chwili właśnie zjawił się Pietrek z kozami, które nie szły, jak zawsze w porządku przed i za nim, ale skakały dziko na wszystkie strony, gdyż rozwścieklony chłopak śmigał batem bez powodu naoślep, zadając bolesne razy. Doszedł on do ostatecznych granic złości i rozgoryczenia. Od długich już tygodni utracił towarzystwo Heidi, do którego nawykł. Ile razy nadszedł z dołu, wynoszono już obcą pannę i sadzano w wózku, a Heidi była nią wyłącznie zajęta. Ile razy wracał, nieznośny wózek wraz z właścicielką stał pod jodłami, a zagadana z przyjaciółką Heidi nie zwracała nań wcale uwagi. Przez najpiękniejszy czas lata nie poszła z nim ani razu, dziś zaś miała wprawdzie pójść, ale wraz z obmierzłym wózkiem i paplać przez cały dzień z Klarą. Przewidywał to, oczywiście, i szalał ze złości. W tej chwili zobaczył swego wroga, dumnie stojącego na kółkach. Kto wie zresztą, co dziś mu jeszcze zagrażało z tej strony. Rozejrzał się bacznie. Nie było nikogo. Jak dziki, rzucił się na wózek, porwał go i pchnął ze zbocza, tak silnie, że wózek dał wielkiego susa i znikł natychmiast w przepaści.
Pietrek pobiegł w górę lotem strzały i zatrzymał się dopiero przy dużym krzaku ożyn, gdzie mógł znaleźć kryjówkę, w razie zobaczenia Halnego Dziadka. Widział też stamtąd dobrze, co się dzieje z nieprzyjacielem. To, co ujrzał, przepełniło go radością wielką. Wózek spadał coraz to szybciej, przewalał się, podskakiwał, opadał znowu na ziemię, słowem pędził niepowstrzymanie ku własnej zatracie.
Odpadały odeń daleko różne kawałki, jak to nogi, poręcze, poduszki, koła, a wszystko unosiło się wysoko w powietrzu. Właśnie podskoczyły dwie nogi tylne. Pietrkiem zatrzęsło rozradowanie takie, że zaczął tupać, skakać wkółko i zawracać ciągle do swej kryjówki. Znowu wybuchał śmiechem, podrygiwał i skakał, słowem rozpierało go uczucie szczęścia nieopisanego. Był pewny, że teraz nastanie czas pomyślności wielkiej. Ta obca odjedzie, nie mogąc się poruszać, Heidi zostanie sama, będzie chodziła na pastwisko z nim razem, przynosiła dużo jedzenia i wszystko wkroczy na dawne tory. Nie pomyślał jednak, że czyn zły ma groźne następstwa.
W tej chwili wybiegła Heidi z chaty i skierowała się ku szopie. Za nią nadszedł dziadek z Klarą na ręku. Drzwi znalazła Heidi otwarte, deski odjęte, wszystko wewnątrz widać było jak na dłoni, zajrzała kilka razy, potem obiegła szopę, dając znaki wielkiego zdziwienia.
— Cóż to znaczy? — spytał dziadek, podchodząc. — Gdzież wózek?
— Szukam go wszędzie. Mówiłeś, dziadku, że stoi pod szopą! — odparła, rozglądając się wokoło.
Właśnie uderzył silniejszy wiatr i zastukał drzwiami szopy.
— Wiatr go strącił! — zawołała Heidi i oczy jej rozbłysły po tem odkryciu. — Ach, jeśli się stoczył aż do osiedla, nieprędko go dostaniemy z powrotem i przybędziemy na pastwisko za późno.
— Jeśli się aż tam stoczył, już po nim! — rzekł dziadek, spozierając na dół. — Potrzaskany na nic, zapewne! Dziwi mnie to jednak wielce! — dodał, zauważywszy, że wózek musiałby okrążyć naprzód chatę.
— Cóż za szkoda! — biadała Klara. — Muszę pewnie wracać wobec braku wózka! O jakaż szkoda!
Heidi spojrzała na dziadka z pełnem zaufaniem i rzekła:
— Wiem dobrze, dziadku, że zaradzisz temu, by Klara nie musiała wracać do domu!
— Teraz idziemy narazie na pastwisko, jak było postanowione. Potem się okaże, co trzeba zrobić! — odparł, ku wielkiej radości dziewcząt.
Wszedł do izby, wyniósł naręcz chustek i okryć, ułożył je na słonecznem miejscu, posadził Klarę, potem nakarmił obie dziewczynki i wyprowadził ze stajni Białuszkę i Buraskę.
— Nie rozumiem, czemu chłopak nie przychodzi dziś tak długo? — zauważył dziadek, gdyż gwizd poranny Pietrka nie rozbrzmiał dotąd.
Wziął Klarę na ramię, na drugie zaś zarzucił sporo chustek.
— Chodźmy! — powiedział. — Kozy pójdą za nami.
Ucieszyło to Heidi, objęła ulubienice za szyję i kroczyła za dziadkiem, a Białuszka i Buraska tak były rozradowane jej towarzystwem, że mało nie rozdusiły czołami swej pani.
Na pastwisku zastali całą trzodę, żerującą najspokojniej, i leżącego w całej okazałości Pietrka.
— Oduczę ja cię pomijać moją chatę i zapominać o kozach, ty śpiochu jeden! — krzyknął Halny Dziadek.
Pietrek zerwał się na dźwięk znanego głosu.
— Wszyscy jeszcze spali! — odparł.
— Czy widziałeś może wózek?
— Jaki wózek? — zawołał krnąbrnie.
Dziadek nie rzekł słowa więcej, zrobił z chustek siedzenie, złożył na niem Klarę i spytał, czy jej wygodnie.
— Tak wygodnie, jak w wózku! — odrzekła z podziękowaniem. — Ach! Cóż to piękny widok stąd! — dodała, rozglądając się.
Dziadek życzył dziewczętom wesołej zabawy, polecił Heidi rozdzielić w porze obiadowej jadło, zawarte w plecaku, w cieniu złożonym, i kazał, by Pietrek wydoił Białuszkę i dał obu dziewczętom tyle mleka, ile tylko zechcą. Obiecał wrócić o zachodzie, wpierw jednak chciał zbadać sprawę z wózkiem.
Na ciemnem niebie nie było jednej chmurki, wielkie pole śniegowe błyszczało mnóstwem złotych i srebrnych gwiazd, szare olbrzymy skalne sterczały dumnie, jak od przedwieków, i patrzyły z powagą w dolinę. Wielki ptak krążył w lazurze, a z poza gór wiał rzeźwy podmuch. Dziewczętom było niezmiernie błogo. Czasem przybiegała któraś z kózek i kładła się przy nich na chwilę. Najczęściej przytulała się do Heidi mała Śnieżka i ustępowała dopiero, odtrącona przez inną. Klara zapoznała się teraz z każdą zosobna i nauczyła rozróżniać je po szczególnych cechach.
Oswojone szybko z Klarą pocierały głowy o jej ramiona, co znamionowało wielką sympatję i bliską znajomość.
Po paru godzinach przyszła Heidi ochota zajrzeć w miejsce, gdzie rosło takie mnóstwo kwiatków, i przekonać się, czy kwitną. Pewnie już zamkną kielichy, gdy nadejdzie dziadek i zaniesie tam Klarę. Pożądanie to rosło z każdą chwilą i nakoniec wybuchło:
— Czy nie sprawiłoby ci przykrości, droga Klarciu, — spytała z wahaniem — gdybym na małą chwilkę zostawiła cię samą? Chcę tylko spojrzeć na kwiatki? Ale czekaj... — Heidi powzięła myśl.
Zerwała rosnącą w pobliżu kępkę ziół, objęła za szyję Śnieżkę, która do niej podbiegła, i przyprowadziła ją do Klary.
— Teraz nie będziesz sama! — rzekła Heidi, naciskając zlekka kozę, która zrozumiawszy położyła się zaraz. Potem rzuciła pęczek ziół na kolana przyjaciółki, która przystała ochotnie na to, by Heidi poszła na pole kwietne, ona zaś została w towarzystwie kozy. Heidi pobiegła, Klara zaś podawała gałązkę po gałązce zwierzątku, które przytuliło się do niej z zaufaniem. Biedna Śnieżka, prześladowana ciągle w trzodzie mogła tu wreszcie zażyć spokoju. Zachwycało to dziewczynkę, że jest sama na hali ze słabą kózką, która w niej widzi swą opiekunkę. Uczuła pragnienie, by pozyskać siły i stać się pomocą innym, miast być od nich zależną. Nieznane dotąd myśli napłynęły jej do głowy, radaby była żyć tu dalej w słońcu i szerzyć radość w sercach, jak teraz z tem koźlątkiem. Uczuła, że wszystko, co dotąd czyniła, może być lepsze, piękniejsze, i obejmując Śnieżkę za szyję, wykrzyknęła:
— O jakże tu pięknie, droga Śnieżko! Jakżebym chciała z wami zostać!
Heidi odnalazła tymczasem kwietne pole i wydała okrzyk zachwytu. Cała łąka wokoło stała się złotą od złotojeści. W dali widniała fioletowa łąka dzwonków i błękitna gencjan. Woniało tu, jakby ktoś rozlał balsam, a zapach ten szerzyły brunatne, niepozorne kwiatuszki, wytykające małe główki z pośród złocistych kielichów złotojeści. Stała przez chwilę, oddychając tą falą, potem zawróciła pędem do Klary zadyszana i podniecona wielce.

— Musisz przyjść! Musisz koniecznie! — krzyknęła już zdala. — Są przecudne! A wieczór pozamykają się pewnie. Zaniosę cię! Jestem silna!
— Stąpnij mocno — poradziła Heidi. (Str. 210).
Klara spojrzała na nią ze zdziwieniem i potrząsnęła głową.

— Cóż to za pomysł, Heidi? Jesteś dużo mniejsza ode mnie. Ach, czemuż chodzić nie mogę?
Heidi rozejrzała się. Coś nowego wpadło jej do głowy. Pietrek siedział niedaleko i gapił się na dziewczęta. Od całych już godzin trwał tak w bezruchu, jakby pojąć nie mógł, kogo ma przed sobą. Zniszczył wrogi wózek, aby ta cudzoziemka pojechała sobie precz, na zawsze i wszystko zostało po dawnemu. A oto w chwilę potem zobaczył ją na pastwisku i siedzi sobie, jak gdyby nigdy nic, przy Heidi. Było to niemożliwością, a stało się i Bóg wie, jak długo jeszcze trwać może.
Heidi spojrzała nań.
— Pietrek, chodź tu! — krzyknęła.
— Nie przyjdę! — wrzasnął.
— Musisz przyjść! Sama nie dam rady, pomożesz mi! Chodź zaraz!
— Nie przyjdę!
Heidi przyskoczyła do niego i powiedziała z rozbłysłemi oczyma:
— Pietrku! Jeśli nie przyjdziesz natychmiast, zrobię coś, co ci nie będzie miłe, zaręczam!
Pietrek doznał ukłucia w samo serce i strach go ogromny ogarnął. Popełnił czyn zły, o którym nikt wiedzieć nie był powinien. Cieszyło go to dotąd, ale ze słów Heidi wynikało, że wie wszystko. Mogła powiedzieć dziadkowi, a dziadka bał się Pietrek gorzej, niż wszystkich innych ludzi. Gdyby powiedziała o wózku! Strach nim trząsł coraz to gorszy. Wstał i zbliżył się.
— Idę! — rzekł. — Ale nie zrób tego!
Powiedział to tak żałośliwie, że wzbudził litość Heidi, to też zapewniła:
— Nic nie zrobię. Chodź tylko pomóc mi. Niema w tem nic zresztą strasznego.
Podszedłszy do Klary, kazała, by Pietrek ujął ją z jednej strony pod rękę, sama stanęła po drugiej. Podnieśli ją jakotako. Ale trudno było posuwać się naprzód, wobec tego, że stąpać nie mogła, a w dodatku Heidi była za niska.
— Obejmij mnie mocno za szyję! — poleciła. — Pietrek niech cię trzyma mocno pod ramię i tak cię poniesiemy.
Ale Pietrek nikomu jeszcze w życiu nie podawał ramienia, trzymał więc rękę Klary sztywno przyciśniętą, jak kij.
— Nie tak! Nie tak, Pietrku! — powiedziała Heidi stanowczo. — Zwiń ramię wkółko, a Klara przesunie rękę, potem musisz przycisnąć mocno i nie puszczać za żadną cenę, a w ten sposób damy radę.
Wykonali plan. Ale nie wiodło się. Klara była dość ciężka, zaprzęg nierówny, teren przytem opadał i wznosił się, co psuło równowagę.
Klara próbowała używać nóg własnych, to jednej, to drugiej, ale zaprzestała po chwili.
— Stąpnij mocno! — poradziła Heidi. — Nie będzie cię na pewno bardzo bolało.
— Tak sądzisz? — spytała Klara z wahaniem.
Stąpnęła twardo jedną, potem drugą nogą, wydając okrzyk bólu.
Potem stąpnęła ostrożniej i rzekła z radością:
— Dużo mniej boli.
— Powtórz raz jeszcze! — nalegała Heidi.
Klara zaczęła stawiać krok za krokiem i naraz krzyknęła:
— Heidi! Ja chodzę! Chodzę! Popatrz no! Mogę robić krok za krokiem!
Heidi była w siódmem niebie.
— Tak, tak, chodzisz o własnej sile! Chodzisz całkiem dobrze! Szkoda, że niema tu dziadka! Chodzisz świetnie! — powtarzała raz po raz z zachwytem.
Klara trzymała się towarzyszy, ale kroczyła coraz lepiej. Czuli to wszyscy troje.
— Teraz możemy codziennie chodzić na pastwisko, i po całej spacerować hali, gdzie nam się podoba! — mówiła Heidi. — Będziesz do śmierci chodziła, nie trzeba ci wózka, gdyż odzyskałaś zdrowie. To jest radość dla mnie największa!
Klara przytakiwała z całego serca. Zdrowie i możność poruszania się było to szczęście ogromne, zaiste. Nie czuła się już teraz przykutą do wózka i była jak inni ludzie.
Niedaleko mieli do kwietnych pól. Zdaleka już widać było lśnienie złotych złotojeści. Dotarli do fioletowych dzwonków i gencjan błękitnych, wyrastających wszędzie kępami, a Klara rzekła:
— Usiądźmy tutaj.
Usiedli wśród kwiatów, a Klara po raz pierwszy zajęła miejsce na suchej, ciepłej ziemi alpejskiej, co ją bardzo uradowało. Mieli wokoło siebie falujące łany dzwonków, połyskliwy dywan żółtych złotojeści, wysokie kępy centurji, a wdychali żywiczną woń małych, brunatnych kwiatków, zwanych tu prunelkami. Jakie piękne było to wszystko!
Mimo że znała te miejsca, przyznać musiała Heidi, że tak pięknie nie bywało tu nigdy jeszcze. Przyjście Klary do zdrowia przepajało wszystko nierównie większym urokiem. Po chwili Klara umilkła z wielkiego zachwytu i jęła dumać nad nowemi zgoła możliwościami życia, które jej otwierało to, co zaszło. Serce pomieścić nie mogło tego szczęścia, a blask słońca i woń oszołomiły ją do reszty.
Pietrek leżał także bez ruchu wśród kwiatów, bowiem zasnął.
Powiewał tu lekki wiatr, osłabiony ścianą skał, szumiąc po krzakach. Heidi wstawała raz po raz, biegając tu i tam, gdyż wydawało jej się, że gdzieindziej jest piękniej jeszcze, więcej rośnie kwiatów i mocniej pachną.
Godziny mijały.
Przeszło dawno południe, gdy oto zjawiła się grupa kóz, kroczyły prosto ku kwietnym polom.
Nie było to ich pastwisko, gdyż kwiatów nie lubiły. Wyglądały na posłańców trzody, z Ziębulką na przedzie. Szukały widocznie towarzyszy, którzy przekroczyli swą nieobecnością, znany im dobrze czas. Ziębulka zabeczała głośno na widok odnalezionych, a inne odpowiedziały i cała grupa ruszyła truchtem ku siedzącym. Zbudził się Pietrek, długo atoli przecierać musiał oczy, gdyż śnił mu się wspaniały, czerwony, z żółtemi gwoździkami wokoło siedzenia, wózek, stojący pod szopą. Tymczasem miast gwoździ zobaczył tylko żółte złotojeście. Wrócił strach, że mimo przyrzeczenia Heidi rzecz wyjść na wierzch może. To też całkiem posłusznie i troskliwie sprowadził Klarę na pastwisko, wraz z Heidi.
Gdy usiedli na dawnem miejscu, przyniosła Heidi pełny plecak. Widziała smakowite rzeczy, jakie weń włożył rano dziadek, i radowała ją myśl, że Pietrkowi sporo się z tego dostanie. Czyniąc wiadomą pogróżkę za krnąbrność, miała właśnie jedzenie na myśli, ale chłopak inaczej sobie to wytłumaczył. Dobyła wszystko pokolei, zrobiła trzy równe, duże kupki i rzekła:
— To, czego nie zjemy, dostanie Pietrek w dodatku.
Każde wzięło się do swojej porcji, ale jak było do przewidzenia, została dla Pietrka dodatkowa jeszcze kupka, równie wielka jak pierwsza. Zjadł wszystko, w milczącem skupieniu, nawet okruszyny, ale nie z taką jak zawsze radością. Coś mu ciężyło na żołądku, coś gniotło i zatrzymywało każdy kąsek w gardle.
Wzięli się tak późno do obiadu, że niedługo nadszedł dziadek. Heidi wybiegła naprzeciw, chcąc zaraz opowiedzieć, co zaszło. Ale wielkie podniecenie nie pozwalało jej znaleźć słów. Mimo to zrozumiał i żywa radość rozpromieniła twarz jego. Przyspieszył kroku i rzekł, podchodząc do Klary:
— Próba się powiodła!
Potem podniósł ją, otoczył lewem ramieniem, podał dłoń prawą, jako pewną podporę, a Klara maszerowała, będąc tak zabezpieczoną śmielej jeszcze i wytrwalej, niż przedtem.
Heidi skakała wokoło nich, a dziadek wyglądał tak, jak gdyby go spotkało wielkie szczęście. Potem rzekł:
— Nie trzeba przesadzać. Czas wracać!
Wziął Klarę na ręce i ruszył zaraz ku domowi, wiedząc, że jego pupilka spocząć powinna.
Pietrek wrócił z kozami późno do osiedla i zastał sporą kupkę ludzi, otaczających coś, niby wielki kłąb, na trawie leżący. Popychali się i cisnęli, chcąc lepiej widzieć. Uczynił to samo i pchając w prawo i w lewo, wkręcił się do pierwszego szeregu.
Wielki Boże!
Na trawie leżało siedzenie wózka z wiszącem jeszcze oparciem tylnem. Piękna, czerwona skóra obita była wokoło świecącemi gwoździkami, świadcząc o wspaniałości jego w pierwotnym stanie.
— Widziałem, jak go toczono na górę! — oświadczył piekarz. — Wart był, jako żywo, najmniej pięćset franków. Jakże się to stało?
— Halny Dziadek powiedział, że zmieciony został przez wiatr! — zauważyła Barbara, podziwiając prześliczną skórę.
— Dobrze, że wiatr winien, nie kto inny! — podjął piekarz. — Dostałby mu się kryminał. Gdy ten pan z Frankfurtu się dowie, rozpocznie na pewno dochodzenia. Ja ze swej strony cieszę się, że nie padnie na mnie podejrzenie, gdyż od dwu lat nie byłem na hali. Biada temu, kogo przyłapią!
Mówiono jeszcze to i owo, ale Pietrek miał dość. Wydostał się, jak mógł najciszej z tłumu, i ruszył pod górę pędem, jakby go ktoś ścigał, chcąc złapać za kołnierz. Słowa piekarza przejęły go strachem nieludzkim. Pewny był, że lada dzień przybędzie z Frankfurtu urzędnik policji, który przeprowadzi śledztwo i wszystko wywęszy. Oczywiście, zawloką go do więzienia we Frankfurcie. Na tę myśl włosy mu stawały na głowie.
Wrócił, zmieniony nie do poznania, nie chciał jeść kartofli, nie dając odpowiedzi, wlazł co prędzej do łóżka i zaczął jęczeć.
— Piotruś znowu się musiał objeść szczawiu, że tak stęka! — zauważyła Brygida.
— Musisz mu dawać więcej chleba na drogę! — rzekła babka litośnie. — Weź z mojej kromki.
Gdy dziewczęta położyły się, rozmawiały chwilę jeszcze, patrząc w gwiazdy.
— Czy nie przychodziło ci dziś na myśl, jak to dobrze, że Bóg nie ustępuje naszym najgorętszym modłom, jeśli ma dla nas coś lepszego — rzekła Heidi.
— Czemuż teraz o tem wspominasz?
— We Frankfurcie modliłam się ciągle o to, bym mogła zaraz wracać, a ponieważ to nie następowało, sądziłam, że Bóg nie słucha. Gdybym jednak była uciekła, nie przyjechałabyś na halę i nie ozdrawiała.
Klara zamyśliła się.
— Droga Heidi, — rzekła — w takim razie modlitwy nasze są całkiem zbyteczne, gdyż Bóg z góry wie, co dla nas najlepsze.
— Nie sądź, by się nami opiekował w takim razie. Codziennie trzeba się modlić, nie zapominać o Bogu. Gdy zapomnimy, zapomni o nas także. To mi powiedziała babunia i wszystko się potwierdziło dosłownie. Wiesz co, Klaro, dziś musimy właśnie podziękować Bogu gorąco za zesłanie ci zdrowia.
— Słusznie mówisz! — odparła. — Dziękuję ci. Byłabym z wielkiej radości zapomniała.
Odmówiły pacierz, dziękując, każda na swój sposób, Bogu za wielką łaskę, jaką wyświadczył chorej tak długo Klarze.
Nazajutrz zaproponował dziadek, by napisały do babuni z prośbą o przyjazd, gdyż jest tu do zobaczenia coś nowego. Ale dziewczęta ułożyły plan inny. Chciały babuni sprawić niespodziankę. Klara miała się wprawić jeszcze w chodzeniu, tak, by jej starczyła pomoc Heidi samej. Należało to utrzymać w tajemnicy. Dziadek, zapytany o czas tej poprawy, oświadczył, że nie upłynie więcej niż tydzień, to też w najbliższym liście prosiły obie, by babunia o tej porze przybyła na halę.
Następne dni były dla Klary najmilszemi z wszystkich spędzonych tutaj. Budziła się każdego ranka z okrzykiem:
— Jestem zdrowa! Nie potrzebuję wózka, ale mogę chodzić jak inni.
Potem następowało ćwiczenie w chodzeniu, coraz to lepsze dając wyniki. Przechadzki były coraz to dłuższe, a apetyt wzrósł tak, że dziadek przynosił teraz wielki garnek mleka, napełniał jedną czarkę po drugiej, a kromki grubo smarowane masłem były coraz to większe i znikały coraz to spieszniej. Nadszedł wreszcie koniec tygodnia, kiedy miała przybyć babunia.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Johanna Spyri.