<<< Dane tekstu >>>
Autor Johanna Spyri
Tytuł Heidi
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1934
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

JOANNA SPYRI


HEIDI

PRZEKŁAD AUTORYZOWANY
F. MIRANDOLI










NAKŁADEM WYDAWNICTWA
POLSKIEGO  W  POZNANIU




ROZDZIAŁ PIERWSZY.



W DRODZE DO HALNEGO DZIADKA.

Poza starem, pięknie położonem miasteczkiem, Mayenfeld, zaczyna się ścieżka, wiodąca przez zielone, pełne drzew łąki aż do podnóża gór wysokich, spozierających poważnie w dolinę. Zaraz od miejsca, gdzie ścieżka piąć się zaczyna wzwyż, widać wrzosowiska, krótką trawę, czuje się mocny zapach ziół górskich. Ścieżka wspina się stromo, wprost ku Alpom.
Pewnego pięknego, czerwcowego dnia, szła tędy wąską ścieżyną, o porannej godzinie, rosła, silnie zbudowana dziewczyna, góralka tych okolic, wiodąc za rękę dziecko, którego policzki pałały tak silnemi rumieńcami, że płomienisto błyszczały poprzez opaloną na brunatno od słońca skórę. Nic dziwnego. Mimo upalnego dnia, dziecko było tak opakowane, jakby miało uchronić się przed najsilniejszym mrozem. Mała dziewczynka mogła mieć około pięciu lat, trudno było jednak poznać, jaką jest jej postać naturalna, gdyż kilka sukienek, jedna na drugą wdzianych, oraz ogromna, czerwona chustka czyniły z niej bezkształtną bryłę. Nogi tkwiły w ciężkich, okutych trzewikach górskich, a dziecko pięło się z trudem w górę. Po jakiejś godzinie takiej wędrówki, od doliny ku górom, dotarły do wioszczyny góralskiej, na pół drogi do hali położonej, zwanej „osiedle.“ Teraz, z każdego niemal domu, to z okien, to z progów, to z drogi wołano na idące, bowiem znalazły się między swojakami.
Dziewczyna nie zatrzymywała się nigdzie, odpowiadając jeno mimochodem na pozdrowienia i pytania, i tak doszły obie do krańca osiedla, gdzie zrzadka tylko stały domy. Nagle doleciało z jednych drzwi wołanie:
— Zaczekaj no, Deto! Pójdę z tobą, bo też idę ku hali!
Deta przystanęła, a dziecko puściło jej rękę zaraz i siadło na ziemi.
— Czyś zmęczona, Heidi? — spytała towarzyszka.
— Nie! Gorąco mi tylko! — odparło dziecko.
— Zaraz dojdziemy na halę. Musisz się jeszcze trochę tylko namozolić, stawiaj duże kroki, a za godzinę będziemy w domu! — dodawała jej odwagi Deta.
Z drzwi domu wyszła zamaszysta, dobrotliwie wyglądająca kobieta i podeszła do nich. Mała dziewczynka wstała i poszła za dwoma znajomemi, które zaczęły zaraz rozmawiać z ożywieniem o mieszkańcach osiedla, oraz domostw rozsianych po okolicy.
— Gdzież to idziesz z tą małą, Deto? — spytała nagle kobieta. — To pewnie dziecko twej nieboszczki siostry?
— Tak! — odparła Deta. — Prowadzę ją na halę do Halnego Dziadka i tam zostać musi.
— Co? Ma zostać u Halnego Dziadka? Czy ci się pomieszało w głowie, Deto? Jakże możesz robić coś takiego! No, no, stary wyperswaduje ci to dokładnie, ręczę!
— Nie może tego uczynić, jest wszakże jej dziadkiem i musi coś uczynić. Dotąd miałam dziecko u siebie, teraz jednak powiadam ci, Barbaro, trafia mi się dobre miejsce i nie stracę go przez tę małą. Niechże dziadek zajmie się nią teraz.
— Ano tak! — przyznała Barbara żywo. — Gdyby był jak inni ludzie, naturalnie, ale znasz go przecież. Cóż jednak pocznie i to z tak małą dziewczyniną, w dodatku. Nie uchowa się ona u niego. Gdzież to jedziesz, powiedzże, Deto?
— Do Frankfurtu! Dostaję doskonałe miejsce. Moi państwo byli już zeszłego roku tutaj w kąpielach. Mieli pokoje na moim kurytarzu, a ja obsługiwałam ich. Chcieli, bym odrazu pojechała, ale nie mogłam się uwolnić. Tego roku są znowu, chcą mnie zabrać, a ja, oczywiście, pojadę, zaręczam ci, moja Barbaro.
— Nie chciałabym być w skórze tej dziewczyny! — wykrzyknęła Barbara, czyniąc gest wymowny. — Nikt nie wie na pewno, jak żyje tam ten stary dziwak. Nie wdaje się z nikim, nie chodzi do kościoła od długich lat, a kiedy, raz na rok, zejdzie do osiedla, oparty na kiju, wszyscy go unikają ze strachem. Krzaczaste brwi i ogromna broda, czynią go podobnym do starego poganina, czy leśnego człowieka, a każdy rad jest, że go nie spotyka sam na sam.
— To i cóż z tego? — odparła Deta z uporem. — Jest dziadkiem i musi dbać o dziecko. Nic złego przeto tej małej nie zrobi, bo on sam by za to odpowiadał, nie ja.
— Radabym wiedzieć, — powiedziała Barbara — co ten stary ma na sumieniu, że spoziera tak ponuro i przebywa sam na hali, i nie pokazuje się nigdy niemal wśród ludzi. Różności o nim opowiadają, a ty, Deto, musiałaś się także czegoś zapewne dowiedzieć od twej siostry?
— No tak! — przyznała. — Ale nie chcę mówić o tem, bo miałabym się zpyszna, gdyby to doń doszło.
Barbara zdawiendawna ciekawą była dowiedzieć się czegoś o starym Halnym Dziadku, żyjącym w niezgodzie widocznej z bliźnimi, o którym mówiono półgębkiem, nie stając ani po jego stronie, ani też, jakby ze strachu, przeciw niemu. Nie wiedziała także, dlaczego go zowią wszyscy w osiedlu „Halnym Dziadkiem.“ Nie mógł być przecież dziadkiem wszystkich mieszkańców osiedla. Barbara zwała go mimo to wraz z innymi Halnym Dziadkiem, bo inaczej trudno było. Pochodziła z doliny, z pod Prättigau, wyszła tu, w góry, zamąż i nie znała jeszcze dobrze wszystkich wydarzeń dawnych, oraz osobistości z czasów minionych, w osiedlu i okolicy. Deta, dobra jej znajoma, urodziła się w samem osiedlu, mieszkała tu z matką i wyniosła się przed rokiem dopiero. Matka zmarła, a Deta przyjęła miejsce pokojówki w wielkim hotelu w Ragaz, gdzie zarabiała sporo. Tegoż dnia rankiem przybyła z Ragazu wraz z Heidi. Aż do Mayenfeldu jechały na furze siana, zaproszone przez znajomego. Barbara postanowiła wykorzystać nadarzającą się sposobność, wzięła tedy Detę poufale pod ramię i rzekła:
— Ty wiesz na pewno, co prawda, a co nieprawda w tej całej ludzkiej gadaninie. Opowiedz mi tedy potrosze, co wiesz, i czy ten stary był zawsze takim postrachem wszystkich ludzi?
— Czy zawsze był takim, oczywiście, dokładnie wiedzieć nie mogę! — odrzekła Deta. — Mam lat dwadzieścia sześć, on zaś pewnie ze siedemdziesiąt przeszło, nie znałam go tedy za młodu, nie spodziewaj się wiele. Gdybym miała nadzieję, że nie rozniesie się to po całem Prättigau, mogłabym ci powiedzieć niejedno. Matka moja pochodziła z Domleschgu, a on także.
— Ach, Deto! Co mówisz? — zadąsała się potrosze Barbara. — Nie każdy w Prättigau jest plotkarzem, a ja, jeśli trzeba, umiem trzymać język za zębami. Mów, a nie pożałujesz na pewno.
— Ano dobrze! Ale dotrzymaj słowa! — odrzekła Deta, potem zaś obejrzała się, czy dziewczynka nie jest zbyt blisko, by podsłuchiwać, co mówi. Ale dziewczynki nie było nigdzie. Oddawna już została daleko w tyle, a rozmawiające nie zauważyły tego wcale. Deta rozglądała się wokoło. Ścieżka szła zygzakiem, ale z tej wysokości widać ją było, aż do samego niemal osiedla. Heidi znikła.
— Widzę ją, widzę! — powiedziała po chwili Barbara i dodała, pokazując boczną ścieżynę skalną: — Wspina się w górę razem z Pietrkiem-koźlarzem i jego trzodą. Czemuż to on wybrał się dziś tak późno na halę? Ale to właśnie jest dobre, gdyż będzie dozorował dziecko, a ty tymczasem opowiesz mi wszystko spokojnie.
— To dozorowanie nie sprawi Pietrkowi wiele trudu! — zauważyła Deta. — Dziewczyna jest, na swoje pięć lat, niezwykle mądra. Umie patrzeć na wszystko i radzić sobie, a wyjdzie jej to na dobre, bo stary ma za cały majątek tylko dwie kozy i lichy szałas halny.
— Czy nie miał nigdy nic więcej? — spytała Barbara ciekawie.
— On? Oczywiście, miał coś więcej nadto! — zapaliła się Deta do opowiadania. — Dawniej posiadał jedno z najpiękniejszych gospodarstw włościańskich w Domleschgu. Był starszym od brata swego, człowieka spokojnego i porządnego. Nic atoli nie robił, bawił się w pana, podróżował po całym kraju i przestawał z nieznanymi ludźmi. To też niedługo przegrał w karty i przepił gospodarstwo. Po opuszczeniu domu zmarli ze zgryzoty rodzice jego, jedno po drugiem, a brat doprowadzony do kija żebraczego, ruszył gdzieś w świat. Dziadek, pozbywszy się wszystkiego, prócz złej opinji, znikł także. Nie wiedziano zrazu, co się z nim stało, potem doszły wieści, że służy wojskowo w Neapolu, następnie zaś minęło kilkanaście lat bez żadnej wiadomości o nim. Po tym czasie, zjawił się nagle z powrotem w Domleschgu z podrosłym chłopcem i chciał go umieścić w domu któregoś z krewnych. Ale wszyscy pozamykali przed nim drzwi, nie chcąc go znać. Wówczas poprzysiągł rozgoryczony, że nie przybędzie już nigdy do Domleschgu, zamieszkał w osiedlu i żył tu z chłopakiem. Żonę swą poznał podobno w Bünden, skąd pochodziła, ale utracił ją rychło. Musiał mieć jeszcze trochę pieniędzy, gdyż syna Tobjasza wykształcił na cieślę. Był to chłopiec porządny i lubiano go w całem osiedlu. Staremu natomiast nie ufano, powiadając, że uciekł z wojska przed karą, z powodu zabójstwa popełnionego, oczywiście, nie na wojnie, ale rozumiesz, tak, w bójce. Myśmy jednak przyznali się do pokrewieństwa z nim, bo babka mojej matki i jego babka były siostrami rodzonemi. Nazwaliśmy go Dziadkiem ponieważ zaś przez ojca jesteśmy spokrewnieni z całem osiedlem, przeto wszyscy zwali go Dziadkiem, a odkąd osiadł na hali, zwie się „Halny Dziadek.“
— Cóż się stało z Tobjaszem? — wtrąciła rozciekawiona Barbara.
— Czekajże! Nie mogę opowiedzieć wszystkiego naraz! — oświadczyła Deta. — Tobjasz uczył się rzemiosła w Mels, potem zaś wrócił do osiedla, poślubił siostrę moją, Adelajdę, i żyli z sobą dobrze, gdyż kochali się oddawna. Jednego dnia spadła belka budującego się domu na głowę Tobjasza, tak że zginął na miejscu. Zaniesiono go do domu, a żona dostała, skutkiem przerażenia i żalu, silnej gorączki, z której się nie wyleczyła. Jako dziewczyna już nie miała sił i zapadała czasem w jakiś stan dziwny, graniczący ze snem, a jawą. Po kilku tygodniach po Tobjaszu, pogrzebano także i Adelajdę. Ludzie gadali szeroko o smutnym losie tej pary, a zdaniem ogółu była to kara, na jaką zasłużył sobie Dziadek, bezbożnem życiem swojem. Powiedziano to jemu samemu, proboszcz roztrząsał mu sumienie, nakłaniając do pokuty. On jednak uparł się, zamknął w sobie, a odtąd każdy mu uchodził z drogi. Naraz rozeszła się wieść, że Dziadek wywędrował na halę, nie schodzi stamtąd wcale niemal i żyje w niezgodzie z Bogiem i ludźmi. Małą, roczną dopiero córeczkę Adelajdy wzięłyśmy, wraz z matką, do siebie. Po śmierci matki dostałam miejsce w zakładzie kąpielowym, zaś dziewczynkę umieściłam u starej Urszuli w Pfäffersdorfie. Nawet po sezonie, zimą przebywałam w zakładzie. Było zawsze sporo roboty, a ponieważ umiem szyć i łatać, tedy nie zaznałam nigdy biedy. Wcześnie z wiosną przyjechali państwo z Frankfurtu, których obsługiwałam zeszłego roku, i oto zabierają mnie na dobre. Odjeżdżamy pojutrze, a służba ta dobrą jest, zaręczam ci.
— Chcesz dziecko zostawić tam, u starego dziwaka? Dziwi mnie to bardzo! — powiedziała Barbara z wyrzutem.
— No i cóż? — odrzekła Deta. — Zrobiłam wszystko, com zrobić powinna była! Wszakże trudno zabierać pięcioletnie dopiero dziecko do Frankfurtu? Ale dokądże to właściwie idziesz, Barbaro? Jesteśmy już na samej niemal hali.
— Mam tu właśnie w pobliżu interes do matki Piotrowej-koźlarki. Przędzie dla mnie len porą zimową. Bądź tedy zdrowa, Deto, życzę ci szczęścia!
Deta podała rękę towarzyszce i przystanęła, patrząc, jak zmierza ku małej, ciemnobrunatnej chatce, stojącej opodal w małej kotlince, dość dobrze osłoniętej od wiatru. Było to na pół drogi do osiedla, a zagłębienie skalne chroniło jako-tako nikłą budowlę. Mieszkać w tej napoły rozwalonej chałupinie i tak niebardzo musiało być bezpiecznie, gdyby zaś stała wyżej, wiejący potężnie wiatr halny, pod którego naporem trzeszczały ściany i brzęczały szyby, zmiótłby ją na pewno w dolinę.
Mieszkał tu Pietrek-koźlarz, jedenastoletni chłopak, który szedł każdego ranka do osiedla po kozy, potem zaś wiódł je na halę, gdzie przez dzień cały skubały krótką, pożywną trawę. O zachodzie, zbiegał zręczny Pietrek wraz z lekkonogą trzódką swoją do osiedla, wydawał ostry gwizd, kładąc palec w usta, a właściciele kóz schodzili się, by je odebrać. Najczęściej rodzice posyłali po nie małych chłopców i dziewczęta, gdyż łagodne kózki nie były niebezpieczne. Przez ten jeno krótki czas wieczorem obcował Pietrek z podobnemi sobie stworzeniami, zaś w ciągu całego lata miał jeno kozy za towarzyszy. W domu była matka i ślepa babka, ale Pietrek wyruszał wczas rano, a wracał z osiedla późno, rad jak najdłużej bawić się z dziećmi, to też przebywał w domu tyle tylko, by rano wypić mleka i przekąsić chleba, wieczór zrobić to samo, a potem położyć się i spać, jak zabity. Ojciec jego, zwany także Piotrem-koźlarzem, gdyż uprawiał ten sam zawód, zginął parę lat temu, przywalony ścinanem drzewem. Matka jego miała imię Brygida, ale dla porządku, zwano ją Piotrową-koźlarką, zaś ślepa babka słynęła w całej okolicy pod nazwą „babka,“ poprostu.
Deta czekała dobre dziesięć minut, obzierając się wokoło za dziećmi i kozami, nie zobaczywszy ich jednak wyszła nieco wyżej, skąd mogła objąć spojrzeniem całą halę i zbocze, aż do osiedla. Rozglądała się długo, a niecierpliwość jej widniała wyraźnie w ruchach i wyrazie twarzy. Dzieci zbliżały się drogą okrężną, gdyż Pietrek znał różne miejsca, gdzie było coś dobrego do jedzenia dla kóz. Prowadził tedy trzodę drogą wielce krętą. Dziewczynka wspinała się zrazu z wysiłkiem za swym towarzyszem. Objuczona odzieżą, sapała głośno. Nie mówiąc słowa, spozierała to na Pietrka, który bosy, w lekkie spodenki ubrany, skakał tu i tam, to znów na lekkonogie kozy, kroczące bez trudu po skalnych głazach i przesadzające rozpadliny. Nagle Heidi usiadła, zezuła prędko trzewiki, zdjęła pończochy, zrzuciła czerwoną chustkę, oraz sukienkę, potem drugą, gdyż ciotka Deta włożyła na codzienną jeszcze odświętną, aby nie dźwigać tobołka, i została w lekkiej, białej sukienczynie o krótkich rękawkach. To ją rozweseliło wielce. Poskładała rzeczy na kupkę i doścignęła w podskokach Pietrka. Teraz było jej lekko, tak że skakała i wspinała się wzwyż najzręczniej z całego towarzystwa. Pietrek nie zauważył, że Heidi została w tyle. Ujrzawszy ją w nowym stroju, uśmiechnął się wesoło, obejrzał, a na widok kupki odzieży, usta rozwarł jeszcze bardziej, od ucha do ucha. Ale nie rzekł słowa. Czując się swobodną, wszczęła Heidi z Pietrkiem rozmowę. Musiał odpowiadać na liczne pytania, bo dziewczynka chciała wiedzieć, ile ma kóz, dokąd je wiedzie i co robi, podczas kiedy się pasą. Nakoniec dotarli oboje wraz z kozami do chaty, gdzie czekała Deta. Ledwo ich dostrzegła, wykrzyknęła głośno:
— Heidi, cóż to znaczy? Gdzież obie sukienki i chustka? Kupiłam ci przecież nowe trzewiki górskie i nowe pończochy! Gdzież się to wszystko podziało?
Dziewczynka wskazała spokojnie palcem na zbocze góry i rzekła:
— Tam!
Istotnie, leżała tam jakaś kupka, czerwony punkt na wierzchu musiał być właśnie chustką.
— Głuptasie nieznośny! — wykrzyknęła Deta. — Czemużeś się rozebrała? Cóż to znaczy?
— Nie potrzebuję tego wszystkiego! — odparła Heidi, zgoła bez skruchy.
— Głupia, nieznośna dziewczyno! — narzekała Deta. — Któż po to teraz pójdzie? Wszakże rzeczy leżą o pół godziny drogi! Pietrek, pobiegnij prędko i przynieś, cóż stoisz zagapiony i jakby w ziemię wrosły?
— Spóźniłem się dziś! — odrzekł Pietrek powoli, nie ruszając się z miejsca i słuchając, z rękami w kieszeniach, wybuchu Dety.
— Stojąc na miejscu i wytrzeszczając ślepia, spóźnisz się bardziej jeszcze. Chodźno tu! Dostaniesz coś ładnego! Patrz!
Pokazała mu nowego piątaka, który go olśnił poprostu. Bez słowa skoczył na dół, biegnąc najkrótszą drogą w kierunku leżącej odzieży i dopadł do niej ogromnemi susami. Spakowawszy wszystko, wziął zawiniątko pod pachę i wrócił tak szybko, że Deta go pochwaliła i dostał zaraz swoje pięć rappów[1]. Pietrek schował pieniądz głęboko w kieszeń, a usta jego rozwarły się szerokim uśmiechem, nader bowiem rzadko miewał takie skarby.
— Zanieś mi to jeszcze do chaty Halnego Dziadka. Wszakże idziesz tamtędy! — powiedziała Deta, wspinając się po stromej uboczy, tuż za chatą koźlarzy.
Uczynił to chętnie i kroczył z tyłu, mając pod pachą tobołek, a w drugiej ręce bat pasterski. Heidi i kozy skakały wesoło wokoło niego. Po trzech kwadransach dotarli na halę, gdzie była chata starego Dziadka, na skalnej krawędzi zbudowana, wystawiona wprawdzie na wszystkie wiatry, ale dostępna również każdemu promieniowi słońca. Słał się stąd przepyszny widok w dolinę. Poza chatą rosły trzy stare, grube jodły, o gęstych, nieprzecinanych gałęziach. Powyż chaty wiodła jeszcze droga wzwyż, aż ku prostopadłym niemal, szarym skałom. Zpoczątku snuła się przez piękne, trawiaste wyże, potem kamieniska porosłe zrzadka krzakami, i przepadała wkońcu pośród nagich zwałów i bloków kamiennych.
Od strony doliny stała ławka, przymocowana do ściany. Tutaj siedział stary Dziadek z fajką w ustach, rękami na kolanach i patrzył spokojnie na nadchodzącą czeredę z kóz i dzieci złożoną. Deta została w tyle. Heidi nadbiegła pierwsza i podszedłszy do starego, powiedziała, podając rękę:
— Dzieńdobry, dziadku!
— Hm, hm?... Cóż to znaczy? — odrzekł starzec szorstko, podał dziewczynce rękę ruchem niecierpliwym i jął patrzeć długo, przenikliwie z pod gęstych brwi. Heidi wytrzymała to spojrzenie, nie mrugnąwszy ni razu oczyma. Dziadek stary, kudłaty, z długą brodą i brwiami podobnemi do rozczochranych krzaków, był dla niej bardzo zajmującym przedmiotem obserwacji. Po chwili nadeszła ciotka i Pietrek, który stanął opodal, ciekawy dalszego ciągu.
— Dzieńdobry, Dziadku! — powiedziała Deta, podchodząc. — Przyprowadzam do was córkę Tobjasza i Adelajdy. Nie poznacie jej zapewne, gdyż miała zaledwie rok, gdyście ją widzieli po raz ostatni.
— Cóż ma do roboty to dziecko u mnie? — spytał szorstko. — A ty, urwiszu, — krzyknął na Pietrka — znowu się spóźniłeś, idź mi przeto natychmiast z kozami, a zabierz i moje!
Pietrek usłuchał niezwłocznie i znikł, gdyż Dziadek spojrzał nań wcale nie dwuznacznie.
— Ta mała musi zostać u was, Dziadku — odparła Deta. — Sądzę, żem uczyniła, com była uczynić powinna dla Heidi przez te cztery lata, teraz na was kolej zaopiekować się nią.
— Tak? — powiedział starzec, spoglądając bystro na Detę. — A jeśli będzie tęskniła za tobą, płakała i jęczała, jak to czynią zwykle takie głuptaski, to cóż pocznę wówczas?
— Wasza w tem głowa, Dziadku! — odrzuciła. — I mnie nikt nie powiedział, co mam począć, gdym roczne dziecko trzymała w ramionach, mając i tak dość troski o utrzymanie własne i matki. Teraz muszę jechać w służbę, wy zaś jesteście najbliższym krewnym Heidi. Jeśli nie chcecie, by tu została, zróbcie, co wam się podoba, biorąc oczywiście na swą odpowiedzialność, jeśli zmarnieje. Sądzę jednak, że nie macie potrzeby bardziej jeszcze obciążać sumienia.
Deta czuła, że nie postępuje jak należy, przeto w podnieceniu, stąd pochodzącem, powiedziała więcej, niż to było jej zamiarem. Na ostatnie słowa, wstał Halny Dziadek z ławki i spojrzał na nią tak, że się cofnęła parę kroków. Potem starzec wyciągnął rękę i rzekł rozkazująco:
— Wracaj tam, skądeś przyszła i nie pokazuj mi się rychło na oczy!
Deta nie czekała powtórnego wezwania.
— Bądźcie tedy zdrów i ty, Heidi! — rzekła śpiesznie i jęła biec z góry co prędzej, nie ustając, aż do samego osiedla, gdyż wnętrzne podniecenie pędziło ją jak para lokomotywę. W osiedlu nawoływano ją bardziej jeszcze, niż przedtem, gdyż dziwiła wszystkich nieobecność Heidi. Znali dobrze Detę, wiedzieli, czyjem dzieckiem jest Heidi i jakie były jej dzieje. To też ze wszystkich drzwi i okien rozbrzmiewały pytania:
— Deto, gdzieś podziała dziecko?
— Zostało na hali u starego Dziadka! Wszakże słyszycie, co mówię!
Bolało ją bardzo, gdy słyszała, jak kobiety mówiły z wyrzutem:
— Jakżeś mogła tak postąpić? Biedna Heidi!
Albo znów:
— Jakżeś mogła takie bezbronne, głupiutkie dziecko zostawić tam, wśród pustkowia?
Potem na nowo żałowały kobiety:
— Biedna, biedna Heidi!
Deta biegła co sił i odetchnęła dopiero, gdy głosy zostały daleko, poza nią. Nie była z sobą w porządku, gdyż matka zleciła jej, umierając, opiekę nad dzieckiem. Uspakajała się tylko, mówiąc sobie, że łatwiej jej będzie przyjść z pomocą siostrzenicy, gdy zarobi w służbie dużo pieniędzy. Cieszyła ją jednocześnie myśl, że zejdzie z oczu ludzi męczących ją uwagami i osiągnie dobry zarobek.



ROZDZIAŁ DRUGI.



U DZIADKA.

Po odejściu Dety siadł stary dziadek z powrotem na ławce i jął puszczać z fajki wielkie kłęby dymu. Patrzył przytem w ziemię i milczał. Heidi rozglądała się tymczasem radośnie wokoło, zobaczyła przybudowaną do chaty stajenkę na kozy i zajrzała do wnętrza. Była pusta. W ciągu dalszych poszukiwań, doszła do trzech starych jodeł. Wiatr dął poprzez gałęzie, a szczyty drzew szumiały rozgłośnie. Heidi przystanęła, nadsłuchując. Gdy wiatr przycichł nieco, obeszła chatę i wróciła drugą stroną do dziadka. Zastawszy go w tej samej co przedtem pozycji, stanęła przed nim, założyła ręce na plecy i zaczęła mu się przypatrywać. Po chwili podniósł głowę i zapytał, patrząc na stojącą nieruchomo:
— Cóż myślisz teraz robić?
— Chcę zobaczyć, co jest tam w środku, w chacie! — odparła.
— Chodźże więc! — zadecydował, wstał i skierował się ku drzwiom. — Zabierz z sobą tobołek z odzieżą! — rozkazał, stojąc w progu.
— Niepotrzebne mi to już! — oświadczyła Heidi.
Starzec obrócił się i spojrzał przenikliwie na dziecko, którego czarne oczy gorzały od ciekawości, co też może się znajdować w chacie.
— Mądre, zda się, dziecko! — mruknął pod wąsem i dodał: — Dlaczegóż jest ci to już niepotrzebne?

— Chcę zobaczyć, co jest tam w środku, w chacie! (Str. 13)
— Wolę chodzić jak kózki, lekko, na cienkich nóżkach.

— Zgoda, chodź sobie, ale zabierz te rzeczy, — rozkazał dziadek — schowamy je do szafy.
Usłuchała natychmiast. Dziadek otwarł drzwi i wszedł, a Heidi za nim. Znaleźli się w obszernej izbie, stanowiącej jedyną ubikację chaty. Był tu stół ze stołkiem, w jednym kącie znajdowało się legowisko dziadka, w drugim ognisko, z wielkim kotłem, a po drugiej stronie widniały w ścianie wielkie drzwi. Dziadek otwarł je. Była to właśnie szafa. Wisiała tu jego odzież, na półce leżało kilka koszul, pończochy, ręczniki, na drugiej ujrzała Heidi kilka talerzy, kubków i szklanek, zaś na najwyższej leżał duży, okrągły chleb, wędzone mięso i ser. Szafa ta mieściła w sobie wszystko, co posiadał dziadek i czego potrzebował do życia. Gdy tylko szafa została otwarta, zbliżyła się prędko Heidi i wepchała swój tobołek głęboko, za odzież dziadka, tak by było jak najtrudniej znaleźć to wszystko. Potem spojrzeniem objęła izbę i spytała:
— Gdzież będę spała, dziadku?
— Gdzie zechcesz! — odparł.
Spodobało się to bardzo Heidi. Jęła szukać po wszystkich kątach, gdzieby sobie urządzić posłanie. Nad legowiskiem dziadka był w powale otwór, do którego wiodła drabina. Heidi weszła po niej na strych. Znalazła tam całe kupy wonnego siana, a przez okrągłą lukę widać było dolinę, aż po krańce widnokręgu.
— Tutaj będę spała! — krzyknęła dziadkowi z góry. — Ślicznie tu! Chodź, dziadku, i zobacz sam!
— Znam to, znam! — odpowiedział z dołu.
— Urządzę sobie legowisko! — powiedziała, krzątając się ochoczo. — Musisz jednak przyjść i przynieść mi prześcieradło, bo na łóżku musi być prześcieradło, zanim się ktoś położy.
— Tak, tak! — mruknął, po chwili podszedł do szafy, zaczął w niej grzebać, wyciągnął z pod koszul wielkie, grube płótno, od biedy udawać mogące prześcieradło, i wszedł po drabinie. Zastał na strychu porządne posłanie. Siano nastroszone było w miejscu, gdzie miała spocząć głowa, zwrócona wprost ku krągłemu otworowi.
— Dobrześ to zrobiła! — pochwalił. — Ale zaczekaj jeszcze! — wziął sporą naręcz siana i pogrubił dwukrotnie posłanie, by leżąca nie odczuwała twardego podłoża i powiedział: — Tak! Teraz nakryjemy to prześcieradłem!
Heidi objęła oburącz płótno, ale zaledwo je unieść zdołała, tak było ciężkie. Wyszło jej to zresztą na korzyść, gdyż spoistej materji nie przebijały ostre źdźbła siana. Rozpostarli je oboje na sianie, a ponieważ było za długie i za szerokie, Heidi podwinęła brzegi pod siano. Łóżko wyglądało teraz porządnie i czysto. Heidi patrzyła na nie zamyślona, potem zaś rzekła:
— Zapomnieliśmy o czemś jeszcze, dziadku!
— O czemże to? — spytał.
— O kołdrze. Kładąc się do łóżka, trzeba wejść pomiędzy prześcieradło a kołdrę.
— Tak myślisz? A jeśli ja nie mam kołdry?
— To nic! — uspokoiła go. — Zamiast kołdry wziąć można siana!
To powiedziawszy, ruszyła Heidi do sterty, ale ją powstrzymał.
— Czekajże, zaraz wrócę!
Zeszedł na dół i podszedł do swego legowiska. Po chwili przyniósł gruby, płócienny wór, położył go na podłodze i spytał:
— To lepsze od siana, nieprawdaż?
Heidi chwyciła wór oburącz, chcąc go rozłożyć, ale małe rączki nie mogły podołać ciężkiej tkaninie. Dziadek pospieszył z pomocą i wnet łóżko zostało przykryte. Heidi patrzyła na nie z podziwem, potem zaś oświadczyła:
— Śliczne mam łóżko i kołdrę! Chciałam, by już noc nadeszła i bym się mogła położyć.
— Sądzę, że możnaby przedtem zjeść coś, jak myślisz?
Pod wrażeniem przysposobienia łóżka, zapomniała Heidi o wszystkiem innem. Teraz atoli, na wzmiankę o jedzeniu, uczuła silny głód. Wczesnym rankiem dostała kawałek chleba i filiżankę cienkiej kawy, potem zaś odbyła daleką drogę. To też przystała zaraz, mówiąc:
— I ja tak myślę.
— Skoro jesteśmy jednej myśli, zejdź tedy! — powiedział i zeszli oboje do izby. Dziadek podszedł do ogniska, odsunął wielki kocioł, nastawił mniejszy, wiszący na łańcuchu, potem zaś usiadłszy na drewnianym zydlu, rozdmuchał węgle i dołożył drzewa. Niedługo w kociołku zaczęło syczeć, a dziadek obracał tymczasem nad ogniem wielki kawał sera, zatknięty na długi żelazny widelec! Ser nabrał ze wszystkich stron pięknego, złotego koloru. Heidi przypatrywała się temu z wielkiem zaciekawieniem. Nagle jednak coś jej widocznie wpadło do głowy, gdyż pobiegła do szafy i zaczęła się żywo krzątać. Po chwili wrócił dziadek do stołu z garnkiem i upieczonym serem w rękach. Zastał już krągły chleb, dwa talerze i dwa noże pięknie ułożone. Heidi dostrzegła wszystko w szafie i domyśliła się, czego będzie trzeba do jedzenia.
— Dobrze, że sama potrafisz coś zrobić, — pochwalił ją, kładąc ser na chlebie — ale brak czegoś jeszcze na stole.
Heidi spojrzała na garnek, z którego buchała obiecująco para, i pobiegła do szafy. Znalazła jedną tylko miseczkę. Ale nie długo trwało jej zakłopotanie. Chwyciła jedną z dwu stojących na półce szklanek i wróciła do stołu.
— Umiesz sobie, jak widzę, poradzić! — powiedział. — Gdzież będziesz teraz siedziała?
Na jedynym stołku siedział sam dziadek. Heidi skoczyła do ogniska, przyniosła zydel i usiadła.
— Siedzisz, coprawda, — zauważył — tylko trochę za nisko. Z mego stołka także byś nie dosięgła stołu. Ale poradzimy i na to.
Wstał, napełnił miseczkę gorącem mlekiem, postawił ją na stołku i przysunął do zydla, tak że Heidi miała swój własny stół. Dziadek położył przed nią duży kawałek chleba i złocistego sera, potem zaś powiedział: — Jedz, Heidi! — Sam usiadł na krawędzi stołu i zaczął się posilać. Heidi chwyciła oburącz miseczkę i zaczęła pić, piła, piła bez przestanku. Pragnienie, wywołane długą podróżą, wystąpiło teraz dopiero właśnie. Po chwili odetchnęła głęboko, gdyż pijąc łapczywie, zapomniała oddychać, i postawiła na stołku pustą miseczkę.
— Smakuje ci mleko? — spytał dziadek.
— Nigdy nie piłam tak dobrego mleka! — oświadczyła Heidi.
— Dostaniesz jeszcze — rzekł na to, napełnił miseczkę powtórnie i postawił przed dziewczynką, która teraz zajadała chleb, posmarowany złocistym, miękkim jak masło serem. Smakowało jej bardzo, popijała mlekiem i miała bardzo zadowoloną minę. Po jedzeniu poszedł dziadek do stajni, by ją uporządkować. Heidi przyglądała się z zaciekawieniem, jak zamiatał, a potem rozrzucał świeżą mierzwę, by kozom było wygodnie spać. Następnie ruszył dziadek ku zaroślom. Wyciął tam kilka długich kijków, zaczął majstrować koło sporej deski, wiercił dziury, klepał, kuł, wbijał gwoździe i oto nagle zrobił się z tego wszystkiego stołek taki sam jak dziadka, tylko dużo wyższy.
— Cóż to jest, Heidi? — spytał wkońcu dziadek.
— To jest mój stołek, bo taki wysoki. Jakżeś prędko go zrobił, dziadku! — powiedziała, zdjęta wielkim podziwem.
— Zdaje sobie sprawę z wszystkiego, na co patrzy! — mruknął pod wąsem. Potem jął krążyć wokoło chaty. Gdzieniegdzie wbił gwóźdź, poprawił coś u drzwi, chodził długo z młotkiem i gwoźdźmi w rękach, łatając to i owo, lub usuwając co niepotrzebne. Heidi chodziła za nim krok w krok, patrzyła nań nieustannie, a wszystko co robił, wydawało jej się wielce zabawnem.
Na tem im upłynął czas do wieczora. Stare jodły zaszumiały rozgłośniej, gdyż silny wiatr rozkołysał ich gęste korony. Heidi słuchała tego szumu z zachwytem nieopisanym, skakała wesoło dookoła drzew, doznając ogromnej radości, a dziadek patrzył na nią, stojąc pod drzwiami stajni. Nagle zabrzmiał przenikliwy gwizd. Heidi przerwała skakanie, a dziadek wyjrzał w stronę gór. Trzoda kóz pędziła w szalonych skokach wąską ścieżyną, a pośrodku nich biegł Pietrek. Heidi wydała okrzyk radości i rzuciła się między kozy, witając zosobna każdą, starą znajomą z dzisiejszego ranka. Pod chatą zatrzymało się wszystko, a ze stada wyszły dwie, smukłe kózki, biała i brunatna. Zbliżywszy się do dziadka, zaczęły lizać jego palce, w których miał sól. Tak czynił każdego wieczora, witając zwierzęta swoje. Pietrek popędził dalej trzodę, a Heidi głaskała jedną i drugą kozę, potem zaś zabiegła wokoło, by je pogłaskać także z drugiej strony, i radowała się niemi bardzo.
— Czy one naprawdę nasze? Czy obie nasze, dziadku? — pytała. — Czy pójdą do stajni? Czy zostaną u nas na zawsze? — Pytała i pytała, tak, że dziadek z trudem jeno mógł wtrącić swoje „Tak, tak.“
Gdy kozy sól zlizały, powiedział:
— Przynieś teraz swą miseczkę i chleb.
Heidi przyniosła posłusznie jedno i drugie. Dziadek udoił z białej kozy pełną miseczkę mleka, ukroił chleba i rzekł:
— Jedz teraz, potem zaś idź spać! Ciotka Deta zostawiła dla ciebie zawiniątko, są tam koszule i inne drobiazgi. Znajdziesz je, w razie potrzeby, w szafie. Ja się zajmę kozami. Dobranoc!
— Dobranoc, dziadku! Dobranoc! A jakże się zowią nasze kózki? Jak się zowią, dziadku? — spytała, biegnąc za odchodzącemi.
— Biała zwie się Białuszka, a brunatna Buraska! — odpowiedział.
— Dobranoc, Białuszko! Dobranoc, Burasko! — wykrzyknęła z całej siły, bo kozy weszły już do stajni. Potem siadła na ławce, zaczęła jeść i pić, ale musiała się spieszyć, gdyż wiatr dął tak silnie, że jej omal nie zdmuchnął z siedzenia. Skończywszy, weszła po drabinie do swej sypialni, wsunęła się pod kołdrę i za chwilę spała, tak smacznie, jakby leżała w książęcem łożu. Niedługo potem, jeszcze przed zupełnem zapadnięciem nocy, położył się także dziadek. Wstawał zawsze razem ze słońcem, a wiadomo, że w górach słońce wschodzi, latem, bardzo wcześnie. Wiatr nabrał w nocy takiej siły, iż cały dom drgał, belki trzeszczały, w kominie wyło żałośliwie, a mniejsze gałęzie starych jodeł spadały, raz po raz, na ziemię. Dziadek wstał, mruknął pod wąsem: — Pewnie się boi ta mała! — wszedł na strych i zbliżył się do legowiska Heidi. Szybko przelatujące chmury zakrywały, to znów odsłaniały księżyc. Teraz właśnie padły na dziecko jasne promienie przez krągły otwór dachu. Leżała spokojnie, zarumieniona z powodu ciężaru kołdry, podłożywszy pod głowę krągłe ramię, i śniło się jej zapewne coś miłego, gdyż miała rozradowaną buzię. Dziadek patrzył na nią, póki było jasno, potem zaś wrócił na swoje legowisko.



ROZDZIAŁ TRZECI.



NA PASTWISKU.

Przenikliwy gwizd zbudził Heidi wczesnym rankiem. Rozwarłszy oczy, ujrzała pęk złocistych promieni, które padając przez otwór przepajały jej posłanie, siano i wszystko wokoło przecudną poświatą. Rozglądała się przez chwilę, zdumiona wielce, gdyż nie wiedziała, gdzie jest. Dopiero gruby głos dziadka przypomniał jej, skąd przybyła i że jest u dziadka na hali, nie zaś u starej Urszuli, która była całkiem głucha, a siedziała ciągle przy ognisku, gdyż drżała zawsze z zimna. Nie pozwalała ona Heidi wychodzić z izby, dlatego że, nie słysząc, chciała ją mieć ciągle na oczach. Ciasno było nieraz Heidi w izbie i radaby była wybiec w pole. To też rozradowała się, wspomniawszy, gdzie jest, ile nowości poznała wczoraj, ile ich dziś ujrzy, a zwłaszcza Białuszkę i Buraskę. Wyskoczyła co prędzej z pościeli i w ciągu kilku minut wdziała to, co miała na sobie dnia ubiegłego, a było tego bardzo mało. Zeszła po drabinie i wyskoczyła za próg chaty. Stał tu Pietrek ze swoją trzodą, a dziadek wyprowadzał właśnie obie kozy ze stajni, celem przyłączenia do reszty towarzystwa. Heidi pobiegła przywitać je.
— Czy pójdziesz na pastwisko? — spytał dziadek, a Heidi podskoczyła wysoko z radości. — Ale przedtem trzeba się umyć. Inaczej słońce wyśmieje cię. Jest czyste i lśniące, więc nie lubi brudasów. Tam, oto, masz przygotowane, co trzeba!
Wskazał na wielki ceber pełny wody, stojący przed drzwiami w słońcu. Heidi pobiegła i dopóty się pluskała i myła, aż była czyściuteńka. Tymczasem dziadek wszedł do chaty, mówiąc do Pietrka:
— Chodźno tu, kozi generale, i weź ze sobą plecak!
Zdumiony wielce wszedł Pietrek i podał plecak, w którym miał swój, wzięty z domu, chudy posiłek południowy.
— Otwieraj! — rozkazał dziadek, potem zaś włożył do środka wielki kawał chleba i sporo sera. Pietrek wytrzeszczył, jak tylko mógł oczy, bowiem to, co starzec włożył do plecaka, przewyższało dwukrotnie jego własne zapasy.
— Tak! Teraz jeszcze miseczka, — rzekł dziadek. — Heidi nie umie pić, jak ty, prosto z wymienia. Udoisz jej w południe dwie pełne miseczki, bo dziecko pójdzie z tobą i zostanie do wieczora. Uważaj, by nie spadło ze skał... rozumiesz?
W tej chwili wbiegła Heidi, wołając:
— Teraz już chyba słońce mnie nie wyśmieje, dziadku? — spytała żywo. Natarła grubym ręcznikiem, który dziadek położył obok cebra, twarz, szyję i ramiona tak silnie, że była, jak rak czerwona. Uśmiechnął się na ten widok i rzekł:
— Nie ma już powodu wyśmiewać cię. Ale gdy wrócisz, musisz się cała skąpać w cebrze, bo kto chodzi za kozami, brudzi sobie nogi. Teraz możecie iść.
Ruszyli wesoło w górę. Wiatr nocny zdmuchnął ostatnią chmurkę z nieba, które ciemno szafirowe teraz, sklepiło się nad nimi, a pośrodku błyszczało słońce. Jasne jego promienie złociły zieleń łąk, a niebieskie i żółte kwiatki rozwierały kielichy, patrząc wesoło w niebo. Heidi biegała na wszystkie strony, nie posiadając się z radości. W jednem miejscu kwitły czerwone, w innem błękitne, lub żółte kwiatki i to całemi łanami, wabiąc ku sobie dziewczynkę, która wobec tych wspaniałości zapomniała nawet o kozach i Pietrku. Wybiegała daleko naprzód, to znów zbaczała z drogi, zrywając masami kwiatki do fartuszka. Postanowiła je powtykać w siano swego legowiska, by wyglądało, jak łąka. Pietrek musiał patrzeć na wszystkie strony, co było nie łatwem zadaniem, gdyż okrągłe, niby kule, oczy jego poruszały się dość powoli. Kozy także naśladowały Heidi, biegając tu i tam, to też Pietrek gwizdał i nawoływał nieustannie, by zgromadzić rozbiegane zwierzęta.
— Gdzieżeś się to znowu zapodziała, Heidi? — wrzeszczał groźnym potrosze głosem.
— Tu jestem! — odpowiedziała skądś. Pietrek nie mógł jej widzieć, gdyż siedziała na ziemi, za małym pagórkiem, porosłym macierzanką. Powietrze przepajał zapach, jakiego Heidi nie znała dotąd. Tkwiąc w tej gęstwie, wdychała woń pełną piersią.
— Chodźże, chodź! — wołał Pietrek. — Nie wolno ci spaść ze skały! Dziadek zabronił, rozumiesz?
— A gdzie te skały? — spytała, nie ruszając się z miejsca, gdyż zapach podobny do kadzidła stawał się coraz to milszy.
— Tam, wysoko, bardzo wysoko! Mamy długą jeszcze drogę przed sobą, więc chodź. Na szczycie skał siedzi ptak drapieżny i skrzeczy.
To pomogło. Heidi skoczyła na równe nogi i przybiegła do Pietrka, z pełnym kwiatów fartuszkiem.
— Masz już dość! — powiedział, wspinając się razem z nią wyżej. — Nie zrywaj więcej, bo zawsze będziesz zostawała w tyle, a zresztą zabraknie ci ich na jutro.
Ta ostatnia racja przekonała ją w zupełności. Zresztą fartuszek był niemal pełny. Szła tedy dalej z Pietrkiem, a kozy kroczyły także w większym porządku, gdyż zdala już zwęszyły smakowite zioła pastwisk wyżynnych i dążyły ku nim wytrwale. Zwyczajną, codzienną kwaterą Pietrka i pastwiskiem kóz jego była obszerna łąka u podnóża stromych skał, które, obrosłe w części niższej krzakami i kosodrzewiną, sterczały dalej nagie i strome w niebo. Po jednej stronie opadała hala ostrem zboczem i dziadek miał słuszność, ostrzegając przed niebezpieczeństwem. Gdy tu dotarli, zdjął Pietrek plecak i umieścił go troskliwie w niewielkiem zagłębieniu, z obawy, by silniejszy podmuch wiatru nie stoczył na dół tych skarbów. Potem położył się jak długi na oblanej słońcem trawie, wypoczywając po trudach wędrówki.
Heidi odwiązała fartuszek, zwinęła go starannie wraz z kwiatami, położyła obok pietrkowego plecaka, potem zaś usiadła koło leżącego i zaczęła się rozglądać. Dolina, rozelśniona porankiem, leżała nisko w dole. Przed sobą miała Heidi rozległe pole śniegowe, sięgające, zdało się, samego nieba, po lewej zaś stronie olbrzymi masyw skalny, uwieńczony zębatemi, jakby, wieżyczkami. Wyglądało to bardzo poważnie, tak że dziewczynka zamilkła i siedziała bez słowa, wśród ogromnej ciszy. Lekki powiew wiatru muskał różyczki złotojeści, które chwiały się wesoło na cienkich łodyżkach. Znużony Pietrek zasnął, a kozy wspinały się po skałach, ogryzając krzaki. Czegoś równie pięknego nie przeżyła Heidi dotąd. Wchłaniała promienie słońca i woń kwiatów, nie pragnąc niczego, tylko by zostać tu na zawsze. Minęło sporo czasu. Dziewczynka tyle razy spozierała na strome skały, że nabrały one powoli wyrazu, niejako rysów twarzy, i patrzyły teraz na nią, jak starzy dobrzy przyjaciele.
Nagle usłyszała nad sobą głośny, ostry wrzask i skrzeczenie. Spojrzawszy w górę, ujrzała ogromnego ptaka, jakiego nie widziała w życiu. Unosił się na potężnych skrzydłach, krążąc tuż nad jej głową, zataczał wielkie koła, skrzecząc coraz głośniej.
— Pietrek! Pietrek! Zbudź się! — wykrzyknęła. — Patrzże, patrz, drapieżny ptak przyleciał.
Zerwał się na to wołanie i oboje patrzyli na ptaka, który wznosząc się coraz wyżej w błękity, znikł wreszcie poza szarą skałą.
— Gdzież poleciał? — zapytała Heidi, która przez cały czas śledziła orła z napięciem.
— Do domu, do gniazda! — odpowiedział.
— To on tam wysoko mieszka? Jakże to piękne! A czemu tak przeraźliwie kracze? — pytała dalej.
— Bo musi! — objaśnił chłopiec.
— Wiesz co, wyjdziemy tam i zobaczymy gniazdo! — zaproponowała.
— O! O! O! — wykrzyknął Pietrek z coraz to większą niechęcią za każdem „o“. — Tam nawet koza nie dojdzie, a zresztą dziadek zabronił ci spadać ze skał.
Pietrek zaczął nagle wydawać gwałtowne okrzyki i gwizdać przeraźliwie. Heidi nie wiedziała, co to ma znaczyć, ale kozy zrozumiały widocznie, gdyż jedna po drugiej zeskakiwać zaczęły ze skał i niebawem cała trzoda zebrała się na łące. Zwierzęta chrupały wonną trawę, biegały, lub zlekka bodły się, dla rozrywki. Heidi goniła za niemi, skakała w zawody i zapoznawała się z każdą osobiście, bowiem każda miała odrębny wygląd i odmienne obyczaje. Tymczasem Pietrek otwarł plecak i rozłożył pięknie w kwadrat na ziemi cztery porcje jedzenia, z wnętrza dobyte, dwie większe po stronie Heidi, a dwie mniejsze po swojej, pamiętając dobrze, dla kogo to dostał. Potem udoił z wymion Białuszki całą miseczkę świeżego mleka i postawił pośrodku kwadratu. Następnie przywołał Heidi, ale nie poszło to tak łatwo, jak z kozami, gdyż dziewczynka rozbawiona i uszczęśliwiona skokami nowych towarzyszek, prócz nich nie widziała i nie słyszała niczego wokoło. Pietrek zdołał jednak zwrócić jej uwagę na siebie, krzycząc tak, że huczało po skałach. Heidi nadbiegła wkońcu i, na widok zastawionej biesiady, zaczęła wokoło skakać.
— Dajże pokój! — napomniał ją Pietrek. — Teraz trzeba jeść, nie skakać. Siadaj i bierz co twoje!
Heidi usiadła.
— Czy to moje mleko? — spytała, patrząc z upodobaniem na ponętny kwadrat z miseczką pośrodku.
— Twoje! — odrzekł. — A także twój jest ten duży ser i chleb. Gdy wypijesz, dostaniesz drugą miseczkę mleka od Białuszki. Potem ja się napiję.
— A skąd weźmiesz mleka?
— Wydoję swoją kozę, tę krasą. No, zaczynajże.
Heidi wypiła naprzód mleko, a Pietrek napełnił miseczkę powtórnie. Heidi odłamała sobie kawałek chleba, resztę zaś, wraz ze sporą porcją sera, co razem było większe od całego zapasu Pietrka, z którym się już niemal załatwił, podała mu, mówiąc:
— Weź to sobie, ja mam już dość.
Pietrek spojrzał na Heidi, oniemiały, bowiem przez cały ciąg życia, nikt nie powiedział mu i nie uczynił dlań dotąd nigdy czegoś takiego. Zawahał się, nie będąc pewny, czy to prawda, ale Heidi wzięła chleb z serem i położyła na kolanach chłopca. Przekonawszy się wkońcu, że to sprawa na serjo, skinął głową na znak podzięki i uznania, potem zaś wyprawił sobie ucztę, niepamiętną od czasu kiedy pasał kozy. Heidi patrzyła ustawicznie na kozy, potem zaś rzekła:
— Czy znasz ich imiona?
Pietrek znał je doskonale, a mógł to pomieścić w głowie tem łatwiej, że nie zawierała pozatem wielu innych zbytecznych zapasów. Wymienił bez omyłki wszystkie imiona, wskazując palcem każdą kozę zosobna. Heidi słuchała z zaciekawieniem wykładu i nauczyła się niedługo nazywać je i odróżniać, bowiem każda posiadała łatwe do zapamiętania cechy. Trzeba było tylko patrzeć uważnie, a Heidi czyniła to właśnie. Naprzykład, wielki Trykacz, o silnych rogach, usiłował ciągle bóść towarzyszy, a oni uciekali, niemal zawsze, nie chcąc mieć nic do roboty z grubjaninem. Tylko mała, zręczna kózka, Ziębulka, nie unikała napaści. Przeciwnie zaczepiała go sama często po

— Weź to sobie, ja mam już dość. (Str. 25)[2]
kilka razy i to tak szybko i dzielnie, że wielki cap głupiał ze zdziwienia i nie napadał, widząc jak wojowniczego ma przeciwnika i jak ostre są jego różki. Inna znowu kózka Śnieżka beczała ciągle tak uparcie i płaczliwie, że Heidi podbiegała do niej często i tuliła do siebie jej głowę. I w tej chwili właśnie rozbrzmiał żałośliwy głos młodej kózki, Heidi poskoczyła, otoczyła jej szyję ramieniem i spytała ze współczuciem:

— Cóż ci to, kochanko? Czemu wzywasz ratunku?
Kózka przytuliła się do niej z zaufaniem i przestała beczeć. Pietrek, siedzący dotąd przy uczcie, wyjaśnił sprawę, przerywając jednak często, gdyż miał jeszcze co gryźć i popijać.
— Ona tęskni za starką! Sprzedano ją przedwczoraj do Mayenfeldu i już nie chodzi z trzodą na tę halę.
— Cóż to za starka?
— Ba... oczywiście, jej matka.
— A gdzież babka?
— Nie ma babki!
— A dziadek?
— Nie ma dziadka!
— Biedna moja Śnieżko! — powiedziała Heidi, tuląc czule kózkę. — Ale nie płacz! Widzisz, ja tu będę przychodziła codziennie, więc nie zostaniesz sama i opuszczona. A jeśliby ci coś dolegało, przyjdź do mnie.
Śnieżka potarła kilka razy głowę o ramię Heidi i przestała beczeć żałośliwie. Tymczasem Pietrek skończył jeść i wrócił do swej trzody oraz do Heidi, która poczyniła znowu dużo spostrzeżeń.
Białuszka i Buraska były bezsprzecznie najpiękniejszemi i najschludniejszemi kozami całego stada. Posiadały pewną godność w zachowaniu, trzymały się na uboczu, a zwłaszcza natrętnego Trykacza traktowały wzgardliwie i odpychająco.
Zwierzęta jęły znowu sięgać po krzaki, a każde czyniło to na swój sposób. Jedne kozy biegły naprzełaj, skacząc przez wszystko, co napotykały, inne szły rozważnie, chwytając po drodze upatrzone, smakowite ziółka, a Trykacz próbował, jak zawsze, napadać na każdą. Białuszka i Buraska wspinały się po skałach zręcznie, lekko, wybierały co najpiękniejsze krzaki i ogołacały je wprawnie z liści. Heidi założyła ręce na plecy i przyglądała się wszystkiemu z wielką uwagą.
— Pietrku! — powiedziała po chwili do leżącego chłopca. — Białuszka i Buraska, to najpiękniejsze kozy z całego stada, nieprawdaż?
— Oczywiście! — odparł. — Halny Dziadek myje je, czesze, daje im sól i ma najlepszą stajnię.
Nagle skoczył Pietrek na równe nogi i popędził w ślad za kozami, w ogromnych susach, a Heidi za nim. Coś się widocznie stało, nie mogła tedy zostać na miejscu. Pietrek gnał przez sam środek stadka w kierunku skalnego zbocza, ku któremu biegła w podskokach lekkomyślna kózka. Jeszcze parę kroków, a mogła spaść i połamać sobie nogi. Była to zuchwała Ziębulka. Pietrek dopadł na miejsce w ostatniej chwili, chciał ją złapać za rogi, ale upadł i zdołał jeno chwycić nogę kozy. Ziębulka zabeczała z gniewu i zdumienia, iż jej przeszkadza skakać dalej wesoło, i wyrywała się uporczywie naprzód. Pietrek jął wołać Heidi na pomoc, gdyż Ziębulka szarpała nogą z całej siły. Dziewczynka przybiegła i zrozumiawszy odrazu grozę położenia, zerwała garść wonnych ziół, podsunęła pod nos kozy i zaczęła przemawiać do niej łagodnie:
— Miejże rozum, Ziębulko! Widzisz przecież, że tam jest przepaść. Łatwo spaść i złamać nogę, a to bardzo boli!
Kózka zwróciła ku niej głowę i zaczęła jeść z ręki Heidi. Tymczasem wstał Pietrek i chwycił sznur, otaczający szyję Ziębulki, na którym wisiał dzwonek, Heidi sznur ujęła z drugiej strony i oboje odprowadzili buntowniczkę do trzody. Mając ją w swej mocy, podniósł Pietrek bat, chcąc ukarać przykładnie Ziębulkę, a ona cofnęła się trwożnie, przewidując co nastąpi. Ale Heidi krzyknęła:
— Nie bij jej, Pietrku! Widzisz przecież, jak się boi!
— Zasłużyła na karę! — odparł Pietrek, zamierzając się. Heidi chwyciła go za ramię, wołając:
— Nie bij! To boli! Puść ją!
Zdumiał się Pietrek na ten rozkazujący ton Heidi, przytem widząc jak jej oczy błyszczą, bezwiednie opuścił bat i powiedział łagodnie:
— Zgoda, ale dasz mi jutro kawałek sera.
Chciał mieć, oczywiście, jakieś odszkodowanie za strach.
— Dam ci jutro i każdego dnia cały ser i chleb! — przystała Heidi. — Nie chce mi się jeść. Ale zato nie wolno ci bić Ziębulki, ani Śnieżki, ani żadnej innej kozy.
— Wszystko mi jedno! — mruknął Pietrek, co znaczyło, że się zgadza. Puścił Ziębulkę, a kózka złączyła się, w podskokach, z towarzystwem.
Dzień minął niepostrzeżenie, a słońce zaczęło się chylić do zachodu. Heidi siedziała znowu na ziemi, patrząc w milczeniu na błękitne gencjany i żółte różyczki złotojeści. Kwiatki płonęły w słonecznej poświacie, a całą trawę wokoło złociły promienie zachodu. Heidi zauważyła, że skały zaczynają lśnić i błyszczeć. Skoczyła na równe nogi, wołając:
— Pietrku! Pietrku! Gore! Goreją góry, śnieg i niebo! Patrzże! Skały są do czerwoności rozpalone. Płonie śnieg. Płoną jodły. Wszystko wokoło gore!
— Codziennie tak jest! — zauważył spokojnie manipulując wokoło bata. — To zresztą nie jest ogień!
— A cóż to jest? — pytała Heidi, skacząc po łące i rozglądając się wokoło. — Cóż to jest, Pietrku?
— Tak sobie bywa samo z siebie... — odpowiedział.
— Spójrz tam! — wołała podniecona. — Wszystko stało się różowe, śnieg i wysokie skały. Jakże się one zowią?
— Skały nie nazywają się nijak!
— Jakże piękny jest ten śnieg różowy. Patrz! Na skałach jest mnóstwo, mnóstwo cudnych róż. Szarzeją teraz. O, o! Wszystko gaśnie! Już koniec! — Heidi usiadła na trawie smutna i zmieszana, jakby istotnie nastał koniec świata.
— Jutro będzie znowu tak samo! — oświadczył Pietrek. — Wstawaj! Czas nam wracać.
Jął gwizdać, kozy złączyły się w stadko i rozpoczęli drogę powrotną.
— Czy naprawdę codziennie tak pięknie bywa na pastwisku? — pytała Heidi pożądliwie, czekając potwierdzenia i krocząc żwawo obok towarzysza.
— Przeważnie! — odparł.
— A jutro będzie tak samo? nieprawdaż?
— Pewnie, pewnie... — zaręczył Pietrek.
Heidi zachwycona była odniesionemi wrażeniami, a w głowie jej snuło się dużo różnych myśli. Cicha, zadumana doszła do chaty dziadka. Zastała go pod jodłami, na ławce, gdyż i tu tak samo ławkę postawił. Czekał na wracające kozy. Heidi przybiegła doń zaraz, a za nią Białuszka i Buraska, bowiem kozy znały dobrze pana swego i stajnię. Pietrek zaś zawołał :
— Przyjdę po ciebie jutro! Dobranoc! — Zależało mu bardzo, by Heidi poszła na pastwisko.
Podbiegła doń, podała mu rękę, zapewniła, że się jutro zobaczą, potem zaś weszła w zabierającą się do drogi trzódkę, objęła za szyję Śnieżkę i powiedziała jej poufnie:
— Śpij spokojnie! Bądź pewna, że się jutro spotkamy i nie becz tak żałośnie!
Śnieżka spojrzała na Heidi wesoło, z wdzięcznością, i poszła wraz ze stadkiem w stronę osiedla.
Heidi wróciła pod jodły.
— Dziaduniu! — wołała już zdaleka. — Jakże pięknie było na pastwisku! Ogień i róże na skałach, błękitne i żółte kwiatki! Patrz, co ci przynoszę!
To rzekłszy, wysypała przed nim z fartuszka cały swój kwietny skarb. Ach, jakże wyglądały teraz biedne kwiatki! Nie mogła ich rozpoznać. Podobne były do siana, a wszystkie kielichy pozamykały się.
— Dziadku! — zawołała przerażona. — Cóż się stało z temi kwiatkami! Czemuż tak wyglądają?
— Ich miejsce jest na łące, w słońcu, a nie w fartuszku! — odpowiedział.
— Już ich nie będę zrywała — oświadczyła Heidi. — Ale czemużto ptak drapieżny tak głośno skrzeczał i krakał, powiedz, dziaduniu!
— Teraz musisz się wykąpać, ja zaś pójdę do stajni po mleko. Potem spotkamy się w izbie, zjemy kolację i odpowiem ci na to, o co zapytasz.
Stało się tak. Niedługo potem siedziała Heidi na wysokim stołku swoim, obok dziadka, mając przed sobą miseczkę z mlekiem. Ponowiła zaraz pytanie:
— Powiedzże, dziadku, czemu ptak drapieżny tak krzyczy i kracze nad głową człowieka?
— Chce w ten sposób wyrazić swą wzgardę ludziom, którzy tłoczą się po wsiach i wiodą z sobą spory. Powiada: Lepiej by wam było rozejść się i żyć zosobna!
Słowa dziadka brzmiały ostro, dziko niemal i przypomniały Heidi dokładnie wrzask drapieżnego ptaka, który teraz zapamiętała tem lepiej jeszcze.
— A dlaczego skały nie mają nazw? — spytała znowu.
— Mają nazwy! — rzekł dziadek. — Opisz mi którąś z nich, tak bym poznał, a powiem ci, jak się zowie.
Heidi opisała wymownie stromą ścianę skalną, zwieńczoną wieżycami i wrębami, a zadowolony jej bystrością dziadek objaśnił:
— Bardzo dobrze! Ta góra skalna zowie się Falknis. Czy widziałaś jeszcze inną?
Heidi opisała górę z wielkiem polem śniegowem, które pałało o zachodzie, potem poróżowiało, a wkońcu zaś zagasło i stało się całkiem szare.
— Znam tę górę, — rzekł dziadek — to Cezaplana. Więc podobało ci się, widzę, wszystko na pastwisku?
Heidi opowiedziała swe wrażenia z całego dnia, opisała wspaniałą, czerwoną łunę wieczorną i spytała, skąd się to bierze, bo Pietrek nie umiał wyjaśnić.
— Widzisz, — rzekł dziadek — to robi słońce. Żegna w ten sposób na noc góry, posyła im ostatnie promienie, by pamiętały, że wróci do nich rano.
Spodobało się to Heidi tak bardzo, iż zapragnęła doczekać ranka, w celu pójścia na pastwisko i zobaczenia, jak to słońce żegna góry. Tymczasem jednak trzeba było iść spać. Przez całą noc spała wyśmienicie na swem legowisku z siana, marząc o lśniących, różowych górach i skaczącej wesoło kózce Śnieżce..



ROZDZIAŁ CZWARTY.



U BABKI.

Nazajutrz wzeszło znowu jasne słońce, przyszedł Pietrek z kozami, poszli oboje na pastwisko i tak się działo dzień po dniu. Heidi ogorzała na brunatno, nabrała sił i zdrowia, tak że nic jej nigdy nie dolegało. Wesoło i przyjemnie płynęło jej życie, podobnie jak ptaszkom w koronach drzew. Nastała jesień, wiatr jął wiać ostro z poza gór, a pewnego wieczora rzekł dziadek:
— Jutro zostaniesz w domu, Heidi. Wichr może takie, jak ty, maleństwo za lada podmuchem zwiać w przepaść.
Dowiedział się o tem rano Pietrek i popadł w zupełną rozpacz, gdyż czarną przyszłość ujrzał przed sobą. Bez Heidi nudził się teraz straszliwie na pastwisku, ponadto miał utracić obfity posiłek, a w dodatku kozy, nawykłe do obecności dziewczynki, stawiały opór i rozbiegały się na wszystkie strony, tak że miał dużo z niemi zachodu. Ale Heidi nie czuła się wcale nieszczęśliwą i zawsze miała coś interesującego do obserwowania. Oczywiście, lubiła bardzo chodzić z kozami i pasterzem na halę do kwiatków i drapieżnego ptaka, ale zaciekawiała ją także krzątanina domowa dziadka, który przybijał ciągle coś, lub sporządzał i naprawiał sprzęty. Heidi wpadała w zachwyt, patrząc, jak zawinąwszy rękawy, robi w wielkim kotle krągłe serki z koziego mleka. Nie nudziła się nigdy, przesiadując w domu. Głównie pociągał ją szum wichru w koronach starych jodeł. Wybiegała ku nim raz po raz. Ten tajemniczy, głęboki szum, wydawał się jej najpiękniejszą muzyką. Heidi stała nieraz długo pod drzewami, spoglądając w górę i dziwiąc się sile wichru. Słońce nie dogrzewało teraz tak, jak latem, a dziewczynka musiała odszukać w szafie i przywdziać pończochy, trzewiki, oraz spódniczkę, gdyż było coraz chłodniej. Gdy stała pod jodłami, wiatr przewiewał ją nawskroś, niby cienki listek, mimo to jednak biegała tam ciągle, nie mogąc wysiedzieć w izbie, podczas gdy wiało.
Niebawem zrobiło się porządnie zimno i Pietrek chuchał w dłonie każdego ranka, wreszcie spadł śnieg obfity, cała hala pobielała i jak okiem sięgnąć, nie było nigdzie widać jednego bodaj listeczka zielonego. Nie przychodził już teraz Pietrek z kozami, a Heidi patrzyła z zachwytem przez małe okienko na padający ciągle śnieg. Nagromadziło się go tyle, że zaspa sięgnęła samego okienka, potem zaś wzrosła jeszcze wyżej, tak że nie można go było otworzyć, i wkońcu wszystko zatonęło w śniegu. Rozradowana tym widokiem biegała od jednego okienka do drugiego, chcąc widzieć, co się stanie. Pewna była, że chata zostanie zupełnie przykryta śniegiem i trzeba będzie w jasny dzień świecić lampę. Ale do tego nie doszło. Nazajutrz, kiedy śnieg ustał, wziął dziadek łopatę i odkopał dom wokoło, robiąc duże, śnieżne wały i góry. Przez to zostały oswobodzone okna i drzwi, co rozradowało Heidi wielce. Siedziała raz popołudniu, wraz z dziadkiem przy ognisku, każde na swym trójnogu... gdyż dziadek zrobił jej już dawno mały trójnóżek... gdy nagle ktoś zaczął tłuc nogami po progu i wkońcu otworzył drzwi. Był to Pietrek-koźlarz. Narobił tyle hałasu, nie przez brak grzeczności, ale dlatego, by otrząść śnieg z trzewików i tak zresztą nim pokrytych. Śnieg okrywał także całego Pietrka, który musiał przebrnąć dużo zasp, zanim tu doszedł. Mróz był dnia tego ostry, to też śnieg utworzył na chłopcu twardą, grubą skorupę. Nie zraziło go to jednak do przyjścia wobec tego, że nie widział Heidi już od całego tygodnia.
— Dobry wieczór! — powiedział wchodząc, zbliżył się do ogniska i zamilkł. Ale twarz jego rozpromienił uśmiech wielkiego zadowolenia. Heidi patrzyła nań z podziwem, gdyż tający, a coraz bardziej widoczny Pietrek, podobny był do małego wodospadu.
— Jak się masz, generale? — powiedział dziadek. — Postradałeś armję i musisz teraz gryźć rysik.
— Czemuż to on musi gryźć rysik? — spytała ciekawie Heidi.
— Musi przez całą zimę chodzić do szkoły! — objaśnił dziadek. — Uczy się czytać i pisać, co nie jest rzeczą łatwą. Gryzienie rysika pomaga trochę, nieprawdaż, generale?
— Prawda! — potwierdził Pietrek.
Rozciekawiona tem Heidi jęła zadawać pytania o szkołę, o wszystko, co tam można widzieć i słyszeć, a Pietrek opowiadał. Jak każda tak i ta rozmowa z nim zajęła sporo czasu, to też wysechł pięknie, od dołu do góry. Trudno mu było zawsze myślom swoim nadać formę słów, a Heidi zasypywała go wprost pytaniami, które wymagały całych zdań.
Dziadek milczał przez cały ciąg tej rozmowy, ale kąty ust drgały mu wesoło, raz po raz, co było znakiem, że słucha.
— Generale, byłeś w porządnym ogniu armatnim, — powiedział — musisz się tedy pokrzepić.
Wstał, wyjął z szafy jedzenie, a Heidi przysunęła krzesło do stołu. Pod ścianą była przybita do niej ławka. Mając teraz towarzystwo, sporządził dziadek kilka stołków, gdyż Heidi chciała zawsze siedzieć obok niego, to też nie uczuli we troje braku. Oczy wyszły Pietrkowi nawierzch, gdy zobaczył ogromny kawał ślicznie wysuszonego mięsa, który mu dziadek położył na grubej kromce chleba. Dawno nie miał takiej uczty. Gdy skończył jeść, nastał właśnie mrok, a Pietrek musiał wracać. Powiedział:
— Dobranoc! Bóg zapłać!
Potem obejrzał się ponownie po izbie i rzekł:
— Przyjdę znowu w niedzielę, to jest za tydzień. — Będąc już pod drzwiami, zawrócił i rzekł: — A ciebie, Heidi, zaprasza do nas babka, przyjdź kiedy chcesz.
Było to dla dziewczynki wielką nowiną, że ma wogóle do kogoś pójść. Utkwiło jej w głowie i zaraz nazajutrz rano powiedziała:
— Dziadku! Powinnam chyba iść dzisiaj do babki. Czeka na mnie.
— Śnieg za duży! — odrzekł niechętnie.
Myśl odwiedzin nie ustępowała jednak z główki Heidi i każdego dnia pytała po kilka razy:
— Muszę już chyba iść! Babka czeka na mnie bardzo długo.
Czwartego dnia mróz był ostry, trzeszczało pod nogami, powłoka śnieżna stwardniała, a jasne słonko słało promienie wprost na krzesło Heidi, siedzącej z dziadkiem przy obiedzie. Dziewczynka podjęła znowu swe nieustanne:
— Dzisiaj muszę już chyba, dziadku, iść do babki. Ona się niecierpliwi, czekając tak długo.
Na te słowa dziadek wstał, poszedł na strych i zniósł gruby wór, służący Heidi za kołdrę. Potem zaś rzekł:
— Chodźże więc!
Dziewczynka wybiegła w radosnych podskokach na lśniący od śniegu świat. Stare sosny stały teraz bez ruchu, na konarach i gałęziach ich leżała gruba warstwa śniegu, który błyszczał przepięknie, a wszystko wokoło wyglądało tak wspaniale, że Heidi podskakiwała z zachwytu, wołając raz po raz:
— Wyjdźże, dziadku, wyjdź! Jodły pokrywa srebro i złoto!
Dziadek poszedł do szopy i przyniósł szerokie sanki. Miały z przodu długą żerdkę, a z niskiego siedzenia można było wyciągnąć nogi naprzód i opierając o śnieg jedną to drugą, kierować jazdą. Heidi skłoniła dziadka, by wraz z nią podziwiał jodły, potem zaś dziadek usiadł na sankach, wziął ją na kolana, wsadził w worek, by nie przemarzła, przycisnął ją mocno lewą ręką, gdyż jazda wymagała tej ostrożności. Następnie ujął żerdkę prawą dłonią i odbił się nogami. Sanki ruszyły zaraz na dół i to tak szybko, że Heidi miała wrażenie latania w powietrzu, niby ptak. Wydawała okrzyki radości i ani się spostrzegła, gdy sanki stanęły przed chatą Pietrka-koźlarza. Dziadek postawił ją na śniegu, dobył z worka i rzekł:
— Idź teraz. Ale gdy się zacznie mroczyć, musisz wyjść przed dom, gdyż przyjadę po ciebie.
To rzekłszy, obrócił sanki i zaczął je ciągnąć pod górę.
Heidi otwarła drzwi i weszła do małej izdebki. Była czarna, w kącie widniało ognisko i kilka miseczek na półce. Heidi poznała, że to jest kuchnia. Otwarła przeciwległe drzwi i znalazła się w równie ciasnej izbie. Chata dziadka miała jedną tylko obszerną izbę zajmującą całą przestrzeń, a nad nią strych, w tym atoli bardzo starym domku, wszystko było ciasne, wąskie i nędzne. Zaraz po wejściu natrafiła Heidi na stół. Matka Pietrka siedziała tu, łatając znany jej dobrze kaftan koźlarka. W kącie siedziała skulona staruszka i przędła na kołowrotku. Heidi domyśliła się odrazu wszystkiego, podeszła tedy do niej i rzekła:
— Dzieńdobry, babko! Przyszłam do ciebie. Pewnie ci się długiem wydało czekanie?
Staruszka podniosła głowę i przez chwilę szukała wyciągniętej na powitanie dłoni dziewczynki, potem obmacała ją starannie i rzekła:
— Czy ty jesteś dziewczynką od Halnego Dziadka, czyś ty Heidi?[3]
— Tak, tak. Dziadek przywiózł mnie przed chwilą sankami.
— Trudno, doprawdy, uwierzyć. Masz ciepłą rękę. Brygido, czy naprawdę Halny Dziadek sam przywiózł dziecko?
Brygida wstała od roboty, obejrzała z zaciekawieniem Heidi od stóp do głowy i rzekła:
— Nie wiem matko, czy Halny Dziadek przywiózł sam tę małą. Musi jej się tylko zdawać.
Heidi spojrzała na nią wymownie, jak ktoś, co się nie myli, i odparła:
— Wiem dobrze kto mnie okrył workiem i przywiózł tutaj. Był to dziadek.
— Musi być tedy coś prawdy w opowiadaniu Pietrka, z czasu letnich wypasów, chociaż nie chciałyśmy w to wierzyć. Sądziłam, że dziecko nie przeżyje tam trzech tygodni. Jakże ona wygląda, Brygido?
Brygida obejrzała Heidi ponownie i zdała matce sprawę.
— Jest zgrabna, jak Adelajda. Ma jednak włosy ciemne, kędzierzawe, jak Tobjasz i ten stary na hali. Podobna do obojga rodziców.
Heidi nie próżnowała przez ten czas, ale badała wszystko, co tu można było zobaczyć. Po chwili rzekła:
— Babko, wiatr chwieje okiennicą. Dziadek wbiłby gwóźdź w tem miejscu i wszystko byłoby znowu w porządku. Jeśli się tego nie zrobi, okiennica rozbije na pewno szybę. O, patrz!
— Kochane dziecko! — odparła babka. — Nie mogę tego widzieć, ale słyszę doskonale. Nietylko okiennica tłucze się w wietrze, ale cały dom trzeszczy i drga, gdy wichr zawieje. Zwłaszcza nocą, gdy oni śpią, strach mnie często zbiera, że wszystko spadnie na nasze głowy i zabije wszystkich troje. Nie ma nam jednak kto naprawić domu, Pietrek się na tem nie zna wcale.
— Czemużto, babko, nie możesz widzieć, jak wiatr rusza okiennicą? O, popatrz, znowu to samo robi!
Heidi pokazała palcem.
— Drogie dziecko! Ja nie widzę nic nietylko okiennicy! — powiedziała babka żałośliwie.
— Wyjdę na dwór i otworzę całą okiennicę, a wówczas zobaczysz chyba światło, babko!
— Nie zobaczę, nikt mi już nie przywróci wzroku.
— Musisz chyba zobaczyć jasność, babko, gdy wyjdziesz na śnieg. Chodź, pokażę ci. — Ujęła babkę za rękę, chcąc wyprowadzić, bowiem zaczęło ją trwożyć to, że nie dostrzega jasności.
— Daj pokój, dziecko! — odparła babka. — Żadna już jasność nie przeniknie do oczu moich, biel śniegu, ni promień słońca.
— Jakto? — ciągnęła Heidi dalej, z coraz to większym niepokojem szukając jakiegoś wyjścia. — Przecież latem słońce świeci tak jaskrawo, potem zaś żegna się na noc z górami, które oblewa czerwonym blaskiem, a żółte kwiatki połyskują. Wtedy, chyba, widzisz jasność, babko?
— Dziecko moje! — westchnęła. — Nie zobaczę już nigdy poczerwieniałych od zachodu gór, ani połyskliwych kwiatków, nikt mi już wzroku przywrócić nie zdoła.
Heidi wybuchnęła głośnym płaczem. Łkając żałośnie, powtarzała raz po raz:
— Któż ci zdoła przywrócić wzrok, babko? Czyż nikt? Czyż nikt, naprawdę?
Babka starała się ją uspokoić, nie prędko to jednak nastąpiło. Heidi płakała bardzo rzadko, ale popadłszy w rozżalenie, nie mogła się rychło otrząsnąć z niego. Babka próbowała różności, gdyż bolało ją, że tak łka rozpacznie. Wkońcu rzekła:
— Chodź no tu, do mnie, dziecko! Ten, kto nie widzi, rad jest każdemu dobremu słowu. Bardzo mnie cieszy, gdy rozmawiasz ze mną. Usiądź przy mnie blisko i opowiedz, co robisz tam, na hali, i co robi dziadek. Znałam go dawniej dobrze, ale od kilku lat wiem tylko to, co powie Pietrek, a więc bardzo mało.
Heidi powzięła nową myśl. Szybko otarła oczy i rzekła:
— Nie trać nadziei, babko. Opowiem wszystko dziadkowi, on ci zapewne wzrok przywróci i naprawi dom, tak że się nie zawali i będzie jak nowy.
Babka milczała, a Heidi jęła z zapałem opowiadać, jak żyje wraz z dziadkiem na hali, jak chodzi latem na pastwisko, a zimą przygląda się pracy dziadka, który zrobił z drzewa krzesła, ławki i piękne żłoby dla swych kózek na siano, nowe wiadro na wodę, do letniej kąpieli, miseczki na mleko i łyżki. Z coraz to większem ożywieniem opisywała wszystkie te piękne rzeczy, które cudem jakby wychodzą z kawałka drzewa. Pragnieniem jej było nauczyć się tej sztuki zczasem. Babka słuchała z wielką uwagą, od czasu do czasu rzucając tylko:
— Czy słyszysz, Brygido, co ona opowiada o Halnym Dziadku?
Nagle hałas rozgłośny u drzwi wchodowych przerwał opowiadanie. Za chwilę wkroczył do izby Pietrek, przystanął jednak u progu, otworzył, na widok Heidi, wyłupiaste oczy, a gdy go powitała, wykrzywił potem twarz najuprzejmiejszym grymasem, na jaki go stać było.
— Jakto? Już wracasz ze szkoły? — zawołała babka tonem zdziwienia. — Od całych lat nie zeszło mi tak prędko popołudnie. Dobry wieczór, Pietruniu. Jakże tam z czytaniem?
— Jak było dotąd — odparł.
— Tak, tak! — powiedziała babka, wzdychając zlekka. — Sądziłam, że zczasem nastąpi jakaś zmiana. Na św. Marcina skończysz już wszakże dwanaście lat.
— Czemużto ma nastąpić zmiana, babko? — spytała Heidi z zaciekawieniem.
— Mógłby, sądzę, nauczyć się czytać. Mam tam na półce stary modlitewnik z pięknemi pieśniami. Dawno ich nie słyszałam, a także uleciały mi z pamięci. Miałam tedy nadzieję, że gdy się Pietrek nauczy czytać, posłyszę czasem którąś z nich. Tymczasem nie może jakoś dać rady sobie z czytaniem.
— Trzebaby zaświecić lampę! — powiedziała Brygida, która przez cały czas naprawiała kaftan syna. — Ściemniło się całkiem. Popołudnie minęło i dla mnie niepostrzeżenie.
Heidi zerwała się ze stołka, wyciągnęła do babki rękę i rzekła:
— Dobranoc, babko, muszę wracać do domu, gdy się ściemni. — Pożegnała Brygidę, Pietrka i skierowała się ku drzwiom. Zatroskana o nią babka, jęła wołać:
— Czekajże, Heidi. Sama iść nie możesz, odprowadzi cię Pietrek! Uważaj na nią, Piotrusiu, by nie upadła, a idźcie żwawo, gdyż inaczej zmarznie. Czy ona ma ciepłą chustkę na sobie?
— Nie mam chustki, — wykrzyknęła od progu Heidi — ale nie zmarznę wcale. — Wybiegła tak żwawo, że Pietrek ledwo mógł nadążyć, a babką zawołała żałośliwie:
— Biegnijże za nią, Brygido! Dziecko zmarznie na pewno, idąc tak nocą! Weź moją chustkę i biegnij co żywo! — Brygida wyszła. Ale zaledwo dzieci uszły kilka kroków pod górę, ujrzały dziadka kroczącego dziarsko w ich stronę.
— Dobrze, że dotrzymałaś słowa, Heidi — powiedział, owiązał ją workiem, wziął na ręce i ruszył pod górę. Brygida widziała wszystko doskonale i wróciwszy do izby, opowiedziała babce. Dziwowały się obie wielce, a babka rzekła wkońcu:
— Dzięki trzeba Bogu złożyć za to, że on tak postępuje z Heidi! Radabym bardzo, by jej znowu kiedyś pozwolił przyjść do mnie. Sprawiła mi wielką ulgę! Ma dobre serce i umie tak ślicznie opowiadać.
Powtarzała te słowa raz po raz, a kładąc się spać, dodała:
— Ach! Żeby tylko przyszła! Mam teraz coś, na co się mogę cieszyć!
Brygida potakiwała za każdym razem, a Pietrek kiwał także głową, roztwierał gębę w radosnym uśmiechu i powtarzał:
— Wiedziałem dobrze, że tak będzie!
Tymczasem, tkwiąca w worku Heidi mówiła nieustannie do dziadka. Ale głos jej nie mógł przeniknąć przez ośmiokrotnie złożone płótno, przeto nie rozumiał, ni słowa.
— Zaczekaj — powiedział — aż będziemy w domu, a opowiesz mi wszystko.
Kiedy dotarli do izby, a Heidi wydostała się z worka, powiedziała zaraz:
— Musimy zaraz jutro zabrać młotek i gwoździe, by naprawić okiennicę w domu babki, a także powbijać wszędzie dużo gwoździ, gdyż wszystko tam chwieje się i trzeszczy.
— Musimy? Czemuż to musimy? Któż ci to powiedział?
— Nikt! Ale wiem to dobrze sama! — odparła. — Nic w tym domu nie jest w porządku, a babka nie sypia po nocach ze strachu, że dach runie im na głowę. Babce nie może nikt przywrócić wzroku, tak powiada, ale ty, dziadku, potrafisz tego, naturalnie, dokazać... nieprawdaż? Pomyśl, jak to smutno być ciągle w ciemności, jak strasznie i nieznośnie. Nikt jej, prócz ciebie, poradzić nie zdoła. Pójdziemy jutro i zaradzimy złemu. Prawda, że pójdziemy zaraz jutro?
Heidi uczepiła się go, patrząc mu w oczy z całkowitem zaufaniem. Starzec milczał przez chwilę, spoglądając na nią, potem zaś rzekł:
— Tak, Heidi, naprawimy jutro, co trzeba, nie będzie już trzeszczało i chwiało się nic w domu babki. Tak, zrobimy to jutro.
Rozradowana dziewczynka zaczęła skakać i tańczyć po izbie, wykrzykując nieustannie:
— Zrobimy to jutro! Zrobimy to jutro!
Dziadek dotrzymał słowa. Nazajutrz, po południu odbyła się taka sama jazda sankami. Podobnie jak dnia poprzedniego, powiedział jej:
— Wejdź, a gdy mrok zapadnie, wróć do mnie tutaj.
To rzekłszy, położył wór na sankach i zaczął obchodzić dom wokoło.
Zaledwo Heidi otwarła drzwi i wskoczyła do izby, wykrzyknęła staruszka, puszczając wątek przędzy i wyciągając do niej obie ręce:
— Przyszło dziecko! Przyszło!
Heidi podbiegła do niej, przysiadła blisko na małym zydelku i jęła opowiadać różne nowości, oraz zadawać pytania. Nagle rozległy się mocne uderzenia w ścianę domu, babka drgnęła z przerażenia, obalając niemal kołowrotek, i zawołała:
— Wielki Boże! Już po nas! Dom się wali!
Ale Heidi objęła jej ramię i rzekła uspokajająco:
— Nie bój się, babko. To dziadek przybył z młotkiem. Wszystko ponaprawia, tak że pozbędziesz się strachu.
— Czyż to możliwe? Czyż mam wierzyć? Więc Bóg nie opuścił nas jeszcze zupełnie? Czyś słyszała, Brygido? Czy słyszysz? Jeśli to naprawdę stary Halny Dziadek, poproś go, by wstąpił na chwilę. Radabym mu podziękować.
Brygida wyszła. Halny Dziadek wbijał właśnie z rozmachem nowe kluby w mur. Przystąpiła doń, mówiąc:
— Dobrywieczór, Halny Dziadku! Matka pozdrawia was także i prosi, byście zajrzeli do nas łaskawie. Chcemy podziękować za tę wielką przysługę. Niktby tego inny, zaprawdę, nie uczynił, chcemy tedy obie podziękować...
— Dość pustych słów! — powiedział Halny Dziadek. — Wiem dobrze, co sądzicie o mnie. Wracaj do domu. Sam znajdę to, co trzeba naprawić.
Odeszła posłusznie, bo niepodobieństwem było się opierać, gdy coś rozkazał Halny Dziadek. Pukał i stukał po całym domu. Wszedł wąskiemi schodkami pod sam dach, stukał i pukał dalej, dopóki nie wbił ostatniego z przyniesionych gwoździ. Tymczasem mrok zapadł, a ledwo, skończywszy pracę, wyciągnął sanki z poza stajenki koziej, wyszła Heidi i została jak wczoraj zapakowana w worek. Dziadek niósł ją, ciągnąc sanki za sobą. Gdyby na nich siadła, spadłaby z niej cała osłona i przemarzłaby bardzo, albo i całkiem na dobre zamarzła. Wiedział to dobrze dziadek i tulił do siebie, tak, że jej było całkiem ciepło.
Tak mijała zima. Pozbawione wszelakiej radości życie ślepej staruszki przelśnił, po długich latach, promyk wesela. Dni jej nie wlokły się teraz jednostajnie i ponuro, żyła bowiem nadzieją. Nadsłuchiwała od samego ranka drobnych kroczków Heidi i wyciągała do wbiegającej ręce, wołając:
— Jest, jest, przyszła!
Dziewczynka siadała blisko niej na zydelku i opowiadała o różnościach tak wesoło, że rozradowana babka zapominała o mijających godzinach. Nigdy, jak zawsze przedtem, nie pytała:
— Brygido, czy dzień się już skończył?
Teraz po odejściu Heidi mawiała raz po raz:
— Jakże szybko minęło popołudnie, nieprawdaż, Brygido?
A Brygida odpowiadała:
— To prawda. Wydaje mi się, żem dopiero co umyła po obiedzie talerze.
A babka dodawała:
— Oby Bóg tylko zachował w zdrowiu dziecko i utrzymał nadal życzliwość Halnego Dziadka! Czy wygląda zdrowo?
— Jak ziemniak twardy jest i krzepki! — zapewniała za każdym razem Brygida.
Heidi przywiązała się bardzo do babki i bolało ją, ile razy przyszło jej na myśl, że nikt, nawet Halny Dziadek, nie zdoła przywrócić wzroku staruszce. Ale babka zaręczała zawsze, że nie dolega jej to, gdy ma przy sobie Heidi, to też dziewczynka korzystała z każdego pogodnego dnia i przyjeżdżała sankami. Dziadek zabierał często, nie mówiąc słowa, narzędzia, gwoździe i młotek i stukał zamaszyście po domku koźlarzy. Miało to ten dobry skutek, że nic już nie trzeszczało i nie chwiało się, a babka mówiła niejednokrotnie, że mogła teraz sypiać po nocach tak smacznie, jak od całych lat nie sypiała, czego nie zapomni nigdy Halnemu Dziadkowi.



ROZDZIAŁ PIĄTY.



WIZYTA, POTEM ZAŚ DRUGA, WIĘKSZE MAJĄCA NASTĘPSTWA.

Zima minęła szybko, jeszcze szybciej wesołe lato i oto skończyła się już druga zima. Heidi, wesoła jak ptaszek, radowała się na myśl, że niezadługo ciepły wiatr zaszumi w jodłach, zmiecie śnieg, że potem słońce wywabi z ziemi błękitne i żółte kwiatki i że wreszcie nadejdzie pora wypasów, które były dla niej czemś najpiękniejszem na świecie. Heidi miała już ósmy rok. Dziadek wyuczył ją rzeźbić w drzewie różności, umiała radzić sobie doskonale z kozami, a Białuszka i Buraska biegały za nią, jak pieski, becząc radośnie na sam dźwięk jej głosu. W ciągu ostatniej zimy dał nauczyciel dwukrotnie znać przez Pietrka, że Halny Dziadek powinien przysłać do szkoły dziewczynkę, którą ma u siebie. Przekroczyła już nawet wiek szkolny i zeszłej jeszcze zimy miała obowiązek rozpocząć naukę. Dziadek kazał dwukrotnie powiedzieć nauczycielowi, że jeśli ma do niego interes, zastanie go w domu, zaś dziecka do szkoły posyłać nie myśli. Pietrek powtórzył to słowo w słowo.
Marcowe słońce stopiło śnieg na zboczach gór, wyjrzały białe śnieżyczki w dolinie, a na hali zrzuciły jodły brzemię śniegu i powiewały znowu wesoło gałęźmi. Heidi biegała w rozradowaniu wielkiem od drzwi wchodowych do stajni, stąd pod jodły i z powrotem do dziadka, by mu powiedzieć, o ile powiększył się zielony szmat murawy pod drzewami. Wybiegała za chwilę znowu, nie mogąc się doczekać, kiedy wszystko będzie znowu zielone, a cudne lato trawą i kwiatami zaściele całą halę.
Pewnego słonecznego dnia marcowego, biegając tak z dziesiąty już może raz, przeskoczyła próg, gdy nagle omal nie padła nawznak z przerażenia. Tuż przed nią stał stary, czarno ubrany mężczyzna i spozierał poważnie. Zauważywszy przestrach dziewczynki, rzekł dobrotliwie:
— Nie bójże się! Kocham bardzo dzieci. Podaj mi rękę! Jesteś zapewne Heidi. A gdzież dziadek?
— Siedzi przy stole i robi z drzewa okrągłe łyżki! — oświadczyła, otwierając z powrotem drzwi.
Przybysz był to proboszcz z osiedla, który znał dobrze Halnego Dziadka i sąsiadował z nim za czasu pobytu jego wśród ludzi. Wszedł do izby, zbliżył się do schylonego nad robotą starca i powiedział:
— Dzieńdobry, sąsiedzie.
Halny Dziadek podniósł głowę, zdumiał się wielce, wstał i odparł:
— Dzieńdobry, księże proboszczu!
Potem podał mu krzesło, mówiąc:
— Proszę siadać, księże proboszczu, chociaż krzesło, coprawda, twarde.
Proboszcz usiadł i rzekł po chwili:
— Dawno już nie widziałem was, sąsiedzie.
— I ja także nie widziałem dawno księdza proboszcza! — odpowiedział Halny Dziadek.
— Przyszedłem tutaj dziś pomówić o pewnej sprawie! — zaczął proboszcz. — Domyślacie się zapewne, drogi sąsiedzie, co mam na myśli i w czem pragnę dojść do porozumienia.
Umilkł i spojrzał na stojącą w progu Heidi, która badała uważnie nową nieznaną, postać.
— Idź do kóz, dziecko! — polecił dziadek. — Weź trochę soli i zostań z niemi, aż przyjdę.
Heidi znikła natychmiast.
— Dziewczynka powinna była już poprzedniej zimy uczęszczać do szkoły, a tem więcej ostatniej! — ciągnął proboszcz dalej. — Nauczyciel udzielił dwukrotnie napomnienia, a wy, sąsiedzie, nie usprawiedliwiliście się wcale. Cóż zamierzacie uczynić z dzieckiem?
— Zamierzam nie posyłać dziewczynki do szkoły! — odparł Halny Dziadek.
Proboszcz spojrzał, zdumiony wielce na starca, który siedział na ławce z założonemi na piersiach rękoma i miał minę nieustępliwą.
— Cóż chcecie zrobić z dziecka? — spytał znowu.
— Nic! Rośnie, chowa się, bawi z kozami i ptakami, jest jej dobrze, a niczego złego od zwierząt nauczyć się nie może.
— Ależ dziecko nie jest kozą, ni ptakiem tylko człowiekiem. Nie uczy się wprawdzie od swych towarzyszy niczego złego, ale nie uczy się też niczego zgoła. A przecież powinna się uczyć dziewczynka, bo już czas po temu. Przyszedłem, sąsiedzie, umyślnie zawczasu, byście mogli w ciągu lata rzecz rozważyć i przysposobić. Ostatnia to zima, czasu której Heidi nie pobierała żadnej nauki. Najbliższej zimy musi i to codziennie chodzić do szkoły.
— Nie poślę jej, księże proboszczu! — oświadczył Halny Dziadek stanowczo.
— Czy myślicie, sąsiedzie, że niema środka doprowadzenia was do rozumu i złamania uporu? — powiedział proboszcz żywiej nieco. — Zwiedziłeś pan przecież kawał świata, nabierając różnych wiadomości. Sądziłem, że znajdę u was, sąsiedzie, więcej rozwagi.
— Tak? — odparł Halny Dziadek, również z pewnem rozdrażnieniem w głosie. — Sądzi więc ksiądz proboszcz, że będę następnej zimy posyłał wątłe dziecko, bez względu na burzę i śnieg o dwie godziny drogi, poto by wracało samo o zmierzchu, kiedy dmie wichr taki, że nieraz silnemu mężczyźnie zagraża niebezpieczeństwo? Pamięta zapewne ks. proboszcz matkę Heidi, Adelajdę? Była także wątłą i w dodatku lunatyczką. Czyż ta dziewczynka ma popaść w to samo, skutkiem przemęczenia? Ciekawym bardzo, kto mnie zmusi? Stanę przed każdym sądem, a zobaczymy czy mnie któryś ukarze?
— Macie słuszność, sąsiedzie! — rzekł proboszcz łagodnie. — Istotnie, stąd dziecka do szkoły posyłać niesposób. Kochacie, jednak widzę, małą Heidi, przeto uczyńcie dla niej to, coście powinni był już dawno uczynić. Sprowadźcie się z powrotem do osiedla i żyjcie pośród ludzi! Cóż to za życie w tej pustce, z sercem zatwardziałem względem Boga i świata? Któżby wam pospieszył z pomocą w razie jakiegoś wypadku? Pojąć nie mogę, sąsiedzie, że nie zamarzacie na śmierć w porze zimowej w tej chacie i że dziecko znosi te warunki.
— Dziecko ma młodą krew i dobrą kołdrę, księże proboszczu. Pozatem, wiem ja dobrze, gdzie jest drzewo i kiedy je gromadzić. Proszę zajrzeć do mojej szopy, jest pełna. W izbie pali się przez całą zimę nieustannie. Ale o tych przenosinach niema mowy. Ludzie mną gardzą, a ja nimi, lepiej dla mnie i dla nich, że się nie stykamy.
— Nie lepiej, nie lepiej! — zaprzeczył proboszcz serdecznym tonem. — Zaręczam, że odnośnie do tej wzgardy przesadzacie, sąsiedzie drogi. Pogódźcie się jeno z Bogiem, poproście o przebaczenie, o ile to uznacie za potrzebne, wróćcie między ludzi, a przekonacie się, że was polubią i że wam będzie dobrze z nimi!
Proboszcz wstał, ujął dłoń starca i powtórzył raz jeszcze serdecznie:
— Spodziewam się, drogi sąsiedzie, że zobaczymy was w osiedlu tej zimy i że zostaniemy z powrotem dobrymi sąsiadami. Wielkąby mi sprawiło przykrość, gdyby musiano zastosować do was przymus. Dajcież mi rękę na znak, że wrócicie między ludzi i pogodzicie się z nimi, oraz z Bogiem!
Halny Dziadek podał proboszczowi dłoń i rzekł dobitnie:
— Ksiądz proboszcz ma jak najlepsze zamiary, czuję to, ale nie uczynię, czego się spodziewa. Mówię otwarcie i szczerze. Nie poślę Heidi do szkoły i nie wrócę do osiedla.
— Niechże was tedy, sąsiedzie, Bóg ma w swej opiece! — powiedział proboszcz smutnie, potem zaś opuścił chatę i jął kroczyć ku osiedlu.
Halny Dziadek stracił humor. Gdy Heidi zapytała nazajutrz, czy pójdę do babki, odrzekł:
— Dzisiaj nie pójdziemy.
Przez całe poobiedzie nie wyrzekł słowa, gdy zaś Heidi ponowiła dnia następnego pytanie, powiedział oschle:
— Zobaczymy!
Zjedli oboje obiad, zanim jednak zdołali odstawić miseczki, wkroczył niespodzianie gość nowy, mianowicie ciotka Deta. Miała na głowie piękny kapelusz z piórami, a długą suknią zamiatała wszystko, co leżało na podłodze. Wiadomo zaś, że w góralskim szałasie jest mnóstwo rzeczy nie odpowiednich dla modnej tualety damskiej. Halny Dziadek obejrzał ją od stóp do głowy i nie rzekł nic. Ciotka Deta była w doskonałym humorze i wszczęła przyjacielską rozmowę. Oświadczyła, że Heidi wygląda doskonale, tak iż ledwo ją poznała. Musi jej być dobrze u dziadka. Nieustannie myślała o tem, by ją zabrać do siebie, gdyż jest, oczywiście, dziadkowi ciężarem. Dotąd nie mogła jednak wykonać swego zamysłu. Dniem i nocą rozmyślała, gdzieby ją umieścić, teraz jednak zaszło coś, co może stanowić o szczęściu Heidi na całe życie. Jedno dziecko na sto tysięcy spotyka los tak świetny. Krewny jej państwa, mówiła, właściciel najpiękniejszego domu we Frankfurcie ma córeczkę sparaliżowaną połowicznie, która musi jeździć w wózku. Córeczka ta jest osamotniona, sama jedna pobiera naukę, nudzi się i radaby mieć towarzyszkę zabawy. Wspomniał o tem podczas odwiedzin u jej państwa, ona zaś, dowiedziawszy się wszystkiego od gospodyni, zarządzającej gospodarstwem owego bogacza, poczyniła odpowiednie kroki. Szło o wynalezienie dziewczynki niewinnej, a nieprzeciętnej, jak tyle innych. Przyszła jej zaraz na myśl Heidi. Opowiedziała tedy o niej wszystko, co jej było znanem, a zarządczyni domu zgodziła się bez wahania. Sytuacja jest obecnie taka, że wprost niewiadomo, jak wielkie szczęście czeka Heidi, bo jeśli bogacz ją polubi, a własnej jego córce coś się stanie... mój Boże, jest wszakże tak słaba... jeśli w dodatku nie zechce zostać bez dziecka... może nastąpić coś niesłychanego!
— Czyś już skończyła? — zapytał dziadek, który dotąd nie zdołał wtrącić słowa.
— Ba! — odparła Deta, zadzierając głowę. — Zachowujecie się, Halny Dziadku, tak jakbym wam gadała brednie, a niema przecież w całem Prättigau człowieka, któryby nie dziękował Bogu, gdybym mu przyniosła wieść taką.
— Przynoś ją, komu chcesz. Mnie nic potem! — powiedział Halny Dziadek oschle.
Deta wybuchnęła teraz, jak rakieta.
— Jeśli tak sądzicie, Halny Dziadku, to powiem wam swe zdanie. Dziewczyna ma już ośm lat, a nic nie umie i niczego się nie uczyła, dlatego, że nie chcecie do tego dopuścić. Nie posyłacie jej ani do szkoły, ani do kościoła. Powiedziano mi to w osiedlu. A Heidi jest przecież jedynaczką siostry mojej. Na mnie spoczywa odpowiedzialność, a jeśli dziecko może osiągnąć takie szczęście, jak obecnie Heidi, dlaczegóż się temu sprzeciwiacie. Nie ustąpię! Mówię otwarcie. Mam za sobą wszystkich mieszkańców osiedla, a jeśli chcecie sądu, to radzę wam namyślić się dobrze. Są tam pewne sprawki, któreby można odgrzać przy sposobności. Raz zacząwszy z sądami, niewiadomo nigdy, na czem się rzecz skończy, a to niezbyt przyjemne.
— Milcz! — huknął Halny Dziadek, a oczy mu rozgorzały. — Bierz ją i zniwecz! Nie pokazujcie mi się obie nigdy na oczy! Nie chcę widzieć twego kapelusza z piórami i słuchać słów twoich!
Rzekłszy to, wyszedł z izby.
— Rozgniewałaś, ciotko, dziadka! — powiedziała Heidi, łyskając niezbyt przyjaźnie czarnemi oczyma w kierunku Dety.
— Udobrucha się zczasem. Teraz chodź! — nalegała Deta. — Gdzież są twoje sukienki?
— Nie pójdę! — zaprotestowała Heidi.
— Jesteś, widzę, uparta, jak koza, — powiedziała Deta. — Wszakże słyszałaś wyraźnie, — ciągnęła dalej z pozoru łagodnie, a jednocześnie z gniewem — słyszałaś chyba wyraźnie, że dziadek zabronił nam obu pokazywać mu się na oczy. Będzie ci dobrze, nie wiesz nawet jak bardzo dobrze!... — Podeszła do szafy, dobyła rzeczy Heidi i spakowała je w tobołek, potem zaś rzekła: — Włóż na głowę kapelusik! Nie jest ładny, ale na drogę wystarczy. Chodźmyż teraz!
— Nie pójdę! — powtórzyła Heidi.
— Nie bądźże głupia i uparta, jak koza. Nauczyłaś się tego, widzę, od tych zwierząt. Wszakże dziadek się gniewa i nie chce nas widzieć na oczy. Życzy sobie nawet, bym cię zabrała. Nie drażnij go, Heidi. Pojęcia nie masz, jak pięknie jest we Frankfurcie. Jeśliby ci się jednak nie spodobało, możesz wracać każdej chwili. Tymczasem dziadek udobrucha się na pewno.
— Czy mogę być tam dziś jeszcze i wrócić do domu wieczór? — spytała Heidi.
— Cóż za gadanie! Powiadam ci, że możesz każdej chwili wrócić do domu. Dziś dojdziemy do Mayenfeldu, jutro rano wsiądziemy do pociągu. Nie wiesz chyba, że jadąc koleją żelazną, można być w krótkim czasie, gdzie się chce.
Ciotka Deta wzięła pod pachę zawiniątko z rzeczami Heidi, ujęła ją za rękę i ruszyła żwawo w kierunku osiedla.
Nie nastał jeszcze czas wypasów, przeto Pietrek chodził, a raczej miał chodzić do szkoły. Czasem robił sobie jednak wakacje. Nacóż się może przydać umiejętność czytania, rozumował. Natomiast wędrówka w celu uzyskania długich leszczynowych kijów do wędek, jest sprawą ważną i praktyczną. Powiodło mu się tego dnia właśnie. Wracał do domu z dużym pękiem długich, grubych żerdek. Na widok Heidi i Dety przystanął, gdy go zaś mijały, zapytał:
— Dokądże to idziesz?
— Muszę jechać na czas krótki z ciotką do Frankfurtu! — odpowiedziała Heidi. — Ale wstąpię jeszcze do babki, gdyż czeka na mnie.
— Ani mowy! Już późno! — powiedziała żywo ciotka Deta, przytrzymując dziewczynkę silnie za rękę. — Pójdziesz tam, wracając do domu. — Potem pociągnęła Heidi dalej i nie puszczała jej z obawy, że wróci i rozmyśli się, a babka poprze jeszcze upór dziecka.
Pietrek wpadł do domu i trzasnął pękiem drążków leszczynowych tak mocno, że się wszystko zatrzęsło, a babka wstała od kołowrotka i zaczęła biadać. Pietrek musiał dać wyraz swemu podnieceniu.
— Cóż się stało? Cóż to znaczy? — spytała trwożnie babka, a siedząca przy stole, łagodna i pobłażliwa Brygida dorzuciła:
— Co cię znowu opętało, Pietrusiu?
— Ona zabrała Heidi! — powiedział.
— Kto, kto? Dokąd? — spytała babka ponownie, trwożniejszym jeszcze tonem. Zaraz domyśliła się wszystkiego. Córka zawiadomiła ją poprzednio, że Deta idzie na halę, w kierunku chaty starego Halnego Dziadka. Drżąc z pośpiechu, otwarła staruszka okno i zawołała błagalnie:
— Deto! Deto! Nie zabieraj nam dziecka! Nie zabieraj Heidi!
Obie słyszały doskonale jej głos, a domyślając się słów, ścisnęła Deta silniej rękę Heidi i przyśpieszyła kroku. Heidi zaczęła się opierać, mówiąc:
— Babka woła! Muszę iść do niej!
Ciotka nie dopuściła tego, tłumacząc dziewczynce, że mogłyby się spóźnić, a przeto nie wyjechałyby nazajutrz. Zaręczała przy tem, że Frankfurt ją zachwyci i nie zechce wyjeżdżać z miasta. Jeśliby jednak miało być inaczej, nikt jej nie zabroni wracać natychmiast, a w dodatku przywiezie babce coś, co ją ucieszy. Ta nadzieja uradowała bardzo Heidi i biegła teraz bez wahania obok ciotki.
— Cóż mam przywieźć babce? — spytała po chwili.
— Coś dobrego! — odparła Deta. — Naprzykład piękne, miękkie, białe bułeczki. Będą jej smakowały, bo jak wiesz, jeść już nie może twardego, czarnego chleba.
— To prawda. Daje zawsze chleb Pietrkowi, mówiąc, że dla niej zbyt twardy. Sama to widziałam! — potwierdziła Heidi. — Idźmyż tedy prędko, ciotko. Dziś jeszcze może będziemy we Frankfurcie i zaraz wrócę z bułeczkami.
To rzekłszy, zaczęła Heidi biegnąć tak szybko, że niosąca tobołek Deta została w tyle. Radował ją jednak ten pośpiech, gdyż wchodziły właśnie do osiedla, gdzie można się było spodziewać mnóstwa zapytań i różnej gadaniny, któraby mogła zmienić zamiary Heidi. Biegła tedy co sił w nogach, a dziewczynka ciągła ją jeszcze za rękę. Wszyscy widzieli, że śpieszy się, pod wpływem przynaglania Heidi. Na rozliczne pytania, dolatujące z okien i drzwi domów, odpowiadała niezmiennie:
— Widzicie przecież, że się zatrzymać nie mogę, dziecko nagli, a mamy długą jeszcze drogę przed sobą.
Od tego dnia począwszy, Halny Dziadek stał się bardziej jeszcze ponury, gdy schodził do osiedla, nie odpowiadał na pozdrowienia i nie mówił nic. Z koszem, wypchanym serami, na plecach, ściągniętemi brwiami i grubym kijem w ręku, wyglądał tak strasznie, że matki ostrzegały dzieci:
— Uciekajcie! Halny Dziadek może wam zrobić coś złego!
Starzec nie zadawał się z nikim w osiedlu, szedł dalej w dolinę, sprzedawał sery i zaopatrywał się w mięso, chleb i inne konieczne rzeczy. Mieszkańcy osiedla przystawali grupami, gdy przeszedł i czynili uwagi. Zgodzono się ogólnie na to, że jest teraz dzikszy jeszcze, niż przedtem, nie zwraca na nikogo uwagi i że wielkie szczęście spotkało Heidi. Dziewczynka przynaglała do pośpiechu, bojąc się widocznie, by jej nie doścignął i nie zmusił do powrotu na halę. Jedna tylko ślepa babka stała wytrwale po stronie Halnego Dziadka. Ile razy ktoś zachodził do niej z przędzą, lub po odbiór przędziwa, opowiadała jak dobrym on był dla dziecka i jak naprawił jej domek, który bez jego przysługi zapadłby się już dawno. I te wieści krążyły po osiedlu, ale ludzie powiadali sobie, że staruszka nie wie, co gada, albowiem nie widząc, zapewne także słyszeć nie może.
Halny Dziadek nie zachodził teraz do domku koźlarzy. Na szczęście wszystko zrobił, jak się należy, i dom był zabezpieczony na długo. Ślepa staruszka wzdychała znowu po całych dniach, żaląc się:
— Ach! Wraz z tem dzieckiem znikła cała radość życia mego i dni stały się znowu smutne i puste. Czyż usłyszę kiedy jeszcze przed śmiercią głos Heidi?



ROZDZIAŁ SZÓSTY.



NOWY ROZDZIAŁ I SAME NOWE RZECZY.

Klara, chora córeczka pana Sesemanna z Frankfurtu, siedziała przez cały dzień w wygodnym wózku, który przetaczano z pokoju do pokoju. W tej właśnie porze zatrzymała się w tak zwanej pracowni, obok wielkiej jadalni. Nagromadzono tu dużo różnych przedmiotów, czyniących miłym pobyt. Istotnie w pokoju tym spędzała Klara przeważną część dnia. Wielka szafa o szklanych drzwiach, pełna książek, nadawała miano temu pokojowi, gdzie sparaliżowana córka bogatego Sesemanna pobierała codzienną naukę.
Klara miała bladą, szczupłą twarzyczkę, w której tkwiły łagodne, błękitne oczy. W tej chwili oczy te skierowane były na wielki zegar ścienny, który szedł dzisiaj właśnie jakoś bardzo powoli. Spokojna, zazwyczaj cicha Klara powiedziała z pewną niecierpliwością:
— Czy długo jeszcze trzeba czekać, panno Rottenmeier?
Panna Rottenmeier siedziała wyprostowana przy stoliku i haftowała. Z ramion jej spływała tajemnicza opona, coś w rodzaju fałdzistej peleryny, co nadawało jej postaci niezwykłą powagę, którą podnosiła jeszcze fryzura, podobna do wysokiej kopuły. Panna Rottenmeier zarządzała od lat kilku, to jest od śmierci żony pana Sesemanna jego domem, oraz miała nadzór nad służbą. Pan Sesemann podróżował ciągle, oddał tedy wszystko w ręce panny Rottenmeier z tem zastrzeżeniem, że córka ma mieć swe zdanie i nic wbrew jej życzeniom dziać się nie może.
W tej właśnie chwili, kiedy Klara zapytała po raz drugi, czy długo ma jeszcze czekać, stanęła pod bramą domu Deta, trzymając za rękę Heidi, i zapytała stangreta Jana, czy może się dziś jeszcze widzieć z panną Rottenmeier.
— To rzecz nie moja! — mruknął. — Proszę zadzwonić na Sebastjana. Jest w kurytarzu.
Deta zadzwoniła i niebawem zszedł po schodach lokaj w liberji, z wielkiemi, krągłemi, jak jego własne oczy, guzikami.
— Radabym wiedzieć, czy mogę się dziś jeszcze widzieć z panną Rottenmeier? — spytała Deta.
— To rzecz nie moja! — odparł lokaj. — Proszę zadzwonić na Tinetę. Tam jest drugi dzwonek!
To rzekłszy, odszedł, bez dalszych objaśnień.
Deta zadzwoniła po raz drugi. Po chwili zjawiła się na schodach Tineta, ze lśniąco-białym stroikiem na czubku głowy i drwiącym wyrazem twarzy:
— Cóż tam takiego? — spytała, nie schodząc.
Deta powtórzyła wszystko raz jeszcze. Tineta znikła, wróciła jednak niebawem, wołając z wysokości schodów:
— Proszę! Czekamy właśnie!
Deta wprowadziła Heidi po schodach i weszły obie do pracowni. Deta zatrzymała się skromnie przy drzwiach, nie puszczając jednak ręki Heidi, bowiem trudno było przewidzieć, co dziewczynka zrobi w danej chwili, w tem obcem sobie środowisku.
Panna Rottenmeier wstała powoli od roboty i podeszła do przyszłej towarzyszki zabaw panny Sesemann, by się jej przyjrzeć dokładnie. Rezultat oględzin nie był dodatni: Heidi miała codzienną, bawełnianą sukienkę i pognieciony, słomiany kapelusik, z pod którego żywemi, czarnemi oczyma wpatrywała się, z niesłychanem zdumieniem, w niebotyczną fryzurę panny Rottenmeier.
— Jak ci na imię? — spytała dama po długiem badaniu dziewczynki, która nie spuszczała z niej oka.
— Heidi! — odparła wyraźnym, dźwięcznym głosem.
— Jakto? Czyż istnieje tego rodzaju chrześcijańskie imię? Jakież dostałaś na chrzcie? — badała dalej dama.
— Nie wiem! — odrzekła Heidi.
— Ładna odpowiedź! — zauważyła panna Rottenmeier, potrząsając głową. — Moja Deto, czy ta dziewczyna jest naiwna, czy może lubi kpinki?
— O ile łaskawa pani zezwoli, odpowiem za nią, gdyż brak jej wszelkiego doświadczenia w stosunkach z ludźmi! — powiedziała Deta, dając jednocześnie Heidi szturchańca za niewłaściwą odpowiedź. — Nie jest wcale naiwną, ani też skłonna do kpin. Mówi wprost co myśli. Po raz pierwszy w życiu znajduje się w pańskim domu i nie zna manier towarzyskich. Ma atoli dużo dobrych chęci i jest pojętna bardzo. Raczy wielmożna pani okazać jej pobłażliwość. Dano jej na chrzcie imię Adelajda, a jest córką mojej nieboszczki siostry.
— A, to co innego! — zauważyła panna Rottenmeier. — To imię można przynajmniej wymówić. Ale moja Deto! Ta dziewczynka wydaje mi się za małą na swój wiek. Zawiadomiłam wszakże, iż towarzyszka zabaw panny Klary musi być w równych z nią latach, by pobierać tę samą naukę i dzielić jej zajęcia. Panna Klara ukończyła właśnie dwunasty rok życia. Ileż ma ta mała?
— Za pozwoleniem wielmożnej pani, — zaczęła Deta wymownie — sama nie wiem dokładnie, ile ona ma lat. Jest istotnie trochę młodsza, niewiele, o ile mi się zdaje, ma tak około lat dziesięciu, a może więcej.
— Mam ośm lat! Tak powiedział dziadek! — oświadczyła Heidi.
Ciotka szturchnęła ją znowu, ale nie wiedząc, za co ją to spotkało, nie zakłopotała się dziewczynka wcale.
— Co? dopiero ośm lat? — wykrzyknęła panna Rottenmeier z oburzeniem. — O cztery lata za mało! Cóż z tem począć? A czegożeś się uczyła i z jakich książek?
— Nie uczyłam się wcale! — powiedziała Heidi.
— Co? Jak? Skądże tedy umiesz czytać? — badała dalej dama.
— Nie umiem czytać, a Pietrek także nie umie! — oświadczyła Heidi.
— Wielki Boże! Nie umiesz czytać? Naprawdę nie umiesz? — wykrzyknęła z przestrachem dama. — Czyż to możliwe? A czegóż cię uczono ?
— Niczego! — zeznała Heidi zgodnie z prawdą.
— Moja Deto — rzekła panna Rottenmeier, opanowawszy się po pewnym czasie — całkiem inną była umowa. Jakżeś mogła przywozić mi tę dziewczynę?
Ale Deta nie ustąpiła tak łatwo i rzekła rezolutnie:
— Dziewczynka ta, za pozwoleniem wielmożnej pani, odpowiada w zupełności jej życzeniom. Wielmożna pani powiedziała, że chce coś odrębnego od innych, coś, coby było całkiem apart, powinna ją tedy wielmożna pani wziąć, gdyż starsze w naszej okolicy nie są wcale tak bardzo apart. Ona jest właśnie taka, jak wielmożna pani opisała. Teraz muszę już iść do moich państwa, którzy na mnie czekają, ale wrócę za pozwoleniem moich państwa niedługo dowiedzieć się, co słychać.
Deta dygnęła nisko, podeszła do drzwi i zbiegła szybko po schodach. Panna Rottenmeier stała przez chwilę w osłupieniu, potem zaś pobiegła za Detą. Przypomniała sobie, że powinna omówić z nią mnóstwo rzeczy, jeśli dziewczynka miała naprawdę zostać. Tymczasem wszystko spełzło na niczem, bowiem takie było silne postanowienie ciotki.
Heidi nie ruszyła się przez cały czas z pod drzwi. Klara słuchała dotąd i patrzyła na wszystko ze swego wózka. Teraz przywołała Heidi skinieniem:
— Chodź do mnie!
Heidi podeszła do niej.
— Czy wolisz zwać się Heidi, czy Adelajda? — spytała Klara.
— Jestem Heidi i na tem koniec! — odrzekła.
— Tak cię będę tedy nazywała. Imię to jest całkiem odpowiednie dla ciebie. Nie słyszałam go dotąd i nie widziałam podobnej do ciebie dziewczynki. Czy zawsze miałaś takie krótkie, kręte włosy?
— Oczywiście! — odrzekła Heidi.
— Czy chętnie jechałaś do Frankfurtu?
— Nie! Ale jutro wrócę do domu i przywiozę babce białe bułeczki! — oświadczyła Heidi.
— Dziwna z ciebie dziewczynka! — zauważyła Klara. — Sprowadzono cię umyślnie do Frankfurtu, byś pozostała ze mną i uczyła się tego co ja, ty zaś nie umiesz czytać! To świetne! To zabawne! Będzie jakaś odmiana przynajmniej w lekcjach. Dotychczas nudziły mnie strasznie i nie mogłam się doczekać, by minął ranek. Musisz wiedzieć, że co dzień z rana przychodzi pan profesor i lekcja trwa aż do drugiej. Pan profesor często podnosi książkę do samych oczu, jakby nagle stał się krótkowidzem. Ale ja wiem dobrze, że poza książką ziewa straszliwie. Panna Rottenmeier zakrywa raz po raz twarz chustką, niby to wzruszona tem, co czytamy, ale wiem, że także ziewa okropnie. I mnie się chce często ziewać, ale tłumię to, bo inaczej, gdy tylko raz ziewnę, panna Rottenmeier idzie zaraz po flaszkę z tranem, mówiąc, że znowu jestem osłabiona. Zażywanie tranu, wierzaj mi, to rzecz najokropniejsza w świecie i wolę już nie ziewać. Teraz nastanie coś weselszego i będę mogła słuchać, jak ty się uczysz czytać.

— Jestem Heidi i na tem koniec! (Str. 58)[2]
Na wzmiankę o czytaniu potrząsnęła Heidi nieufnie głową

— Tak, tak, Heidi, — przekonywała ją Klara — musisz się nauczyć czytać, każdy musi umieć czytać. Pan profesor jest bardzo dobry, nie gniewa się nigdy, ale wszystko objaśnia najdokładniej. Tylko, widzisz, im bardziej objaśnia, tem się mniej rozumie. Trzeba milczeć w takich razach, inaczej bowiem zacznie objaśniać na nowo. Dopiero potem, gdy się sama czegoś nauczysz, rozumiesz te objaśnienia.
W tej chwili wróciła do pracowni panna Rottenmeier. Nie zdołała odnaleźć Dety. Gniewało ją, że jej nie może wyklarować, iż nie wszystko się stało wedle umowy, a zupełna niemożność cofnięcia faktu wzburzała ją jeszcze bardziej, zwłaszcza iż sama była powodem całej historji. Biegała po pracowni, wychodziła do jadalni, wracała zaraz i szła z powrotem do jadalni, rzucając szorstkie słowa Sebastjanowi, który spoglądał wyłupiastemi oczyma po nakrytym stole, badając, czy czegoś nie zapomniał.
— Niech Sebastjan skończy jutro swe wielkie myśli. Niech się ruszy, bo czas na kolację!
Potem przebiegła koło lokaja i zawołała Tinety, tonem tak mało zachęcającym, że pokojówka przybiegła drobniejszym jeszcze, niż zazwyczaj, kroczkiem. Ale miała minkę tak drwiącą, że pannie Rottenmeier nie stało odwagi, by ją ofuknąć. Wzburzenie jej obróciło się tedy na wewnątrz.
— Pokój przybyłej należy uporządkować, Tineto! — rozkazała, siląc się na spokój. — Trzeba zetrzeć kurz z mebli!
— Istotnie, to rzecz konieczna! — zadrwiła Tineta i poszła. Sebastjan otworzył tymczasem drzwi pracowni i to dość głośno. Był zły, a wyrazić tego słowami nie śmiał przy pannie Rottenmeier. Potem przystąpił spokojnie do wózka, by go zatoczyć do stołu. Podczas kiedy nastawiał tylną rękojeść, która się trochę rozkręciła, podeszła doń Heidi, stanęła w pobliżu i nie spuszczała z niego oka. Spostrzegłszy to, burknął szorstko:
— I cóż w tem jest tak dziwnego? — Nie pozwoliłby sobie na taki ton, gdyby widział, że panna Rottenmeier stoi w progu i wchodzi właśnie w chwili odpowiedzi Heidi:
— Jesteś całkiem podobny do Pietrka!
Dama klasnęła rozpaczliwie dłońmi.
— Czyż to możliwe? — jęknęła półgłosem. — Mówi do lokaja „ty“! Tej istocie brak wszelkich zasadniczych pojęć.
Wózek dotarł do stołu, a Klara usiadła z pomocą Sebastjana na swojem krześle.
Panna Rottenmeier zajęła miejsce obok niej, skinęła na Heidi, by usiadła naprzeciwko. Prócz nich nie było nikogo, siedziały tedy zdala od siebie i Sebastjan miał pod dostatkiem miejsca na podawanie potraw. Obok talerza Heidi leżała piękna, biała bułeczka. Dziewczynka patrzyła na nią z radością. Podobieństwo do Pietrka, jakie odkryła w Sebastjanie, obudziło w niej wielkie zaufanie do niego. Siedziała cichuteńko, aż do chwili kiedy podszedł z półmiskiem, podając jej smażone rybki. Wskazała palcem bułkę, pytając:
— Czy mogę to wziąć?
Sebastjan skinął głową i spojrzał na pannę Rottenmeier, zdziwiony wrażeniem, jakie na nią to pytanie wywiera. Heidi chwyciła bułkę natychmiast i schowała do kieszeni. Sebastjan skrzywił się straszliwie, by nie wybuchnąć śmiechem, co było surowo zabronione. Stał w milczeniu, bez ruchu, nie mogąc ani mówić, ani odejść przedtem, zanim Heidi weźmie potrawę. Dziewczynka patrzyła nań przez chwilę w zdumieniu, a potem spytała:
— Czy mam to jeść?
Sebastjan skinął głową ponownie.
— Więc daj mi! — powiedziała, patrząc spokojnie na swój talerz. Sebastjan wykrzywił twarz bardziej jeszcze, a półmisek zadrgał mu niebezpiecznie w rękach.
— Niech Sebastjan postawi półmisek na stole i przyjdzie potem — powiedziała panna Rottenmeier, robiąc surową minę. Sebastjan znikł niezwłocznie. — Adelajdo! — rzekła dama. — Widzę, że muszę ci wpajać najpierwotniejsze zasady! Przedewszystkiem pokażę ci, co się robi, siedząc przy jedzeniu.
Potem jęła pokazywać dobitnie wszystko, co miała czynić Heidi.
— A teraz, pamiętaj, że nie wolno ci rozmawiać z Sebastjanem, z wyjątkiem kiedy masz mu dać jakieś zlecenie, albo zadać konieczne pytanie. W takim razie masz mu mówić przez trzecią osobę, a więc: niech on, lub, niech Sebastjan itd. Nie chcę słyszeć, byś miała przemawiać inaczej. Tak samo masz się odzywać do Tinety. Mnie tytułować będziesz, jak to czynią wszyscy, zaś odnośnie do Klary, pozostawiam to waszemu porozumieniu.
— Oczywiście, Klaro! — powiedziała zaraz chora panienka.
Nastąpiło wyliczenie mnóstwa przepisów zachowania przy wstawaniu z łóżka, kładzeniu się, wchodzeniu i wychodzeniu, trzymaniu rzeczy w porządku, zamykaniu drzwi itd. Heidi słuchała długo, potem jednak opadły jej powieki. Wstała tego dnia o piątej rano i odbyła daleką podróż. Oparła się o poręcz krzesła i zasnęła. Panna Rottenmeier mówiła jeszcze długo, wreszcie rzekła:
— Zapamiętaj to sobie, Adelajdo! Czyś zrozumiała wszystko?
— Heidi śpi oddawna! — zauważyła Klara z uśmiechem. Kolacja miała dziś niebywale zabawny przebieg.
— Rzecz niesłychana, co trzeba przeżyć z tem dzieckiem! — wykrzyknęła panna Rottenmeier i jęła dzwonić tak gwałtownie, że Sebastjan i Tineta wpadli razem do jadalni. Hałas ten nie zbudził jednak Heidi. Z trudem niemałym ocucono ją do tyla, by dała się zaprowadzić do swego pokoju, który był za pracownią, sypialnią Klary i sypialnią panny Rottenmeier, a stanowił narożnik domu.



ROZDZIAŁ SIÓDMY.



PANNA ROTTENMEIER PRZEŻYWA NIESPOKOJNY DZIEŃ.

Nazajutrz wczesnym rankiem otworzyła Heidi oczy i nie mogła zgoła pojąć niczego. Przetarłszy je raz jeszcze silnie, spojrzała po raz drugi i zobaczyła to samo wokoło siebie. Siedziała na wysokiem, białem łóżku, mając przed sobą duży, jasny pokój. Okna, skąd płynęło światło, miały długie, białe firanki, pod oknami stały dwa krzesła pokryte materją w wielkie kwiaty, pod ścianą taka sama kanapa, przed nią stół, a w kącie umywalnia z mnóstwem przedmiotów, nieznanych jej zgoła. Nagle przypomniała sobie, że jest przecież we Frankfurcie i wróciło jej na pamięć wszystko, co przeżyła dnia poprzedniego, nawet nauki panny Rottenmeier, o ile je zasłyszała. Zeskoczyła z łóżka, ubrała się, potem zaś podeszła do jednego i drugiego okna, chcąc zobaczyć niebo i ziemię, gdyż te firanki nadawały pokojowi wygląd klatki. Nie mogąc ich odsunąć, podlazła za nie do samego okna. Ale było tak wysokie, że ledwo głową sięgnęła szyby i dlatego wysiłki zobaczenia tego, czego szukała, były daremne. Chodziła od okna do okna, ale widziała same tylko mury i okna przeciwległe i znowu okna i mury. Przygnębiło ją to bardzo. Było jeszcze wcześnie, bo Heidi nawykła wstawać niemal o świcie i wybiegać zaraz na świat, by zobaczyć, czy niebo pogodne, czy słońce świeci, czy żółte kwiatki otwarły już kielichy, posłuchać szumu jodeł. Jak ptaszek, świeżo wsadzony do klatki, próbuje się przecisnąć przez druty i skacze wokoło, tak samo biegała Heidi od okna do okna, próbując otworzyć je. Musiało tam przecież być coś jeszcze prócz okien i murów, a więc ziemia, trawa i topniejące resztki śniegu na zboczach gór, za czem tęskniła bardzo. Ale okna były dalej szczelnie zamknięte, mimo że szarpała ramy, a nawet usiłowała wetknąć od spodu swój mały paluszek, by je wyważyć siłą. Daremnie, ani drgnęły. Zmieniwszy tedy plan, jęła rozważać, czy nie wyjść z domu i obszedłszy go wokoło dostać się wreszcie do trawy. Pamiętała dobrze bowiem, że wczoraj szła do bramy frontowej po kamieniach. Rozległo się pukanie i zaraz wetknęła głowę Tineta, mówiąc krótko:
— Śniadanie podano.
Heidi nie uznała tego za zaproszenie. Drwiąca twarz Tinety wyrażała raczej ostrzeżenie, by się do niej nie zbliżać, niż życzliwą zachętę. Heidi wyczytała to wyraźnie i zastosowała się do tego. Wyciągnęła z pod stołu niski taburet, siadła w kącie i czekała cicho, co nastąpi. Po pewnym czasie nadeszło coś dość hałaśliwego. Była to panna Rottenmeier, na nowo wzburzona.
— Cóż to znowu, Adelajdo? — krzyknęła, stając w progu. — Czyż nie wiesz, co znaczy śniadanie? Chodź zaraz!
Heidi zrozumiała teraz wszystko i poszła za nią. W jadalni siedziała już oddawna Klara na swojem miejscu i pozdrowiła Heidi wesoło. Cieszyła się na myśl, że dzień ten przyniesie niezawodnie znowu coś nowego. Śniadanie minęło bez wypadku. Heidi zjadła przyzwoicie chleb z masłem, potem zatoczono Klarę z powrotem do pracowni, a panna Rottenmeier kazała Heidi zostać z Klarą, aż do przyjścia pana profesora i rozpoczęcia lekcji. Gdy zostały same, spytała Heidi zaraz:
— Co trzeba zrobić, by wyjrzeć i zobaczyć ziemię na dole.
— Trzeba otworzyć okno! — odparła Klara wesoło.
— Ach! Okna otworzyć nie można! — zauważyła ze smutkiem dziewczynka.
— Można, można! — pocieszyła ją. — Tylko ty sama nie dosięgniesz klamki, a ja ci także pomóc nie mogę, ale powiedz Sebastjanowi, a on na pewno otworzy.
Odetchnęła z ulgą. Myśl, że można stąd wyjrzeć i zobaczyć ziemię, zmniejszyła uczucie niewoli, jakiemu uległa w swym pokoju. Klara zaczęła wypytywać o szczegóły jej życia dotychczasowego, a Heidi opowiadała z zapałem o halach, kozach, pastwiskach i wszystkiem, co kochała.
Tymczasem przyszedł pan profesor, a panna Rottenmeier nie wprowadziła go, jak zazwyczaj, wprost do pracowni, ale chcąc się wywnętrzyć, poszła z nim do jadalni, usiadła i drżąc z podniecenia, skreśliła wymownie całą fatalną sytuację, oraz przyczyny, z jakich powstała.
Doniosła mianowicie niedawno panu Sesemannowi, przebywającemu właśnie w Paryżu, że córka jego życzy sobie stałej towarzyszki nauki i zabawy, któraby z nią razem mieszkała, przy tem wyraziła zapatrywanie, że towarzyszka taka byłaby dla Klary skutecznym bodźcem w nauce, a miłą rozrywką w zabawie. Dla samej panny Rottenmeier było to również pożądanem, bo uzyskałaby wyrękę w pielęgnowaniu chorej, co ją często nużyło. Pan Sesemann odpisał, że godzi się na życzenie Klary z tym jednak warunkiem, że towarzyszka ta traktowaną będzie tak samo jak jego własna córka, gdyż nie chce, by w jego domu dręczono dzieci. Panna Rottenmeier uznała tę ostatnią uwagę za zbyteczną zgoła, któżby bowiem chciał dręczyć dzieci. Potem opisała straszliwe przejścia, jakie miała od wczoraj z Heidi, przytoczyła dowody zupełnego braku zasadniczych podstaw i bezmyślności, tak że pan profesor musiałby rozpocząć naukę dosłownie od alfabetu, a ponadto ona sama wpajaćby była zmuszona najprymitywniejsze początki wychowania. Ta fatalna sytuacja dopuszcza jeden tylko środek ratunku, mianowicie wszystko zostanie rozplątane, jeśli pan profesor oświadczy, że niesposób uczyć razem dwu tak odmiennych istot, bez wielkiej szkody dla bardziej zaawansowanej. Byłby to dla pana Sesemanna wystarczający powód wycofania się ze wszystkiego, a dziewczynkę możnaby odesłać do domu. Bez jego zgody nie miała odwagi uczynić tego, zwłaszcza, że został zawiadomiony o przyjęciu małej.
Ale pan profesor był ostrożny i bezstronny w swych poglądach. Pocieszał długo, a wymownie pannę Rottenmeier i wyraził zapatrywanie, że jeśli wiejska dziewczynka posiada braki z jednej strony, to tem bardziej może być zaawansowana z drugiej, a to doprowadzi do równowagi systematyczna nauka. Panna Rottenmeier przekonała się, że pan profesor nie chce jej popierać, wstała tedy, wpuściła go do pracowni, szybko drzwi za nim zamykając, sama jednak nie poszła tam, gdyż zaczynanie wszystkiego od początku przerażało ją wielce. Jęła chodzić wielkiemi krokami po jadalni, gdyż musiała rozważyć, jak ma służba tytułować Adelajdę. Pan Sesemann napisał, by była traktowana jak jego własna córka, a uwaga ta dotyczyła niezawodnie jej stosunku do służby. Niedługo atoli miała spokój dla dumania. W pracowni rozległ się straszliwy łomot spadających przedmiotów oraz wołanie, by Sebastjan pospieszył na ratunek. Wpadła do pracowni i ujrzała coś strasznego. Na posadzce leżała kupa przyborów naukowych, książek, zeszytów, kałamarz, na tem zaś wszystkiem dywan, z pod którego sączył się strumyk atramentu przez całą szerokość pokoju. Heidi znikła.
— Okropność! — wykrzyknęła panna Rottenmeier, załamując ręce. — Dywan, książki, koszyk z robotą, wszystko w atramencie! Nigdy się jeszcze nie wydarzyło coś podobnego! To pewnie sprawka tej nieszczęsnej Adelajdy... nieprawdaż?
Pan profesor patrzył z przerażeniem na szczątki i przyznać musiał, tym razem jednostronnie, że katastrofa ma tylko jedną stronę i to smutną. Klarę natomiast cieszyły wyraźnie te niezwykłe wydarzenia, więc rzekła tytułem objaśnienia:
— Istotnie zrobiła to Heidi, ale nie rozmyślnie, przeto karać jej nie trzeba. Spieszyła się tylko bardzo, szarpnęła dywan i wszystko spadło. Przejeżdżało kilka pojazdów, jeden za drugim, więc pobiegła, by je zobaczyć. Pewnie nie widziała dotąd w życiu dorożki.
— Czyż nie miałam racji, panie profesorze? — spytała panna Rottenmeier. — Brak zasadniczych pojęć! Ta pierwotna istota nie wie, co znaczy lekcja, nie wie, że trzeba siedzieć spokojnie i słuchać. Gdzież się atoli podział ten djabeł? Gdyby uciekła, miałabym ładną historję z panem Sesemannem...
Wybiegła z pokoju, a potem szybko minęła schody. W otwartej bramie domu stała Heidi i rozglądała się bacznie po ulicy.
— Cóż to jest? Co ci wpadło do głowy? Czy chcesz uciekać? — ofuknęła małą.
— Usłyszałam szum jodeł, ale nie wiem, gdzie rosną i szumu już nie słyszę! — odparła Heidi, rozglądając się wokoło z wyrazem rozczarowania. Turkot pojazdów, teraz ścichły, wydał się jej szumem wiatru w koronach drzew, tak że zdjęta radością pobiegła w ślad za nim.
— Jodły? Czyż jesteśmy w lesie? Cóż za pomysły? Wróć i zobacz, coś zrobiła!
Panna Rottenmeier zaczęła wchodzić zwolna na górę, Heidi kroczyła za nią, a wszedłszy do pracowni, stanęła zdumiona katastrofą, którą wywołała tem, że chciała posłuchać szumu jodeł.
— Pamiętaj, że po raz drugi nie ujdzie ci to płazem! — powiedziała panna Rottenmeier, pokazując posadzkę. — Podczas nauki trzeba siedzieć spokojnie i uważać. Jeśli tego nie potrafisz, każę cię przywiązać do krzesła! Rozumiesz?
— Rozumiem! — odparła. — Będę siedziała, jak przyrosła do krzesła.
Zrozumiała teraz, że podczas lekcji trzeba siedzieć spokojnie.
Sebastjan i Tineta zajęli się porządkowaniem, a pan profesor odszedł, bowiem w tych warunkach o lekcji nie było mowy. Na ziewanie dnia tego zbrakło czasu.
Po obiedzie odpoczywała przez czas pewien Klara, a Heidi, jak ją pouczyła panna Rottenmeier, mogła zająć się, czem chciała. Rada bardzo, że może wykonać swój zamysł, stanęła w kurytarzu przed jadalnią, by przyłapać pewną osobę, potrzebną do pomocy w przedsięwzięciu. Niedługo, jak się spodziewała, nadszedł Sebastjan. Niósł z kuchni na wielkiej tacy umyte srebro stołowe, by je schować do kredensu. Heidi przystąpiła doń i rzekła bardzo wyraźnie:
— Niech, czy przez trzecią osobę?
Sebastjan wytrzeszczył oczy i odparł dość szorstko:
— Cóż to ma znaczyć, panienko?
— Chciałabym o coś zapytać, ale niema w tem nic złego jak dziś rano! — ciągnęła dalej tonem uspokajającym, gdyż zauważyła, że Sebastjan jest rozgoryczony przygodą z atramentem.
— Tak? A czemuż to ma się do mnie mówić: niech, lub przez trzecią osobę? — odparł równie szorstko.
— Tak być musi! — zapewniła. — Panna Rottenmeier kazała.
Sebastjan wybuchnął tak głośnym śmiechem, że Heidi zdumiała się wielce. Wszakże w jej słowach nie było nic śmiesznego. Sebastjan zrozumiał nagle rozkaz panny Rottenmeier i rzekł wesoło: — Proszę mówić dalej, panienko!
— Nie nazywam się panienka, ale poprostu Heidi! — zauważyła z pewnem niezadowoleniem.
— Wiem to, wiem, — odparł — ale ta sama osoba rozkazała, bym mówił panienko.
— Rozkazała? Muszę się tedy tak nazywać! — powiedziała z rezygnacją i dodała, wzdychając: — Mam teraz już trzy imiona!
— O co chciała zapytać mała panienka? — rzekł Sebastjan, który wszedł tymczasem do jadalni i zaczął układać srebro w kredensie.
— Jak się otwiera okno, Sebastjanie?
— Całkiem poprostu! — oświadczył, otwierając.
Heidi podeszła, ale była zbyt niska, by coś zobaczyć, głową sięgała zaledwo do gzymsu.
— Zaradzimy na to, — powiedział, przysuwając drewniany zydel. — Teraz może panienka wyglądać wedle upodobania.
Uradowana Heidi wskoczyła i spojrzała w ulicę, co było jej marzeniem. Po chwili cofnęła się jednak, bardzo rozczarowana.
— Widać tylko kamienną ulicę i nic więcej! — rzekła z żalem. — A gdyby się obeszło dom wokoło, cóżby tam widzieć można, Sebastjanie?
— To samo.
— Gdzież tedy iść trzeba, jeśli się chce objąć spojrzeniem duży widnokrąg, całą dolinę?
— Trzeba wyjść na wieżę, tak wysoką, jak n. p. tamta, ze złotą kulą na szczycie. Patrząc stamtąd, widać bardzo daleko wokoło.
Heidi zeskoczyła spiesznie z zydla, wybiegła, minęła schody i dopadła ulicy. Ale nie poszło to tak łatwo, jak się spodziewała. Wieża, bardzo bliska, gdy na nią patrzyło się z okna, znikła z chwilą, kiedy dziewczynka znalazła się w ulicy. Szukając tej wieży, biegła aż do zakrętu, weszła w ulicę drugą, potem trzecią, ale wieży nie było nigdzie. Mijało ją mnóstwo ludzi, ale spieszyli się tak, że nie śmiała pytać! Dopiero na następnym zakręcie ujrzała wyrostka, kataryniarza, z katarynką na plecach i jakiemś dziwnem zwierzęciem na ramieniu. Podbiegła doń i spytała:
— Gdzie jest wysoka wieża ze złotą kulą na szczycie?
— Nie wiem! — odrzekł.
— Któż mi ją wskaże?
— Nie wiem!
— A może wiesz, gdzie jest inny kościół, z wysoką wieżą?
— Wiem.
— Zaprowadź mnie tam!
— A co mi dasz? — spytał, wyciągając dłoń.
Heidi zaczęła szukać po kieszeniach i po chwili dobyła obrazek z pięknie wymalowanym wiankiem róż, który jej dała Klara. Z pewnym żalem patrzyła nań przez chwilę, potem zaś rzekła:
— Masz!
Chłopiec cofnął dłoń i potrząsnął przecząco głową.
— Czegóż chcesz? — spytała, chowając z zadowoleniem obrazek do kieszeni.
— Pieniędzy!
— Nie mam pieniędzy, ale ma je Klara i da mi na pewno!
— Ileż chcesz?
— Dwadzieścia fenigów.
— Chodźmy!
Ruszyli przed się długą ulicą, a Heidi spytała, co ma na plecach. Objaśnił, że jest to katarynka, przykryta suknem, która gra prześlicznie, gdy kręci korbą. Za chwilę stanęli przed starym kościołem z wysoką wieżą. Chłopiec zatrzymał Heidi, mówiąc:
— Tutaj!
— I jakże się tam dostać? — spytała, widząc, że brama zamknięta.
— Nie wiem!
— Możeby zadzwonić, jak na Sebastjana?
— Nie wiem?
Heidi znalazła dzwonek i zaczęła szarpać z całej siły.
— Ja wejdę na wieżę, ty zaś musisz tu zaczekać, inaczej nie trafię do domu — powiedziała.
— Cóż mi dasz?
— Znowu muszę ci płacić, a ile?
— Dwadzieścia fenigów.
Po chwili rozległ się z wnętrza zgrzyt otwieranego zamka, drzwi zaskrzypiały i wyjrzał z nich stary człowiek. Na widok dzieci zmarszczył brwi i krzyknął:
— Jak śmiecie dzwonić i sprowadzać mnie na dół? Wszakże napisane jest tu oto wyraźnie, że dzwonek jest przeznaczony dla tych, którzy chcą wejść na wieżę!
Chłopak wskazał palcem na Heidi i nie rzekł słowa.
— Ja właśnie chcę wejść na wieżę! — odpowiedziała.
— Poco? Czy cię ktoś przysłał?
— Nie! — powiedziała spokojnie. — Chcę tylko popatrzeć z góry.
— Wynoście mi się zaraz i nie próbujcie po raz drugi żarcików!
Rzekłszy to, obrócił się strażnik wieży, chcąc zamknąć bramę.
Ale Heidi chwyciła połę jego długiego surduta i powiedziała błagalnie:
— Tylko jeden, jedyny raz!
Spojrzał w oczy dziewczynki i wyraz ich zmienił odrazu jego nastrój! Wziął ją za rękę, mówiąc:
— Jeśli ci tak bardzo na tem zależy, moje dziecko, to chodź ze mną.
Chłopiec usiadł na progu, gdyż nie chciał iść.
Prowadzona przez dozorcę Heidi musiała przebyć mnóstwo schodów, coraz to węższych, zanim się dostała na sam szczyt. Dozorca podniósł ją do wysoko umieszczonego okna.
— Patrzże teraz! — powiedział.
Heidi zobaczyła mnóstwo dachów wież, kominów, cofnęła się po chwili i rzekła tonem przygnębienia:
— Nie tego się spodziewałam!
— A widzisz! Takie dziecko jak ty, nie ma pojęcia o widoku. Sprowadzę cię teraz na dół. Ale nie dzwoń już po raz drugi do żadnej wieży!
Postawił Heidi na podłodze i jął schodzić na dół, ona zaś szła za nim. W miejscu, gdzie schody rozszerzały się, była izdebka strażnika, o skośnym pułapie. Blisko progu stał spory kosz, przy nim zaś siedziała gruba, bura kotka i mruczała głośno. W koszu mieściły się jej dzieci, dlatego też ostrzegała w ten sposób przechodniów, by się nie wdawali w jej sprawy domowe. Heidi przystanęła, patrząc z podziwem na kotkę, tak wielką, jakiej dotąd nie widziała w życiu. W starej wieży żyło mnóstwo myszy, to też kotka pożerała codziennie bez wielkiego trudu tuzin pieczeni mysich. Dozorca zauważył podziw dziewczynki i rzekł:
— Chodź! Ona nie zrobi ci nic złego! Obejrzysz młode kocięta.
Heidi podeszła do kosza i zaraz ogarnął ją zachwyt.
— Jakież śliczne kotki! — wykrzyknęła radośnie i zaczęła skakać wokoło, zazierając, raz po raz, by widzieć śmieszne ruchy ośmiu kociąt, które się przewalały w koszu bezustannie, właziły na siebie i spadały znowu.
— Chcesz może mieć jedno z nich? — spytał dozorca, który patrzył z zadowoleniem na radosne podskoki Heidi.
— Czyż je dostanę na własność, na zawsze? — odparła, nie wierząc jeszcze w swe szczęście.
— Oczywiście! Możesz wziąć więcej, wszystkie nawet, o ile masz na nie miejsce! — rzekł dozorca, rad, że się pozbędzie kociąt bez topienia ich.
Heidi promieniała. W wielkim domu było miejsca aż nadto, a Klara będzie chyba bardzo zdziwiona i zadowolona z takiego nabytku.
— Jakże je zabiorę? — zadumała się Heidi i sięgnęła po jedno. Ale gruba kotka skoczyła na nią i parsknęła tak groźnie, że się cofnąć musiała.
— Odniosę ci je, powiedz tylko dokąd, — powiedział dozorca, głaszcząc kotkę, która była zdawiendawna jego przyjaciółką.
— Do pana Sesemanna, który mieszka w wielkim, szarym domu, gdzie jest u bramy złota psia głowa z pierścieniem w pysku i Sebastjan.
Dozorca nie potrzebował tylu aż szczegółów. Spędził całe lata na wieży, znał każdy dom tej dzielnicy, a był ponadto zaprzyjaźniony z Sebastjanem.
— Wiem już, wiem! — powiedział. — Komuż mam jednak to posłać? Ty nie jesteś wszakże członkiem rodziny pana Sesemanna ?
— Nie, ale Klara jest jego córką. Będzie się bardzo cieszyła temi kotkami.
Dozorca chciał ją sprowadzić na dół, ale Heidi nie mogła się oderwać od koszyka.
— Ach! — westchnęła. — Czy nie mogłabym wziąć bodaj dwu, dla siebie i dla Klary?
— Poczekajże! — rzekł dozorca, zaniósł ostrożnie starą kotkę do izby, postawił przed nią miseczkę z jedzeniem, potem zamknął drzwi i powiedział:
— Weź dwa kocięta.
Oczy Heidi rozbłysły radością. Wybrała kocię białe i biało żółte, chowając każde do osobnej kieszeni. Dokonawszy tego, zeszła wraz z dozorcą na ulicę.
Kataryniarz siedział na stopniach. Gdy bramę za Heidi zamknięto, zwróciła się doń, mówiąc:
— Którędy mamy wracać do domu pana Sesemanna?
— Nie wiem! — odpowiedział.
Heidi zaczęła opisywać dom, bramę, okna i schody, ale chłopiec potrząsał głową i nie mógł się zorjentować.
— Z jednego okna, — mówiła Heidi — widać wielki, bardzo wielki, szary budynek z takim dachem...
Zakreśliła w powietrzu zygzakowatą linję.
Kataryniarz zerwał się w tej chwili. Podobne szczegóły i jemu także wskazywały drogę w mieście zgoła nieznanem. Ruszył żwawo przed siebie, Heidi za nim i niebawem stanęli pod domem z wielkim, mosiężnym dzwonkiem, w kształcie zwierzęcej głowy. Heidi zadzwoniła. Sebastjan otwarł bramę, a ujrzawszy ją, zawołał nagląco:
— Prędko! Prędko!
Heidi przeskoczyła próg, a lokaj zatrzasnął drzwi, nie dostrzegłszy wcale małego kataryniarza, który stał, zaskoczony tem wszystkiem.
— Prędko, mała panienko! — nalegał Sebastjan. — Wprost do jadalni! Siedzą już przy stole, a panna Rottenmeier wygląda, jak nabita armata. Czemuż to mała panienka ucieka z domu?
Kiedy Heidi weszła do jadalni, panna Rottenmeier nie spojrzała na nią nawet. Klara milczała także. Zapadła niesamowita cisza. Sebastjan podsunął jej krzesło. Usiadła, a wówczas panna Rottenmeier powiedziała surowo, patrząc na nią przenikliwie:
— Adelajdo! Potem się rozmówimy, teraz powiem ci tylko, żeś popełniła czyn karygodny, wychodząc z domu bez zawiadomienia i włócząc się po ulicach do wieczora. Jest to postępek wprost bezprzykładny.
— Miau! — zabrzmiało w odpowiedzi.
Dama rozgorzała gniewem.
— Jakto, Adelajdo! — krzyknęła głośno. — Śmiesz w dodatku stroić sobie żarty? Ostrzegam, że ci to na dobre nie wyjdzie!
— Ależ to nie ja... — zaczęła ale Heidi, jednocześnie rozległo się znowu miauczenie.
Sebastjan rzucił półmisek na stół i wybiegł.
— Dość tego! — panna Rottenmeier chciała wymówić te słowa, ale głosu jej zabrakło. Po chwili rzekła: — Wstań, Adelajdo, i wyjdź stąd!
Heidi wstała przerażona i zaczęła się tłumaczyć:
— Ależ...
— Miau! Miau! — zabrzmiało raz jeszcze.
— Droga Heidi, — przemówiła Klara — czemuż pobudzasz do gniewu pannę Rottenmeier, czemu ciągle miauczysz?
— To nie ja, to koty! — zdołała nareszcie powiedzieć.
— Co? Koty? Młode koty? — wrzasnęła panna Rottenmeier. — Sebastjanie! Tineto, proszę odszukać te straszliwe zwierzęta i wyrzucić z domu!
Potem uciekła do pracowni i przez ostrożność drzwi zamknęła na klucz, gdyż młode koty były dla niej czemś najstraszniejszem w świecie. Sebastjan stał w kurytarzu, zanosząc się od śmiechu. Podając Heidi potrawę, zobaczył głowę kociaka, wyglądającą z jej kieszeni, a przewidując wybuch awantury, uciekł, ledwo czas mając postawić półmisek na stole. Teraz, kiedy przebrzmiały już rozpaczne okrzyki damy, wszedł i ujrzał Klarę z kociakiem na kolanach, przy niej zaś klęczała Heidi i obie bawiły się zwinnemi zwierzątkami.
— Sebastjanie! — ozwała się na jego widok Klara. — Proszę nam dopomóc. Trzeba znaleźć miejsce dla tych kociąt, gdyż panna Rottenmeier boi się ich. Kiedy będziemy same, pobawimy się z niemi. Gdzieby je umieścić?
— O, ja to już załatwię, panno Klaro! — powiedział z wielką gotowością. — Uścielę im w koszyku miękkie łóżeczko i schowam tam, gdzie nie sięgnie spojrzenie bojaźliwej damy!
Wziął się zaraz do roboty, parskając co chwila śmiechem i mrucząc pod nosem:
— Z tego będzie jeszcze niejedna heca!
Sebastjana bawiło potrosze, gdy panna Rottenmeier wpadała w gniew.
Minęło sporo czasu i nadeszła już pora spania, gdy dama uchyliła drzwi i spytała przez szparę.
— Czy wyniesiono już te szkaradne zwierzęta?
— Tak jest! Oczywiście! — odpowiedział Sebastjan, który krzątał się po jadalni w oczekiwaniu tego pytania. Wziął szybko kociaki z kolan Klary i wyszedł.
Panna Rottenmeier odłożyła na później długie, karcące kazanie, jakie usłyszeć miała Heidi. Gniew, niepokój i oburzenie, których to uczuć mimowolnie Heidi została przyczyną, wyczerpały siły czcigodnej damy. Wycofała się w milczeniu do sypialni, a w ślad jej obie dziewczynki rade wielce, że kotki mają wygodne legowisko.



ROZDZIAŁ ÓSMY.



W DOMU PANA SESEMANNA PANUJE CIĄGŁY NIEPOKÓJ.

Nazajutrz rano otwarł Sebastjan bramę profesorowi i zaprowadził do pracowni. Nagle ktoś zadzwonił ponownie i to z taką siłą, że Sebastjan skoczył po schodach galopem. W ten sposób dzwonić zwykł sam tylko pan Sesemann. Spiesznie otwarł drzwi i zobaczył obdartego wyrostka z katarynką na plecach.
— Cóż to znaczy? — wrzasnął. — Jak śmiesz tak szarpać za dzwonek! Czegóż chcesz?
— Widzieć się z Klarą! — odparł chłopiec.
— Ty oberwańcze! — wykrzyknął Sebastjan. — Mówi się: panna Klara! A cóż to za interes masz do panny Klary?
— Winna mi jest czterdzieści fenigów.
— Oszalałeś chyba? Skąd wiesz zresztą, że tu mieszka panna Klara?
— Wczoraj pokazałem jej drogę, to jest dwadzieścia fenigów, potem przyprowadziłem do domu, to znowu dwadzieścia, czyli razem czterdzieści fenigów.
— Głupstwa pleciesz. Panna Klara nie chodzi nigdy po ulicach, nie może nawet chodzić, wynoś się tedy, zanim cię wyrzucę!
Chłopiec nie zmieszał się tem przyjęciem, ale rzekł dobitnie:
— Widziałem ją na ulicy i wiem, jak wygląda. Ma krótkie, kręte, czarne włosy, czarne oczy, brunatną suknię i nie mówi tak jak my.
— Ocho! — pomyślał Sebastjan, omal nie wybuchając śmiechem. — To mała panienka coś znowu namotała. — Wciągnął chłopca do sieni i rzekł: — No dobrze, już, dobrze. Chodź za mną i zaczekaj pod drzwiami, aż wrócę. Gdy cię wpuszczę, zaraz zacznij grać, nasza panienka lubi bardzo muzykę.
Zapukał do pracowni i wszedł.
— Czeka tutaj w korytarzu jakiś chłopiec! — zameldował. — Chce się koniecznie widzieć z panną Klarą.
Wydarzenie to uradowało wielce chorą.
— Proszę go przyprowadzić! — powiedziała. — Wszak prawda, panie profesorze? Ma jakiś interes osobisty do mnie.
Chłopiec wszedł tymczasem i jął stosownie do polecenia grać na katarynce. Celem uniknięcia abecadła Heidi, przechadzała się panna Rottenmeier po jadalni. Nagle nastawiła uszu. Cóż to? Katarynka gra na ulicy? Nie, dużo bliżej! Czyżby w pracowni? Istotnie! Przebiegła pędem długą jadalnię, szarpnęła drzwi i ujrzała oberwańca, który z wielkim zapałem kręcił korbę. Pan profesor czynił rozpaczliwe wysiłki, by coś powiedzieć, ale nie było go słychać. Klara i Heidi, rozradowane widocznie, delektowały się muzyką.
— Dość tego! Dość! — krzyknęła, ale muzyka zagłuszyła jej wołanie. Podbiegła do chłopca, ale nagle uczuła coś między nogami. Po posadzce pełzał straszliwy, czarny potwór, prosto do jej nóg zmierzając. Był to żółw. Przerażona śmiertelnie wykonała skok taki, jakiego od lat dziewczęcych chyba nie próbowała, i wrzasnęła z całej siły:
— Sebastjanie! Sebastjanie!
Kataryniarz przestał nagle grać. Tym razem krzyk przeniknął przez muzykę. Sebastjan stał w kurytarzu, słaniając się od śmiechu, gdyż widział przez uchylone drzwi skok czcigodnej damy. Po chwili wszedł i zastał pannę Rottenmeier napół jeno żywą leżącą w fotelu.
— Precz! Precz! Niech Sebastjan wyrzuci tego człowieka i to zwierzę!
Sebastjan wypchnął usłużnie za drzwi chłopca, który wziął pod pachę swego żółwia. Gdy obaj wyszli, wetknął mu w dłoń pieniądze, mówiąc:
— Czterdzieści fenigów od panny Klary, a czterdzieści za granie. Dobrześ to zrobił, chłopcze!
Potem zamknął za nim bramę. Lekcja potoczyła się dalej, a panna Rottenmeier trwała na stanowisku, by swą obecnością uniemożliwić tego rodzaju okropności. Postanowiła, że dopiero po lekcji rozpocznie śledztwo i winnego ukarze surowo.
Po chwili rozległo się ponowne pukanie, wszedł Sebastjan i zameldował, że przyniesiono spory kosz dla panny Klary, z poleceniem wręczenia jej niezwłocznie.
— Dla mnie? — spytała zdumiona i rozciekawiona bardzo. — Proszę przynieść i pokazać, jak wygląda.
Sebastjan przyniósł kosz zamknięty pokrywą i oddalił się szybko.
— Rozpakujemy go, sądzę, aż po lekcji! — zauważyła panna Rottenmeier.
Klara nie umiała sobie wyobrazić, co jej przyniesiono. Spojrzała pożądliwie na kosz, potem zaś przerywając deklinowanie, zwróciła się do pana profesora, pytając:
— Czy nie mogłabym zobaczyć, co tam jest? Potem wzięlibyśmy się zaraz do dalszej lekcji.
— Pod jednym względem byłoby to możliwe, pod innym niekorzystne! — powiedział, jak zawsze, bezstronnie. — Z jednej strony możnaby na poparcie żądania panny Klary przytoczyć fakt, że jeśli jej uwagę przykuwać będzie ten przedmiot...
Nie mógł skończyć wywodu. Nakrywa kosza była założona luźno. Nagle wyskoczyło z wnętrza małe kocię, potem drugie, trzecie, słowem niezliczone, zdawało się, mnóstwo kociąt. Jęły biegać i skakać po całej pracowni, tak szybko, że dwoiły się i troiły w oczach, jakby cały pokój pełen był kotów. Skakały przez trzewiki pana profesora, drapały jego spodnie, wspinały się po sukni panny Rottenmeier i plątały pod jej nogami, wskakiwały na wózek Klary, piszcząc, miaucząc i wyprawiając figle najrozmaitsze. Klara wykrzykiwała raz po raz:
— Cóż za śliczne stworzonka! Jakże wesoło skaczą! Heidi, popatrz na tamtego kociaka!
Heidi biegała za kociętami z kąta w kąt pokoju, śmiejąc się głośno. Pan profesor stał, wielce zakłopotany, podnosząc to jedną, to drugą nogę, by uniknąć niemile drapiących pazurków. Panna Rottenmeier siedziała zrazu niema z przerażenia w fotelu, potem zaczęła krzyczeć z całej siły.
— Tineto! Tineto! Sebastjanie! Sebastjanie!
Nie ruszała się z miejsca, w obawie, by te potwory nie skoczyły na nią.
Na kilkakrotne wołanie, zjawili się Sebastjan i Tineta, pochwytali kocięta, włożyli z powrotem do kosza i zanieśli na strych, do poprzednich dwu dołączając.
Późnym dopiero wieczorem, odpocząwszy należycie po przeżytych utrapieniach, przywołała panna Rottenmeier do pracowni Sebastjana i Tinetę w celu przeprowadzenia surowego śledztwa. Wyszło teraz na jaw, że wszystko to były skutki wczorajszej wycieczki Heidi. Panna Rottenmeier milczała zrazu, nie mogąc mówić z oburzenia, potem oddaliwszy znakiem służbę, powiedziała surowo do Heidi, stojącej obok wózka Klary:
— Adelajdo! Dla osoby tak jak ty barbarzyńskiej mam karę, którą odczujesz chyba dotkliwie. Oto zostaniesz zamknięta w ciemnej piwnicy, gdzie są szczury i jaszczurki. To cię zapewne oduczy podobnych wybryków.
Heidi wysłuchała tego wyroku z wielkiem zdumieniem. W chacie dziadka była także piwnica, gdzie leżały gotowe sery i stały garnki z mlekiem. Było to jednak miejsce raczej wesołe i ponętne, niż przerażające. Szczurów, ni jaszczurek, nie widziała dotąd wcale.
Na te słowa podniosła Klara żałośliwy protest:
— Nie, nie, panno Rottenmeier! Trzeba zaczekać na ojczulka. Wszakże pisał, że wróci niedługo. Opowiem mu wszystko, a on postanowi sam, co zrobić z Heidi.
Wobec takiej apelacji do władzy wyższej, ustąpić musiała panna Rottenmeier, tem więcej, że pan domu miał w istocie przybyć niebawem.
Wstała gniewna i odrzekła:
— Dobrze, Klaro! Ale i ja pomówię z panem Sesemannem.
Potem wyszła z pokoju.
Minęło spokojnie dni parę, ale panna Rottenmeier była ciągle wzburzona. Nie schodziło jej z myśli, jak bardzo się zawiodła na Heidi, której sama obecność zniweczyła cały porządek domu, który przepadł na zawsze. Klara przeciwnie była wielce zadowolona i nie nudziła się nigdy, bo towarzyszka jej wyprawiała nawet podczas lekcji różne figle. Nie umiała rozróżniać liter, gdy zaś pan profesor, dla zobrazowania, porównywał je n. p. z „rożkiem,“ albo „dzióbkiem,“ Heidi wykrzykiwała:
— To jest istna koza! A to ptak drapieżny.

Te porównania budziły w jej głowie najrozmaitsze wyobrażenia, nie pomagając jednak wcale do poznania liter. W godzinach popołudniowych opowiadała Heidi Klarze o halach, górach i życiu w ojczystych stronach, a to rozbudzało w niej na nowo chęć powrotu, tak że kończyła stale słowami:
Siedziała tedy samotnie i dumała, jak też może teraz wyglądać hala, jak lśnią w słońcu żółte kwiatki i wszystko wokół, śnieg, góry i doliny. (Str. 81).
— Tak, tak, muszę wracać! Jutro z całą pewnością pojadę!

Klara uspakajała ją, udowadniając, że musi zostać aż do powrotu ojca, który wszystko załatwi jak najlepiej. Heidi godziła się na to wkońcu, radując się nawet tem, iż z dniem każdym wzrasta jej zapas białych bułeczek dla babki. Co dnia przybywały dwie, w południe i wieczór. Nie jadłaby ich za żadną cenę, wiedząc, że stara babka ma tylko chleb twardy. Po obiedzie, przesiadywała samotnie w swym pokoju, nie wybiegając na świat, jak ongiś na halę, gdyż wiedziała już teraz, że jest to wzbronione w Frankfurcie. Nie mogła także rozmawiać z Sebastjanem w jadalni, skutkiem zakazu panny Rottenmeier, zaś od Tinety stroniła, poznając dobrze z zachowania pokojówki, iż z niej drwi. Siedziała tedy samotnie i dumała, jak też może teraz wyglądać hala, jak lśnią w słońcu żółte kwiatki i wszystko wokół, śnieg, góry i doliny, a w chwilach takich paliło ją dotkliwie pragnienie powrotu. Pamiętała dobrze obietnicę ciotki, że może każdej chwili wracać. To też pewnego dnia, nie mogąc wytrzymać dłużej, spakowała bułki w wielką czerwoną chustkę, wdziała kapelusz i ruszyła w drogę. U samej jednak bramy napotkała wielką przeszkodę w postaci panny Rottenmeier, wracającej z miasta. Stanęła w osłupieniu na widok Heidi, obejrzała ją od stóp do głowy, najdłużej zaś oczy jej spoczywały na wypchanej, czerwonej chustce.
— Cóż to znaczy? Co robisz? — spytała po chwili. — Zabroniłam ci wszakże surowo wałęsać się po ulicach i w dodatku w tem ubraniu, które ci nadaje wygląd włóczęgi!
— Nie chciałam się wałęsać, ale iść do domu! — odrzekła przerażona Heidi.
— Co? Jakto do domu? — wykrzyknęła panna Rottenmeier, klaskając w dłonie z oburzenia. — Chcesz uciekać? O, gdyby to wiedział pan Sesemann! Uciekać z jego domu? Biada ci, jeśli się dowie! Czegóż ci tu brak? Wszyscy cię traktują znacznie lepiej, niż na to zasługujesz! Czyż nie masz tu, czego dusza zapragnie? W całem życiu nie żywiłaś się tak, nie mieszkałaś i nie miałaś takiej obsługi! Prawda, że nie?
— Prawda! — przyznała Heidi.
— Oczywiście! — wykrzyknęła głośniej jeszcze dama. — Masz wszystko, ale jesteś niewdzięcznem dzieckiem, a dobrobyt przewrócił ci całkiem w głowie.
Wszystko, o czem dumała Heidi, przyszło jej teraz na myśl, tak, że musiała wypowiedzieć się głośno:
— Chcę wracać, już tak dawno, jak wyjechałam. Śnieżka beczy pewnie żałośnie, babka czeka, Ziębulka dostaje baty, bo Pietrek zły jest, że nie dostaje sera, tutaj nie widać, jak słońce żegna góry, a gdyby ptak drapieżny przyleciał nad Frankfurt, krakałby głośniej jeszcze ze złości na ludzi, którzy siedzą na kupie i dokuczają sobie wzajem, miast iść w góry, gdzie tak dobrze!
— Wielki Boże! Ona ma bzika! — wrzasnęła panna Rottenmeier i ruszyła pędem po schodach. Zetknęła się tu z Sebastjanem, schodzącym właśnie na dół.
— Proszę zabrać natychmiast tę warjatkę! — rozkazała, trąc czoło, gdyż zderzenie było niezwykle silne.
— Dobrze, dobrze, dziękuję uprzejmie! — odparł Sebastjan, trąc także czoło, gdyż otrzymał cios, dotkliwszy jeszcze.
Heidi stała na tem samem miejscu, oczy jej pałały i drżała całem ciałem od wewnętrznego wzburzenia.
— Ha? Znowu jakiś figielek, panienko? — spytał Sebastjan wesoło, spojrzawszy jednak zbliska na nieruchomą dziewczynkę, dotknął przyjaźnie jej ramienia i dodał: — Ba! Nie trzeba sobie tego wszystkiego brać do serca, panienko. Główna rzecz, to wesołość! Omal mi dziury w głowie nie wybiła, ale to nic, uszy do góry! No, no chodźmyż na górę. Ona kazała.
Heidi wstąpiła na schody, krocząc powoli i cicho, co nie było jej zwyczajem. Żal się jej zrobiło Sebastjanowi, to też pocieszał, jak umiał:
— Nie trzeba się poddawać smutkowi, panienko. Uszy do góry! Panienka jest rozsądna, nie płakała ni razu, odkąd jest u nas, a dzieci w tym wieku płaczą dziesięć razy na dzień. Koty wesołe, skaczą po całym strychu, jak szalone. Pójdziemy tam kiedyś do nich, gdy się dama wyniesie do miasta... dobrze ?
Heidi skinęła zlekka głową, ale tak smutnie, że Sebastjana zabolało serce. Patrzył za nią, aż doszła wolnym krokiem do swego pokoju.
Przy kolacji nie wyrzekła panna Rottenmeier słowa, spoglądała natomiast bacznie z obawy, że Heidi zrobi lada chwila coś niesłychanego. Ale dziewczynka siedziała cicho, nie jedząc, ni pijąc, schowała tylko co prędzej do kieszeni swą białą bułeczkę.
Gdy nazajutrz przyszedł pan profesor, panna Rottenmeier dała mu tajemniczy znak, by wszedł do jadalni i zwierzyła mu się ze swych obaw, że zmiana powietrza, nowy sposób życia i niezwykłe wrażenia pozbawiły dziecko rozumu. Opowiedziała mu o próbie ucieczki i przytoczyła jej słowa, o ile je pamiętała jeszcze. Ale pan profesor uspokoił ją, zapewniając, że uczynił pewne spostrzeżenie i jest pewny, iż z jednej strony objawia Heidi pewną ekscentryczność, z drugiej atoli posiada zdrowy rozsądek, a przy odpowiedniem postępowaniu nastąpi niezawodnie równowaga, co właśnie ma na celu. Ważniejszem wydała mu się zupełna nieudolność w zakresie rozpoznawania liter, przezco nie robi żadnych postępów w nauce.
Panna Rottenmeier odetchnęła z ulgą i zwolniła pana profesora, który rozpoczął lekcję. Około wieczora przypomniała sobie nieudałą próbę ucieczki i postanowiła zastąpić ubranie Heidi sukienkami Klary, zanim przybędzie pan Sesemann. Klara zgodziła się chętnie, rada podarować Heidi mnóstwo przedmiotów tualetowych, sukienek, chustek i kapeluszy. Panna Rottenmeier poszła tedy do pokoju Heidi w celu przejrzenia jej odzieży. Zaraz jednak wróciła, czyniąc gesty obrzydzenia.
— Coś okropnego odkryłam! Adelajdo, jakże mogłaś to zrobić. Rzecz niesłychana! W twej szafie na suknie, mówię wyraźnie, w dolnej części szafy na suknie znalazłam mnóstwo suchych bułek! Bułki w szafie na suknie, wyobraź sobie, Klaro! Cała sterta bułek! Tineto! — zawołała zwracając się ku jadalni. — Proszę wyrzucić zeschłe bułki z szafy panny Adelajdy, a także pognieciony kapelusz usunąć ze stołu.
— Nie! Nie! Potrzebny mi jest ten kapelusz! A bułki chowałam dla babki! — Heidi chciała wybiec za Tinetą, ale panna Rottenmeier powstrzymała ją.
— Zostaniesz tutaj, a cały ten kram będzie usunięty! — rzekła rozkazująco.
Na te słowa padła Heidi na ziemię, tuż przy wózku Klary, i zaczęła płakać, coraz to głośniej i rozpaczliwiej, a poprzez łkanie wołała zbolałym głosem:
— Babka nie dostanie już teraz białych bułeczek! Chowałam je dla niej! Zabrali wszystko! Wszystko!
Płakała, jakby jej pęknąć miało serce. Panna Rottenmeier uciekła, a Klarze zrobiło się bardzo nieswojo.
— Heidi! — prosiła. — Przestań płakać! Słuchajże! Przyrzekam ci, że gdy będziesz wracała do domu, dostaniesz dużo bułek dla babki, bardzo dużo. A będą one świeże i miękkie, nie zaś twarde, jak te któreś zebrała w szafie. Chodźże do mnie, Heidi, i przestań płakać.
Długo jeszcze nie mogła Heidi opanować łkania, ale zrozumiała pociechę Klary i uczepiła się jej. Inaczej płakałaby chyba bez końca. Chcąc się upewnić, spytała, łkając jeszcze:
— Czy dostanę tyle, ile mi zabrali?
— Dostaniesz na pewno, nawet więcej jeszcze, — zaręczyła Klara — tylko przestań płakać.
Do kolacji przyszła Heidi z czerwonemi od płaczu oczyma. Na widok bułeczki załkała raz jeszcze, ale pohamowała się, wiedząc, że przy stole trzeba siedzieć spokojnie. Tego wieczora czynił Sebastjan dziwaczne jakieś gesty, ile razy się zbliżył do Heidi. Pokazywał na swoją, to znów na jej głowę, kiwał głową i mrużył oczy, jakby chciał powiedzieć:
— Nie martw się, wszystko w porządku!
Gdy Heidi wróciła do siebie i chcąc wejść do łóżka, odwinęła kołdrę, znalazła pod nią swój stary kapelusik. Pogniotła go z radości jeszcze bardziej, owinęła chustką od nosa i ukryła w najdalszym zakątku szafy. Kapelusz schował pod kołdrę Sebastjan. Będąc w jadalni wraz z Tinetą, usłyszał błagalne, żałośliwe okrzyki Heidi. Poszedł tedy za pokojówką do jej pokoju, a gdy wynosiła naręcz suchych bułek, zobaczył na wierzchu kapelusik, zdjął go tedy co prędzej, mówiąc:
— Ja to sam wyrzucę!
Uratował w ten sposób skarb i chciał pocieszyć Heidi znakami podczas kolacji.



ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.



PAN DOMU DOWIADUJE SIĘ ROŻNYCH NIEZNANYCH DOTĄD RZECZY.

W kilka dni potem panował w domu pana Sesemanna ruch wielki i ciągła bieganina po schodach, gdyż właśnie pan domu wrócił z podróży, a Sebastjan i Tineta wynosili z naładowanego pojazdu niezliczone paczki i paki. Przywoził on zawsze ze świata dużo pięknych rzeczy.
Poszedł, zaraz po przyjeździe, wprost do pokoju córki, by ją powitać. Został tam Heidi, gdyż o tej porze dnia zawsze bywały razem. Powitanie ojca z córką było nader serdeczne, gdyż kochali się bardzo. Potem wyciągnął pan Sesemann rękę do Heidi, stojącej w kątku, i rzekł:
— To jest więc nasza mała Szwajcareczka! Zbliż się, moje dziecko, i podaj mi łapkę. Tak, dobrze! Powiedzże mi, czy się lubicie z Klarą. Źle jest jeśli się ktoś kłóci, gniewa, płacze, potem godzi i zaczyna wszystko na nowo od początku.
— O nie! Klara jest zawsze bardzo dobra dla mnie! — odparła Heidi.
— Heidi ani razu nie próbowała się ze mną kłócić, ojczulku! — rzekła Klara spiesznie.
— Cieszy mnie to bardzo! — powiedział, wstając. — Teraz jednak, droga Klarciu, muszę coś przekąsić. Nie jadłem nic prawie dzisiaj. Potem wrócę tu i zobaczysz, com przywiózł dla ciebie.
Pan Sesemann wszedł do jadalni, gdzie panna Rottenmeier wodziła badawczem spojrzeniem po stole nakrytym do kolacji. Usiadł, a panna Rottenmeier zajęła miejsce naprzeciwko. Spostrzegłszy, że wygląda jak samo nieszczęście, zapytał:
— Cóż to znaczy, panno Rottenmeier? Wita mnie pani tak ponurą miną? Cóż się stało? Klarcia wygląda doskonale.
— Proszę pana, — zaczęła dama z naciskiem i powagą. — Klarę dotyka również to, co się stało. Zostaliśmy strasznie oszukani.
— Jakto? — spytał spokojnie, pijąc wino.
— Postanowiliśmy, jak panu wiadomo, wziąć do domu towarzyszkę zabaw dla Klary. Wiedząc, jak bardzo panu zależy na tem, by otoczenie córki składało się wyłącznie z tego, co dobre i szlachetne, powzięłam zamiar sprowadzenia dziewczynki z Szwajcarji, ponieważ, jak wiem z książek, istoty te zrodzone w przeczystem powietrzu górskiem, rzec można nie tykając ziemi, idą przez życie...
— Sądzę — zauważył pan Sesemann, — że mieszkańcy Szwajcarji muszą także dotykać ziemi, jeśli chcą iść. Inaczej mieliby skrzydła, nie zaś nogi.
— Ach! Pan mnie chyba dobrze rozumie! — ciągnęła dalej. — Mam na myśli owe znane w wysokich sferach górskich żyjące, czyste postacie, płynące w dal, jak wiew ideału...
— Nacóż Klarci takiego wiewu ideału, proszę pani?
— O, ja nie żartuję wcale! Sprawa jest dużo poważniejsza, niźli pan sądzi. Zostałam strasznie, okropnie oszukaną!
— Na czemże polega ta groza? Dziecko nie wygląda wcale strasznie! — zauważył spokojnie.
— A więc, niech pan wie jedną choćby rzecz. Istota ta wprowadziła w dom pański strasznych ludzi i zwierzęta!
— Zwierzęta? Cóż to znaczy? Jakże mam to zrozumieć?
— Właśnie się to zrozumieć nie da zupełnie! Zachowanie tej istoty tłumaczyć może chyba fakt, że ma chwilami zupełne pomieszanie zmysłów.
Pan Sesemann nie brał dotąd sprawy poważnie, słysząc jednak o napadach pomieszania zmysłów, zastanowił się. Mogło to być brzemienne w najgorsze skutki dla Klary. Obejrzał dokładnie pannę Rottenmeier, jakby ją podejrzewał o bzika. W tej chwili otwarto drzwi i zjawił się pan profesor.
— Ach! — zawołał pan Sesemann. — Oto nasz profesorek! Chodźże pan i siadaj przy mnie! — podał mu rękę i dodał: — Pan profesor wypije z nami filiżankę czarnej kawy, panno Rottenmeier. Siadajże pan, siadaj, nie potrzeba mi komplementów. Powiedz pan odrazu, co sądzisz o towarzyszce córki mojej? Cóż to za zwierzęta, które sprowadziła do domu, i czy jest naprawdę szalona?
Pan profesor wyraził przedewszystkiem radość swoją z powodu szczęśliwego powrotu pana Sesemanna, potem zaś jął odpowiadać na zapytanie w sposób szczegółowy:
— Mając wydać opinję o tej młodej dziewczynie, muszę na wstępie zwrócić uwagę czcigodnego pana na tę okoliczność, iż chociaż z jednej strony niedostateczny stan rozwoju, wywołany zaniedbanem wychowaniem, czyli lepiej powiedzmy, spóźnionem kształceniem i odosobnieniem, które, jakkolwiekbyśmy je sądzili, podkreśla raczej zalety dziecka, to jednak zbyt długi pobyt w Alpach, bardzo skuteczny, o ile nie przekracza pewnego określonego czasu...
— Drogi profesorze! — zawołał pan domu. — Zadajesz sobie pan trud niepotrzebny zgoła. Powiedz pan, proszę tylko, czy i pan zostałeś przerażony zwierzętami, jakie sprowadziła pono do domu, i co pan sądzisz o jej obcowaniu z córką moją?
— Nie chciałbym, zaprawdę, uczynić krzywdy tej dziewczynie, — zaczął pan profesor — bowiem, o ile z jednej strony, brak towarzyskiego doświadczenia, związany mniej, lub więcej z niekulturalnym sposobem życia, jakie wiodła, aż do chwili przesiedlenia jej do Frankfurtu, które to przesiedlenie było przełomem w rozwoju tego, rzec można, zgoła, lub po większej części nierozwiniętego, ale z drugiej strony, zaletami nie do pogardzenia wyposażonego dziecka, należałoby przypuścić, że oględne i staranne nauczanie...
— Przepraszam! Mów pan dalej, drogi profesorze! — zawołał pan domu wstając. — Ja zajrzę tylko na chwilę do córki!
Rzekłszy to, wybiegł i nie wrócił. Usiadł w pracowni przy wózku Klary. Heidi wstała. Zwrócił się w jej stronę i rzekł:
— Droga Heidi, proszę cię, przynieś mi... zaraz, zaraz... — zawahał się czego ma żądać, by ją oddalić na chwilę — przynieś mi szklankę wody!
— Świeżej? — spytała.
— Tak, tak, świeżej! Całkiem świeżej! — odparł, a Heidi wybiegła natychmiast.
— Droga Klarciu! — rzekł ojciec, przysuwając się całkiem blisko i biorąc ją za rękę. — Powiedzże mi krótko i wyraźnie, jakie to zwierzęta sprowadziła do domu towarzyszka twoja i co dało powód pannie Rottenmeier do powątpiewania w jej zdrowy rozum.
Przestraszona dama zwierzyła się i Klarze także ze swych obaw, przeto dziewczynka mogła zrozumieć dobrze i oceniła jak trzeba słowa ojca. Opowiedziała ona więc historję z grajkiem, żółwiem i kociętami, oraz objaśniła to, co mówiła przyjaciółka, a co tak bardzo przeraziło czcigodną damę. Pan Sesemann śmiał się długo i serdecznie.
— A więc nie chcesz, Klarciu, bym ją odesłał do domu, nie znudziła cię? — spytał.
— O nie, ojczulku! — zaprotestowała Klara. — Nie czyń tego! Od kiedy jest tu Heidi, co chwila coś się dzieje śmiesznego i wesołego. Przedtem było nudno i nic się nie działo. Przytem opowiada mi Heidi różności.
— Dobrze! Dobrze, drogie dziecko! — zgodził się ojciec. — Oto twoja towarzyszka! No i cóż czy woda całkiem świeża? — spytał, biorąc szklankę z ręki Heidi.
— Prosto ze studni! — zapewniła.
— Nie chodziłaś, sądzę, do studni sama? — spytała Klara.
— Chodziłam i to dość daleko! Przy pierwszej studni było dużo ludzi. W końcu ulicy znalazłam drugą studnię i także dużo ludzi czekało, musiałam tedy zaczerpnąć wody aż w trzeciej. Jakiś pan z siwemi włosami przesyła pozdrowienie panu Sesemannowi.
— To widzę, cała ekspedycja! — powiedział pan domu ze śmiechem. — Ale cóż to za pan?
— Przechodził koło studni, stanął i rzekł: Masz szklankę, widzę, daj mi się tedy napić, moje dziecko! Dla kogóż to przyszłaś po wodę? Odpowiedziałam, że dla pana Sesemanna. Roześmiał się w głos, polecił mi zanieść pozdrowienie i dodał na końcu: Smacznego panu Sesemannowi!
— Któż to być może? Jakże wyglądał? — spytał pan domu.
— Śmiał się bardzo przyjemnie, miał gruby, złoty łańcuszek, u którego wisiało coś złotego, z wielkim, czerwonym kamieniem, a w ręku trzymał laskę z końską głową.
— To pan doktór! To mój stary lekarz! — zawołali razem córka i ojciec.
Pan Sesemann zaśmiał się znowu na myśl o spostrzeżeniach przyjaciela na temat tak nowego sposobu zaopatrywania się w wodę.
Tegoż jeszcze wieczora zasiadł pan Sesemann w jadalni wraz z panną Rottenmeier dla omówienia różnych spraw domowych. Na wstępie zaraz powiedział:
— Towarzyszka mej córki pozostanie tu nadal. Dziewczynka jest zupełnie normalna, a Klarcia lubi ją bardzo, nie potrzeba tedy innej. Pragnę, by — dodał z naciskiem — by oryginalnych cech usposobienia tego dziecka nie traktowano jako wybryki i by się z niem obchodzono życzliwie. Jeśli dla pani, mimo wszystko, trudną jest rzeczą dać sobie z nią radę, to pospieszy jej z pomocą matka moja, która przybędzie niebawem na dłuższy pobyt. Matka zaś moja, jak pani wiadomo, umie wszystkiemu zaradzić.
— Wiem to dobrze! — odpowiedziała panna Rottenmeier, nie czując jednak ulgi na wiadomość o bliskiej pomocy.
Pan Sesemann nie mógł i tym razem zażywać długo domowych wywczasów. Po dwu tygodniach interesy powołały go z powrotem do Paryża, a gdy Klara protestowała przeciw temu, pocieszył ją obietnicą rychłego przyjazdu babuni.
Istotnie, zaledwo odjechał, nadszedł list od pani Sesemann, zamieszkałej na wsi w Holsztynie, z wiadomością, że przyjeżdża i z życzeniem, by po nią wysłano powóz na stację kolejową.
Ucieszyło to bardzo Klarę i zaczęła zaraz opowiadać Heidi o babuni, tak długo i szczegółowo, że dziewczynka jęła zwać ją także babunią. Panna Rottenmeier patrzyła na nią raz po raz karcąco, ponieważ jednak czyniła to zawsze, Heidi nie domyśliła się, o co idzie. Odchodząc do swego pokoju, panna Rottenmeier przywołała do siebie dziewczynkę i oświadczyła, że nie wolno jej używać słowa „babunia“, ale ma mówić „wielmożna pani“. Heidi wydało się to wielce dziwnem, ale panna Rottenmeier popatrzyła na nią tak surowo, że nie śmiała pytać o wyjaśnienie, mimo że tytułu tego nie zrozumiała wcale.



ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.



BABUNIA.

Wielkie czyniono nazajutrz przygotowania w domu pana Sesemanna, z czego było można wyciągnąć wniosek o znaczeniu i szacunku, jakiego tu zażywała oczekiwana osoba. Tineta przypięła do włosów świeży czepeczek, Sebastjan zaś porozstawiał wszędzie mnóstwo podnóżków, by gościowi było wygodnie siedzieć wszędzie, gdzie zechce. Panna Rottenmeier chodziła sztywna i poważna, badając, czy wszystko w porządku, a wyraz jej twarzy świadczył wymownie, że mimo zbliżania się drugiej władczyni, jej władza wcale nie przygasa.
Nakoniec powóz stanął przed bramą, Sebastjan i Tineta zbiegli po schodach, a za nimi poszła uroczystym krokiem panna Rottenmeier, wiedząc, że i ona powinna stawić się na powitanie. Heidi kazano czekać w swym pokoju, dopóki jej nie zawołają. Niedługo jednak wetknęła głowę Tineta i powiedziała jak zawsze oschle i krótko:
— Proszę iść do pracowni!
Heidi nie śmiała pytać ponownie panny Rottenmeier o nakazany sposób tytułowaniu pani Sesemann. Pewną była, że czcigodna dama pomyliła się tylko. Zawsze przecież mówić trzeba naprzód: „pan“, albo „pani“, a potem dopiero imię, czy nazwisko. Zastosowała to, oczywiście, w praktyce. Gdy otwarła drzwi pracowni, wykrzyknęła babunia życzliwym tonem:
— Otóż i ona! Chodźże tu, drogie dziecko, niech ci się przypatrzę!
Heidi weszła i powiedziała donośnie i wyraźnie:
— Dzieńdobry, pani wielmożna!
— A to co? — zaśmiała się babunia. — Czy u was tak mówią? Czy słyszałaś to w domu?
— Nie, — odrzekła Heidi poważnie — u nas nikt się tak nie nazywa!
— U nas także nie! — powiedziała babunia ze śmiechem, gładząc jej policzek. — Daj więc temu pokój. Tutaj jestem poprostu babunią i tak mi mów. Wszakże zapamiętasz?
— O, naturalnie! Zpoczątku tak nawet mówiłam, rozmawiając z Klarą.
— Rozumiem, rozumiem! — zapewniła babunia, kiwając wesoło głową. Potem przyjrzała się dobrze Heidi, kiwnęła głową ponownie, a dziewczynka nie mogła od staruszki oderwać oczu. Miała piękne, białe włosy, twarz jej otaczał czepeczek koronkowy, związany pod brodą szeroką wstążką, której końce fruwały ciągle w powietrzu, jakby lekki wietrzyk nieustannie płynął wokoło babuni. Spodobało jej się to bardzo.
— Jakże ci na imię, dziecko? — spytała babunia.
— Heidi, poprostu. Ale muszę się nazywać Adelajda. Będę uważać pilnie... — Heidi urwała, czując się potrosze winną, gdyż dotąd nie odpowiadała częstokroć, ile razy panna Rottenmeier zawołała znienacka: Adelajdo! Nie mogła odrazu pojąć, że to jej dotyczy. W dodatku, panna Rottenmeier stanęła właśnie w progu pracowni.
— Zechce zapewne czcigodna pani przyznać — wmieszała się — że musiałam znaleźć imię, możliwe do wymówienia bez wstydu wobec samej siebie, choćby tylko ze względu na służbę.
— Droga Rottenmeier! — odparła pani Sesemann. — Skoro ktoś raz ma imię Heidi i przywyknął do tego, używam tego imienia i basta!
Zawstydziło pannę Rottenmeier wielce, że babunia zwie ją po nazwisku, bez wszelakiej tytulatury. Nie było na to jednak rady, gdyż babunia miała swoje nawyknienia niezmienne. Była żywa, spostrzegawcza, zdrowa zupełnie i zaraz na wstępie zauważyła, co się dzieje w domu.
Nazajutrz po przybyciu, usiadła babunia po obiedzie, przy wózku śpiącej Klary i zdrzemnęła się troszkę. Rychło jednak otwarła oczy i poszła do jadalni. Nie było tu nikogo. Podeszła do drzwi panny Rottenmeier i zapukała mocno. Po chwili wyjrzała czcigodna dama i cofnęła się zaraz, przerażona niezwykłemi odwiedzinami.
— Gdzie przebywa Heidi o tej porze dnia i co robi? — spytała pani Sesemann.
— Jest w swoim pokoju, gdzie mogłaby zająć się czemś użytecznem, gdyby w niej tkwiło trochę bodaj ochoty do tego. Ta dziewczyna myśli jednak tylko o głupstwach i dokonywa rzeczy, o których wspomnieć nie można w przyzwoitem towarzystwie.
— Robiłabym to samo, siedząc zamknięta w pokoju, i zaręczam, droga Rottenmeier, nie byłabyś w stanie wybryków moich opowiadać w przyzwoitem towarzystwie. Proszę mi ją zaraz przysłać do mego pokoju, gdyż chcę jej dać kilka ładnych książeczek, które przywiozłam.
— Ach! To właśnie nieszczęście największe! — wykrzyknęła czcigodna dama, załamując ręce. — Cóż po książkach tej dziewczynie, która dotąd nie zna abecadła i nie rozróżnia liter? Dużoby mógł powiedzieć o tem pan profesor. Gdyby nie to, że posiada anielską cierpliwość, dawnoby był przerwał naukę.
— Dziwna rzecz! — zauważyła pani Sesemann. — Dziewczynka ta wcale nie robi wrażenia tępej. Proszę mi ją przysłać. Niech ogląda narazie obrazki.
Panna Rottenmeier chciała coś jeszcze powiedzieć, ale staruszka obróciła się na pięcie i ruszyła żwawo do siebie. Zdumiona wiadomością o braku zdolności Heidi, postanowiła sprawę zbadać. Ale nie przy pomocy pana profesora, którego ceniła zresztą za charakter i zawsze mile witała, unikając tylko rozmowy, gdyż jego sposób wyrażania się był dla niej zbyt uciążliwym.
Heidi weszła do pokoju babuni i rozwarła szeroko oczy na widok wspaniałych, barwnych obrazków w przywiezionych przez nią książkach.
Nagle wydała głośny okrzyk w chwili, gdy babunia obróciła nową stronnicę. Rozbłysłem spojrzeniem patrzyła przez chwilę na obrazek, potem napłynęły jej do oczu łzy i zaczęła łkać gwałtownie. Heidi zobaczyła na obrazku piękne, zielone pastwisko z różnemi zwierzętami. Pośrodku stał, oparty na długiej lasce, pasterz i spoglądał wokoło. Wszystko zalewała złota poświata, gdyż słońce chylić się zaczynało do zachodu.
Babunia wzięła ją za rękę i rzekła łagodnie:
— Cicho, cicho, dziecko drogie, nie trzeba płakać! Coś ci się, widać, przypomniało, patrzże jednak, jest tutaj obok obrazka śliczna historyjka, którą ci wieczorem opowiem. Znaleźć w tej książce można inne jeszcze piękne historyjki i po przeczytaniu opowiadać innym. A teraz pomówimy sobie. Obetrzyj oczy, tak, stań przede mną, bym cię jak należy widziała, tak, bardzo dobrze. Rozpogódźże, się Heidi.
Minęło jeszcze sporo czasu, zanim Heidi przestała łkać. Babunia wyczekała cierpliwie, potem zaś rzekła:
— Już po wszystkiem! Wesołość wróciła, jak widzę.
Gdy się dziewczynka uspokoiła zupełnie, rzekła babunia:
— Powiedzże mi teraz, co słychać z lekcjami. Czy uczysz się pilnie i czy umiesz już coś?
— O, nie! — westchnęła Heidi. — Ale wiedziałam z góry, że się tego nie nauczę.
— Czegóż to nauczyć się nie możesz?
— Czytać. To zbyt trudne!
— Jakto? Skądże masz tę nowinę?
— Pietrek próbował długo i powiedział mi, że nauczyć się nie można, bo to jest za trudne.
— Tak? Dziwny jest ten Pietrek. Czyż można jednak wierzyć ślepo takiemu Pietrkowi? Trzeba spróbować samej. Nie skupiałaś pewnie dotąd myśli na tem, co mówi pan profesor, i nie patrzyłaś uważnie na litery?
— To daremne! — zaręczyła tonem zupełnego pogodzenia się z koniecznością.
— Heidi, posłuchajże! — powiedziała babunia. — Dotąd nie mogłaś się nauczyć czytać, gdyż wierzyłaś Pietrkowi, teraz uwierz mnie. Zaręczam ci całkiem na pewno, iż wyuczysz się czytać i to bardzo prędko, podobnie jak mnóstwo dzieci, które nie mają głowy zakutej, jak twój Pietrek. Widziałaś obrazek z pasterzem. Gdy będziesz czytała, dostaniesz książeczkę na własność, dowiesz się całej historji tego pasterza, zupełnie jakby ci ją ktoś opowiedział, co robił z owcami, kozami i jakie dziwne przechodził koleje losu. Chciałabyś to wiedzieć, Heidi, nieprawdaż ?
Słuchała uważnie, oczy jej się jarzyły, potem zaś rzekła, wzdychając głęboko:
— Chciałabym umieć czytać!
— Nastąpi to bardzo prędko, przekonasz się, Heidi. Teraz muszę zajrzeć do Klarci. Chodźmy, a książki weźmiemy ze sobą.
To rzekłszy, wzięła ją babunia za rękę i obie poszły do pracowni.
Wielka zmiana zaszła w dziewczynce od dnia, kiedy ją przychwyciła na ucieczce panna Rottenmeier i zburczała mówiąc, że jest zła i niewdzięczna. Rada była, że o tem nie wie pan Sesemann. Zrozumiała teraz, iż nie może wrócić do domu, kiedy zechce, ale musi zostać we Frankfurcie, długo, na zawsze może. Pan Sesemann, a pewnie także Klara i babunia uważaliby ją za złą i niewdzięczną, gdyby chciała wracać koniecznie. To też postanowiła nie mówić o tem nikomu, bowiem babunia pogniewaćby się mogła, tak jak panna Rottenmeier, a tego dopuścić Heidi nie chciała. Ciężar ten, gniotący jej serce, wzrastał z dniem każdym, przestała jeść i bladła coraz to bardziej. Wieczór długo zasnąć nie mogła, wspominając z utęsknieniem halę, słońce i kwiaty, śniła też o purpurowym zachodzie Falknisu i lodowych polach Cezaplany. Gdy chciała rankiem wybiec radośnie z chaty, spostrzegała, że leży w wielkiem, białem łóżku we Frankfurcie, daleko od ojczystych stron, a wówczas kryła twarz w poduszki, płacząc długo, cicho, by nikt nie usłyszał.
Babunia zauważyła jej smutek. Postanowiła przeczekać dni parę, w nadziei, że przygnębienie minie, gdy jednak trwało dalej, a Heidi przychodziła do śniadania z zapłakanemi oczyma, wzięła ją pewnego dnia do swego pokoju, postawiła przed sobą i spytała łagodnie:
— Powiedz mi, Heidi, co ci jest? Masz, widocznie, jakieś zmartwienie, prawda?
Ten właśnie łagodny ton babuni nie pozwolił Heidi okazać się niewdzięczną, to też dziewczynka odparła smutnym głosem:
— Nie można tego powiedzieć.
— Nie? Nawet Klarze?
— O nie! Nikomu! — zaręczyła, a wyglądała w tej chwili tak nieszczęśliwie, że babunia uczuła wielkie politowanie.
— Coś ci powiem, drogie dziecko, — rzekła po chwili. — Jeśli ktoś ma zmartwienie, którego nie może powiedzieć nikomu, żali się Bogu, prosząc, by zdjął ciężar z jego serca. Rozumiesz, wszak prawda? Modlisz się, jak sądzę, codziennie, dziękując za jego dary i prosząc, by cię strzegł od złego?
— O nie, nie modlę się nigdy! — odparła Heidi.
— Czy nigdy się nie modliłaś w życiu?
— Z pierwszą babką modliłam się. Ale to już dawno, tak żem zapomniała zupełnie.
— Dlatego właśnie jesteś smutna, droga Heidi, gdyż brak ci teraz wszelkiej pomocy. Ten, kto ma brzemię troski na sercu, może każdej chwili iść do Boga, zwierzyć mu się i prosić o ratunek, którego żaden człowiek dać nie jest w stanie. On jeden posiada moc zaradzenia wszystkiemu co złe i przywrócenia wesołości.
Oczy Heidi rozbłysły radością.
— Czy można mu powiedzieć wszystko? — spytała.
— Wszystko! Wszystko!
Dziewczynka wysunęła rękę z dłoni babuni, pytając pospiesznie:
— Czy mogę teraz odejść?
— Naturalnie! — odparła babunia, a Heidi pobiegła prędko do swego pokoju, siadła w kącie na zydlu, złożyła ręce, powiedziała Bogu wszystko, co miała na sercu, co ją smuciło, i prosiła gorąco, serdecznie, by jej pomógł do powrotu w dom dziadka.
Minął tydzień z okładem, pewnego dnia zgłosił się do babuni pan profesor, prosząc o posłuchanie w ważnej sprawie. Babunia wyciągnęła doń przyjaźnie rękę, mówiąc:
— Drogi panie profesorze, witam pana! Proszę usiąść tu, przy mnie! — podsunęła krzesło. — A teraz radabym wiedzieć, co pana do mnie sprowadza? Chyba nie usłyszę czegoś złego, lub jakichś skarg, nieprawdaż?
— Wprost przeciwnie, czcigodna pani! — zaczął pan profesor. — Nastąpiło coś, czegom się już nie spodziewał, ani czego przypuścić nie mógł nikt wtajemniczony w uprzedni stan rzeczy, albowiem wszystkie przesłanki kazały przyjąć za fakt niemożliwość tego, co się jednak stało istotnie i to w sposób zgoła cudowny, sprzeczny z tem, czego logicznie spodziewać się należało...
— Czy może Heidi nauczyła się czytać? — spytała pani Sesemann znienacka.
Pan profesor oniemiał ze zdumienia i wytrzeszczył oczy.
— Jest to wprost niepojęte! — rzekł po chwili. — Uczenica, która mimo, gorliwych wysiłków i objaśnień z mej strony, nie mogła tak długo rozróżniać liter, tak dalece, że chciałem zaprzestać nauki, porzucić zamysł nieosiągalny, ta właśnie uczenica posiadła, w ciągu jednej nocy, rzec można, sztukę czytania i odczytuje całe zdania poprawnie, bezbłędnie, jak żadne z początkujących dzieci. Atoli równie cudownym jest fakt, że czcigodna pani dobrodziejka przyjęła za możliwą ową tak odległą rzeczywistość.
— Dzieją się nieraz cuda na świecie! — potwierdziła pani Sesemann z uśmiechem. — Czasem schodzą się korzystne okoliczności, a także zmiana metody nauczania wywołuje pożądane skutki. Cieszmy się tedy, kochany profesorze, z postępów tego dziecka i żywmy najlepsze na przyszłość nadzieje.
To rzekłszy wstała, odprowadziła profesora do drzwi i poszła szybko do pracowni, by się naocznie przekonać. Zastała Heidi przy Klarze. Dziewczynka czytała jej jedną z historyjek, z wyraźnem zdumieniem własnem i coraz to większym zapałem. Wkroczyła w świat nowy, a czarne litery przybrały postać ludzi i rzeczy, nabrały życia i przeistoczyły się w czarowne historyjki. Tegoż jeszcze samego wieczora, gdy Heidi przyszła na kolację, znalazła na swym talerzu wielką książkę z obrazkami, spojrzała na babunię, a babunia skinęła potakująco i rzekła:
— Twoja jest!
— Na zawsze? Nawet gdy wrócę do domu? — spytała czerwona z radości.
— Na zawsze, na zawsze! — zapewniła babunia. — Jutro rozpoczynamy czytanie.
— Nie wrócisz, droga Heidi, do domu przez długie jeszcze lata! — wtrąciła Klara. — Babunia odjedzie rychło, więc tem bardziej musisz ze mną zostać.
Heidi obejrzała swą książkę jeszcze przed spaniem i od dnia tego najmilszem jej zajęciem było siedzenie nad nią i ciągłe odczytywanie prześlicznych historyjek z obrazkami. Babunia mówiła często wieczorem:
— Teraz nam coś Heidi przeczyta!
Uszczęśliwiało ją to, czytała płynnie, a słuchając samej siebie, wnikała lepiej jeszcze w treść, zwłaszcza że babunia dorzucała niejedno objaśnienie, lub szczegół. Heidi wracała z upodobaniem do obrazka, przedstawiającego pastwisko i wesołego pasterza, opartego na wysokiej lasce. Pasł trzodę ojca, baranki jego i kozy, i to go radowało wielce. Potem jednak uciekł daleko na obczyznę, musiał paść świnie, żywił się byle czem i wychudł bardzo. Słońce nie świeciło już na tem pastwisku tak jasno, gdyż kraj to był szary i mglisty. Historja kończyła się jednak trzecim jeszcze obrazkiem. Stary ojciec wybiegał, rozpostarłszy ramiona, na spotkanie wracającego ze skruchą syna, który był obdarty, nieśmiały, chudy i miał podartą odzież. Tę ulubioną historyjkę odczytywała ciągle po cichu, to znów głośno, nadsłuchując bacznie objaśnień babuni, która ich nie szczędziła nigdy. Książka zawierała dużo jeszcze pięknych historyjek. Dni mijały szybko na czytaniu i oglądaniu obrazków, aż nadszedł niepostrzeżenie kres pobytu babuni we Frankfurcie.



ROZDZIAŁ JEDENASTY.



HEIDI MA SIĘ Z JEDNEJ STRONY LEPIEJ, Z DRUGIEJ GORZEJ.

Przez cały czas, który babunia spędziła we Frankfurcie, siadała ona po obiedzie przy śpiącej Klarze, zaś panna Rottenmeier znikała tajemniczo, spragniona widocznie wypoczynku. Nie trwało to jednak długo. Babunia wstawała z fotela, brała Heidi do siebie, dając jej różne zatrudnienia i rozmawiając z nią. Przywiozła kilka małych laleczek, ponieważ zaś posiadała dużo skrawków i płatków o świetnych barwach, pokazała Heidi, jak ma szyć sukienki i fartuszki, a dziewczynka pojęła w mig tę sztukę. Umiejąc czytać, czytywała teraz babuni historyjki, które były dla niej zawsze nowe i coraz to milsze. Przeżywała sama losy osób tam opisanych, weszła z nimi w stosunki bardzo bliskie i radosne. Mimo to jednak nie była Heidi wesołą, a oczy jej przestały się śmiać.
Nadszedł ostatni tydzień bytności babuni. Wezwała do siebie dziewczynkę, gdyż właśnie Klara spała. Gdy Heidi weszła z książką pod pachą, babunia skinęła, by podeszła blisko do niej, odłożyła książkę na bok i rzekła:
— Powiedz mi, drogie dziecko, czemu nie jesteś wesoła? Czy masz ciągle jeszcze to samo zmartwienie?
— Tak! — skinęła głową.
— Wszakżeś się wywnętrzyła przed Bogiem?
— Tak!
— I modlisz się, jak sądzę, codziennie, prosząc, by wszystko się zmieniło na dobre i byś była wesoła?
— O nie. Już się nie modlę wcale.
— Cóż to, Heidi? Co mówisz? Dlaczego się nie modlisz, dziecko?
— To na nic! Bóg wcale nie dosłyszał mojej modlitwy, a wiem dlaczego! — i dodała z niejakiem podnieceniem: — Co wieczór modli się w całym Frankfurcie tylu ludzi, że rady sobie z nimi dać nie może i, oczywiście, nie słyszał mnie.
— Jesteś tego pewna, Heidi?
— Modliłam się przez dobry tydzień, prosząc ciągle o to samo, a wszystko zostało po dawnemu.
— Mylisz się, dziecko! Bóg jest dla nas dobrym ojcem i wie dobrze, czego nam trzeba, chociaż my sami o tem nie wiemy. Jeśli się domagamy czegoś, co dla nas nie jest korzystne, odmawia tego, dając rzecz lepszą, oczywiście, gdy się modlimy wytrwale i gorąco, a nie uciekamy od niego zaraz i tracimy zaufanie. To, o coś prosiła, nie jest, widać, narazie dobre dla ciebie. Nie bój się, on dobrze słyszał, słyszy wszystkich ludzi całego świata odrazu, a to dlatego, że jest Bogiem, nie zaś człowiekiem, jak ty i ja. Pomyślał sobie: Heidi otrzyma to, o co prosi, ale dopiero wówczas gdy to będzie dla niej dobre i uszczęśliwi ją. Jeśli bowiem przychylę się do jej prośby, a ona spostrzeże później, że byłoby lepiej, gdybym jej nie wysłuchał, wówczas zacznie płakać, narzekając, żem jej dał coś, co nie jest tak dobre, jak sądziła. Patrzył na ciebie z góry, czy się modlisz żarliwie, codziennie, z zaufaniem, a tyś uciekła, zapominając o nim zupełnie. Nie słysząc czyjegoś głosu, w tłumie zanoszących modły, zapomina Bóg o tym człowieku i zostawia go własnym losom. Jeśli zaś potem człowiek narzeka, że mu nie pomógł, nie lituje się, ale powiada: Wszakże sam uciekłeś ode mnie! Czy chcesz, Heidi, by się tak z tobą stało? Radzę ci, proś zaraz Boga o przebaczenie tej ucieczki, módl się codziennie z zaufaniem, a zobaczysz, że uczyni wszystko, co trzeba, ty zaś odzyskasz wesołość i swobodę.
Heidi wysłuchała z uwagą, biorąc sobie do serca każde słowo babuni, do której miała pełne zaufanie.
— Pójdę zaraz, będę prosiła Boga o przebaczenie i nigdy już o nim nie zapomnę! — rzekła ze skruchą.
— Dobrze uczynisz, dziecko! Bóg ci dopomoże niezawodnie, gdy czas będzie na to, bądź pewna! — pochwaliła ją babunia, ona zaś pobiegła natychmiast do swego pokoju i jęła gorąco przepraszać Boga za to, że o nim zapomniała, błagając, by jej nie opuszczał.
Nadszedł dzień odjazdu, nader smutny, zarówno dla Klary, jak Heidi. Babcia umiała go wprawdzie przemienić w dzień uroczysty, tak że się o smutku zapomniało, ale gdy dobrą staruszkę uniósł pojazd, zapadła w całym domu cisza zupełna i opustoszało wszystko, tak jak gdyby życie uleciało na zawsze. Siedziały obie do samego wieczora zadumane, nie wiedząc, co robić i co teraz nastąpi.
Nazajutrz po lekcji znalazły się znowu razem, a Heidi zaproponowała:
— Przeczytam ci coś, Klarciu, czy chcesz?
Klara rada była temu zawsze. Ale czytanie nie trwało długo. Heidi zaczęła historję o umierającej babce i zaraz wydała rozpaczliwy okrzyk:
— Ach! Babka umarła!
Zaczęła łkać gwałtownie. Wszystko bowiem, co czytała, było dla niej przeżyciem osobistem.
— Umarła, umarła, nie dostawszy ani jednej bułki, a ja jej przynieść teraz już nie mogę!
Klara starała się wytłumaczyć płaczącej, że jest tu mowa o całkiem innej babce. Powiodło się to po dość długiem perswadowaniu, ale chociaż dziewczynka uwierzyła wkońcu, płakała dalej, na myśl, że babka może umrzeć podczas jej, tak długiej, nieobecności, a dziadek także, i że gdy kiedyś wróci, po latach, na hali będzie pusto, cicho i zostanie sama jedna na świecie, pozbawiona wszystkich, których kochała.
Panna Rottenmeier weszła tymczasem do pracowni, słuchała przez czas pewien, jak Klara stara się uspokoić Heidi, gdy jednak dziewczynka łkała dalej, przystąpiła z oznakami niecierpliwości i rzekła surowo:
— Adelajdo! Jeśli rozpłaczesz się raz choćby jeszcze przy czytaniu jakiejś historyjki, zabiorę ci książkę i nie oddam wcale.
To wywarło wrażenie. Heidi umilkła, blednąc z przerażenia. Książka była jej największym skarbem. Otarła co prędzej oczy i zaczęła tłumić łkanie, tak by go nie było słychać. Odtąd nie płakiwała nigdy przy czytaniu czegokolwiek. Sprawiało jej jednak dużo trudności owo tłumienie łez i okrzyków, wykrzywiała się niemiłosiernie, tak że Klara pytała:
— Heidi, cóż to za miny? Nie widziałam jeszcze czegoś takiego!
Miny nie sprawiały hałasu, uchodziły baczności panny Rottenmeier, a gdy dziewczynka otrząsła się z ataku smutku, wszystko wracało znowu na czas pewien do równowagi. Heidi straciła całkiem apetyt, nie jadła teraz nic, a schudła i pobladła tak, że Sebastjan patrzeć nie mógł na to. Podając najsmaczniejsze potrawy, stale odsuwane przez nią, pochylał się, szepcąc:
— Panienko! Proszę brać, to doskonałe! Nie tyle! Całą łyżkę! Jeszcze jedną!
Udzielał jej różnych ojcowskich rad, ale nie pomagały wcale. Heidi przestała niemal całkiem jadać, a gdy kładła się wieczór spać, stawało jej zaraz przed oczyma wszystko, co zostawiła w domu. Płakała cichutko, tęskliwie, tuląc twarz do pościeli, by nikt nie usłyszał.
Czas płynął. Heidi nie wiedziała wcale, czy jest wiosna, czy zima, gdyż mury i okna miały ciągle ten sam wygląd, a na świat wyjeżdżała wtedy tylko, gdy Klara czuła się wyjątkowo zdrową. Przejeżdżki te trwały jednak zawsze bardzo krótko, gdyż chora dalszych wycieczek nie znosiła. To też nie wydostawały się nigdy z pośród murów i kamiennych ulic. Powóz zawracał rychło, toczył się zwolna szerokiemi, pięknemi bulwarami, gdzie nie było wysokiej trawy, kwiatków leśnych, gór, ni jodeł. Pożądanie zobaczenia tych znanych zdawna rzeczy wzmogło się w niej do tego stopnia, że starczyło słowa przypomnienia w historyjkach czytanych, a następował zaraz atak bólu, z którym musiała walczyć ciężko. Tak przeminęła jesień, zima, słońce jaskrawić zaczęło białą ścianę przeciwległego domu, a Heidi dumała o tem, że Pietrek wodzi już zapewne kozy na paszę, że żółte kwiatki lśnią w słońcu, a każdego wieczora góry płoną krwawą poświatą. Siedząc w kątku pokoju, zakrywała twarz dłońmi, nie chcąc patrzeć na oświeconą ścianę kamienicy. Siedziała tak długo, nieraz bez ruchu, walcząc z tęsknotą i czekając na wezwanie Klary, by przyszła do niej.



ROZDZIAŁ DWUNASTY.



W DOMU PANA SESEMANNA STRASZY.

Od dni kilku wędrowała panna Rottenmeier po całym domu, pogrążona w głębokiem milczeniu. Przechodząc o zmroku, zwłaszcza z pokoju do pokoju, lub na korytarz, rozglądała się wkoło bacznie i zazierała we wszystkie kąty, jakby w obawie, że ktoś cicho z tyłu kroczący pociągnie ją znienacka za suknię. Sama odbywała przechadzki tylko po zamieszkałych częściach domu. Udając się na drugie piętro, gdzie były dostatnio umeblowane pokoje gościnne, albo na parter, do wielkiej sali, tętniącej echem kroków, z której ścian spozierali poważnie rajcowie, w wielkich białych kryzach, wymalowani w wielkości naturalnej, zabierała zawsze Tinetę, pod pozorem, że trzeba będzie może coś wynieść, lub wnieść. To samo czyniła Tineta. Mając coś tam załatwić, brała z sobą Sebastjana, pod tym samym pozorem przeniesienia czegoś, zbyt dla niej ciężkiego. O dziwo, Sebastjan brał w podobnych okolicznościach stangreta Jana. Każde z nich było powolne takiemu wezwaniu, chociaż nigdy nie zachodziła potrzeba wnoszenia, czy wynoszenia czegoś. Zapadła wśród domowników milcząca ugoda wzajemnej pomocy na wszelki wypadek. Na dole, w kuchni stała przy garnkach stara kucharka i grzebała w nich zadumana, mrucząc pod nosem:
— Czego to człowiek nie dożył, miły Boże!
Od pewnego czasu dziwne rzeczy działy się w domu pana Sesemanna. Każdego ranka zastawała służba bramę główną, otwartą naoścież, ale nigdzie nie było nikogo, kogoby można było posądzić o otwieranie. Z samego zaraz początku przetrząśnięto cały dom, by stwierdzić brak czegoś, w przypuszczeniu, że złodziej wślizguje się co wieczór i nocą ucieka z łupem. Nic atoli nie zginęło. Ryglowano teraz bramę, zasuwając ponadto grubą belkę. Wszystko było daremne. Rankiem, choćby najwcześniejszym, zastawała służba bramę rozwartą naściężaj. Wszędzie wokoło spali jeszcze wszyscy, a inne domy były szczelnie pozamykane. Wkońcu zdobyli się na odwagę Sebastjan i Jan i postanowili, pod wpływem namowy panny Rottenmeier, spędzić noc w pokoju przylegającym do wielkiej sali, celem zbadania przyczyny. Panna Rottenmeier wyposażyła ich w broń starą i nowszą rodziny Sesemannów, oraz wręczyła Sebastjanowi dużą butelkę likieru, dla pokrzepienia sił, przed spodziewaną walką.
Usiedli przy stole i zaczęli do siebie przepijać, co ich podnieciło zrazu, potem zaś zmorzyło, tak że obaj, rozparci w fotelach usnęli. Stary zegar wieżowy wydzwonił północ. Sebastjan otrzeźwiał i jął nawoływać towarzysza, ale Jan spał dalej, przekładając tylko głowę z poręczy na poręcz za każdem zawołaniem. Sebastjan nastawił uszu, ale cisza panowała głęboka, zarówno w domu, jak i w ulicy. Nie zasnął na nowo, gdyż go zdjął lęk, półgłosem wołał teraz na Jana i potrząsał nim co chwila. Wkońcu wybiła pierwsza. Jan ocknął się, przypomniał sobie, dlaczego siedzi w fotelu, a nie leży w łóżku. Skoczył na równe nogi z wielką odwagą i zawołał:
— Sebastjanie! Musimy przecież wyjrzeć do sieni i zobaczyć, co się dzieje! Wszakże nie czujesz strachu? Idź za mną!
Jan otworzył przymknięte zlekka drzwi, do sieni wiodące. Silny przeciąg zgasił mu zaraz świecę. Stangret skoczył wstecz, porwał z sobą Sebastjana, zatrzasnął drzwi i co tchu przekręcił klucz. Potem dobył zapałek, zaświecił. Stojący za nim Sebastjan nie wiedział, co się stało, nie odczuł też przeciągu. Spojrzawszy na Jana przy blasku świecy, wydał okrzyk przerażenia. Stangret był trupio blady i drżał, jak liść osiczyny.
— Cóż się stało? Coś zobaczył? — spytał ze współczuciem.
— Brama otwarta naściężaj! — wyrzucił z trudem Jan. — A na schodach biała postać szła lekko, potem zaś znikła.
Ciarki przeszły Sebastjana. Siedli obaj blisko siebie, nie ruszając się już wcale, aż do świtu. Gdy w ulicy zatętniło życie, wyszli razem, zamknęli otwartą dotąd bramę, potem zaś udali się do panny Rottenmeier celem złożenia raportu. Czekała już na nich, mimo wczesnej godziny, gdyż w żaden sposób nocy tej zasnąć nie mogła. Usłyszawszy od naocznych świadków co zaszło, napisała zaraz do pana Sesemanna list, jakiego chyba nie otrzymał dotąd w życiu. Wyczytał on tam, że przerażenie paraliżuje jej wprost rękę, wobec czego prosi, by niezwłocznie wracał do domu, gdzie się dzieje coś niesłychanego. W ciągu listu opisała cały przebieg sprawy, dodając że ponieważ każdej nocy ktoś otwiera bramę, nikt w całym domu nie jest pewny życia, a fakt ten może wywołać nieobliczalne skutki. Pan Sesemann odpowiedział niezwłocznie, że nie może rzucić wszystkiego i wracać. Wyraził zdumienie odnośnie do onej historji z duchami i polecił zwrócić się do matki swej, która na pewno pospieszy z pomocą do Frankfurtu i załatwi rzecz w krótkiej drodze, tak że duchy przestaną niepokoić dom jego. Ton tego listu rozdrażnił pannę Rottenmeier, dla której sprawa przedstawiała się dużo poważniej. Napisała niezwłocznie do pani Sesemann, ale i od niej nie uzyskała żadnej pomocy. Przeciwnie, w odpowiedzi jej znalazła kilka przytyków. Staruszka oświadczyła, że nie opłaci jej się jechać z Holsztynu do Frankfurtu z tego jeno powodu, iż droga Rottenmeier ma wizje duchów. Pozatem nie widywano dotąd w domu Sesemannów żadnego ducha, o ile zaś wcisnął się tam obecnie jakiś, musi to być żywy człowiek i łatwo się z nim porozumieć przy pomocy stróża nocnego.
Panna Rottenmeier, doprowadzona do ostateczności, postawiła wszystko na kartę. Nie mówiła dotąd nic dziewczynkom o wydarzeniach nocnych, obawiając się złych skutków, teraz jednak udała się wprost do pracowni, gdzie były razem, i opowiedziała wszystko, ze szczegółami. Klara krzyknęła, że za nic sama nie zostanie w domu i ojciec musi wracać niezwłocznie, ponadto panna Rottenmeier i Heidi przeniosą się na noc do jej sypialni, inaczej bowiem duch mógłby im uczynić coś złego. Postanowiła, że będą spały we trzy razem, nie gasząc światła. Tineta miała przepędzać noc w przyległym pokoju, zaś Sebastjan i Jan w kurytarzu. O ileby duch wszedł schodami, mieli krzykiem spłoszyć go i zaalarmować innych. Klara popadła w takie wzburzenie, że pannie Rottenmeier trudno ją było uspokoić. Przyrzekła, że napisze niezwłocznie do ojca, przeniesie swe łóżko do jej pokoju i nie odstąpi na chwilę. Wszystkie trzy nie mogły się pomieścić razem, przeto zaproponowała panna Rottenmeier, by Tineta spała w pokoju Heidi, ale dziewczynka bała się jej więcej niż duchów, o których nie słyszała dotąd nic a nic, oświadczyła przeto, że woli zostać sama. Potem napisała panna Rottenmeier list do pana Sesemanna z doniesieniem, że conocne, dziwne wydarzenia wstrząsnęły tak dalece delikatnym organizmem Klary, że można się obawiać jak najgorszych skutków. Znane są przypadki, gdzie w takich warunkach występowała nagle epilepsja, lub obłęd. To też wielkie niebezpieczeństwo zagraża córce, jeśli nie ustanie panujące w domu ciągłe napięcie nerwów.
To odniosło skutek. W dwa dni potem zadzwonił pan Sesemann do swej bramy tak silnie, że zbiegli się wszyscy domownicy i jęli spoglądać po sobie w osłupieniu wielkiem, byli bowiem pewni, że duch uzuchwalony przychodzi jeszcze przed nocą. Sebastjan wyszedł na piętro i zajrzał ostrożnie z poza uchylonej okiennicy. W tej chwili szarpnięto za dzwonek tak silnie, że mogła tego dokazać tylko ludzka ręka. Sebastjan rozpoznał ją, zbiegł, przewrócił się na schodach, wstał i wreszcie otwarł bramę. Pan Sesemann rzucił krótkie pozdrowienie i ruszył wprost do pokoju córki. Klara przywitała ojca okrzykiem radości, jego zaś czoło wygładziło się zupełnie wobec tego, że Klara miała wygląd rześki i nie było w jej rysach żadnych śladów przejść nerwowych, a poweselał zupełnie, gdy mu córka powiedziała, że bardzo wdzięczna jest duchowi i jego figlom, bowiem to właśnie spowodowało powrót ojca.
— No, jakże się tam ten duch zachowuje? — spytał żartobliwie, zwrócony do panny Rottenmeier.
— Panie Sesemann, — odrzekła — to nie są żarty! Jutro przekona się pan osobiście i śmiać przestanie. W tym domu zaszło w dawnych czasach coś strasznego, co zostało zatajone.
— Nic o tem nie wiem! — zauważył. — Radbym jednak, by nie rzucano podejrzeń na mych czcigodnych przodków. Proszę mi zawołać do jadalni Sebastjana, pomówię z nim.
Pan Sesemann zauważył, że Sebastjana nie łączy z panną Rottenmeier wielka sympatja. Powziął tedy myśl pewną.
— Chodź no, chłopcze! — skinął na wchodzącego. — Powiedz, z ręką na sercu, czy nie udawałeś czasami ducha dla rozweselenia panny Rottenmeier?
— Wielmożny panie! — odparł z całą uczciwością. — Proszę tak nie sądzić. Boję się sam trochę.
— Jeśli tak, to pokażę tobie i Janowi owego ducha w dziennem świetle. Wstydź się, chłopcze! Jesteś młody, silny, a uciekasz przed duchem? Idź natychmiast do mego starego przyjaciela, doktora Classena. Pozdrów go ode mnie i poproś, by tu przyszedł punktualnie o dziewiątej wieczór. Musi przez całą noc czuwać nade mną. Przybyłem z Paryża umyślnie na tę konsultację, gdyż czuję się bardzo źle. Niechże się do tego zastosuje. Zrozumiałeś, chłopcze?
— O tak, wielmożny panie! Załatwię wszystko jak najlepiej! — odparł Sebastjan wychodząc, a pan Sesemann udał się do córki, by ją uspokoić zapewnieniem, że całą sprawę z duchem wyświetli tej jeszcze nocy.
Punktualnie o dziewiątej, gdy dziewczęta zasnęły, a panna Rottenmeier także udała się na spoczynek, przyszedł doktór, siwowłosy, ale rumiany, czerstwy, o żywych, przyjaźnie błyskających oczkach. Zrazu miał minę frasobliwą, zaraz jednak po przywitaniu wybuchnął śmiechem i rzekł:
— Nie wyglądasz mi wcale, drogi przyjacielu, na człowieka, nad którymby trzeba czuwać po nocach.
— Cierpliwości! — odrzekł pan Sesemann. — Ten, nad którym masz czuwać, będzie wyglądał dużo gorzej, gdy go złapiemy.
— Jest więc w tym domu chory, którego trzeba łapać?
— Jeszcze gorzej, mój drogi! W tym domu mieszka duch, który straszy.
Doktór roześmiał się głośno.
— Ładne współczucie! — zauważył p. Sesemann. — Szkoda, że cię nie słyszy panna Rottenmeier. Jest przekonana, iż któryś z Sesemannów wałęsa się tu, pokutując za popełnione zbrodnie.
— Jakże się z nim zapoznała? — spytał wesoło lekarz.
P. Sesemann opowiedział przyjacielowi, że służba zastaje codzień, o wczesnym poranku naściężaj otwartą bramę domu, a stangret Jan widział raz na schodach białą postać. Dla przysposobienia się na wszelki wypadek, kazał zanieść do pokoju wartowni na dole dwa nabite rewolwery. Jeśli jest to niepożądany żart, ze strony któregoś ze znajomych służby, by straszyć mieszkańców pod nieobecność pana domu, to wcale nie zaszkodzi strzał w powietrze, który przestraszy straszaka. Jeśli zaś czynią to złodzieje, którzy pod pozorem ducha, chcą obezwładnić obronę, a sobie ułatwić działanie, na ten czas broń przyda się także.
Po tem wyjaśnieniu zajęli obaj miejsca w tym samym pokoju, gdzie czuwali Sebastjan z Janem. Na stole stało kilka butelek dobrego wina na pokrzepienie sił, gdyby przez całą noc czuwać przyszło. Tuż obok leżały dwa rewolwery i stały dwa trójramienne kandelabry, gdyż pan Sesemann nie chciał pociemku czekać na ducha.
Przymknięto drzwi na kurytarz wiodące, by go nie spłoszyć, przyjaciele usiedli wygodnie w fotelach i zaczęli rozmawiać, popijając wino, i zanim się spostrzegli, wybiła północ.
— Duch zwęszył nas pewnie i nie przyjdzie dzisiaj! — powiedział lekarz.
— Cierpliwości! Jawi się podobno dopiero o pierwszej! — odrzekł p. Sesemann.
Zaczęli znowu rozmawiać. Uderzyła pierwsza. Wszędzie wokoło było cicho, a i z ulicy nie dolatywał żaden gwar. Nagle podniósł doktór palec.
— Pst! Czy słyszysz?
Nadstawili obaj uszu. Usłyszeli wyraźnie, że ktoś odsuwa belkę, przekręca dwa razy klucz w zamku i otwiera bramę. Pan Sesemann sięgnął po rewolwer.
— Wszakże się nie boisz! — rzekł doktór, wstając.
— Lepiej być ostrożnym! — szepnął w odpowiedzi, ujął lewą ręką kandelabr, prawą rewolwer i ruszył za doktorem, który kroczył pierwszy, mając także broń i światło. Wyszli na kurytarz.
Brama była naściężaj otwarta. Blask księżyca padał do sieni jasną smugą, a w świetle tem ujrzeli białą, nieruchomą postać na progu stojącą.
— Kto tam? — krzyknął doktór, aż zahuczało w kurytarzu, i obaj podeszli ze światłem i bronią do białej postaci. Obróciła się i wydała okrzyk. Była to Heidi, bosa w koszuli tylko. Stała zmieszana widokiem światła i broni, drżąc całem ciałem, jak listek w wietrze. Panowie spojrzeli po sobie, zdumieni wielce.

— Zdaje mi się, doprawdy, że to jest dziewczynka, która mnie napoiła! — rzekł doktór.
Blask księżyca padał do sieni jasną smugą, a w świetle tem ujrzeli białą, nieruchomą postać stojącą na progu. (Str. 112).
— Dziecko! Cóż to znaczy? — spytał pan Sesemann. — Co chciałaś zrobić? Poco zeszłaś na dół?

Śmiertelnie blada Heidi szepnęła niedosłyszalnie niemal:
— Nie wiem.
— To wkracza w mój zakres! — oświadczył doktór. — Zamknij bramę, przyjacielu, i wracaj narazie do swego fotelu, ja tymczasem umieszczę to dziecko tam, gdzie być powinno.
Położył rewolwer na ziemi, wziął drżącą Heidi za rękę i prowadził po schodach, mówiąc łagodnie:
— Nie bój się, moja mała. Przyjdź do siebie. Trzeba być spokojną. W tem niema nic złego. No, no...
Dotarłszy do pokoju Heidi, postawił światło na stole, wziął ją w ramiona, położył do łóżka i okrył starannie kołdrą. Potem usiadł obok, czekając, aż się uspokoi i drżeć przestanie.
— Tak, już wszystko w porządku! — rzekł po chwili. — Powiedzże mi teraz, gdzie chciałaś iść?
— Nigdzie iść nie chciałam! — zapewniła. — Nie zeszłam nawet sama, tylko nagle znalazłam się w bramie i ujrzałam obu panów.
— Tak, tak! A czyś miała w nocy sen jakiś, taki wyraźny, jasny sen?
— Każdej nocy śni mi się to samo. Jestem w domu u dziadka, słyszę szum jodeł, myślę sobie, że gwiazdy błyszczą, wybiegam z chaty, a wokoło jest tak pięknie! Ale gdy się zbudzę, znajduję się znowu we Frankfurcie.
Heidi zaczęła walczyć z łkaniem, które nią wstrząsało raz po raz.
— Hm! A nie boli cię gdzieś? W głowie, albo w plecach?
— Nie! Tylko tutaj cięży niby wielki kamień!
— Hm! Masz takie uczucie, jakbyś chciała zrzucić jedzenie?
— Nie! Mam uczucie, że radabym bardzo płakać.
— I płaczesz pewnie dowoli?
— O nie! Panna Rottenmeier zabroniła mi płakać.
— Połykasz tedy dalej łzy, nieprawdaż? A czy chętnie przebywasz we Frankfurcie?
— O, tak! — powiedziała zcicha tonem, który przeczył wprost tym słowom.
— Hm! Dotąd żyłaś w domu dziadka?
— Tak, na hali, od dzieciństwa.
— Nie jest to chyba bardzo wesołe, ale raczej nudne życie.
— O nie! Tam tak pięknie!
To wspomnienie wyczerpało opór dziecka, łzy pociekły obficie, a gwałtowne łkanie zaczęło wstrząsać jej ciałem.
Doktór wstał, położył dłoń na głowie Heidi i rzekł:
— Wypłacz się, dziecko, potem śpij spokojnie. Jutro wszystko będzie dobrze.
To powiedziawszy, wyszedł.
Wrócił do wartowni, gdzie pan Sesemann czekał z zaciekawieniem wyjaśnienia.
— Słuchaj! — powiedział przyjacielowi. — Twoja wychowanka jest lunatyczką i całkiem nieświadomie grała rolę ducha, strasząc wszystkich domowników. Powtóre źre ją tęsknota za domem, tak że wyschła niemal na szkielet. Tu trzeba doraźnej rady. Wielkie podniecenie nerwowe pogarsza wysoce pierwszą sprawę, a samo w sobie jest drugą poważną sprawą. Mam na jedno i drugie jedną tylko receptę. Trzeba to dziecko odesłać do domu, na rzeźwe, górskie powietrze.
Pan Sesemann wstał, zaczął biegać po pokoju i powtarzać raz po raz:
— Lunatyczka! Chora! Tęskni za domem! Wychudła u mnie! Czy sądzisz, że odeślę dziadkowi chore i wychudłe dziecko, które przybyło do mnie zdrowe i silne? Nie, nie, tego nie uczynię. Weź się do Heidi, lecz ją, rób co trzeba, potem zaś ją odeślę, gdy ozdrowieje, teraz za nic!
— Przyjacielu! — odparł doktór poważnie. — Zważ, co chcesz uczynić! Dziecko nie zapadło na chorobę, którąby leczyć można proszkami i pigułkami. Jest odporna. Jeśli ją wyślesz zaraz na świeże, górskie powietrze przyjdzie do zdrowia, jeśli tego nie uczynisz, wróci do dziadka chyba nieuleczalnie chora, lub nie wróci wcale.
Pan Sesemann przystanął, przerażony wielce, potem rzekł:
— Ha, wobec tej diagnozy należy działać niezwłocznie.
Wzięli się pod ręce i chodząc po pokoju, omawiali szczegóły. Potem doktór poszedł. Minęło już sporo czasu i brzask świtu oświetlił sień, gdy sam pan domu otwarł bramę przyjacielowi.



ROZDZIAŁ TRZYNASTY.



PODROŻ NA HALĘ W WIECZÓR LETNI.

Pan Sesemann wbiegł spiesznie po schodach i rozdrażniony wielce zapukał tak mocno do sypialni panny Rottenmeier, że wydała okrzyk przerażenia i wyskoczyła z łóżka. Posłyszała głos pana domu:
— Proszę się pospieszyć! Czekam w jadalni. Trzeba przysposobić wszystko do odjazdu.
Spojrzała na zegarek. Była piąta. Tak wcześnie nie wstawała dotąd w życiu. Cóż się stać mogło? Pod wpływem ciekawości i niepokoju chwytała niewłaściwe części odzieży, nie mogąc dojść do ładu. Mając już coś na sobie, szukała tego samego po całym pokoju.
Tymczasem kroczył pan Sesemann kurytarzami i dzwonił gwałtownie, tak że w każdej sypialni wyskakiwał jeden po drugim domownik z łóżka i ubierał się spiesznie, a niezręcznie, w przekonaniu, że duch napadł na pana domu, który wzywa ratunku w ten sposób. Jawili się po kolei, coraz to dziwaczniej ubrani, stając przed chlebodawcą, który w zupełnem zdrowiu chodził raźno po jadalni, a nie widać było po nim, by doznał strachu z powodu ducha. Jan otrzymał polecenie, by doprowadził do porządku powóz i konie, a potem zajechał przed dom, Tineta miała zbudzić Heidi i przysposobić ją do podróży, Sebastjan miał pójść co prędzej do chlebodawców Dety, z wezwaniem by stawiła się niezwłocznie. Panna Rottenmeier nadeszła jako tako ubrana, tylko czepek tkwił na jej głowie odwrotnie, co dawało wrażenie, że ma twarz zwróconą na plecy. Pan Sesemann przystąpił, nie zważając na to, niezwłocznie do rzeczy. Oświadczył czcigodnej damie, że ma bez straty czasu postarać się o duży kufer dla spakowania wszystkich rzeczy małej Szwajcarki... tak ją bowiem zwał zazwyczaj, nie mogąc nawyknąć do imienia Heidi... a oprócz tego polecił dodać sporo sukienek i drobiazgów Klary, by dziecko przywiozło coś porządnego do domu. Wszystko to stać się musiało zaraz, bez długiego namysłu.
Panna Rottenmeier osłupiała. Stała bez ruchu, zapatrzona w pana Sesemanna. Spodziewała się wstrząsającej historji z duchami i była jej nawet, teraz po dniu, ciekawą, miast tego jednak otrzymała mnóstwo niewygodnych zleceń. Tak szybko niesposób było dać wszystkiemu radę. Stała tedy, czekając dalszych wyjaśnień.
Ale pan Sesemann ani myślał o tem. Obrócił się na pięcie i zapukał do pokoju córki. Przypuszczał, że nie śpi już, zbudzona niezwykłym ruchem i rozgwarem, i tak też było. Usiadł przy jej łóżku i opowiedział cały przebieg nocnej przygody. Dodał jeszcze, że zdaniem doktora, stan Heidi jest dość groźny. Nocne wycieczki mogły przybrać rozmiary chodzenia po dachach, połączonego z wielkiem niebezpieczeństwem. Postanowił tedy odesłać ją niezwłocznie do domu, gdyż nie mógł brać na siebie tak wielkiej odpowiedzialności. Prosił córki, by się nie opierała, gdyż inaczej być nie może.
Dotknęło to bardzo Klarę, próbowała różnych wybiegów, ale ojciec nie ustąpił. Przyrzekł jej tylko, że pojadą w przyszłym roku do Szwajcarji, jeśli będzie rozsądną i przestanie lamentować. Zgodziła się wkońcu, żądając tylko, by kufer Heidi przyniesiono do jej pokoju. Chciała weń włożyć to, co miłem być musiało Heidi. Ojciec przystał ochotnie, zachęcając ją nawet, by wyposażyła dostatnio przyjaciółkę. Tymczasem nadeszła ciotka Deta. Czekała niecierpliwie w przedpokoju, zaciekawiona niezwykłem o tej porze wezwaniem. Pan Sesemann objaśnił rzecz pokrótce, żądając, by dziś jeszcze odwiozła Heidi do domu. Ta wieść niespodziewana rozczarowała ją wielce. Nie zapomniała wcale, że dziadek zabronił jej pokazywać mu się na oczy. Czuła, że przywożąc dziecko dziadkowi z powrotem, rozzłościłaby go srodze. Bez długiego tedy namysłu jęła dowodzić wymownie, że w żaden sposób jechać zaraz nie może, a w dniach następnych jeszcze trudniej jej się wydalić ze służby. Pan Sesemann zwrócił się tedy do Sebastjana i rozkazał mu przysposobić wszystko natychmiast do drogi. Tegoż dnia jeszcze miał dotrzeć z Heidi do Bazylei, nazajutrz zaś odwieźć ją do domu. Potem miał zaraz wracać. Dziadkowi Heidi nic mówić nie było trzeba, gdyż list wszystko wyjaśni.
— Rzecz główna, Sebastjanie, to punktualność! Znam pewien hotel w Bazylei. Pokażesz mój bilet wizytowy, a dadzą ci dla dziecka porządny pokój. Gdy się położy, wejdziesz i zaryglujesz okna, tak by trzeba było dla otwarcia ich wielkiej siły, potem zamkniesz z zewnątrz drzwi na klucz. Dziecko wędruje po nocach i mogłoby sobie zrobić coś złego, wychodząc z pokoju w nieznanym domu. Rozumiesz?
— Ach, ach! — zdumiał się wielce Sebastjan. — Więc to ona była duchem?
Teraz zrozumiał wszystko.
— Tak, ona! Obaj z Janem jesteście tchórze i błazny!
Rzekłszy to poszedł do swego gabinetu pisać list do dziadka Heidi.
Sebastjan dumał przez chwilę, powtarzając sobie w duchu:
— Czemuż dałem się cofnąć w głąb pokoju temu tchórzliwemu Janowi? Trzeba było podejść do białej postaci! Tak, uczyniłbym to był niezawodnie!
Nabrał odwagi teraz, gdy słońce świeciło jasno.
Tymczasem, ubrana w odświętną sukienkę, Heidi czekała, nie wiedząc o niczem. Tineta obudziła ją i pomogła ubrać się, nie mówiąc słowa. Czyniła tak zawsze, gardząc nieposiadającą wykształcenia dziewczynką.
Pan Sesemann wszedł z listem w ręku do jadalni, gdzie już nakryto do śniadania i spytał:
— Gdzież dziecko?
Zawołano Heidi. Podeszła do pana Sesemanna, witając go na dzieńdobry, on zaś spojrzał na nią pytająco i rzekł:
— Cóż sądzisz o tem wszystkiem, moje dziecko?
Patrzyła nań zdumiona wielce.
— A więc nie wiesz jeszcze nic? — roześmiał się. — Wracasz do domu i to zaraz nawet.
— Do domu? — powtórzyła szeptem, pobladła strasznie i przez chwilę nie mogła odetchnąć, bo serce w niej zamarło pod wpływem wrażenia.
— A może nie chcesz jechać? — spytał ze śmiechem.
— O, chcę, chcę! — wyrzuciła, czerwieniejąc mocno.
— Ano to dobrze! — powiedział siadając i dał znak, by uczyniła to samo. — Trzeba się porządnie najeść, potem do powozu i jazda!
Heidi nie mogła przełknąć kąska, mimo wysiłków, by być posłuszną. W tem podnieceniu nie wiedziała, czy śni, czy naprawdę przeżywa to wszystko. A może się znowu zbudzi, stojąc w bramie, w nocnej koszulinie?
— Sebastjan zabierze obfity zapas jadła i napitku! — powiedział pan Sesemann do wchodzącej właśnie panny Rottenmeier. — Dziecko, oczywiście, w tej chwili jeść nie może! Idź teraz do Klary, — dodał łagodnie — zanim powóz podjedzie.
Pobiegła co prędzej.
Pośrodku pokoju Klary stał olbrzymi otwarty kufer.
— Chodź, Heidi! Patrz, com dla ciebie kazała spakować. Cieszysz się, nieprawdaż? — zawołała Klara.
Zaczęła wyliczać mnóstwo rzeczy, suknie, fartuszki, ręczniki, prześcieradła, chustki, przybory do szycia.
— A tu, popatrz, Heidi! — powiedziała, podnosząc koszyk.
Heidi zajrzała weń i podskoczyła radośnie, gdyż było w nim dwanaście ślicznych, białych bułeczek, przeznaczonych dla babki. W tem rozradowaniu zapomniały obie całkiem, że nadchodzi chwila rozstania, nagle jednak rozległo się wołanie:
— Powóz czeka!
Heidi pobiegła do swego pokoju po książkę, otrzymaną od babuni. Nie rozstając się z nią w dzień ni w nocy, trzymała skarb swój pod poduszką. Nakryła książką bułeczki w koszu. Potem otwarła szafę i zaczęła szukać za czemś, czego na pewno nie zapakowano do kufra. Znalazła starą, czerwoną chustkę, która nie miała łaski w oczach panny Rottenmeier, owinęła w nią ów inny przedmiot, dobyty z głębi szafy, i wróciwszy, położyła zawiniątko na wierzchu, zamkniętego już kufra. Potem włożyła na głowę nowy, piękny kapelusik.
Pożegnanie z Klarą trwało krótko, gdyż pan Sesemann czekał już, by wsadzić Heidi do powozu. Panna Rottenmeier stała na szczycie schodów, chcąc tu pożegnać dziewczynkę. Ujrzawszy czerwone zawiniątko, wzięła je i rzuciła na ziemię.
— Nie, Adelajdo! — rzekła karcąco. — Z tem nie możesz wyjeżdżać od nas. Zresztą, cóż ci po tej szmacie. Ano, bądźże zdrowa!
Wobec zakazu nie mogła Heidi podjąć zawiniątka, spojrzała tylko na pana Sesemanna tak żałośliwie, jakby ją pozbawiono największego skarbu.
— O nie! — powiedział gospodarz domu stanowczym tonem. — Niechże to dziecko zabierze do domu wszystko, co mu sprawia przyjemność, choćby miała wieźć ze sobą młode kocięta i żółwie. Nie gorszmy się tem, droga panno Rottenmeier!
Słysząc to, podjęła Heidi z ziemi swoje zawiniątko, a oczy jej zabłysły podzięką i radością. Wsadziwszy ją do powozu, podał jej pan Sesemann rękę, zapewniając, że ani on, ani Klara nigdy o niej nie zapomną. Życzył jej szczęśliwej podróży, a Heidi także podziękowała mu za wszystkie dobrodziejstwa, na końcu zaś rzekła:
— Zasyłam serdeczne pozdrowienie panu doktorowi i dziękuję mu stokrotnie!
Zapamiętała bowiem dobrze, jak ją zapewniał, że „jutro wszystko będzie dobrze“! Tak się też stało dosłownie.
Wsadzono Heidi do powozu, potem umieszczono koszyk, paczkę z zapasami i Sebastjana. Pan Sesemann zawołał raz jeszcze: — Szczęśliwej drogi! Potem powóz ruszył.
Heidi trzymała, siedząc w wagonie, koszyk na kolanach, gdyż za nic nie chciała się z nim rozstać na chwilę nawet. Były tam bułeczki dla babki, pilnowała ich tedy troskliwie, co pewien czas zaglądając, czy nie zginęły. Przez kilka godzin siedziała jak trusia, uświadamiając sobie teraz dopiero dokładnie, że wraca do dziadka, na halę, do babki i Pietrka-koźlarza. Przed oczyma stanęło jej wszystko jak żywe, w głowie zaczęły krążyć nowe myśli, wkońcu zaś spytała trwożnie:
— Sebastjanie! Czy babka na hali nie zmarła podczas mej, tak długiej nieobecności?
— Nie, nie! — uspokajał ją. — Miejmyż nadzieję, że żyje i zdrowa!
Heidi zadumała się znowu, czasem zaglądając do koszyka, gdyż główną jej chęcią było dowieźć bułeczki i położyć babce na stole. Po kilku godzinach ozwała się znowu:
— Sebastjanie! Radabym bardzo wiedzieć na pewno, że babka żyje jeszcze!
— O tak, tak! — odparł rozespany Sebastjan. — Żyje, zapewne... czemużby żyć nie miała?
Potem Heidi zasnęła. Ubiegła noc była wielce niespokojna, wstała potem wcześnie, to też zapadła w sen głęboki i zbudziła się dopiero gdy Sebastjan zaczął nią potrząsać, wołając:
— Panienko! Panienko! Wysiadamy! To Bazylea!
Nazajutrz jechali dalej długo. Heidi trzymała ciągle na kolanach swój koszyk. Nie mówiła nic, a napięcie oczekiwania wzrastało w niej z każdą chwilą. Wreszcie, kiedy zapomniała całkiem o tem, gdzie wysiada, usłyszała okrzyk: Mayenfeld! Skoczyła z ławki, a to samo uczynił Sebastjan, równie nie spodziewający się, że są na miejscu. Wysiedli, kosz postawiono obok nich, pociąg zagwizdał i ruszył dalej. Sebastjan posłał za nim żałosne spojrzenie, o ileż bowiem wygodniej było siedzieć na miękkiej ławce, niż iść pieszo po wertepach, a wkońcu jeszcze wspinać się na jakieś tam skały, dzikie, jak pono wszystko w tym kraju. Rozejrzał się bacznie, szukając kogoś, ktoby mu wskazał drogę do osiedla. Tuż pod dworcem stał niewielki wóz drabiniasty z chudym konikiem. Barczysty chłop ładował nań kilka wielkich worów odebranych z kolei. Sebastjan podszedł do niego i spytał o najbezpieczniejszą drogę do osiedla.
— U nas wszystkie drogi są bezpieczne! — odparł krótko wieśniak.
Sebastjan zapytał teraz o najlepszą drogę, gdzie niema przepaści, a także w jaki sposób możnaby dostawić do osiedla kufer. Chłop zmierzył kufer oczyma, po chwili zaś oświadczył, że jeśli nie jest zbyt ciężki, zawiezie go, gdyż jedzie właśnie do osiedla. Zaczęli rozmawiać i nastąpiła ugoda, mocą której wieśniak miał za pewną zapłatą odwieźć kufer wraz z Heidi do osiedla, skąd będzie mogła pod wieczór dostać się z kimś do domu.
— Pójdę sama! — oświadczyła, przysłuchując się układom. — Znam drogę doskonale!
Sebastjanowi spadł ciężar z serca. Nie potrzebował już łazić po górach i skałach. Skinął tajemniczo, odprowadził Heidi na bok i wręczył jej ciężki rulon, oraz list do dziadka, mówiąc, że rulon jest podarkiem pana Sesemanna i trzeba go włożyć na sam spód koszyka, pod bułki. Nie wolno zgubić tego rulonu, gdyż inaczej pogniewałby się strasznie i nigdy już nie udobruchał w życiu.
— Nie zgubię go na pewno! — oświadczyła Heidi stanowczo, wkładając oba przedmioty na spód koszyka.
Wnet znalazł się na wozie kufer, a potem Heidi, wraz z koszykiem. Sebastjan podał jej na pożegnanie rękę i jął znakami przypominać, by strzegła zawartości kosza. Woźnica był w pobliżu, tedy przez ostrożność nie chciał mówić. Nie czuł się wcale w porządku z sumieniem, bowiem miał osobiście odwieźć dziewczynkę na miejsce. Woźnica usiadł obok Heidi i wóz potoczył się w stronę gór, zaś Sebastjan, rad wielce z tego, że zaoszczędził sobie wycieczki w góry, zajął miejsce na stojącej pod budynkiem stacyjnym ławce, w oczekiwaniu pociągu powrotnego.
Woźnicą był piekarz z osiedla. Przyjechał na stację po worki z mąką. Nie widział dotąd Heidi samej, znał jednak, jak wszyscy, dzieje wnuczki Halnego Dziadka. Znał ponadto jej rodziców, domyślił się tedy łatwo reszty. Dziwiło go to potrosze, że wraca, wszczął tedy rozmowę:
— Ty jesteś zapewne tą dziewczyniną, która mieszkała u Halnego Dziadka?
— Tak.
— Źle ci było, widać, w mieście, skoro wracasz?
— Nie. Było mi we Frankfurcie dobrze, jak może nikomu w świecie.
— Czemuż tedy wracasz?
— Dlatego, że mi pozwolił pan Sesemann.
— Ba! Mogłaś przecież zostać, mimo pozwolenia!
— Wróciłam, gdyż nad wszystko wolę być u dziadka na hali!
— Zmienisz pewnie zdanie, gdy go zobaczysz teraz! — mruknął do siebie.
Jął gwizdać, nie mówiąc już nic. Heidi rozglądała się wokoło i ogarnęło ją wewnętrzne drżenie na widok znanych drzew przy drodze, lub szczerbatych turni Falknisu, witających ją jak starzy znajomi. Witała wszystko serdecznie, a z każdym krokiem wzrastało napięcie oczekiwania, tak że miała ochotę zeskoczyć z wozu i biec z wszystkich sił na górę. Biła właśnie piąta, gdy wjeżdżali do osiedla. Zaroiło się natychmiast od dzieci i kobiet wokoło wozu, przyszli też sąsiedzi, gdyż kufer i Heidi na wozie piekarza, była to sprawa godna uwagi. Wszyscy pytali ciekawie. Piekarz zesadził dziewczynkę, a ona rzekła:
— Dziękuję! Dziadek zabierze kufer!
Potem chciała biec co prędzej, a gdy ją przytrzymywano, zasypując pytaniami, przepychała się przez tłum tak porywczo, że jej bezwiednie robiono miejsce.
— Widzisz, jak się boi! — mówił ten i ów. — A ma do tego słuszne powody!
I opowiadali na nowo, że od roku Halny Dziadek stał się gorszym jeszcze, nie rozmawia z nikim i sroży się tak, jakby chciał każdego zamordować, a gdyby to dziecko miało jakikolwiek przytułek na świecie, nie szłoby na pewno do tej smoczej jaskini. Piekarz wmieszał się do rozmowy, mówiąc tajemniczo, że wie dużo więcej od wszystkich innych. Jakiś pan odwiózł Heidi aż do Mayenfeldu, pożegnał ją serdecznie, zapłacił bez targu żądaną cenę za jazdę i dał nawet jeszcze napiwek. Jego zdaniem, dziecku dobrze było w mieście i samo chciało wracać do dziadka. Wywołało to wielkie zdziwienie, wiadomość ta obiegła zaraz całe osiedle, a wszyscy powtarzali sobie, że Heidi porzuciła dobrobyt poto, by wrócić do dziadka.
Heidi biegła co sił w górę, przystając tylko czasem dla złapania tchu. Koszyk był dość ciężki, a droga coraz bardziej stroma. Trapiła ją teraz jedna tylko myśl, mianowicie, czy babka tymczasem nie zmarła i czy ją zastanie w kątku izby, przy kołowrotku. Wkońcu ujrzała małą chatkę w zagłębieniu skały, serce jej zabiło jeszcze mocniej i porwała się biec coraz to prędzej. Wreszcie stanęła u drzwi, ale skutkiem podniecenia otworzyć ich zrazu nie była w stanie. Nakoniec stanęła w izbie, bez tchu, nie mogąc wymówić słowa.
— Boże, mój Boże! — rozległo się z kątka. — Moja mała Heidi wbiegała takim właśnie krokiem! Ach, czyż ją jeszcze kiedy w życiu będę miała u siebie? Któż to wszedł do izby?
— To ja, babko! Wróciłam!
Przypadła do kolan staruszki, wzięła w dłonie jej ręce i nie mogła mówić z radości. Babka zaniemówiła także ze zdziwienia. Potem jęła gładzić włosy przybyłej i powtarzać:
— Tak, to jej włosy, to jej głos! Dzięki ci, Boże, żem tego doczekała!
Ze ślepych jej oczu spadło kilka łez radości na rękę Heidi.
— A więc naprawdę wróciłaś, naprawdę? — spytała.
— Całkiem naprawdę! — zapewniła dziewczynka. — Wróciłam, będę codziennie u ciebie, babko, i nigdy już nie odjadę. Nie potrzebujesz także jadać teraz suchego, twardego chleba. Masz tu, babko, coś lepszego!
To rzekłszy, ułożyła na kolanach babki dwanaście przywiezionych bułek.
— Dziecko drogie! Cóż to za przysmaki! — dziwowała się babka niezmierną ilością bułek. — Najlepsza jednak rzecz, to ty sama!
Gładziła włosy i policzki dziewczęcia, prosząc:
— Mów coś jeszcze! Mów, niech cię słyszę!
Heidi jęła opowiadać, jak bardzo ją trapiła myśl, że babka mogła umrzeć podczas jej nieobecności, że nie dostanie białych bułeczek i że ona nie będzie mogła jej odwiedzać.
W tej chwili weszła matka Pietrka i stanęła ze zdziwienia w samym progu. Potem wykrzyknęła:
— Czyż mnie oczy mylą? Wszakże to Heidi, we własnej osobie!
Heidi podała jej rękę na powitanie, a Brygida pełna podziwu obchodziła ją wokoło, mówiąc:
— Matko! Szkoda, że jej widzieć nie możesz. Ma prześliczną sukienkę i wygląda tak, że ją poznać trudno. Czy ten śliczny kapelusik, leżący na stole, jest także twoją własnością? Włóż go na głowę, bym widziała jak ci w nim ładnie.
— Nie! — zadecydowała Heidi. — Weź go sobie! Mnie już nie potrzebny, mam swój dawny!
Rozwinęła czerwoną chustkę i dobyła stary kapelusik, który w ciągu podróży pomiął się bardziej jeszcze. Nie zważała jednak na to wcale. Miała żywo w pamięci słowa dziadka, któremi pożegnał Detę i jej kapelusz z piórami, i dlatego to chowała swój stary, by w nim doń wrócić. Brygida namawiała ją, by się przez naiwność nie pozbawiała tak pięknego kapelusika. Można go było przecież sprzedać córeczce nauczyciela w osiedlu i dostać dużo pieniędzy, o ileby w nim chodzić nie chciała. Ale Heidi nie ustąpiła i wziąwszy kapelusz, schowała go w kąt izby, za babkę, tak że był niewidoczny. Potem zdjęła paradną sukienkę, przewiązała się czerwoną chustką i uścisnęła rękę babki, mówiąc:
— Muszę teraz iść do dziadka, ale jutro wrócę. Dobranoc, babko!
— Przyjdź, przyjdź na pewno, droga Heidi! — prosiła babka, trzymając jej małą dłoń, z którą jej się rozstać trudno było.
— Czemuż to zdjęłaś śliczną swoją sukienkę? — spytała Brygida.
— Wolę tak wrócić. W tamtej sukience mógłby mnie dziadek nie poznać, tak jak tyś mnie niemal poznać nie mogła.
Brygida wyprowadziła ją na próg i rzekła potrosze tajemniczo:
— Byłby cię na pewno poznał w tej nowej sukience. Musisz się jednak pilnować. Pietrek powiada, że Halny Dziadek jest teraz zawsze zły i z nikim nie mówi.
— Dobranoc! — powiedziała, ruszając dalej ze swym koszykiem na ramieniu. Słońce zachodziło właśnie, oblewając różową poświatą zieloną halę i wielkie pole śniegowe Cezaplany. Heidi obracała się co parę kroków, gdyż miała teraz góry poza sobą. Nagle spostrzegła pod stopami czerwony blask. Uczyniła zwrot wstecz i oto roztoczył się przed nią widok, który już przygasł w jej pamięci i sennych marzeniach. Zębate turnie Falknisu płonęły jaskrawo, wielki lodowiec wyglądał jak morze ognia, po niebie płynęły różowe chmurki, złociła się trawa hali, blask padał od skał, a cała dolina zalana była falą woni i lśniącej poświaty. Wzruszenie napędziło jej łzy do oczu. Stała, płacząc z radości. Złożyła ręce, dziękując gorąco Bogu, że ją tu przywiódł z powrotem i że wszystko wokoło jest dużo jeszcze piękniejsze, niż jej się przedtem wydawało. Czuła się tak szczęśliwą i bogatą posiadaniem tych skarbów, że zbrakło jej słów na dziękowanie Bogu. Poszła dalej, dopiero po przygaśnięciu czarownego widowiska. Zaczęła teraz biec tak prędko, że niedługo ujrzała czuby jodeł, potem dach, a wreszcie samą chatę dziadka. Pod ścianą, na ławce siedział dziadek, kurząc fajkę, a nad jego głową szumiały jodły w wieczornym wietrze. Heidi przyspieszyła jeszcze kroku i przypadła doń, zanim się mógł spostrzec, kto nadchodzi. Heidi rzuciła koszyk i uczepiła się dziadka, nie mogąc wyrzec nic innego prócz okrzyku:
— Dziadku! Dziadku! Dziadku!
I on milczał także. Oczy mu zwilgły po raz pierwszy od lat niepamiętnych. Przetarł je dłonią, potem wziął Heidi na kolana, przyjrzał jej się i rzekł:
— Wróciłaś tedy? Cóż się stało? No, wyglądasz niebardzo wspaniale! Czy cię odprawiono?
— O nie, dziadku! — zawołała Heidi żywo. — Nie myśl tak. Klara, babunia i pan Sesemann byli dla mnie bardzo dobrzy. Ale nie mogłam wytrzymać, zdawało mi się, że mnie zadusi tęsknota. Nie mówiłam o tem, nie chcąc być niewdzięczną. Nagle, pewnego dnia, o wczesnym ranku zawołał mnie pan Sesemann... zdaje mi się za sprawą pana doktora... i powiedział, że... ale prawda, mam list do ciebie, dziadku.
Poskoczyła do koszyka, wzięła list i rulon i wręczyła mu jedno i drugie.
— To jest własność twoja! — powiedział, kładąc rulon obok siebie, na ławce. Potem przeczytał list i nic nie mówiąc, schował go do kieszeni.
— Czy zechcesz jeszcze pić ze mną mleko? — spytał, wstając i prowadząc wnuczkę ku drzwiom. — Ale zabierz ten rulon. Możesz sobie za to kupić łóżko i odzieży na lat kilka.
— Niepotrzebne mi to wcale! — oświadczyła. — Łóżko mam, a sukienek napakowała mi Klara tyle, że starczy ich na całe chyba życie.
— Weź no, weź! — polecił. — Schowasz pieniądze do szafy. Przydadzą ci się kiedyś, niezawodnie.
Usłuchała, potem wbiegła za dziadkiem do izby. Witając się z każdą rzeczą, obiegła wszystkie kątki i weszła po drabinie na strych. Nagle stanęła rozczarowana, wołając:
— Dziadku! Już nie mam łóżka!
— Zrobi się! — odpowiedział z dołu. — Nie mogłem przewidzieć, że wrócisz! Teraz chodź, mleko czeka!
Heidi usiadła na zwykłem miejscu swem, na wysokim stołku, ujęła miseczkę i piła tak chciwie, jakby nic doskonalszego nie było nigdy jej udziałem. Potem odetchnęła głęboko, postawiła naczynie i rzekła z przekonaniem:
— Nic na świecie nie jest tak dobre, jak nasze mleko!
W tej chwili rozległo się ostre gwizdnięcie, a Heidi wybiegła, jak strzała przed chatę. Z gór pędziła w poskokach szalonych trzoda kóz, a pośrodku niej biegł Pietrek. Zobaczywszy Heidi, stanął jak skamieniały i patrzył na nią bez słowa. Heidi krzyknęła:
— Dobrywieczór Pietrku!
Potem wbiegła w środek trzody, wołając:
— Białuszko, Burasko! Czy poznajecie mnie?
Kozy przypomniały sobie widocznie jej głos, gdyż jęły ocierać głowy o swą małą panią i beczeć radośnie. Heidi nawoływała jedną po drugiej kozę po imieniu, one cisnęły się do niej, biegając wokoło, jak szalone. Niecierpliwa Ziębulka przeskoczyła dwie towarzyszki swoje, by prędzej dostać się do swej protektorki, a nawet płochliwa Śnieżka odtrąciła natrętnego Trykacza, który zdziwiony tą zuchwałością podniósł brodę dumnie, chcąc pokazać, że to on jest, we własnej osobie.
Radował Heidi bardzo widok dawnych znajomych. Obejmowała raz po raz za szyję łagodną Śnieżkę, głaskała Ziębulkę, a kozy potrącały ją i przesuwały z miejsca na miejsce, aż wreszcie znalazła się przy Pietrku, który stał dotąd bez ruchu.
— Przywitaj że się ze mną, Pietrku! — powiedziała mu.
— A więc wróciłaś? — rzekł nareszcie, podał jej rękę, potem zaś zapytał jak każdego wieczora: — Pójdziesz ze mną jutro na pastwisko?
— Nie, jutro muszę być u babki, ale pojutrze pójdziemy.
— Dobrze, żeś wróciła! — oświadczył Pietrek, robiąc grymas wielkiego zadowolenia, potem zaś zaczął się zabierać do dalszej drogi. Ale nie była to sprawa łatwa. Zaledwo zdołał prośbą i groźbą zgromadzić trzodę wokoło siebie, Heidi odeszła, wiodąc do stajni swoje kózki, całe stado zawróciło z powrotem. Musiała wprowadzić Białuszkę i Buraskę, zamknąć drzwi, i pomóc Pietrkowi, gdyż inaczej nie byłby w stanie odprowadzić kóz do osiedla.

Wróciwszy do izby i zajrzawszy na strych, zastała już posłanie. Było dostatnie i wonne, bowiem siano skosił dziadek niedawno, a na sianie położył czyste prześcieradło. Położyła się z wielką ochotą i spała tak doskonale, jak chyba przed rokiem. Dziadek wstawał w ciągu tej nocy najmniej dziesięć razy i wchodził po drabinie, nadsłuchując, czy Heidi śpi spokojnie, i poprawiał siano, którem zatknął otwór w ścianie, by księżyc nie świecił na nią. Ale ona spała głęboko i nie ruszyła się ni krokiem, gdyż ukoiła palące pożądanie ujrzenia płonących w zachodzie skał i gór, oraz posłyszenia szumu jodeł. Wróciła do domu na umiłowaną halę.


ROZDZIAŁ CZTERNASTY.



DZWONY NIEDZIELNE.

Heidi czekała pod rozchwianemi w wietrze jodłami na dziadka, który miał zabrać pozostawiony w osiedlu kufer, w czasie jej bytności u babki. Niecierpliwiła się, chcąc już tam być i spytać, jak babce smakowały bułeczki, mimo to jednak nie nudziła się, słuchając rodzimego szumu drzew, oraz wchłaniając zapach i lśnienie zielonych pastwisk i złocistych kwiatków.
Dziadek wyszedł wreszcie z chaty, rozejrzał się wokoło i rzekł tonem zadowolenia:
— Możemy tedy iść.
Była to sobota, a dnia tego porządkował dziadek zawsze wszystko w chacie, stajni i całem obejściu. Jak zawsze, użył na to całego ranka, a postanowił zaraz po obiedzie wyruszyć razem z Heidi do osiedla. Stwierdziwszy, że wszystko w porządku, sprowadził wnuczkę na dół. Rozstali się pod chatą koźlarza, a Heidi wbiegła do izby. Babka posłyszała zaraz jej kroki i wykrzyknęła radośnie:
— Witajże, witaj, drogie dziecko!
Potem chwyciła dłoń Heidi i ścisnęła mocno, jakby w obawie, że ją ktoś zabrać może. Heidi spytała zaraz, jak babce smakowały bułeczki. Odpowiedziała, że się niemi rozkoszowała, a nawet sił jej przybyło znacznie. Brygida dodała, że babka zjadła jedną tylko, bojąc się, że niedługo zbraknie drogocennego pieczywa. Gdyby mogła przez tydzień jadać codziennie po jednej choćby bułce, wróciłaby na pewno do sił. Słów tych wysłuchała Heidi, dumając głęboko. Po chwili rzekła z zapałem:
— Wiem co zrobię, babko! Napiszę do Klary, a ona przyśle mi z pewnością jeszcze drugie tyle bułeczek. Miałam całą kupę uskładaną w szafie, ale mi wszystko zabrano, wtedy to Klara powiedziała, że mi da więcej jeszcze. Ona dotrzyma słowa niezawodnie.
— Dobry to pomysł! — powiedziała Brygida. — Ale zeschną na kamień. Możnaby je kupić nieraz w osiedlu, bo piekarz wyrabia takie bułki, ale skądże brać na to pieniędzy?
Błysk radości rozjaśnił twarz Heidi.
— Ach! Mam bardzo dużo pieniędzy! — wykrzyknęła, podskakując raz po raz. — Będziesz miała, babko, codziennie świeżą bułeczkę, a w niedzielę dwie nawet. Pietrek może je przynosić z osiedla.
— Nie, nie, moje dziecko! — broniła się babka. — Nie na to dano ci pieniądze. Oddaj je dziadkowi, on ci poradzi co za nie kupić.
Ale Heidi radowała się dalej, biegając po izbie i wykrzykując raz po raz:
— Babka dostanie teraz codziennie bułeczkę, nabierze sił, przyjdzie do zdrowia, a nawet... — tu krzyknęła radośniej jeszcze — wiesz, babko, że może nawet zaczniesz znowu widzieć. Może ślepota twoja pochodzi z osłabienia?
Babka milczała, nie chcąc mącić radości dziecka. Skacząc tu i tam, spostrzegła Heidi stary śpiewnik babki i nowa myśl radosna błysnęła jej w głowie.
— Wiesz, babko, ja umiem dobrze czytać. Czy chcesz posłuchać jakiegoś hymnu z twego starego śpiewnika?
— Bardzo chętnie! — odparła wesoło babka. — Więc umiesz naprawdę czytać?
Heidi weszła na stołek, poczem ściągnęła z półki książkę razem z dużą chmurą kurzu, gdyż oddawna tam leżała. Dziewczynka obtarła książkę starannie i siadła na zydelku u kolan babki, pytając co ma czytać.
— Co chcesz, moje dziecko! — odparła staruszka, odsunęła kołowrotek i czekała, zaciekawiona wielce.
Heidi przewracała kartki, czytała tu i owdzie po kilka wierszy, wkońcu zaś rzekła:
— Jest tu coś o słońcu! To przeczytam.
Zaczęła czytać z coraz to większym zapałem i coraz gorętszym tonem:

Słoneczko złote,
Radość, ochotę,
Na kraj nasz zlewa,
Pozłaca drzewa,
A w serce sieje lubą nadzieję.

Byłam bez mała
Ciągle omdlała,
Lecz teraz siła
Nagle wróciła,
I wznoszę ręce, niebu w podzięce.

Patrzę w pokorze
Na dzieło boże,
Co jego chwałą
Całe rozbrzmiało,
Co dzięki głosi, o łaski prosi.

Pójdą doń ludzie
Po życia trudzie,
Gdy dobrzy byli,
I zbożnie żyli,
Staną przy Bogu, na rajskim progu.

Świat rychło minie,
Sam Bóg jedynie
Przetrwa bez drgnienia.
On się nie zmienia,
Trwa mocny, wielki, poza byt wszelki.

Tego co boże
Uszczknąć nie może
Śmierć, ni zatrata
Całego świata.
On leczy rany, On Pan nad Pany!

Troski, cierpienia,
W radość przemienia.
Wnet się po burzy

Słonko wynurzy
I z jego woli, zniknie co boli.

Każdej potrzebie
Kres będzie w niebie.
Tam patrzmyż tedy,
Wśród nędz i biedy,
Mówiąc w pokorze: Chwała ci Boże!


Babka siedziała ze złożonemi rękami, przepojona taką radością, jakiej Heidi u niej dotąd nie widziała. Po policzkach staruszki płynęły łzy wesela. Gdy Heidi umilkła, poprosiła gorąco:
— Przeczytaj raz jeszcze, drogie dziecko.
Dziewczynka jęła czytać ponownie z coraz większem upojeniem:

Troski, cierpienia,
W radość przemienia,
Słonko wynurzy
I z jego woli, zniknie co boli.

Każdej potrzebie
Kres będzie w niebie.
Tam patrzmyż tedy,
Wśród nędz i biedy,
Mówiąc w pokorze: Chwała ci, Boże!


— O Heidi! — wykrzyknęła babka. — Jakże się od tego robi jasno w sercu! Jakąż ulgę dałaś mi, dziecko drogie!
Powtarzała raz po raz słowa radości i upojenia, a dziewczynka patrzyła na nią, dziwując się wielce. Stara, smutna twarz staruszki promieniała. Zdawało się, że patrzy już jasnemi oczyma w uroczą dal rajskiego ogrodu.

Nagle rozległo się stukanie do okna. Heidi zobaczyła dziadka, który ją wzywał znakami. Wybiegła rączo, zapewniwszy poprzód babkę, że przyjdzie nazajutrz popołudniu, a spędzi ranek z Pietrkiem, na pastwisku. Owo czytanie, dające tyle radości staruszce, uszczęśliwiało ją teraz bardziej jeszcze, niż pobyt na pastwisku, wśród kóz i kwiatów. Brygida pobiegła za nią z sukienką i kapeluszem, wołając, by zabrała swą własność.
Sukienkę wzięła, przerzuciwszy przez ramię, gdyż dziadek poznał ją już przecież, na kapelusz atoli patrzeć nawet nie chciała, mówiąc, że Brygida może sobie kapelusz wziąć, gdyż ona nie włoży go za nic na głowę. Upojona tem, co przeżyła, opowiedziała zaraz wszystko dziadkowi, dodając, że białe bułeczki są u piekarza w osiedlu, tedy Pietrek może przynosić codziennie jedną, a w niedzielę dwie. Opisała, jak się babka czuje teraz silną i wesołą, a skończywszy, wróciła do początku, mówiąc:

— Proszę cię, dziadku, daj mi wszystkie pieniądze z rulonu, bo chociaż babka się wzbrania, chcę dawać codziennie Pietrkowi na kupno bułek.
— Ależ potrzeba ci łóżka! — protestował. — Zostanie jeszcze i na bułki, bądź pewna.
Heidi nie dawała jednak dziadkowi spokoju, dowodziła, że śpi na sianie dużo lepiej, niż w paradnem łóżku frankfurckiem i prosiła tak natarczywie, że rzekł wkońcu:
— Pieniądze są twoje, czyń tedy, co chcesz. Starczy ich na parę lat na kupno bułek dla babki.
Heidi podskoczyła radośnie:
— Ha, ha! — krzyknęła. — Babka nie będzie już jadała czarnego, twardego chleba! Dziadku, prawda, że nigdy jeszcze nie było tak pięknie, odkąd żyjemy!
Biegła u boku dziadka w podskokach, ćwierkając jak ptaszek. Nagle spoważniała i rzekła:
— Gdyby Bóg był wysłuchał odrazu mej prośby, wszystkoby poszło inaczej. Wróciłabym do domu zaraz, przywiozła mało bułek i nie mogłabym jej czytać, co ją tak bardzo cieszy. Bóg obmyślił wszystko daleko piękniej. Powiedziała mi to babunia i sprawdziło się dosłownie. Jakto dobrze, że Bóg nie ustąpił, gdym tak gorąco prosiła! Teraz zacznę się znowu modlić tak, jak kazała babunia, a jeśli Bóg nie wysłucha, powiem sobie, że zapewne, jak to było we Frankfurcie, obmyśla dla mnie coś lepszego. Będziemy się teraz modlić codziennie dziadku, nie zapominając o Bogu, aby i On o nas pamiętał.
— A jeśli ktoś się nie modli? — mruknął dziadek.
— O, takiemu człowiekowi nie wiedzie się! — powiedziała z przekonaniem. — Bóg zapomina o nim całkiem, gdy zaś, przyciśnięty niedolą, zacznie prosić i błagać, Bóg miast mu pomóc, powiada: Pierwszy uciekłeś ode mnie, róbże tedy, co chcesz!
— To prawda! — przyznał. — Któż ci to powiedział?
— Babunia objaśniła mi wszystko.
Dziadek szedł długo w milczeniu, potem zaś powiedział, jakby w odpowiedzi myślom własnym:
— A jeśli tak się stało, to zostać nadal musi. Wracać nie można, a kogo Bóg raz zapomniał, tego nie przypomni sobie, na pewno.
— O nie, dziadku! — zaprotestowała żywo. — Gdy wrócimy do domu, przeczytam ci śliczną historyjkę, a wszystko zrozumiesz doskonale.
Heidi przyspieszała coraz bardziej kroku, a zaledwo minęli ostatnie wzniesienie, puściła rękę dziadka i wbiegła do izby. Dziadek zdjął z pleców duży kosz, w który napchał połowę zawartości kufra Heidi, całego bowiem przynieść aż tu, nie był w stanie. Potem usiadł zamyślony na ławce. W tejże chwili przybiegła z dużą książką pod pachą.
— Dobrze, że już siedzisz, dziadku! — powiedziała, umieściła się obok niego i otwarła książkę odrazu na pożądanej historyjce, gdyż czytała ją tyle razy, że książka otwierała się w tem miejscu sama. Zaczęła z przejęciem czytać o synu, któremu było w domu dobrze, gdyż pasł krówki i owieczki ojcowskie, chodził w pięknym płaszczyku i mógł oparty na lasce patrzeć na prześliczny zachód słońca, jak to wszystko widziało się na obrazku. Pewnego jednak dnia postanowił być własnym panem i mieć swoją wolę. Zażądał od ojca swej części, poszedł z domu i zmarnotrawił wszystko. Gdy grosza nie stało, musiał pójść w służbę do pewnego chłopa, pasał świnie, chodził w łachmanach, a jadał odpadki, wraz ze świniami. Wspomniał niedługo owe dobre czasy w ojcowskim domu i swą niewdzięczność wielką, uczuł żal i tęsknotę. Rzekł sobie: Pójdę do ojca, poproszę o przebaczenie i powiem mu, że jestem niegodny być jego synem, ale pragnę mu służyć za parobka. Ojciec ujrzał go zdala i wybiegł naprzeciw. A teraz, — spytała — jak sądzisz, dziadku, czy ojciec ofuknął marnotrawnego syna, mówiąc mu, że wszystko to przewidywał? Słuchajże dalej. Ojciec uczuł żal i objął go za szyję. Syn rzekł: Zgrzeszyłem wobec nieba i ciebie i nie jestem godzien zwać się synem twoim! A ojciec rozkazał służebnikom: Przynieście najpiękniejsze szaty, włóżcie mu pierścień na palec i trzewiki na nogi, zabijcie też tuczne cielę. Będziemy ucztować i radować się, albowiem syn mój zmarł i wrócił do życia, zginął i został odnaleziony. Potem radowali się społem. Czyż to nie piękna historyjka? — spytała po chwili, gdy siedział niemy i zamyślony, a ona oczekiwała, iż będzie się radował i dziwił.
— Bardzo ładna, moje dziecko! — odpowiedział i siedział dalej w zamyśleniu. Po pewnym czasie podsunęła mu swą książkę i pokazując obrazek, rzekła:
— Spójrz, dziadku! Dobrze mu teraz, przybrany w nową odzież stoi obok ojca i znowu jest jego synem.
W kilka godzin potem, gdy Heidi spała już smacznie, wszedł dziadek po drabinie i postawił latarkę tak, by światło padało na dziewczynkę, śpiącą ze złożonemi rękami, nie zaniedbywała bowiem teraz modlitwy. Różowa jej twarzyczka miała wyraz błogiego spokoju i zaufania. Wzruszyło to starca, patrzył długo, nie spuszczając z niej oka, potem złożył ręce, pochylił głowę i rzekł zcicha:
— Ojcze! Zgrzeszyłem wobec nieba i ciebie tak, żem nie godzien zwać się synem twoim!
Kilka gorących łez spłynęło mu po policzkach.
W kilka godzin później, niemal o świcie stał Halny Dziadek przed chatą, spoglądając pogodnie wokoło. W piękny poranek niedzielny błyszczały góry i doliny, skąd dolatywały dźwięki dzwonów, podczas gdy ptaki nuciły pieśni poranne w koronach drzew.
Niedługo wrócił do izby i zawołał w stronę strychu:
— Chodź, Heidi! Słońce wzeszło już! Weź piękną sukienkę! Pójdziemy razem do kościoła.
Takich słów nie słyszała dotąd z ust dziadka. Ubrała się tedy spiesznie w swą ozdobną frankfurcką sukienkę i zeszła na dół. Tutaj oniemiała wprost z podziwu na widok dziadka przybranego odświętnie.
— Ach! — wykrzyknęła. — Tak pięknym nie byłeś dotąd jeszcze, dziadku! Tego ślicznego surduta ze srebrnemi guzikami nie miałeś za mojej bytności na sobie. Jakże ci do twarzy w tym stroju!
— A tobie także w ślicznej sukience! — odparł z uśmiechem. — Chodźmyż!
Wziął ją za rękę i ruszyli z góry. Dzwony biły ze wszystkich stron, coraz to donośniej i pełniejszemi dźwiękami.[4] Heidi nadsłuchiwała z rozkoszą, mówiąc co chwila:
— Dziadku! Zdaje się, że to dziś wielkie jakieś święto! Kościółek osiedla był już wypełniony śpiewającymi w chwili, gdy wszedł dziadek z Heidi i zajął miejsce na ostatniej ławce. Nagle jeden ze śpiewających trącił sąsiada, szepcąc:
— Czy widzisz? Halny Dziadek przyszedł do kościoła.
Trącony trącił następnego i poszła dalej dziwna wieść, tak że za chwilę szeptali wszyscy:
— Halny Dziadek! Halny Dziadek!
Kobiety obracały ciągle głowy, myląc się w melodji hymnu, a kantor z trudem wielkim jeno zdołał utrzymać rzecz w należytym porządku.
Dopiero podczas kazania minęło wrażenie, gdyż pełne życia i prawdy słowa proboszcza przejęły słuchaczy i napełniły radością. Po nabożeństwie skierował się Halny Dziadek, wraz z wnuczką, ku plebanji. Wychodzący z kościoła ludzie patrzyli za nim, niektórzy nawet poszli jego śladem, by nabrać pewności, że rzeczywiście idzie tam. Gdy wszedł, utworzyły się grupy dla przedyskutowania niesłychanego wydarzenia, a wszyscy spoglądali z napięciem raz po raz na drzwi plebanji, chcąc widzieć, czy Halny Dziadek rozstanie się z proboszczem po dobremu, lub może w gniewie i zwadzie dawnej. Nikt nie znał przyczyny jego pojawienia się w kościele. Mimo to jednak nastąpiła już częściowa zmiana nastroju. Powiadano sobie:
— Ten Halny Dziadek nie musi być tak znowu bardzo zły, jak mówią. Jakże troskliwie wiódł za rękę małą Heidi.
— Zawsze to twierdziłem! — dodał drugi. — A także nie śmiałby chyba iść do proboszcza, będąc złym zupełnie. Ludzie zawsze przesadzają.
— Mówiłem to od samego początku! — dorzucił piekarz. — Czyżby do złego, dzikiego i strasznego dziadka wracało dziecko, któremu dawano jadło, napitek doskonały i otaczano dobrobytem?
Wytworzył się odrazu nastrój przychylny, a wzrósł jeszcze bardziej, gdy nadeszły kobiety, które zaczerpnęły potrosze wieści od Brygidy i babki. Obie przedstawiały Halnego Dziadka zawsze inaczej, niż to było opinją ogółu. Stało się też wkońcu, że wszyscy czekali niejako na to, by go powitać jak starego przyjaciela, którego brak odczuwano żywo.
Tymczasem Halny Dziadek zapukał do kancelarji proboszcza, który podszedł doń, wcale nie zdziwiony przybyciem, przeciwnie tak, jakby go zdawna oczekiwał. Musiał też zauważyć jego obecność w kościele. Uścisnął kilkakrotnie serdecznie dłoń gościa, który oniemiał na chwilę, widocznie nie spodziewając się takiego przyjęcia. Zaraz jednak opanował wrażenia i rzekł:
— Przychodzę prosić księdza proboszcza, by raczył puścić w niepamięć słowa, jakie wyrzekłem w rozmowie na hali, i by przebaczył mój ówczesny upór, z jakim odrzuciłem jego dobrą radę. Miał ksiądz proboszcz zupełną słuszność, ja zaś byłem w błędzie, to też teraz zmienię postępowanie i zamieszkam na zimę w osiedlu. Będzie to znacznie korzystniejsze dla dziecka. A jeśli ludzie patrzeć będą na mnie z podełba, bez zaufania, to dostanie mi się zasłużona kara, ale ksiądz proboszcz tego chyba nie uczyni.
Dobre oczy proboszcza rozbłysły radością. Uścisnął raz jeszcze rękę przybyłego i rzekł wzruszony:
— Drogi sąsiedzie! Byliście, widzę, we właściwym kościele, zanimeście jeszcze przyszli do mojego. Cieszy mnie to bardzo i ręczę, że nie pożałujecie życia pośród nas. Dla mnie pozostaniecie nadal miłym wielce sąsiadem i częstym, ufam, gościem, z którym zamierzam spędzić niejeden wieczór zimowy. Towarzystwo wasze cenię sobie bardzo, a dla tej małej znajdziemy także dobre przyjaciółki.
Proboszcz położył dłoń na kędzierzawej główce Heidi, wziął ją za rękę i tak we troje wyszli przed plebanję. Tutaj pożegnali się serdecznie, a wszyscy widzieli, jak proboszcz ściska kilkakrotnie dłoń Halnego Dziadka, niby swego najlepszego przyjaciela, z którym mu się trudno rozstać. Ledwo proboszcz zamknął za nim drzwi, podeszli doń po kolei wszyscy, każdy chciał być pierwszym i nagle tyle rąk wyciągnęło się do niego, że nie wiedział, którą chwycić. Nagle zawołał ktoś z tłumu:
— Cieszy mnie, dziadku, żeście do nas przyszli znowu!
Drugi dorzucił:
— Nieraz chciałem z wami zamienić słów parę.
Podobne wyrazy padały z różnych stron, a dziadek powiedział w odpowiedzi na te pozdrowienia, że zamierza sprowadzić się na zimę do osiedla.
Na te słowa zawrzało w zgromadzeniu, zupełnie tak, jakby Halny Dziadek był najznakomitszą i najulubieńszą osobistością w całem osiedlu, której brak odczuwali wszyscy. Dużo ludzi odprowadziło spory kawał dziadka i wnuczkę, a żegnając ich, zapraszał każdy oboje w gościnę, gdy tylko się sprowadzą z hali. Nakoniec zawrócili na dół, starzec patrzył za nimi długo, a oczy jego miały blask taki, jakby promieniały słońcem. Heidi spoglądała nań zdumiona, a potem rzekła radośnie:
— Dziadku! Jesteś dziś piękny, jak nigdy dotąd!
— Tak sądzisz? — uśmiechnął się. — Widzisz, moja Heidi, dzieje mi się tak dobrze, że nie rozumiem tego wcale i nie zasługuję na to. O jakże to błoga rzecz być w zgodzie z ludźmi i Bogiem! Wielką mi łaskę uczynił Bóg, odsyłając ciebie z powrotem na halę.
Gdy doszli pod dom koźlarzy, otworzył dziadek drzwi, wszedł i zawołał:
— Dzień dobry, babko! Trzeba będzie, zdaje się, rozpocząć na nowo łataninę, zanim zaczną dąć wichry jesienne!
— Boże wielki, to Halny Dziadek! — wykrzyknęła babka radośnie. — O jakżem rada, żem dożyła tej chwili, kiedy mogę wam, dziadku, podziękować za wszystko, coście dla nas uczynili! Bóg zapłać! Bóg zapłać!
Drżąc z radości, wyciągnęła rękę, gdy zaś dziadek potrząsnął nią kilka razy serdecznie, przytrzymała jego dłoń, mówiąc błagalnie:
— Mam ja do was, dziadku, zaraz wielką prośbę! Jeślim zawiniła czemś wobec was, nie karzcie mnie za to, pozwalając Heidi opuszczać halę, zanim legnę pod kościołem. O, nie wiecie nawet, czem jest to dziecko dla mnie! — dodała tuląc drugą ręką do piersi Heidi, która się do niej tymczasem zbliżyła.
— Nie trapcie się tem, babko! — uspokoił ją dziadek. — Nie zamierzam w ten sposób karać ani was, ani siebie samego. Zostaniemy razem i to długo jeszcze, z bożej łaski.
Brygida odciągnęła Halnego Dziadka tajemniczo w kąt izby, pokazała mu kapelusik z piórami i opowiedziała rzecz całą, dodając na końcu, że, oczywiście, nie zamierza zabierać go dziecku.
Ale dziadek spojrzał z zadowoleniem na Heidi i rzekł:
— To jej własność. Ma słuszność, nie chcąc nosić tego kapelusza, a jeśli ci go dała, jest twój.
Brygidę rozradował wielce ten niespodziewany wyrok.
— Wart co najmniej z dziesięć franków! — powiedziała, podnosząc wysoko swój skarb. — Ileż to dobra wszelakiego przywiozła Heidi z Frankfurtu. Nieraz mi przychodziło do głowy, by tam posłać na próbę Pietrka! Cóż wy na to, Halny Dziadku?
Dziadek zerknął wesoło i odrzekł, że jest to myśl dobra, ale trzeba czekać sposobności.
W tej właśnie chwili wpadł Pietrek, uderzywszy przedtem głową w drzwi, tak, że szyby w oknach zabrzękły. Spieszno mu było wielce. Stanął bez tchu, zziajany i wyciągnął przed się rękę z listem. Nie zdarzyło się coś takiego dotąd w chacie koźlarzy. List był zaadresowany do Heidi, a poczmistrz osiedla oddał go Pietrkowi dla doręczenia. Wszyscy obsiedli stół, zaciekawieni bardzo, a Heidi odczytała list płynnie i bez omyłek. Pisała Klara Sesemann. Po odjeździe przyjaciółki zrobiło się w domu strasznie pusto i nudno. Nie mogąc wytrzymać dłużej, prosiła ojca poty, aż uległ i postanowił, że przyjadą do Ragaz najbliższej jesieni. Babunia przyjedzie także, gdyż chce odwiedzić Heidi i dziadka na hali. W dalszym ciągu pisała Klara, że babunia pochwaliła jej pomysł przywiezienia babce białych bułeczek, by nie musiała jeść twardego chleba. Same bułki uznała atoli za pożywienie zbyt skromne, przeto wysłała do nich w dodatku kawę, która jest właśnie w drodze, a gdy babunia przybędzie na halę, musi ją Heidi zapoznać z babką.
Wiadomości te, dotyczące wszystkich, rozweseliły całe towarzystwo, rozmawiano, zadawano sobie pytania, tak że dziadek nie zauważył zapadającego mroku. Radowano się tem, co nastąpi, a bardziej jeszcze dniem bieżącym, aż wkońcu powiedziała babka:
— Najmilsze z wszystkiego jest, kiedy stary przyjaciel przyjdzie po długich latach i poda rękę. Serce przepełnia w takiej chwili uczucie radości z odzyskania tego, co się kochało. Przyjdziecie, sądzę, niedługo, Halny Dziadku, a dziecko zaraz jutro, nieprawdaż?
Dziadek przyrzekł to uroczyście i wziąwszy Heidi za rękę, poszedł z nią na halę. Jak ich witały rankiem dzwony niedzielne, tak teraz dolatywał dźwięk dzwonów wieczornych, aż hen wysoko, gdzie stała, opromieniona ostatniemi błyski chata dziadka.
Wraz z przybyciem babuni najbliższej jesieni nastąpią zapewne nowe uciechy i niespodzianki dla Heidi, babki i dziadka. Stanie też niewątpliwie na strychu prawdziwe łóżko, gdziekolwiek bowiem stąpi babunia, wszystko dochodzi zaraz zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz do ładu i porządku.



ROZDZIAŁ PIĘTNASTY.



PRZYGOTOWANIA DO PODROŻY.

Poczciwy pan doktór, który rozstrzygnął, że Heidi ma wracać do ojczystego kraju, kroczył właśnie ulicą Szeroką, w kierunku domu pana Sesemanna. Był to słoneczny, wrześniowy poranek, tak jasny i uroczy, że chyba wszystkich ludzi napełniać musiał radością. Ale pan doktór patrzył wyłącznie tylko na białe kamienie chodnika, tak że widzieć nie mógł nad sobą błękitu nieba. Smutek przebijał w rysach jego twarzy, a także włosy mu posiwiały znacznie od wiosny. Doktór miał jedynaczkę córkę, z którą bardzo się zżył od śmierci żony i która była całą jego radością. Przed kilku miesiącami śmierć zabrała kwitnące zdrowiem dziecko i od tej pory nie był już doktór nigdy tak wesołym, jak wprzódy.
Pociągnął za dzwonek, a Sebastjan otwarł mu skwapliwie bramę, poczem przybrał wielce służbistą postawę, ruchy i minę, albowiem doktór był nietylko przyjacielem pana domu i jego córeczki, ale pozatem jeszcze posiadał sympatję i przyjaźń wszystkich domowników.
— Wszystko po dawnemu, nieprawdaż, Sebastjanie? — spytał jak zazwyczaj uprzejmie, potem zaś wszedł na schody, a za nim kroczył Sebastjan, czyniąc gesty wielce uniżone, mimo że zwrócony doń plecami doktór, widzieć tego nie mógł wcale.
— Dobrze, że jesteś, doktorze! — zawołał pan Sesemann na widok przyjaciela. — Musimy pomówić koniecznie raz jeszcze w sprawie wycieczki do Szwajcarji. Czyż obstajesz przy zdaniu twojem, mimo że stan zdrowia Klarci polepszył się stanowczo znacznie?
— Mój drogi! — odparł doktór, siadając obok przyjaciela. — Nie trafię widać z tobą do ładu! Szkoda, że niema tutaj matki twojej. Z nią się można odrazu i poprostu porozumieć, i rzecz załatwić, podczas gdy ty wzywasz mnie już po raz trzeci dzisiaj, wiedząc z góry co ci raz jeszcze powtórzę.
— Masz słuszność! — rzekł pan Sesemann, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. — Nudzę cię, oczywiście, i niecierpliwię, ale zważ, że trudno mi odmawiać dziecku memu tego, com przyrzekł tak stanowczo i na co cieszyła się Klarcia przez długie miesiące słabości po całych dniach i nocach. Żyła nadzieją odwiedzenia Heidi na hali, znosząc cierpliwie swe dolegliwości. Czyż mam teraz zawieść nadzieje dziecka, które musi się wyrzec tylu rzeczy i przekreślić cały plan podróży? Nie, to chyba niemożliwe.
— Tak być musi, mój drogi! — powiedział doktór z naciskiem i dodał, widząc, że przyjaciel siedzi przygnębiony wielce: — Zważ, że Klarcia w ciągu lata miała się tak jak nigdy jeszcze źle, to też mowy niema o tem, gdyż tak daleka podróż mogłaby mieć jak najgorsze skutki. Ponadto mamy już wrzesień, i chociaż na hali jest zapewne pięknie jeszcze, musi być jednak już bardzo chłodno. Dni są krótsze znacznie, ponieważ zaś niema mowy o tem, by córka twoja miała spędzić w górach noce, pozostawałoby jej parę najwyżej godzin na pobyt na hali. Droga z Ragaz, aż tam na miejsce, trwać musi kilka godzin, bowiem Klarcię trzebaby stanowczo nieść w krześle, jednem słowem, przyjacielu, wszystko to razem nie ma żadnego sensu! Chodźmyż zresztą obaj do niej. Jako rozsądna dziewczynka zgodzi się pewnie na plan mój. Otóż radzę, by wyjechała na drugi rok w maju, odbyła w Ragaz dłuższą kurację wodoleczniczą, a gdy się już ociepli, można będzie robić wycieczki na halę, oczywiście w krześle. Użyje wówczas, orzeźwiona i silniejsza, lepiej czasu, niżby to miało miejsce obecnie. Zrozumiesz, mój drogi, że najdrobniejsza nadzieja polepszenia stanu zdrowia twej córki związana jest ściśle z największą ostrożnością i pieczołowitością.
Pan Sesemann słuchał tych słów w milczeniu, pokornie, zrezygnowany, nagle zerwał się, pytając porywczo:
— Słuchaj, doktorze! Powiedz mi otwarcie, czy masz istotnie nadzieję, że to polepszenie nastąpi?
Doktór wzruszył ramionami:
— Słaba to nadzieja! — odparł półgłosem. — Pomyśl na chwilę o mnie! Wszakże masz dziecko, które kocha cię i wyczekuje twego powrotu, gdyś wyjechał. Nie zastajesz nigdy w domu pustki, nie siadasz do stołu samotny. Dobrze jest też w domu twej córce, a chociaż brak jej wielu przyjemności, dostępnych zdrowym, to jednak żyje w warunkach szczęśliwszych o wiele, niż inne dzieci. Nie żal się więc, gdyż dobrze jest wam razem. Pomyślże teraz o mnie, drogi przyjacielu, i porównaj moje życie samotne z waszem!
Pan Sesemann jął chodzić wielkiemi krokami po pokoju, jak to zazwyczaj czynił, będąc czemś silnie zajętym. Wreszcie stanął i położył dłoń na ramieniu doktora.
— Słuchaj! — rzekł. — Mam pewną myśl. Nie mogę patrzeć na ciebie bez smutku. Zmieniłeś się całkiem. Rozrywka jest ci rzeczą niezbędną. Wiesz co? Oto jedź zamiast nas i odwiedź Heidi na hali w naszem imieniu.
Zdziwiła doktora wielce ta niespodziewana propozycja i chciał protestować, ale pan Sesemann nie dał mu przyjść do słowa. Uradowany swym pomysłem i zapalony doń wziął przyjaciela pod rękę i zaprowadził go do pokoju córki. Klarcię cieszyło zawsze przybycie zacnego doktora, gdyż opiekował się nią zdawiendawna bardzo troskliwie i za każdym razem umiał opowiedzieć coś wesołego i nowego. Wiedziała dobrze, co go przygnębia teraz, i radaby była przywrócić mu dawną pogodę. Wyciągnęła doń rękę, a on usiadł przy niej. Ojciec przysunął sobie także fotel i ująwszy dłoń Klarci, zaczął mówić. Wyraził radość swą na myśl o podróży, paru tylko słowami zaznaczył, że jest narazie niemożliwą, a potem jął szeroko rozwodzić się na tem, jak dobrze zrobiłaby doktorowi ta podróż. Uczynił to z rozmysłem, by zapobiec wybuchowi płaczu ukochanej córki swojej.
Istotnie łzy napełniły błękitne oczy Klarci, mimo że czyniła wysiłki, by je ukryć, wiedząc jak przykrym jest jej płacz ojcu. Cios był istotnie bolesny. Przez całe lato radowała ją myśl o tej podróży i stanowiła całą rozrywkę i pociechę samotnego życia. Nie umiała atoli dąsać się, wiedząc, że jeśli ojciec czegoś odmawia, to rzecz ta musiałaby jej wyjść na złe, i tak być nie może. Przemógłszy tedy łzy, czepiła się jedynej pozostałej jeszcze nadziei. Pogładziła tedy rękę swego przyjaciela i rzekła prosząco:
— Panie doktorze! Pojedzie pan do Heidi, a za powrotem opowie mi pan wszystko o niej, o dziadku, babce, Pietrku i kozach. Dowiem się, co robią ci wszyscy znajomi moi, nieprawdaż? Także myślę, że pan zabierze z sobą to, co chcę jej posłać, oraz babce. Obiecuję przez cały czas pić, ile pan chce tylko tranu, dobrze?
Trudno powiedzieć, czy ta ostatnia propozycja zadecydowała, dość że doktór uśmiechnął się i powiedział:
— W takim razie muszę chyba jechać. A ty, Klarciu, staniesz się tłustą i mocną, jak tego obaj z ojcem pragniemy. Kiedyż nastąpić ma ten mój wyjazd? Czy już postanowiłaś?
— Najlepiej zaraz jutro rano! — oświadczyła Klara.
— Słusznie! — poparł ją ojciec. — Pogoda piękna, słońce świeci, szkoda każdej chwili spędzonej w mieście, a nie na hali.
Doktór roześmiał się znowu i powiedział:
— Muszę, jak widzę, zmykać co prędzej. Inaczej wyrzucisz mnie chyba, przyjacielu!
To rzekłszy, wstał. Ale Klara przytrzymała go. Miała dużo zleceń do Heidi i pytań, na które czekała odeń odpowiedzi. Przesyłka przeznaczona dla Heidi mogła nastąpić dopiero później, bowiem panna Rottenmeier musiała wszystko osobiście zapakować, a właśnie była na jednej ze swych nieskończenie długich wycieczek po mieście.
Pan doktór przyrzekł spełnić wszystkie zlecenia i rozpocząć podróż zaraz nazajutrz rano, albo najpóźniej w ciągu dnia następnego, a za powrotem zdać dokładnie sprawę z wszystkiego, co ujrzy i przeżyje.
Służący posiadają dziwny talent dowiadywania się o zamysłach swych państwa znacznie wcześniej, niż zostaną przez nich uwiadomieni. Sebastjan i Tineta celowali w tem, widać, oboje. Sebastjan odprowadził doktora do bramy, a Tineta wezwana dzwonkiem poszła do Klary.
— Proszę to wziąć, Tineto — powiedziała Klara, wskazując przysposobione już przedtem pudełko — i napełnić je świeżemi strucelkami, jakich używamy do kawy.
Tineta wzięła pudełko, jęła niem wzgardliwie bujać, a przy drzwiach zauważyła szyderczo:
— To rzecz niezbędna, oczywiście.
Otworzywszy drzwi, Sebastjan złożył mnóstwo niskich ukłonów doktorowi i rzekł:
— Proszę bardzo pozdrowić z łaski swej panienkę od Sebastiana, panie doktorze!
— Ach! — zawołał dobrodusznie zdziwiony doktór. — Sebastjan wie już zatem, że jadę?
Sebastjan odkaszlnął z pewnem zakłopotaniem i powiedział:
— Ja, to znaczy... sam nie wiem... ach prawda, przypominam sobie... Przechodziłem przypadkowo przez jadalnię, usłyszałem imię panienki, potem zaś zacząłem myśleć i w ten sposób... naturalnie...
— Naturalnie! — uśmiechnął się doktór życzliwie. — Dobrze jest widocznie myśleć, bo zawsze coś się wymyśli. Zgoda, Sebastjanie, zawiozę Heidi pozdrowienie.
Doktór miał właśnie przekroczyć próg, ale natrafił na zaporę. Silny wiatr skrócił znacznie wycieczkę panny Rottenmeier. W tejże samej chwili wróciła i chciała wejść w otwartą bramę. Wydęta podmuchem wiatru wielka jej chusta przybrała pozór żagla. Doktór usunął się. Panna Rottenmeier była wielce ugrzeczniona wobec niego i żywiła dlań zdawiendawna wielki szacunek, to też cofnęła się z ogromną dystynkcją, robiąc mu miejsce. Stali tak oboje, w postawach wyczekujących, gdy nagle wionął wiatr i panna Rottenmeier wpłynęła do sieni pełnemi żaglami. Doktór uskoczył w bok, ona zaś przebiegła spory kawałek poza niego, tak, że musiała zawrócić w celu powitania, jak przystało, przyjaciela domu. Przygoda zmieszała ją potrosze, ale zachowanie się doktora wpłynęło jak zwykle kojąco na jej humor. Powiedział jej o planie podróży i poprosił bardzo uprzejmie, by zapakowała posyłkę dla Heidi tak, jak to ona jedna tylko na świecie potrafi pakować.
Klara była przygotowana na pewien opór ze strony opiekunki przeciw wysłaniu Heidi wszystkiego, co dla niej przeznaczyła. Tym jednak razem stało się inaczej. Będąc w wyjątkowo dobrym nastroju, panna Rottenmeier opróżniła wielki stół pracowni, złożyła na nim wszystko, co miało być wysłane, i jęła pakować w jej oczach. Nie było istotnie łatwą sprawą zrobić paczkę z tych różnokształtnych przedmiotów. Przedewszystkiem był tu gruby, watowany płaszcz z kapuzą, by Heidi mogła w zimie chodzić sama do babki, nie czekając, aż ją dziadek owinie w worek i zaniesie, oraz ciepła chustka dla staruszki, by nie marzła, gdy wiatr wstrząsa chatą. Potem wielkie pudło ze strucelkami także dla babki, by nie musiała jeść samych bułek do kawy. Następnie olbrzymia kiełbasa. Początkowo przeznaczyła ją Klara dla Pietrka, który jadał zawsze tylko chleb i ser, ale przyszło jej na myśl, że ją chłopak z radości pochłonie odrazu i zachoruje, przeto oddała ją w ręce Brygidy, by ona i babka dostały po kawałku, a Pietrek miał otrzymywać przysmak w porcjach odpowiednich. Posłała też dziadkowi woreczek tytoniu, gdyż lubił kurzyć fajkę, siedząc na ławce wieczorem, a wkońcu dla Heidi mnóstwo paczek, torebek i zawiniątek z przeróżnemi niespodziankami. Pakowanie trwało długo, ale wkońcu leżała na ziemi wielka paka gotowa do drogi. Panna Rottenmeier patrzyła na nią poważnie, zatopiona w myślach na temat sztuki pakowania, a Klara wesoło, gdyż wyobrażała sobie radosne podskoki przyjaciółki w chwili, gdy ją dostanie.
Wszedł teraz Sebastjan, dźwignął z rozmachem pakunek na plecy i zaniósł go co prędzej do domu doktora.



ROZDZIAŁ SZESNASTY.



GOŚĆ NA HALI.

Nastał świt, purpurowy blask zalał niebo, a wiatr poranny szumiał w jodłach, chybotając ich potężnemi konarami. Zbudzona znanym szumem otwarła Heidi oczy. Szum ten poruszał ją zawsze do głębi i pociągał ku jodłom, przeto skoczyła z posłania, przyodziała się spiesznie, lecz starannie, wiedząc, że trzeba zawsze wyglądać czysto i porządnie, potem zaś zbiegła po szczeblach drabiny.
Dziadka nie było już w izbie. Wyszła tedy przed dom i zastała go, jak zawsze, opartego o ścianę. Rozglądał się wokoło, chcąc wiedzieć, czy dzień będzie pogodny.
Różowe obłoczki płynęły wysoko, niebo błękitniało coraz to bardziej, a słońce, wychylone właśnie ponad wysokie zręby skał szerzyło czerwoną i złotą poświatę po łąkach, górach i pastwiskach.
— O jakże to piękne, jak piękne! — wykrzyknęła, podskakując. — Dzieńdobry, dziadku!
— Wstałaś już! — powiedział, witając ją na dzieńdobry.
Heidi pobiegła pod jodły, których grube gałęzie poruszał wiatr z szelestem, i zaczęła tańczyć wkoło drzew, rozradowana tym odgłosem, za każdem silniejszem uderzeniem wiatru podskakując coraz to wyżej jeszcze.
Dziadek wydoił tymczasem Białuszkę i Buraskę, potem umył je i wyczesał przed puszczeniem na pastwisko, wkońcu zaś wyprowadził ze stajni. Na widok swych przyjaciółek przybiegła Heidi, objęła zwierzęta za szyję, pozdrawiając je, a kozy jęły beczeć wesoło i ocierały głowy o ramiona dziewczynki, wyrażając jej w ten sposób przywiązanie swoje. Omal jej nie rozgniotły, naciskając tak głowami ze stron obu. Ale Heidi nie bała się. Gdy natarczywa Buraska za mocno ją uderzała czołem, wówczas mówiła:
— Burasko! Bodziesz całkiem jak wielki Trykacz!
Na te głowa odsuwała się Buraska i przybierała postawę pełną godności, a Białuszka także podnosiła głowę, chcąc ją jeszcze trochę przewyższyć w dostojeństwie.
— Któż nam zarzuci, że bodziemy tak, jak ten nieznośny Trykacz! — zdawały się mówić obie.
Nagle doleciało gwizdanie Pietrka, który nadbiegł wkrótce, otoczony swym stadem, na czele jego podskakiwała rącza Ziębulka. Heidi wpadła w środek stada, potrącana z wszystkich stron przez kozy; odsuwała je łagodnie od siebie, gdyż chciała się dostać do lękliwej Śnieżki, którą odtrącały zawsze starsze i mocniejsze kozy, gdy chciała powitać swą przyjaciółkę.
Pietrek wydał straszliwy gwizd, którym chciał przestraszyć kozy i zawrócić je w stronę pastwiska, a przytem zrobić sobie miejsce, bo miał coś powiedzieć Heidi. Na ten odgłos kozy rozskoczyły się tak, że mógł stanąć przed nią.
— Mogłabyś dziś pójść chyba ze mną? — rzekł z pewnym wyrzutem.
— Nie, nie mogę, Pietrku. Oczekuję gości z Frankfurtu, którzy mogą przybyć lada chwila i muszę zostać w domu! — odparła stanowczo.
— Ciągle mi to powtarzasz! — mruknął.
— Tak będzie, aż do ich przybycia! — oświadczyła. — Czyżby mnie mieli nie zastać, Pietrku?
— Mogą sobie przecież poczekać u dziadka! — rzekł ponuro.
W tej chwili zabrzmiał z chaty donośny głos:
— Czemuż to wojsko nie rusza? Czy brak wodza, czy żołnierzy?
Pietrek obrócił się natychmiast, świsnął w powietrzu batem, a kozy, znając dobrze hasło, pobiegły pędem pod górę.
Od czasu powrotu przychodziło Heidi do głowy to i owo, o czem przed tem nigdy nie myślała. Każdego ranka porządkowała starannie i gładziła swe posłanie, potem ustawiała w porządku stołki w izbie i chowała do szafy różne rzeczy leżące, lub wiszące. Nakoniec uzbrojona szczotką i ścierką szorowała stół tak długo, aż był na nowo czysty i biały. Radowało to wielce dziadka. Wchodząc, rozglądał się wokoło, uśmiechał i powtarzał raz po raz:
— Teraz jest u nas zawsze, jak w niedzielę. Heidi nie daremnie była na obczyźnie.
I dzisiaj także wzięła się do porządkowania, po odejściu Pietrka i śniadaniu, spożytem z dziadkiem. Nie szła jej jednak jakoś robota. Przepiękna pogoda kusiła do wyjścia, a wpadające oknem wesołe promienie słońca zdawały się wołać:
— Chodźże, Heidi, chodź na świat!
Wybiegła i stanęła w zachwycie, patrząc na blask słoneczny, zalewający chatę, góry i całą dolinę. Przysiadła mimowoli chwilę na zboczu, rozglądając się. Zaraz jednak przyszło jej na myśl, że na środku izby stoi trójnóg, a stół nie oczyszczony jeszcze po śniadaniu. Zawróciła wtedy żwawo. Niedługo jednak wiatr szarpnął znowu gałęźmi drzew, a Heidi wybiegła i zaczęła tańczyć dokoła rozhybotanych jodeł. Dziadek wszedł za szopę i spełniał tam różne, codzienne czynności. Co chwila jednak wyzierał i patrzył z uśmiechem na wesołe pląsy wnuczki. Właśnie zawrócił, gdy go doleciało jej wołanie:
— Dziadku! Chodźże tu! Prędko!
Pospieszył zaraz, przerażony potrosze, co się z nią dzieje, i zobaczył, że Heidi zbiega po zboczu. Dziewczynka wykrzykiwała w głos:
— Idą, idą! Na przedzie pan doktór!
Biegła na spotkanie przyjaciela. Gdy doń dopadła, podał jej rękę, ona zaś uścisnęła ją serdecznie i zawołała z radością:
— Dzieńdobry, panie doktorze! Dziękuję bardzo, dziękuję stokrotnie!
— Witam, cię Heidi! — powiedział uprzejmie i dodał, uśmiechając się: — Za cóż to mi dziękujesz, dziecko?
— Za to, żem mogła wrócić do dziadka! — oświadczyła Heidi.
Rozpromieniła się jak słońce twarz doktora. Nie oczekiwał takiego powitania na hali. Głęboko zamyślony szedł pod górę, nie widząc niemal jak pięknie jest wokoło. Przypuszczał, że Heidi zaledwo go sobie przypomni, gdyż go widziała przelotnie jeno, przyjmie jak człowieka przynoszącego rozczarowanie i że się zasmuci wieścią o nieobecności przyjaciół. Miast tego jednak miał przed sobą rozbłysłą radością dziewczynkę, która mu ściskała dłoń w gorącej podzięce, jak najlepszemu przyjacielowi.
Ujął ją czule, po ojcowsku i rzekł:
— Chodźże, Heidi, zaprowadź mnie do dziadka i pokaż mieszkanie.
Ale Heidi nie ruszała się z miejsca, spoglądając ze zdziwieniem ku dolinie.
— A gdzież Klara i babunia? — spytała po chwili.
— Powiem ci coś niezbyt wesołego, co i mnie samemu sprawia przykrość! — oświadczył doktór. — Przybywam sam jeno. Klara jest dotąd niezdrowa i przybyć nie mogła, a babunia została także w domu. Zato z wiosną, gdy się ociepli i nastaną dni dłuższe, przyjadą obie z całą pewnością.
Heidi stała zmieszana bardzo, nie mogąc pojąć, że nie stanie się to, co już miała jako rzeczywistość przed oczyma. Niespodzianka ta zaskoczyła ją. Milczeli oboje, a wiatr tylko szumiał w konarach drzew. Nagle przypomniała sobie Heidi, z jakiego powodu wybiegła i że przed nią stoi doktór. Spojrzała nań i dostrzegła wielki smutek w rysach jego twarzy. Tak nie patrzył na nią w Frankfurcie. Zabolało ją serce, znieść nie mogła, by ktoś był smutny, a cóż dopiero zacny, kochany doktór. Pewnie się tak bardzo martwi, że Klara i babunia przyjechać nie mogły. Postanowiła znaleźć pociechę i odkryła ją niezwłocznie.
— O, — zawołała — wiosna nastanie rychło, a wówczas przyjadą! U nas nie trzeba czekać długo na przyjście wiosny. Zostaną zato dłużej, z czego pewnie będzie zadowolona Klara. A teraz chodźmy do dziadka.
Ujęła dłoń przyjaciela i poszła z nim w stronę chaty. Tak jej zależało na tem, by go pocieszyć, że zapewniła ponownie, iż wiosna nastanie na hali bardzo niedługo, a dni ciepłe słoneczne zjawią się całkiem niespodzianie. Tak się sama przejęła tem pocieszaniem, iż krzyknęła zdala dziadkowi, wesoło niemal:
— Jeszcze nie przyjechali, ale będą tu niedługo!
Dziadek znał doktora z opowiadań wnuczki, podał mu tedy rękę serdecznie i powitał, poczem obaj siedli na ławce, a doktór skinął na Heidi, by przy nim zajęła miejsce. Doktór opowiedział, że pan Sesemann go zachęcił do podróży i rzeczywiście czuje się silnym i zdrowym, jak dawno już nie pamięta. Potem szepnął Heidi, że niebawem znajdzie się na górze coś, co z nim przyjechało z Frankfurtu, a sprawi jej to większą uciechę, niż stary doktór. Niezmiernie ją to zaciekawiło. Dziadek jął namawiać doktora, by spędził na hali resztę jesieni, a przynajmniej by przychodził tu każdego pogodnego dnia. Nie mógł go, oczywiście, zaprosić do siebie, z braku pomieszczenia, radził atoli, by nie wracał do Ragaz, ale wynajął pokoik w osiedlu, gdzie jest prosta, ale schludna gospoda. W ten sposób będzie mógł codziennie przychodzić, a on sam pokaże mu różne, ciekawe punkty okolicy, głęboko w górach, skąd się ścielą przepiękne widoki. Doktór przystał z ochotą i postanowiono plan ten wykonać niezwłocznie.
Tymczasem słońce wskazało południe. Wiatr przycichł już oddawna i jodły umilkły. Powietrze było, jak na tę wysokość, ciepłe jeszcze, miłe i rzeźwiło powiewem siedzących na oblanej słońcem ławce.
Halny Dziadek wstał i wszedł do chaty, wrócił jednak zaraz, niosąc stół, który postawił przed ławkę.
— Heidi, — powiedział — przynieś wszystko, czego potrzeba do obiadu. Pan doktór przebaczy i raczy przyjąć to co mamy, — dodał — kuchnia nasza jest bardzo skromna, zato jadalnia piękna, nieprawdaż?
— Prześliczna! — odparł doktór, patrząc w ozłoconą słońcem dolinę. — Przyjmuję zaproszenie. Tutaj wszystko smakować musi.
Heidi poskoczyła do chaty, jak łasiczka, i poznosiła wszystko co było w szafie. Radowało ją niezmiernie, że może ugościć doktora. Dziadek przyrządził tymczasem jedzenie i przyniósł buchający parą dzban mleka, oraz złotej barwy, pieczony ser. Potem nakrajał cieniutkich płatków różowego, suszonego w czystem powietrzu górskiem, mięsa, a doktorowi smakował ten obiad jak żaden jeszcze może w ciągu całego roku.
— Tak, tak! — rzekł wreszcie. — Klara musi tu przyjechać. Nabierze sił, a jeśli przez czas pewien będzie tyle jadła co ja dzisiaj, stanie się tłusta i mocna, jak nigdy w życiu.
W tej chwili zobaczyli człowieka, dźwigającego z trudem wielki tobół. Dotarłszy do chaty, położył ciężar na ziemi i przez chwilę wciągał w pierś rzeźwe powietrze halne.
— Oto jest ta rzecz, która ze mną przyjechała z Frankfurtu! — powiedział doktór, podprowadził Heidi do pakunku, rozwiązał sznur, a gdy opadła powłoka zewnętrzna, dodał — teraz sama szukaj skarbów swoich.
Uczyniła to ochotnie, a gdy już wszystko porozkładała wokoło, stanęła nad prezentami bez słowa, nie wierząc oczom własnym. Doktór odkrył wieko pudełka i rzekł znacząco:
— To będzie zajadała babka z kawą!
Heidi krzyknęła radośnie:
— Ach! Jakże jej będą smakowały te strucelki!
Potem zaczęła tańczyć wokoło pudełka. Chciała zaraz wszystko spakować i nieść babce. Ale dziadek oświadczył, że wieczorem odprowadzi pana doktora i zabierze, co trzeba. Heidi znalazła woreczek z tytoniem i wręczyła go dziadkowi. Rad był bardzo, nałożył zaraz fajkę i siedząc na ławce, puszczali obaj z doktorem wielkie kłęby dymu, a Heidi skakała od jednego skarbu do drugiego. Nagle przystąpiła do ławki, stanęła przed gościem i rzekła stanowczo, korzystając z przerwy w rozmowie:
— Wcale się tem więcej nie ucieszyłam niż starym doktorem!
Obaj mężczyźni roześmiali się, a doktór zapewnił, że tego nie oczekiwał zgoła.
Gdy słońce zaczęło zachodzić, wstał gość, by wracać do osiedla i nająć pokój. Dziadek wziął pod pachę chustkę, pudełko i kiełbasę, a doktór podał rękę Heidi i poszli razem aż do chaty Pietrka, gdzie dziewczynka miała zaczekać na powrót dziadka, który chciał doprowadzić doktora na miejsce pobytu. Gdy się z nią żegnał, spytała:
— Czy pan doktór pójdzie jutro rano z kozami na pastwisko?
To była w jej oczach rzecz najpiękniejsza.
— Zgoda, Heidi! — odparł wesoło. — Pójdziemy oboje.
Mężczyźni odeszli, a Heidi weszła do chaty, wlokąc z wysiłkiem wielkie pudło. Potem wróciła po kiełbasę i jeszcze raz po chustkę. Poznosiwszy rzeczy, które dziadek zostawił u progu, zbliżyła się do babki, by mogła dotknąć kiełbasy i pieczywa, a chustkę położyła jej na kolanach.
— Przysłała to z Frankfurtu Klara i babunia! — oświadczyła zdziwionej Brygidzie, która skamieniała wprost, patrząc na przedmioty, ciągnione i rozkładane z wysiłkiem przez dziewczynkę.
— Nieprawdaż babko, — spytała — że najwięcej cieszą cię te strucelki? Spróbujże, są mięciutkie!
— Cieszę się bardzo, droga moja! — zapewniła babka. — Cóż to za dobrzy ludzie! — potem pogładziła chustkę i rzekła: — Ta chustka, to skarb nieoceniony na ostrą zimę. Boże wielki! Nie myślałam nigdy, że dożyję czegoś takiego.
Zadziwiło to wielce Heidi, że babka cieszy się więcej szarą chustką, niż doskonałemi strucelkami. Brygida stała przy stole, patrząc ze czcią na kiełbasę, tak ogromną, jakiej nie widziała jeszcze w życiu. Czyż podobna, by była jej własnością, by mogła ją nawet krajać i jeść? Potrząsnęła nieufnie głową i rzekła:
— Trzeba zapytać wpierw Halnego Dziadka, co się ma z tem zrobić?
— To trzeba zjeść i basta! — oświadczyła pewnym tonem Heidi.
W tej chwili wpadł Pietrek, wołając:
— Halny Dziadek idzie za mną! Kazał, by Heidi...
Więcej powiedzieć nie zdołał, spojrzawszy na bajeczną kiełbasę, której widok odebrał mu mowę. Ale Heidi domyśliła się reszty i podała prędko rękę babce. Halny Dziadek zachodził teraz często do staruszki, która cieszyła się, usłyszawszy kroki jego, gdyż zawsze dla niej znajdował słowo pociechy i otuchy. Dziś jednak było już późno, dziewczynka wstawała równo ze świtem, a sen dla niej, jak mawiał, był koniecznym, przeto, rzucił tylko od progu: dobranoc, wziął Heidi za rękę i ruszyli przy blasku migocących gwiazd do cichej chaty swojej.



ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY.



ODPŁATA.

Nazajutrz o świcie kroczył doktór wraz z Pietrkiem i stadem kóz stromą drogą od osiedla ku hali. Usiłował kilka razy nawiązać rozmowę z koźlarczykiem, ale otrzymywał w odpowiedzi urywane jeno, niechętne słowa. Pietrek nie łatwo dawał się wciągnąć w rozhowory, to też doszli w milczeniu do chaty dziadka, gdzie czekała już Heidi z dwoma swemi kozami, a cała ta trójka była rześka i wesoła, jak słoneczny poranek w górach.
— Czy idziesz? — spytał jak zawsze Pietrek.
— Oczywiście, jeśli i pan doktór pójdzie! — odparła Heidi.
Pietrek spojrzał zpodełba na doktora.
Dziadek przyniósł plecak z południowym posiłkiem, powitał z szacunkiem doktora, potem zaś zawiesił worek Pietrkowi na plecach.
Cięższy był, niż zazwyczaj, gdyż Halny Dziadek włożył weń spory kawał różowego, smakowitego mięsa, w przypuszczeniu, że doktorowi spodoba się na pastwisku i spożyje tam obiad, razem z dziećmi. Na myśl o tym nieznanym przysmaku rozwarł Pietrek usta od ucha do ucha.
Ruszono pod górę. Kozy otoczyły Heidi, potrącając się i odpychając wzajemnie. Trwało to przez czas pewien, wkońcu Heidi stanęła, mówiąc:
— Dość tego! Teraz idźcie spokojnie przodem, ja zaś porozmawiam z panem doktorem.
Poklepała po grzbiecie Śnieżkę, która zawsze starała się znaleźć najbliżej, nakazując jej osobno, by była grzeczna i posłuszna. Wydostawszy się z tłoku, podeszła do doktora, który ją zaraz ujął za rękę. Nie potrzebował już teraz szukać tematu rozmowy, gdyż Heidi zaczęła zaraz opowiadać o kozach, ich dziwnych pomysłach, o kwiatkach, skałach i ptakach. Zajęła go tak, że nim się spostrzegł, stał już na pastwisku. Pietrek spozierał na doktora raz po raz tak straszliwie, że byłby go przeraził niemało, gdyby to spostrzegł. Na szczęście jednak nie widział.
Heidi zaprowadziła przyjaciela na swe miejsce zwykłe, skąd był najpiękniejszy widok, on zaś usiadł przy niej na oświetlonej słońcem murawie. Był przecudny, złocisty dzień jesienny. Z niższych hal dolatywał pobrzęk dzwonków pasących się trzód, ukojny i łagodny, jak chorał pokoju. Wielkie pole śniegowe sypało skry brylantów, szary masyw Falknisu sterczał majestatycznie wysoko pod ciemno-błękitne niebo. Powiewał zlekka rozkoszny wiatr poranny, kolebiąc szafirowemi główkami pozostałych jeszcze kwiatów, które rozwierały chciwie kielichy na słońce. Wysoko, w górze zataczał szerokie kręgi ptak drapieżny, ale nie wrzeszczał dzisiaj, rozkoszując się jeno pogodą. Heidi spozierała to tu, to tam. Chwiejące się kwiaty, lazur nieba, światło i świegot ptaków w powietrzu, wszystko było tak piękne! Oczy jej błyszczały z rozkoszy. Po chwili przeniosła wzrok na doktora, chcąc wiedzieć, czy i on widzi te cuda. Siedział dotąd cichy, zadumany i patrzył wokoło, napotkawszy zaś wesołe oczy Heidi, powiedział:
— Tak, moje dziecko! Mogłoby tu być pięknie. Ale czyż radować się może ten, kto przybywa ze smutkiem w sercu?
— O, — wykrzyknęła wesoło. — Tutaj nikt nie ma smutku w sercu. Tak bywa jeno we Frankfurcie!
Doktór uśmiechnął się zlekka, zaraz atoli powiedział z powagą:
— Gdyby jednak ktoś przywiózł tu z Frankfurtu smutek? Czy sądzisz, że możnaby go uleczyć?
— Kiedy się nie wie co robić, trzeba wszystko powiedzieć Bogu! — oświadczyła żywo.
— Dobra to myśl, moja Heidi, — zauważył. — Jeśli jednak smutek ten właśnie on sam zesłał na człowieka, to cóż ma powiedzieć Bogu?
Zamyśliła się, nie tracąc jednak pewności, że lekarstwo na smutek jest w Bogu jedynie. Wkońcu znalazła odpowiedź w przeżyciach własnych.
— Trzeba czekać! — zadecydowała stanowczym tonem. — Trzeba myśleć ciągle, że Bóg sposobi coś radosnego, co nastąpi po smutku, trzeba czekać cicho i nie uciekać, a stanie się tak, że wyjdzie na jaw, iż Bóg przez cały czas miał coś dobrego na myśli. Tego nie wiemy naprzód i dlatego smutek wydaje się nam rzeczą, bez końca trwać mającą.
— Piękna to wiara, moja Heidi, trzymaj się jej, drogie dziecko! — powiedział, potem podumał zapatrzony na potężne skały, na lśniącą w słońcu dolinę i dodał: — Widzisz, zdarzyć się może, że siądzie tu ktoś z oczyma tak przysłonionemi smutkiem, iż tych wszystkich piękności nie widzi. Wtedy jest mu podwójnie smutno. Czy to rozumiesz?
Heidi poczuła ukłucie w sercu, wspomniawszy w tej chwili ślepą babkę, która widzieć niczego nie może. Ból ten wracał stale, ile razy sobie uświadomiła to nieszczęście. Odparła tedy z powagą:
— Tak, rozumiem to dobrze. Wiem jednak, że jeśli się czyta babce hymny, to czuje ona taką jasność, iż nabiera wesołości, jakby widziała wszystko.
— Jakież to hymny, Heidi?
— Umiem napamięć te ustępy, które babka najlepiej lubi, gdzie mowa o słońcu i pięknych ogrodach, gdyż zwykle czytuję je po trzy razy.
— Radbym posłuchać tych wierszy! — powiedział i rozsiadł się wygodniej.
Heidi złożyła ręce i dumała przez chwilę.
— Zacznę od tego miejsca, o którem babka zawsze mówi, że czuje w sercu radość, czy dobrze?
Doktór skinął potakująco, a Heidi zaczęła:

Gdyś czynił, co przystało
I co nakazał Pan,
Zadziwisz się niemało,
Jakich dokona zmian,
Jak zmieni smutki, troski
W radosnych dzionków bieg
I łódź twą, sternik boski,
Na jasny popchnie brzeg.

Przez chwile, jeno może
Z pociechą zwlekać Pan,
W najbliższej jeszcze porze
Twych nie uleczy ran,
Wydawać ci się może,
Że cię opuścił Bóg,
Choć modlisz się w pokorze,
Wśród swych cię nie chce sług...

Lecz wytrwaj przy nim wiernie,
A on wszechmocą swą
Usunie wszystkie ciernie,
Co kryją drogę twą,
Wyzwoli z smutku duszę,
Gdy przy nim będziesz trwał
I wzamian za katusze
Dostaniesz szczęścia dział.


Urwała nagle, niepewna, czy doktór słucha. Siedział, osłoniwszy oczy dłonią, nie czyniąc najlżejszego ruchu. Sądziła, że zasnął, czekała tedy, aż się zbudzi i zażąda nowych hymnów. Cicho było wokoło. Doktór nie mówił, ale także nie spał wcale. Cofnął się myślą w dawne czasy, w dziecięcy wiek swój, kiedy to otaczał ramieniem szyję matki, która mu deklamowała ten sam właśnie hymn, wypowiedziany przez Heidi, a zapomniany od lat szeregu. Wydało mu się, że słyszy głos matki i widzi jej słodkie oczy, patrzące z taką miłością. Gdy ucichły słowa hymnu, usłyszał inne, równie pożądane, śledził je myślą i siedział długo jeszcze nieruchomy, z dłonią na oczach. Wkońcu podniósł głowę, a widząc, że Heidi patrzy nań ze zdumieniem, ujął jej rękę i rzekł weselej nieco:
— Hymn twój, droga Heidi, był piękny. Przyjdziemy tu znów i powtórzysz mi go, nieprawdaż?
Przez cały czas szalał wprost Pietrek ze złości. Heidi nie była od wielu już dni na pastwisku, teraz zaś siedział przy niej ten stary pan, tak że nie mógł dostąpić. Martwiło go to wielce. Stanął w pewnej odległości za plecami natręta, który go nie mógł widzieć, i podniósł groźnie pięść, potem zaś obu pięściami zaczął wymachiwać zapalczywie. Im dłużej doktór siedział, tem wyżej podnosił Pietrek pięści i tem sroższe robił miny.
Tymczasem nadeszło południe, co Pietrek poznał doskonale po słońcu. Nagle krzyknął na całe gardło w kierunku siedzących:
— Czas jeść!
Heidi wstała i poszła po plecak, by doktór mógł zjeść obiad, nie ruszając się z miejsca. Powiedział jednak, że nie głodny i radby tylko wypić garnuszek mleka. Heidi także nie czuła głodu, postanowiła natomiast oprowadzić doktora po pastwisku i zawieść nieco dalej w góry, na owo porosłe mchem miejsce, skąd swego czasu Ziębulka chciała skoczyć w przepaść i gdzie rosły aromatyczne ziółka. Pobiegła do Pietrka, wytłumaczyła mu, by napełnił mlekiem Białuszki dwie czarki, jedną dla doktora, a drugą dla niej. Patrzył na nią przez chwilę zdumiony wielce, a potem spytał:
— A któż dostanie to, co jest w plecaku?
— Weź to sobie, wpierw jednak przynieś mleko! Dalejże, — rozkazała.
Pietrek nie doił jeszcze w życiu tak prędko jak tym razem, mając ciągle w myśli plecak z zawartością nieznaną, którą posiadł na własność. Podczas gdy oboje pili mleko, zajrzał do wnętrza. Zatrzęsła nim radość na widok wielkiego kawała mięsa, potem zajrzał ponownie dla nabrania pewności, że tak jest w istocie i wsadził rękę, by zdobycz pochwycić. Ale cofnął się nagle, ogarnięty wątpliwością. Wszakże wygrażał, oto, przed chwilą pięściami temu panu, który mu zrobił podarek ze swego obiadu. Pietrek uczuł skruchę i nie był w stanie wziąć się do jedzenia. Nagle podskoczył, pobiegł na to samo miejsce i uniósł wysoko obie dłonie, rozłożone płasko, na znak, że wygrażanie pięściami unieważnia w zupełności. Stał tak chwilę, potem zaś wrócił do plecaka z uczuciem, iż sprawa została wyrównana, a mając czyste sumienie, zaczął jeść z rozkoszą przysmaki.
Doktór chodził z Heidi długo i rozmawiał żywo, potem zaś oświadczył, że pora mu wracać, ona zaś pewnie zostać jeszcze zechce wśród kóz. Heidi nie przystała na to, by zacny doktór sam jeden wracał z hali, postanowiła go tedy odprowadzić do chaty dziadka, a nawet dalej jeszcze. Poszli, trzymając się za ręce; dziewczynka nie przestawała opowiadać o różnych rzeczach, pokazywała przyjacielowi miejsca, gdzie kozy pasały się z upodobaniem, gdzie latem rosły kępy żółtych, lśniących różyczek złotojeści, czerwonej centurji i innych kwiatków. Wkońcu jednak powiedział doktór, by wróciła. Pożegnali się, on poszedł dalej ku dołowi, a Heidi stała długo jeszcze, patrząc za odchodzącym. Tak czyniła zawsze córeczka doktora, gdy się wydalał z domu.
Jesień tegoroczna była bardzo pogodna. Doktór przychodził każdego dnia na halę, skąd się udawał w dalszą wędrówkę. Często chodził z dziadkiem w góry, gdzie się chwiała w silnym wietrze kosodrzewina, a ptak drapieżny, mieszkający tam gdzieś zapewne, krążył nisko nad ich głowami, kracząc głośno. Doktór polubił bardzo swego towarzysza. Przekonał się, że Halny Dziadek zna dokładnie każde ziele, rosnące na hali, wie, na co je używać należy i jak cenne posiada przymioty, zarówno żywiczna jodła, jak wonna sosna, kędzierzawy mech, najniepozorniejszy kwiatek, słowem, wszystko co wydaje bujna gleba alpejska.
Dziadek opowiadał także przyjacielowi o życiu, obyczajach i uciesznych nieraz nawyknieniach zwierząt małych i dużych, mieszkających w szczelinach skał, jaskiniach, lub też w koronach drzew.
Czas płynął doktorowi niepostrzeżenie, a ile razy ściskał na pożegnanie dłoń towarzysza, powtarzał stale:
— Drogi przyjacielu! Codziennie uczę się czegoś od pana!
Najpiękniejsze atoli dni spędzał doktór z Heidi. Siadali na tem samem, co pierwszego dnia, miejscu u zbocza pastwiska, dziewczynka deklamowała coraz to inne hymny, opowiadała różności, a Pietrek siadał poza nimi, ale złagodniał całkiem i nigdy już nie wygrażał pięściami.
Tak minął piękny wrzesień. Pewnego dnia przybył doktór znacznie mniej wesoły, niż zazwyczaj. Powiedział, że musi zaraz nazajutrz wracać do miasta, co go smuci, gdyż bardzo pokochał halę i jej mieszkańców. Zmartwiła ta wiadomość dziadka, który rad był rozmawiać z nim codziennie, a Heidi nawykła do codziennego widywania drogiego przyjaciela, wprost pojąć nie mogła, że go straci nagle. Doktór pożegnał dziadka, pytając, czy pozwoli, by go Heidi odprowadziła kawałek drogi. Poszli, trzymając się za ręce, a dziewczynka i teraz jeszcze nie wierzyła, że odchodzi.
Po pewnym czasie zatrzymał się doktór, mówiąc, by wracała. Pogładził kręte jej włosy i powiedział:
— Muszę już iść! Ach jaka szkoda, droga Heidi, że cię nie mogę zabrać z sobą do Frankfurtu.
W tej chwili ujrzała przed sobą miasto, domy, kamienne ulice, pannę Rottenmeier i Tinetę i rzekła z wahaniem:
— Wolałabym, by pan doktór sprowadził się do nas.
— To prawda. Bywajże mi zdrowa, Heidi! — odparł, ściskając jej dłoń.
Spojrzała nań i spostrzegła łzy w poczciwych jego oczach. Doktór obrócił się i ruszył spiesznie na dół.
Heidi stała bez ruchu na miejscu. Wzruszyły ją łzy w oczach przyjaciela. Nagle wybuchnęła płaczem, porwała się i łkając biec zaczęła za odchodzącym.
— Panie doktorze! Panie doktorze! — wołała raz po raz.
On się obrócił i czekał.
Wnet go dopędziła, zapłakana.
— Pojadę w tej chwili do Frankfurtu! — oświadczyła stanowczo. — Muszę tylko zawiadomić dziadka!
Doktór pogładził jej głowę i rzekł spokojnie, a serdecznie:
— Nie, droga Heidi, nie pojedziesz w tej chwili, mogłabyś zachorować w mieście. Zostań w górach. Powiedz mi tylko, że przyjedziesz do mnie, gdy będę chory, samotny i zapragnę mieć kogoś, ktoby mnie kochał.
— O tak, tak! — wykrzyknęła szlochając. — Przyjadę natychmiast! Kocham pana tak samo prawie, jak dziadka!
Doktór uścisnął raz jeszcze Heidi i pośpieszył na dół, ona zaś stała długo, żegnając go ruchem ręki, dopóki nie zniknął jej z oczu. Obracając się po raz ostatni, powiedział sobie:
— Dobrze jest tam w górach. Ciało i dusza odzyskują zdrowie, oraz radość życia.



ROZDZIAŁ OŚMNASTY.



ZIMA W OSIEDLU.

Śnieg zawiał chatę Pietrkową aż po okna, które znalazły się teraz na ziemi, a pod białą nakrywą znikł dach i drzwi wchodowe. Dziadka nie było na hali do pomocy, przeto sam Pietrek musiał codziennie rano pracować w pocie czoła, gdy śnieg spadł na nowo. Wyskakiwał oknem, i o ile nie było mrozu, zapadał cały w zaspę, z której się wydobywał, kopiąc, wierzgając i machając rękami. Matka podawała mu wielką miotłę, a on odmiatał wytrwale aż do samych drzwi. Miał roboty niemało, trzeba było odmieść wszystek śnieg, gdyż inaczej po otwarciu drzwi wpadłoby go dużo do kuchni, zaś w razie zamarznięcia zostaliby wszyscy zamurowani, gdyż przez lodową skorupę przedostaćby się nie można, a okienko było małe, tak, że sam tylko Pietrek mógł się przez nie przecisnąć. W dniach mroźnych używał sobie chłopiec do woli. Otwierał okienko, stawał na twardej powierzchni śniegu, matka podawała mu sanki, on siadał i mógł jechać dokąd chciał, byle tylko na dół. Cała ubocz stała się jednym, ogromnym torem saneczkowym.
Dziadka nie było tej zimy na hali. Dotrzymując słowa, zamknął zaraz z pierwszym śniegiem chatę i stajnię, potem zaś zszedł wraz z Heidi i kozami do osiedla. Stał tam, w pobliżu kościoła i plebanji dom obszerny, dawny dwór pański, teraz już napoły rozwalony. Mieszkał w nim ongiś dzielny wojak, który brał udział w hiszpańskiej wyprawie, dokazał wielu czynów, zdobył bogactwa i powróciwszy, wystawił sobie dom wspaniały. Niedługo jednak wytrzymał w cichem osiedlu nawykły do gwarnego świata, człowiek. Wyjechał i nie wrócił. Po wielu latach, gdy było rzeczą pewną, że zmarł, sprowadził się krewniak jego do domu, który zniszczał tymczasem. Nowy właściciel nie chciał łożyć na odbudowę, wyniósł się wkrótce, a dom zajęli ludzie biedni, którzy także nie mogli naprawiać szkód. Zamieszkał tu potem Halny Dziadek, wraz z synem swym Tobjaszem, a następnie budynek stał pustką przez czas długi, bowiem trudno tu było wyżyć temu, kto nie umiał łatać dziur, zatykać szpar i naprawiać ciągle wszystkiego. Zima trwała w osiedlu długo, była mroźna, wiatr hulał po izbach, gasząc światło, a ludzie kłapali zębami. Poradził sobie atoli dzielny Halny Dziadek. Postanowiwszy spędzić zimę w osiedlu, zaczął już w połowie października naprawiać dom. Przychodził tu często razem z Heidi.
Od tyłu wchodziło się do wielkiej izby, której jedna ściana runęła, w drugiej było wielkie, sklepiste okno bez szyb, a grube pędy powoju pięły się aż do sklepienia, które świadczyło, że musiała to być kiedyś kaplica. Potem wchodziło się do obszernej sali, z kamienną posadzką, poprzerastaną zielskiem. I tutaj mury runęły w połowie, oraz zapadł się częściowo strop, a resztę trzymały grube słupy, gdyż inaczej wszystkoby opadło ludziom na głowy. Dziadek zrobił tutaj zagrodę z desek i pokrył posadzkę grubą warstwą mierzwy, gdyż izbę tę przeznaczył na mieszkanie dla kóz. Za izbą ciągnęły się rozmaite kurytarze tak zniszczone, że przeglądało przez mury niebo, albo kawałek łąki i ścieżki. Na końcu widniały wielkie drzwi, mocno jeszcze tkwiące na zawiasach i przez nie wchodziło się do izby, jako tako zachowanej. Wszystkie cztery ściany pokrywało w połowie drzewo bez skaz i szpar, a w kącie stał piec ogromny, sięgający niemal stropu. Białe kafle ozdobione były niebieskiemi obrazkami, wyobrażającemi to wieżyce w otoczeniu drzew, pod któremi szedł myśliwy z psami, to znów ciche jezioro, ocienione dębami, z rybakiem chwytającym ryby na wędkę. Wokoło pieca umieszczono ławę, tak że można było siedzieć i podziwiać obrazki. Spodobało się tu Heidi odrazu. Wszedłszy, podbiegła do pieca, siadła i zaczęła oglądać obrazki. Posuwając się po ławie coraz to dalej, dotarła za piec i ujrzała coś, co pochłonęło całą jej uwagę. W przestrzeń dzielącą piec od ściany była wstawiona paka z czterech desek zbita, podobna do zasieku na jabłka. Wewnątrz nie było jednak jabłek, ale siano, przykryte prześcieradłem i grubym workiem. Heidi poznała odrazu swoje łóżko. Krzyknęła z radości, potem zaś rzekła:
— Śliczna jest moja sypialna, a ty, dziadku, gdzie będziesz sypiał?
— Ty spać musisz przy piecu, byś nie marzła! — odparł. — A tu jest moje posłanie.
Przebiegła za dziadkiem obszerną izbę, a on otwarł następne drzwi, wiodące do małej stancyjki, gdzie umieścił swe posłanie. Naprzeciw były jeszcze jedne drzwi. Heidi zajrzała przez nie i znalazła się w miejscu, które przypominało kuchnię, ale tak wielką, jakiej dziewczynka nie widziała dotąd w życiu. Napracował się nad nią dziadek niemało, a zostało jeszcze dużo do roboty. Wszędzie widniały w murach dziury i szerokie szczeliny, z których dużo już pozabijał dziadek deskami, co przypominało szafki w mur wpuszczone. Prastare, ogromne drzwi naprawił dziadek również drutami i gwoźdźmi, tak, że je można było zamykać, co stanowiło sprawę ważną, bowiem za kuchnią były same jeno rozwaliska, zarosłe krzakami i zamieszkałe przez roje owadów, oraz jaszczurek.
Heidi była wielce zadowolona z nowego mieszkania, zbadała je dokładnie i oprowadziła wszędzie Pietrka, który przybył nazajutrz zobaczyć, jak tam wygląda. Była niestrudzoną w śledzeniu wszystkich szczegółów.
Sypiała doskonale w nowem łóżku na przypiecku, ale budząc się miała zawsze ochotę wybiec na świat i słuchać szumu jodeł, których konary obciążał teraz ciężki śnieg. Każdego ranka musiała rozmyślać przez chwilę, gdzie jest, i czuła przygnębienie z powodu braku rodzimej hali. Dopiero głos dziadka i beczenie wzywających ją kóz, przywodziły jej wszystko napamięć. Wyskakiwała ze swej paki i biegła do stajni. Czwartego dnia powiedziała stanowczo:
— Muszę iść dzisiaj do babki. Niesposób zostawiać jej tak długo samą.
Nie zgodził się na to dziadek.
— Dziś, ani jutro nie pójdziesz! — powiedział. — Śnieg wielki leży na hali, a ciągle jeszcze pada. Silny Pietrek z trudnością jeno przebrnąć zdoła, zaś małą Heidi zasypałoby niewątpliwie i nikt by jej nie znalazł. Zaczekaj, aż przyjdzie mróz, a wówczas pójdziesz wygodnie po twardej skorupie.
Czekanie zasmuciło Heidi zrazu, ale wobec rozlicznych zajęć, dni mijały szparko.
Heidi chodziła rano i popołudniu do szkoły, ucząc się z wielkim zapałem. Pietrka widywała tam rzadko. Łagodny nauczyciel mawiał zazwyczaj:
— Znowu nie widzę Pietrka. Dobrzeby mu zrobiła nauka, ale na hali tyle śniegu, że pewnie nie mógł przebrnąć, biedaczysko.
Pietrek przychodził jednak codziennie niemal w odwiedziny do Heidi, po szkolnych godzinach.
Po kilku dniach zaświeciło słońce, ale na krótko jeno, jakby nie chciało patrzeć na białą szatę ziemi, tak różną od letniej. Zaszło wcześnie, księżyc lśnił nocą nad śnieżnemi rozłogami, a rano wszystko wokół błyszczało i rzucało skry. Pietrek wyskoczył, jak codziennie, przez okno w głęboki śnieg, tym razem jednak nie zapadł się wcale, lecz stuknął siedzeniem w twardą powłokę i zjechał duży kawał po stromem zboczu, niby puszczone sanki. Zdumiony wielce zaczął się na czworakach gramolić, stanął na nogach, i waląc z całej siły, by się przekonać, czy to prawda, obcasami, zdołał zaledwo małe kawałeczki lodu oderwać od grubej skorupy. Halę ściął silny mróz. Spodobało się to bardzo Pietrkowi, wiedział bowiem, że teraz może przybyć Heidi. Wrócił do domu, wypił mleko, które dlań przysposobiła matka, schował do kieszeni chleb i powiedział:
— Idę do szkoły!
— Dobrze! Idź i ucz się pilnie! — pochwaliła go.
Pietrek wyskoczył oknem, gdyż drzwi przymarzły do cna, siadł na sanki i zjechał błyskawicznie na dół. Gdy mijał osiedle, uczuł, że musiałby sankom i sobie zadać gwałt, hamując tutaj. Pęd uniósł go aż poza Mayendorf i zatrzymał się dopiero na równinie. Wstał i spojrzał wokoło. Szkołę rozpoczęto już dawno. Powrót trwaćby musiał około godziny. Miał tedy pod dostatkiem czasu do powrotu. Znalazł się w osiedlu, w chwili powrotu Heidi ze szkoły. Siedziała z dziadkiem przy stole i jadła obiad. Pietrek miał dziś pewną myśl specjalną, którą musiał zaraz wypowiedzieć.
— Już ściął! — rzekł, stanąwszy w izbie.
— Co znaczy to wojownicze hasło? — spytał dziadek.
— Mróz! — powiedział.
— O! — zawołała Heidi, domyślając się reszty, uradowana, że będzie mogła pójść do babki, potem zaś dodała z wyrzutem: — Czemuż nie było cię w szkole, mogłeś wszakże zjechać?
Raziło ją to, że nie spełnił obowiązku.
— Zajechałem za daleko sankami. Było już za późno! — powiedział.
— To jest dezercja! — zauważył dziadek. — Takich jak ty, bierze się za uszy.
Przerażony temi słowy Pietrek szarpał czapkę, gdyż bał się wielce starego Halnego Dziadka.
— Jesteś ponadto wodzem, tedy podwójnie powinieneś się wstydzić! — oświadczył. — Cóżbyś uczynił, gdyby któraś z kóz przestała cię słuchać i uciekała ze stada?
— Wybiłbym ją! — odrzekł tonem fachowca.
— A gdyby to uczynił chłopiec i dostał cięgi?
— Dobrzeby mu się stało!
— Wiedz tedy, kozi wodzu, że jeśli miniesz szkołę w chwili, gdy masz w niej siedzieć, masz się do mnie zgłosić po swą należytość.
Teraz zrozumiał Pietrek błyskawicznie sens całej rozmowy i że to on miał być owym chłopcem, zerknął, czy gdzie nie dostrzeże kija, lub bata. Ale Halny Dziadek powiedział łagodnym tonem:
— Chodźże i przekąś coś z nami. Potem zaprowadzisz Heidi do babki i wrócisz z nią wieczór tutaj na kolację.
Ten nieprzewidziany zwrot, zachwycił wprost Pietrka, a twarz jego wykrzywiała się na wszystkie strony z uciechy, usłuchał niezwłocznie i siadł obok Heidi. Heidi jeść nie mogła z radości, że idzie, przeto przysunęła Pietrkowi duży kartofel i kawał pieczonego sera, leżące jeszcze na jej talerzu, a dziadek napełnił także talerz chłopca, który, widząc cały wał przed sobą, wziął się do dzieła z zapałem nielada. Heidi wdziała ciepły płaszcz z kapuzą, otrzymany od Klary, i rzekła, gdy Pietrek wziął w usta ostatni kąsek:
— Chodźmy tedy!
Wyruszyli, a Heidi opowiedziała Pietrkowi, że Białuszka i Buraska nie chciały pierwszego dnia pobytu w nowej stajni jeść, miały głowy zwieszone i nie beczały wcale. Dziadek powiedział, że było im tak, jak Heidi we Frankfurcie, bowiem od urodzenia nie opuszczały hali.
Doszli na miejsce, a Pietrek nie powiedział słowa. Widocznie nurtowała go myśl jakaś. Stanął pod drzwiami i rzekł stanowczo:
— Wolę już chodzić do szkoły, niż zgłaszać się po bicie do dziadka!
Heidi była tego samego zdania i utrwaliła go w przedsięwzięciu. Zastała samą jeno Brygidę, zajętą łataniem. Babka leżała w łóżku, w komorze. Było jej zbyt zimno. Zdziwiło to bardzo Heidi, nawykłą do widzenia babki stale przy kołowrotku. Skoczyła do komory i ujrzała, że owinięta w szarą chustkę leży w wąskiem łóżku pod cienką kołdrą.
— Dzięki Bogu! — wykrzyknęła staruszka, posłyszawszy jej kroki. — Przez całą jesień trwożyła ją długa nieobecność Heidi i to, że jak mówił Pietrek, chodzi po hali z obcym panem z Frankfurtu. Była pewna, iż ten pan przyjechał po nią. A chociaż wrócił sam, nie znikła możliwość przybycia jakiegoś wysłannika, który mógł zabrać dziewczynkę. Przyskoczywszy do łóżka, spytała Heidi:
— Czyś bardzo chora, babko?
— Nie, nie, drogie dziecko! — uspokajała staruszka. — Mróz mi wszedł potrosze w kości.
— A czy ozdrowiejesz zaraz, gdy się ogrzeje na świecie? — badała porywczo.
— Mam w Bogu nadzieję, że prędzej jeszcze! Chciałam już dziś prząść, próbowałam nawet, ale jutro pewnie siądę znowu do kołowrotka! — zaręczyła, czując przestrach Heidi.
Przeraziło ją to istotnie, gdyż nie widziała babki w łóżku. Zdziwiła się ponadto, że leży owinięta chustką.
— We Frankfurcie biorą ludzie chustkę, wychodząc na przechadzkę z domu. — powiedziała. — Czyś sądziła, babko, że trzeba się nią okrywać, idąc spać?
— Wzięłam chustkę, moje dziecko, gdyż mi jest zimno! — wyjaśniła. — Kołdra moja trochę za cienka.
— Czemuż ci, babko, spada głowa? — badała dalej Heidi. — Powinna leżeć wysoko. Czegoś brak w tem łóżku!
— To prawda! — odrzekła, poprawiając poduszkę podobną do cienkiej deski. — Widzisz, poduszka moja nigdy wogóle nie była grubą, a teraz stwardniała całkiem i stała się płaska po wieloletniem leżeniu.
— Szkoda, że będąc we Frankfurcie, nie spytałam Klary, czy mogę zabrać swe łóżko. Są tam trzy miękkie poduszki, tak wysokie, żem się zawsze zesuwała z nich i trzeba było ciągle poprawiać głowę, gdyż w mieście sypia się wysoko. Czyby ci to sprawiło ulgę, babko?
— Oczywiście, poduszki grzeją, a leżąc wysoko, łatwiej jest oddychać! — zapewniła, poprawiając się znowu. — Nie mówmy jednak o tem, dziękować muszę Bogu za dużo rzeczy, których brak takim jak ja starcom. Dostaję codzień białe bułeczki, mam ciepłą chustkę i ty przyszłaś do mnie, droga Heidi. Możebyś mi co przeczytała?
Heidi zdjęła z półki starą książkę, zaczęła wyszukiwać różne piękne hymny, które znała teraz dobrze i które rada była sama usłyszeć po tak długiej przerwie.
Babka złożyła ręce, a smutna jej twarz przybrała taki wyraz, jakgdyby ją spotkało wielkie szczęście.
Po chwili przerwała Heidi, pytając:
— Czyś już zdrowa, babko?
— Dobrze mi, słodko! Ale czytaj jeszcze, dziecko, czytaj dalej.
Heidi skończyła hymn, potem zaś powtórzyła kilka razy zakończenie:

Gdy oko moje ćmić się zacznie,
Ty w ducha pokój wlej,
Bym miast umierać miał rozpacznie
Do chwały wpłynął twej.

Babka powtórzyła ten wiersz, oblicze jej rozpromieniła radość i oczekiwanie. Heidi była wielce zadowolona. Wspomniała jasny, pogodny dzień swego powrotu i wydało jej się, że takim właśnie powrotem do ojczyzny jest śmierć. Wykrzyknęła z zapałem:
— Wiem już teraz, co znaczy śmierć szczęśliwa!
Babka nie odpowiedziała, ale słowa te utkwiły jej w pamięci.
Po chwili rzekła Heidi:
— Już ciemno! Muszę wracać, ale rada jestem, że ci lepiej, babko!
Staruszka ujęła jej dłoń, mówiąc:
— Dobrze mi już, Heidi, chociaż muszę leżeć. O, nie masz pojęcia, jak smutno jest opuszczonemu, który pozbawiony ludzkiego słowa nie widzi ponadto promyka słońca. Przygnębiony, sądzi taki człowiek, że już niema dlań ratunku. Gdy jednak słucham twego czytania, robi mi się jasno i lekko, a potem hymny brzmią w duszy, jako wspomnienie.
Babka puściła jej rękę, a dziewczynka wybiegła, nawołując Pietrka, gdyż zapadła noc. Ale księżyc świecił jasno, tak że wydawało się, iż świta. Pietrek nastawił sanki, siadł na przodzie, Heidi za nim i ruszyli na dół, jakby lecieli na skrzydłach.[5]
Leżąc na sianie przy ciepłym piecu, wspomniała raz jeszcze babkę, której było tak niewygodnie leżeć. Słowa, jakie zamieniły, nie wychodziły jej z myśli, radaby była całe dnie spędzać na pocieszaniu staruszki, ale była zima i następna wizyta mogła przypaść, w razie niepogody, za jakieś dwa tygodnie. Dumała coraz smutniej, coby zrobić, by babka słyszała codziennie bodaj jeden hymn. Wkońcu jednak znalazła ratunek i tak ją to rozradowało, że ledwo mogła doczekać ranka dla wykonania swego zamysłu. Nagle przypomniała sobie, że nie zmówiła dotąd pacierza, usiadła tedy i zaniosła modły do Boga, nie chcąc go porzucać, nawet na dzień jeden.
Pomodliwszy się za siebie, dziadka i babkę, położyła się na miękkiem sianie i zasnęła, nie budząc się aż do samego świtu.



ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY.



ZIMA TRWA DALEJ.

Pietrek przyszedł nazajutrz punktualnie do szkoły. Miał ze sobą obiad w plecaku. Dzieci zamieszkałe w osiedlu szły do domów w południe, te jednak, które miały daleko, spożywały posiłek w klasie, siedząc w ławkach, aż do pierwszej, kiedy naukę rozpoczynano na nowo. Ile razy Pietrek bywał w szkole, odwiedzał zawsze po nauce Heidi i dziadka.
Przybył i tego dnia i zauważył zaraz, że Heidi czeka nań niecierpliwie.
— Pietrku, mam ci coś powiedzieć! — zawołała.
— Mów! — zgodził się ochotnie.
— Musisz się nauczyć czytać! — oświadczyła.
— Uczę się przecież! — zauważył.
— Nie, nie, to na nic! — powiedziała. — Musisz się tak uczyć, żebyś umiał raz na zawsze!
— Nie mogę! — zaręczył.
— Nikt w to już nie uwierzy i ja także nie! — powiedziała stanowczo. — Wiem dawno od babuni z Frankfurtu, że to nieprawda.
Pietrek skamieniał na te słowa, ze zdziwienia.
— Nauczę cię sama, a ty musisz czytać babce codziennie jeden, albo dwa hymny, rozumiesz?
— Nie dam rady! — mruknął.
Ten zacięty upór rozdrażnił ją, przystąpiła doń z rozbłysłemi oczyma i powiedziała groźnie:
— Wiedz w takim razie, co się stanie! Matka twoja wspominała już dwa razy, że cię wyśle do Frankfurtu, byś się czegoś wreszcie nauczył. Jest tam straszny, ogromny dom, który mi pokazała Klara. Tam muszą chodzić chłopcy przez długie lata, nauczyciele są wielcy, czarni i chodzą w takich oto wysokich kapeluszach, spojrzyj! — pokazała, jak wysokie są od ziemi cylindry profesorów. — Oni są źli, nie tak, jak nasz łagodny, poczciwy nauczyciel. Rozumiesz? Jest ich bardzo dużo.
Dreszcz przejął Pietrka.
— Będziesz musiał słuchać tych panów, a jeśli i wówczas jeszcze nie zdołasz, jak należy, sylabizować, to oni będą drwić z ciebie, gorzej jeszcze niż Tineta, a drwiny Tinety, wierzaj mi, to coś strasznego.
— Będę się uczył! — bąknął trwożnie i niechętnie zarazem.
Heidi złagodniała zaraz.
— To dobrze! Zaczniemy od dziś! — powiedziała mu. Zawiodła chłopca do stołu i dobyła potrzebne przybory.
W wielkiej paczce od Klary znalazła się także czytanka, którą Heidi lubiła bardzo. Przyszła jej na myśl jeszcze w nocy, jako doskonały podręcznik dla nauki Pietrka. Było tam na początku abecadło z wierszykami.
Usiedli oboje, pochyleni nad książką i rozpoczęli naukę.
Pietrek musiał przesylabizować pierwszy wierszyk i powtórzyć po kilka razy, gdyż Heidi nie znosiła niedbalstwa.
Wkońcu rzekła:
— Nie umiesz jeszcze tego wiersza, więc posłuchaj, przeczytam ci go kilka razy, co ułatwi sylabizowanie:

Jeśli nie poznasz A. B. C.
Pójdziesz pod sąd i będzie źle!

— Nie pójdę! — burknął.
— Staniesz przed sądem szkolnym! — zaręczyła. — Jeśli nie chcesz, ucz się.
Pietrek jął powtarzać, tak że wkońcu Heidi przyznała, iż zna dobrze te trzy litery.
To ją zachęciło do dalszej pracy i rzekła:
— Przeczytam ci kilka następnych wierszy, które będziemy przerabiać jutro:

D. E. F. G. się naucz, bracie,
Bo wielka bieda spadnie na cię!

Jeśli zapomnisz H. I .K.
W opałach będzie skóra twa!

L. M. wyraźnie zawsze mów,
Jeśli chcesz cały być i zdrów!

N. O. i P. też poznać trzeba,
Bo coś na głowę spadnie z nieba!

Gdy R. S. T. nie umie chłopiec,
Wielka mu boleść może dopiec.

Heidi przerwała, gdyż Pietrek stulił pokornie uszy, zdrętwiały od tych wszystkich pogróżek tajemniczych.
Wzruszyło to Heidi i rzekła pocieszająco:
— Nie bój się, Pietrku. Wszystko to nie nastąpi, jeśli będziesz przychodził każdego wieczora i poznasz wszystkie litery. Tylko nie opuszczaj ani jednego dnia, choćby śnieg padał!
Pietrek przyrzekł i wrócił do domu, nie mogąc jeszcze ochłonąć ze strachu.
Przychodził teraz każdego wieczora, uczył się pilnie liter i wierszy. Czasem bywał na tych próbach dziadek. Siedział, ćmiąc fajkę, a usta mu nieraz drgały od tłumionego śmiechu.
Po dokonanym przez Pietrka wysiłku, zostawał on zazwyczaj na kolacji i mógł sobie powetować strach, jakim go zawsze przejmował każdy wiersz zosobna.
Płynęła zima, Pietrek przychodził regularnie i czynił rzeczywiste postępy. Bał się jednak ciągle jeszcze wierszy karcących.

Doszli do U i W.

Gdy nie rozpoznasz U od W,
Dostaniesz kijów blisko stu!

Pietrek zerknął wokoło i rzekł butnie:
— Niema tu nigdzie kija!
— Tak? — odparła Heidi. — Więc chyba nie widziałeś grubej, jak ramię, laski, którą chowa Halny Dziadek w skrzyni? A wystarczy otworzyć i powiedzieć: Bij, mój kiju samobiju! I zaraz kij wymłóci ci z grzbietu cały opór.
Nazajutrz przyszły litery S, Z i Ż.
Pietrek był tak przestraszony, że usłyszawszy wiersz:

Kto liter poznać tych nie gotów,
Iść musi hen, do Hotentotów.

zaniemówił przez chwilę, potem zaś rzekł krnąbrnie:
— Nikt nie wie, gdzie są ci Hotentoci!
— Wie to doskonale dziadek! — zawołała Heidi. — Czekajże, jest on u proboszcza. Zaraz go zapytam! — to rzekłszy, skoczyła ku drzwiom.
— Czekaj! — krzyknął zrozpaczony, gdyż wyobraził sobie, że za chwilę zjawią się Halny Dziadek i proboszcz, poczem zostanie niezwłocznie wysłany do Hotentotów. Na jego krzyk rozpaczny zatrzymała się Heidi, pytając ze zdziwieniem:
— Cóż ci się stało?
— Nic. Zaczekaj! Będę się uczył! — wyrzucił nerwowo.
Heidi zapragnęła wiedzieć, gdzie są Hotentoci, i wróciła tylko dlatego, że desperacki krzyk Pietrka wzruszył ją do głębi. Chłopak rzucił się na trzy ostatnie litery z taką zajadłością, że zostały na zawsze utrwalone w jego pamięci. Tegoż wieczora uczynił postęp niemały i tak się działo dzień po dniu.
Śnieg zmiękł znowu i zaczęły się śnieżyce, tak że Heidi nie mogła iść do babki przez trzy tygodnie z rzędu. Tem pilniej pracowała z Pietrkiem, który miał ją zastąpić w czytaniu. Pewnego dnia wrócił chłopiec do domu i powiedział:
— Umiem!
— Co umiesz, dziecko? — spytała Brygida z zaciekawieniem.
— Umiem czytać! — odparł.
— Czyż to możliwe? — zawołała. — Słyszysz, matko?
Babka wyraziła także wielkie zdziwienie.
— Muszę teraz przeczytać hymn, który mi poleciła Heidi!
Matka podała mu prędko książkę, a babka była wielce uradowana, gdyż dawno nie słyszała czegoś takiego. Pietrek siadł przy stole i zaczął czytać. Brygida siedziała obok, nadsłuchując uważnie, i powtarzała za każdym wierszem:
— Czyż to możliwe?
Babka śledziła także czytanie z zainteresowaniem, nie mówiła jednak nic.
Nazajutrz wypadło w szkole ćwiczenie w czytaniu. Kolej przyszła na Pietrka, a zacny nauczyciel powiedział:
— Zapewne trzeba będzie znowu go pominąć. A może spróbujesz, nie powiem już czytać, ale choćby sylabizować?
Pietrek przeczytał bezbłędnie trzy całe wiersze.
Nauczyciel odłożył książkę. Patrzył z niemym podziwem na najgorszego z uczniów swoich, potem zaś rzekł:
— Cud się nad tobą ziścił, Pietrku! Pracowałem z niestrudzoną cierpliwością, a nie mogłeś pojąć sylabizowania. I oto, w chwili, kiedy chciałem z przykrością dać wszystkiemu pokój, ty czytasz wcale dobrze. Cóż się stało, mój drogi Piotrze?
— Heidi mnie nauczyła! — odparł.
Nauczyciel spojrzał z podziwem na Heidi, nie zwracającą na to uwagi, i rzekł:
— Zauważyłem także w tobie wielką zmianę. Dawniej nie bywałeś w szkole całemi tygodniami, teraz zaś nie opuszczasz ani jednej lekcji. Skądże się wzięło, powiedz?
— Tak kazał Halny Dziadek! — powiedział Pietrek.
Nauczyciel spoglądał coraz bardziej zdumiony na Heidi i Pietrka naprzemian, potem zaś oświadczył:
— Spróbujmy raz jeszcze! — gdyż był to człowiek ostrożny, a Pietrek musiał wiedzę swą udowodnić na nowych trzech wierszach.
Po godzinach szkolnych udał się nauczyciel do proboszcza z wieścią o tem, co zaszło, i nie miał słów na wychwalanie skutecznego oddziaływania Halnego Dziadka i Heidi na mieszkańców gminy.
Każdego dnia odczytywał teraz Pietrek babce po jednym hymnie. Nie poczuwał się do niczego więcej w posłuszeństwie dla Heidi, a babka nie zachęcała go też wcale.
Brygidę dziwiło to coraz bardziej i nieraz mawiała do matki, kiedy lektor spał już na dobre:
— Jakaż to radość, że Piotruś nauczył się czytać. Kto wie co z niego jeszcze będzie?
— Dobrze, że coś umie! — odpowiadała babka. — Ale wyczekuję wiosny, prosząc Boga, by mi wrócił Heidi, ona czyta zupełnie inaczej. W hymnach Piotrusia brak mi zawsze czegoś, szukam w pamięci i znaleźć nie mogę, a przytem nie czyni to na mnie wrażenia, jakiego doznaję podczas jej czytania.
Powód był zrozumiały. Oto Pietrek ułatwiał sobie trudne zadanie i opuszczał, poprostu, słowa zbyt długie i trudne, sądząc, że i tak ich dosyć w hymnie. To też w hymnach jego brakło wszystkich niemal rzeczowników.



ROZDZIAŁ DWUDZIESTY.



WIEŚCI OD DALEKICH PRZYJACIÓŁ.

Nastał maj. Wiosenne wezbrane strumyki spłynęły w doliny. Ciepło objęło góry i światłość słońca rozjaśniła wszystko wokół na pozieleniałej już hali. Z pod resztek śniegu wyzierały teraz jasne główki pierwszych kwiatków i młoda trawa. Wiatr wiosenny poruszał gałęzie jodeł, z których strzelały jasne, młode odrośla. Wysoko w górze płynął na potężnych skrzydłach stary ptak drapieżny, rozkoszując się pogodą, a ziemia obsychała szybko, tak że można było już siadać, gdzie się chciało.
Heidi wróciła na halę i rozkoszowała się widokiem całej okolicy, oraz powietrzem i słońcem. Nadsłuchiwała też wiatru, który płynął tajemniczo od potężnych ścian skalnych, rósł w potęgę, wkońcu zaś porywał w objęcia drzewa i szarpał niemi tak zuchwale i radośnie zarazem, że Heidi podskakiwała i tańczyła, jakby była jednym z listków na gałęzi. Wygrzewała się też w słońcu, przed chatą, szukając w krótkiej trawie młodych kielichów kwietnych, a nad jej głową polatywały komary, chrząszczyki i inne owady, które się dobyły z ziemi. Tak ładnie nie było chyba jeszcze na hali. Małym stworzeńkom musiało być tak samo jak Heidi, gdyż brzęczały i nuciły radośnie: Wiosna! Wiosna! Wiosna!
Od strony szopy rozbrzmiewały uderzenia i stukot narzędzi dziadka, które to dźwięki były dobrze znane Heidi. Podbiegła tam, chcąc wiedzieć, co robi. Przed szopą stał nowy, piękny stołek, a dziadek kończył właśnie drugi.
— Wiem, co to znaczy! — wykrzyknęła rozpromieniona. — To dla naszych gości z Frankfurtu! Ten stołek jest dla babuni, ten dla Klary... a może trzeba będzie jednego jeszcze... — dodała z wahaniem. — Czy sądzisz, dziadku, że panna Rottenmeier także przyjedzie?
— Nie wiem tego! — odparł. — Ale trzeba mieć na wszelki wypadek stołek i dla niej.
Heidi patrzyła zadumana przez chwilę na prosty stołek bez oparcia, dumając, czy odpowiedni jest dla tej damy, potem zaś rzekła, potrząsając głową:
— Myślę, że ona nie zechce siedzieć na tym stołku!
— W takim razie zaprosimy ją na miękką kanapę, pokrytą zieloną materją! — odparł spokojnie.
Heidi zaczęła medytować, gdzie jest ta zielona kanapa, ale przerwało jej głośne gwizdanie i okrzyki. Wybiegła z szopy i wnet dostała się w trzodę kóz, skaczących tak wesoło i wysoko, jak nigdy jeszcze może. Potrącały ją jak zawsze, becząc i cisnąc się jedna przez drugą, ale Pietrek rozpędził je batem na prawo i lewo, gdyż miał coś dla Heidi. Zdala już podał jej list.
— Masz! — powiedział, zostawiając resztę zdumionej dziewczynce.
— Czyś na pastwisku dostał list dla mnie? — spytała, gdyż Pietrek wracał właśnie z góry.
— Nie! — odrzekł.
— Skądżeś go tedy wziął?
— Z plecaka.
I tak było. Listonosz wręczył mu list poprzedniego wieczora. Pietrek schował go do plecaka, rano włożył tam swój chleb z serem i poszedł. Zabierając kozy starego Halnego Dziadka, widział i jego i Heidi, ale ruszył dalej i w południe dopiero, wygarniając z plecaka resztki okruszyn znalazł list.
Heidi przeczytała uważnie adres, potem wbiegła, co żywo, do szopy i krzyknęła, pokazując list dziadkowi:
— Z Frankfurtu! Od Klary! Czy chcesz posłuchać, dziadku?
Przystał ochotnie, a Pietrek także nastawił uszy, oparłszy się plecami o odrzwia, co mu dodać miało sił do przyjęcia wieści.
— Droga Heidi! — czytała dziewczynka. — Wszystko już spakowane i wyjedziemy za dni parę, po rozstaniu się z ojczulkiem, który przed jazdą do Szwajcarji musi jeszcze być w Paryżu. Pan doktór przychodzi codziennie i wypędza nas na halę. Nie może się doczekać naszego odjazdu. Bardzo mu dobrze było na hali. Przez całą zimę zjawiał się codzień niemal, by opowiadać. Siedząc przy mnie, rozwodził się szeroko o wszystkiem, co dotyczy ciebie, dziadka, o całej hali, kwiatach, górach, ciszy wyżynnej, wiosek, dróg, oraz niezrównanego powietrza. Powtarzał ciągle, że tam każdy człowiek musi odzyskać zdrowie. Zmienił się sam na korzyść, odmłodniał i poweselał. Cieszę się bardzo na myśl, że zobaczę ciebie i poznam wszystko, nawet kozy i Pietrka! Przedtem jednak muszę odbyć sześciotygodniową kurację w Ragaz, poczem, jak pan doktór powiedział, zamieszkam w osiedlu, a każdego pogodnego dnia będą mnie wozić do ciebie, na halę. Babunia zostaje ze mną, co ją także bardzo cieszy, gdyż będzie cię mogła odwiedzać. Pomyśl, panna Rottenmeier jechać nie chce, chociaż babunia pyta codziennie: — Cóż z tą podróżą, droga Rottenmeier? Jeśli ma pani ochotę, proszę się nie krępować. — Ona jednak dziękuje strasznie uprzejmie i powiada, że nie chce się narzucać. Wiem, czemu tak jest. Oto Sebastjan naopowiadał po odwiezieniu ciebie okropności o hali, o straszliwych skałach, przepaściach, otchłaniach i głazach tak wielkich, że jeno kozy mogą po nich chodzić, a człowiek musi za każdym krokiem upaść wstecz i zginąć na miejscu. To odebrało jej całą ochotę i nie marzy już o Szwajcarji. Strach ogarnął także Tinetę. Przyjedziemy więc tylko we dwie z babunią, a Sebastjan odwiezie nas i wróci.
Nie mogę się doczekać widzenia z tobą. Bądź zdrowa. Babunia zasyła ci stokrotne pozdrowienia.
Twoja wierna przyjaciółka Klara.
Wysłuchawszy listu, skoczył Pietrek i jął smagać biczem w prawo i lewo, tak że kozy rozpierzchły się w wielkim strachu i zbiegły z góry, czyniąc niebywałe wprost skoki. On pędził za niemi, wymachując biczem z taką wściekłością, jakby walczył ze srogim nieprzyjacielem. Spodziewane przybycie gości frankfurckich doprowadziło go do tej złości.
Heidi promieniała radością i zaraz nazajutrz zapragnęła się podzielić nowiną z babką. Była to rzecz nielada powiedzieć, kto przyjedzie, a kto nie, zwłaszcza, że babka znała każdą osobę z opowiadania i brała żywy udział we wszystkiem, co dotyczyło Heidi. Ruszyła sama, zaraz po południu. Słońce przyświecało jasno, ziemia obeschła, to też miłą była ta wycieczka, zwłaszcza, że wiatr popędzał ją trochę z tyłu. Babka siedziała znowu przy swoim kołowrotku, ale miała przygnębiony wyraz twarzy. Od wczorajszego wieczora trapiła się i myśli przykre spać jej nie dozwalały. Pietrek wrócił rozzłoszczony i powiedział, że cała czereda obcych ludzi z Frankfurtu zjeżdża na halę. Nie wiedział, co nastąpi potem, babka jednak jęła nad tem dumać i myśli owe snu ją pozbawiły.
Heidi wbiegła, przysunęła sobie zydelek i opowiedziała wszystko, z ogromnym zapałem, który ją samą podniecił bardziej jeszcze. Nagle umilkła w toku zdania, pytając po chwili trwożnie:
— Nie cieszy cię to, widzę, wcale, babko?
— Cieszy mnie, cieszy, drogie dziecko, ze względu na ciebie! — zapewniła, starając się przybrać trochę weselszą minę.
— Wiem dobrze, że cię to martwi. Czy myślisz, że panna Rottenmeier przyjedzie mimo wszystko? — rzekła Heidi trwożniej jeszcze.
— Nie, nie! — powiedziała babka. — Daj mi rękę, bym czuła, że jesteś jeszcze ze mną. Będzie to dla ciebie bardzo korzystne, chociaż ja tego nie przeżyję.
— Nie chcę korzyści, którychbyś nie przeżyła! — zawołała Heidi stanowczo, ale babka nabrała pewności, iż ci frankfurtczycy przyjadą, by zabrać Heidi, skoro jest już zdrowa. Postanowiła nie wyrażać tej obawy, gdyż dziewczynka miała dobre serce i mogłaby się sprzeciwiać temu, co dla niej dobre. Pomyślała o jakiejś radzie i wnet ją znalazła.
— Wiem, co mi przywróci pogodę duszy! — rzekła. — Przeczytaj ten hymn, w którym jest wiersz: Gdyś czynił, co przystało i co nakazał Pan...
Heidi znała już dobrze stary śpiewnik, przeto odnalazła zaraz hymn i przeczytała:

— Gdyś czynił, co przystało
I co nakazał Pan,
Zadziwisz się niemało,
Jakich dokona zmian.
Jak zmieni smutki, troski
W radosnych myśli bieg
I łódź twą, sternik boski
Na jasny popchnie brzeg.

— O tak, tak! Tego właśnie pragnęłam! — rzekła babka, z weselszym już znacznie wyrazem twarzy.
— Można być tego pewnym, bo są to słowa święte! — rzekła Heidi.
— Tak, dziecko moje! — potwierdziła staruszka. — Przeczytaj raz jeszcze, abym zapamiętała dobrze.
Dziewczynka powtórzyła ustęp kilka razy, gdyż i jej spodobała się bardzo pewność tych obietnic.
Wieczór zapadł, Heidi odeszła z powrotem. Na niebie zamigotały prześlicznie gwiazdy. Jedna była piękniejsza od drugiej, tak że dziewczynka przystawała ciągle, podnosząc oczy i rozglądając się wokoło. Coraz ją większa ogarniała radość i wkońcu powtórzyła głośno, z zachwytem ustęp hymnu, brzmiący tak pewnie i stanowczo. Gwiazdy mrugały ku niej z góry, aż doszła do chaty. Dziadek stał także zapatrzony w niebo, gdyż gwiazdy dawno już nie błyszczały tak pięknie.
Maj, roku tego, był bardzo pogodny, noce i dnie jasne, a dziadek śledził z podziwem wschód i zachód słońca i powtarzał raz po raz:
— Ten rok jest szczególnie słoneczny. Wszystkie rośliny będą silne i soczyste. Pietrek musi baczyć, by mu się trzoda nie rozbrykała po takiej paszy.
Pietrek podnosił junacko bat, strzelał z niego, a z oczu mu patrzyło wyraźnie:
— O, z tem dam ja sobie radę!
Minął rozkoszny maj, nastał czerwiec z cieplejszemi jeszcze, długiemi dniami i wywabił z ziemi na całej hali niezliczone mnóstwo kwiatów. Wszystko lśniło teraz, barwiło się i woniało wokół przesłodko. Ale i ten miesiąc jął się już chylić ku końcowi, gdy pewnego dnia wybiegła Heidi przed chatę, ukończywszy właśnie porządki domowe, chcąc posłuchać szumu jodeł, potem zaś pójść wyżej nieco, gdzie jak się spodziewała, miał właśnie rozkwitnąć wielki prześliczny krzak centurji, gdy nagle, obiegając chatę, wydała okrzyk tak przeraźliwy, że Halny Dziadek wyjrzał ze szopy, wielce tem zdziwiony.
— Chodźże, chodź, dziadku! — krzyczała w podnieceniu wielkiem. — Patrzże, patrz! Widzisz?
Dziadek podszedł i spojrzał w kierunku wyciągniętej ręki Heidi.
Dziwny, niewidziany tu zaiste nigdy korowód kroczył ku hali. Przodem niosło dwu ludzi fotel z drążkami, w którym siedziała młoda dziewczyna, okutana w mnóstwo chustek. Potem maszerował koń, niosąc okazałą damę, która rozglądała się bacznie i wiodła jednocześnie ożywioną rozmowę z przewodnikiem, idącym obok niej. Następnie, młody chłopak toczył pusty wózek, a wkońcu dźwigał jeszcze jeden człowiek na plecznem nosidle ogromną górę chustek, kołder i futer, sterczących mu wysoko nad głową.
— To one, one! — wykrzykiwała Heidi, podskakując z radości.
Tak było w istocie. Korowód dotarł pod chatę, Heidi przyskoczyła do przybyłych i obie dziewczynki przywitały się z czułością niesłychaną. Za chwilę zsiadła z konia babunia i nastąpiło drugie, równie serdeczne powitanie. Potem zwróciła się babunia do nadchodzącego Halnego Dziadka i podała mu rękę, nie jak obcemu, ale jak człowiekowi, którego znała dobrze z opowiadań Heidi.
Zaraz potem zawołała żywo babunia:
— Drogi Halny Dziadku, masz pan siedzibę, którejby pozazdrościł król niejeden! Jakżeż wygląda droga moja Heidi? Jak różyczka! — dodała, przyciągając ją do siebie i gładząc po policzkach. — Jakież tu cuda wokoło! Patrz no, Klarciu!
Klara była oczarowana. W życiu nie widziała takiego krajobrazu i nie przeczuwała go nawet.
— Jakież to piękne, jak piękne! — powtarzała raz po raz. — Nie spodziewałam się wcale. Droga babuniu, chciałabym tu zamieszkać.
Halny Dziadek przysunął tymczasem wózek, położył na siedzeniu kilka chustek, wziętych z nosidła, i rzekł:
— Lepiej będzie panience tutaj, gdyż krzesło nośne jest nieco twarde.
Potem, nie czekając na nikogo, wziął Klarę w silne ramiona i usadowił wygodnie. Następnie okrył jej kolana i nogi z wielką starannością, a wszystko to uczynił tak wprawnie, jakby od samego urodzenia, wyłącznie tylko pielęgnował chorych. Babunię wprawiło to w zdumienie wielkie.
— Drogi Halny Dziadku! — powiedziała. — Szkoda, że nie wiem, gdzieś się pan uczył pielęgniarstwa, gdyż wysłałabym tam wszystkie znane mi pielęgniarki. To coś niezwykłego.
Halny Dziadek roześmiał się zlekka i rzekł:
— Znam to raczej z praktyki, niż nauki. — Mimo uśmiechu miał smutny wyraz twarzy. Stanął mu przed oczyma obraz człowieka okaleczałego, który nie mógł się poruszać. Był to jego kapitan z walk sycylijskich, którego zabrał z pola i pielęgnował troskliwie do samej śmierci. Przyszło mu na myśl, że powinien zająć się chorą Klarą i przynieść jej ulgę w sposób sobie znany.
Niebo sklepiło się pogodnym szafirem ponad szaremi wysokiemi skałami, a Klara spoglądała wokoło, oczarowana widokiem i wszystkiemi szczegółami.
— Droga Heidi! — powiedziała wkońcu tęsknie. — Chciałabym z tobą chodzić wkoło tego domu i pod jodłami, a także ujrzyć w twem towarzystwie wszystko to, co znam już, chociaż dotąd nie widziałam!
Heidi uczyniła wielki wysiłek i powiodło jej się istotnie zatoczyć pięknie wózek po suchej murawie, aż pod jodły. Tu się zatrzymano. Klara wpadła znowu w zachwyt na widok ogromnych, starych drzew o grubych, aż do ziemi spadających konarach, a babunia, towarzysząca dzieciom, stanęła również pełna podziwu. Spoglądała, nie wiedząc, co jest bardziej piękne, czy pełne korony, szumiące w błękicie, czy proste kolumny pni, od tak długich już czasów królujące nad doliną, zawsze te same i niezmienne, wśród ciągłego jawienia się i znikania ludzi i rzeczy.
Heidi zatoczyła Klarę pod stajnię kóz i otwarła drzwi. Nie było co widzieć, gdyż kozy poszły na pastwisko. Klara wykrzyknęła z żalem:
— Droga babuniu! Radabym zobaczyć Białuszkę i Buraskę, a także Pietrka i resztę trzody! Cóż będzie, jeśli mamy codziennie wracać tak wcześnie, jak mówiłaś? Co za szkoda!
— Dziecko drogie! — odparła, idąc za wózkiem. — Radujmy się tem pięknem, które mamy, nie myśląc, że jeszcze nam czegoś brak.
— Ach, cóż za kwiatki! — wykrzyknęła, posuwana coraz dalej Klara. — Całe krzaki czerwonych i błękitnych dzwonków, chwiejących kielichami. Radabym wstać i przynieść je.
Heidi poskoczyła i wróciła z wielkim bukietem.
— To nic jeszcze, droga Klarciu! — powiedziała, kładąc je na kolanach przyjaciółki. — Kiedy będziesz ze mną na pastwisku, zobaczysz coś niesłychanego. Rosną tam całe lasy centurji, dzwonków i tysiące lśniących żółtych, jak złoto złotojeści. Pozatem są wielkie liście, rosnące kępami i brunatne kwiatuszki, pachnące przecudnie. Gdy się usiądzie na trawie, tak wszędzie wokoło pięknie, że wstać niesposób.
Heidi ogarnęła chęć wielka by zobaczyć to, o czem mówi, a zapał jej odbił się w rysach Klarci i jej łagodnych modrych oczach.
— Babuniu! Prawda, że to zobaczę? — spytała żałośnie. — Wszakże da się wózek zatoczyć tak wysoko? O, gdybym mogła chodzić i biegać wszędzie razem z Heidi!
— Ja cię już zawiozę! — upewniła ją, potem wzięła taki rozmach na skręcie, wokoło domu, że wózek omal nie spadł z góry. Szczęściem Halny Dziadek wstrzymał go na czas jeszcze.
Dziadek nie próżnował przez ciąg wizyty pod jodłami. Przed ławą stał już nakryty stół i stołki, a w izbie buchała para z kociołka i skwierczał ser na wielkim widelcu. Niedługo też zasiedli wesoło do uczty.
Babunia nachwalić się nie mogła tej wspaniałej jadalni, skąd widać było dolinę, góry i błękitne niebo. Lekki wietrzyk chłodził ich i szemrał, tak prześlicznie w jodłach, jakby to była muzyka biesiadna, umyślnie sprowadzona.
— Nie widziałam czegoś takiego dotąd! To wspaniałe! — powtarzała raz po raz babunia. — Cóż to ja widzę? — wykrzyknęła nagle z najwyższem zdziwieniem. — Klarcia bierze już drugi kawałek pieczonego sera!
Tak było istotnie. Na kromce Klary złociła się spora porcja znakomitego sera.
— To takie dobre, babuniu, lepsze niż obiad w Ragaz, — zaręczyła, zatapiając zęby w wonne jadło.
— Proszę, proszę! — zachęcał wesoło dziadek. — To czyni nasz górski wiatr, uzupełniając braki kuchni.
Ucztowano tedy dalej, a babunia doskonale rozumiała się z dziadkiem. To też rozmawiali coraz żywiej, odkrywając te same zapatrywania na ludzi, rzeczy i przeznaczenie świata, jakby ich od lat długich łączyła bliska przyjaźń. Czas mile upływał, wkońcu jednak zauważyła babunia:
— Pora nam myśleć o powrocie, Klarciu. Słońce zachodzi, niedługo przyjadą ludzie z koniem i noszami.
Klara posmutniała odrazu i zaczęła prosić nalegająco:
— Jeszcze tylko godzinkę, albo dwie! Nie byłyśmy przecież we wnętrzu domu, nie widziałam urządzenia i łóżka Heidi. Szkoda, że dzień ten nie potrwa z dziesięć godzin jeszcze!
— To niemożliwe! — odparła babunia. — Ale zwiedzimy jeszcze wnętrze.
Wstano od stołu, a dziadek jął toczyć silną dłonią wózek Klary, który niestety, utknął pod drzwiami, był bowiem za szeroki. Dziadek wziął, nie wiele myśląc, Klarę w ramiona i wniósł do izby.
Babunia zaczęła chodzić spiesznie i oglądać wszystko, oraz wychwalać czystość i porządek.
— Tam, na górze jest pewnie twe posłanie, Heidi? — spytała i weszła zaraz na wąską drabinkę. — O jakiż zapach! — wykrzyknęła z góry. — Jakże zdrowo tutaj spać!
Dziadek wniósł zaraz Klarę, a za nim wskoczyła Heidi, jak wiewiórka.
Otoczyli pięknie zasłane i starannie wymuskane leże, babka spoglądała na nie w zamyśleniu, wdychając woń, a Klara była wprost w siódmem niebie.
— O jakże ślicznie wymyślone! — zawołała. — Możesz wprost z łóżka patrzeć w niebo, pachnie siano i słychać szum jodeł. Tak wesołej sypialni nie widziałam dotąd.
Halny Dziadek spojrzał na babunię z pod oka.
— Przyszło mi coś do głowy — rzekł — i radbym, by pani babunia uwierzyła mi i nie sprzeciwiała się. Panna Klarcia przyszłaby na pewno do sił, gdyby została tu u nas przez czas pewien. Dość jest chustek i kołder, z których można zrobić doskonałe legowisko. O pielęgnowanie panienki bać się niema co, gdyż biorę to na siebie.
Dziewczęta wydały pisk radosny, jak wypuszczone na wolność ptaki, a twarz babuni promieniała, niby słońce.
— Nieoceniony z pana człowiek, drogi Halny Dziadku. — zawołała. — Właśnie to samo myślałam. Powiedziałam sobie, że pobyt w tem powietrzu i ciszy byłby dla Klarci doskonałym środkiem wzmocnienia sił. Ale trud to zbyt wielki dla gospodarza, mnóstwo niewygód i zachodu. Nagle pan sam to wypowiada i to w sposób najprostszy w świecie, jakby szło o drobiazg. Dziękuję gorąco, dziękuję gorąco, z całego serca!
Babunia zaczęła potrząsać dłonie dziadka, a on jej rękę ściskał długo, radując się wielce.
Przystąpił zaraz do czynu. Zniósł Klarę, posadził ją w wózku pod chatą, potem zaś obładował się chustkami, kołdrami i futrami i rzekł z uśmiechem:
— Dobrze, że pani babunia przywiozła tyle odzieży, jak na wojenną wyprawę zimową. Przyda się teraz.
— Drogi panie, — powiedziała żywo — ostrożność to wielka cnota i chroni przed niejednem. Każdy wie, że w górach waszych panują często burze, ulewy i wyją wichry. Dzięki Bogu, mamy teraz pogodę, ale i tak przydaje się mój zapas. Jesteśmy więc jednego zdania.
Wyszli oboje na strych i usłali na sianie grubą warstwę, tak że legowisko przybrało postać fortecy.
— Przez to nie przeniknie ani jedno źdźbło! — powiedziała babunia, próbując ręką, i istotnie, tak grubego wału żadne przebić nie mogło.
Zadowolona bardzo, zeszła wraz z dziadkiem do dziewczynek, które, siedząc przytulone do siebie, układały plan tego, co robić będą przez czas pobytu Klarci na hali. Szło o to, jak długo zostanie i pytanie to przedłożono zaraz babuni. Odparła, że zadecydować musi sam dziadek. Gdy go spytano, powiedział, że po czterech tygodniach pokaże się, czy pobyt na hali służy Klarze. Wybuchnęły radosnemi okrzykami, gdyż termin ten przekraczał wszelkie ich nadzieje.
W tej chwili dostrzeżono ludzi idących z krzesłem i koniem. Pierwszych zawrócono odrazu.
Gdy babunia miała dosiadać wierzchowca, zawołała Klara wesoło:
— Odjeżdżasz, droga babuniu, lecz to nie jest rozstanie, gdyż będziesz wracała często zobaczyć, co robimy, i zawsze się na to możemy cieszyć, prawda, Heidi.
Odpowiedziała podskokiem radości tylko.
Babunia wsiadła, a dziadek ujął konia za uzdę, by go sprowadzić po stromej ścieżce. Oponowała, by miał iść aż tak daleko, ale oświadczył, że już dość ciemno, a jazda po zboczu nie jest wolna od niebezpieczeństwa.
Babunia nie chciała zostawać sama jedna w osiedlu, postanowiła wracać do Ragaz i stamtąd dojeżdżać na halę.
Zanim nadszedł dziadek, zjawił się Pietrek z kozami. Zwierzęta spostrzegły zaraz Heidi i obiegły ją, tak, że znalazły się obie wśród trzody rozbrykanych i stłoczonych kóz. Korzystając z tego, przedstawiła przyjaciółce wszystkie po kolei, a Klara zapoznała się wkońcu z małą Śnieżką, wesołą Ziębulką, elegantkami dziadka, a nawet z wielkim Trykaczem. Pietrek stał z boku i rzucał rozpromienionej Klarze zabójcze spojrzenia.
Na pożegnanie rzuciły mu obie wesołe dobranoc, ale nie odpowiedział, tylko popędził na dół, machając batem, jakby chciał powietrze poszarpać w strzępy. Kozy pognały za nim.
Wszystkie te uciechy Klary otrzymały jeszcze piękne zakończenie.
Gdy położyła się na miękkiej pościeli obok Heidi, ujrzała wprost przez krągły otwór duży kawał nieba, usiany mrugającemi gwiazdami.
— Heidi! — zawołała radośnie. — Wydaje mi się, jakbym jechała w niebo na wielkim, otwartym wozie.
— To prawda! A czy wiesz, dlaczego gwiazdy mrugają tak wesoło?
— Nie wiem. Co masz na myśli?
— Dlatego, że wiedzą, będąc w niebie, iż Bóg urządził wszystko jak najlepiej dla ludzi, że nie mamy potrzeby bać się i troszczyć, ufając mu tylko w zupełności. Cieszy je to i mrugają, by nas zachęcić do wesela. Nie wolno nam tylko zaprzestać modlitwy, prosząc Boga, by o nas pamiętał, gdyż inaczej wszystko obróciłoby się na złe.

Usiadły obie, zmówiły pacierz, potem Heidi złożyła głowę na ramieniu i zasnęła natychmiast. Ale Klara nie spała długo jeszcze, gdyż taki nocleg pod światłem gwiazd był dla niej zupełną nowością, w życiu nie zaznaną.
Rzadko nawet widywała gwiazdy. W nocy była zawsze w domu, a zapuszczano gęste firanki, zanim się jeszcze pokazały. Otwierała tedy raz po raz oczy, dla przekonania, czy dwie największe ciągle jeszcze błyszczą i mrugają, jak mówiła Heidi. Błyszczały ciągle, a Klara chłonęła w siebie ten blask, aż wkońcu zapadły jej powieki i zasnęła, przez sen jeno widząc dwa świetlne punkty nad sobą.


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY.



DALSZY BIEG SPRAW NA HALI.

Słońce wzniosło się właśnie ponad skały, zalewając złotą poświatą chatę i dolinę. Halny Dziadek, jak każdego dnia, objął wszystko skupionem spojrzeniem.
Czyniło się coraz jaśniej, znikały cienie, płynęły różowe obłoki, aż wreszcie lasy, góry i hale zalała świetlna powódź.
Dziadek wrócił cicho do chaty i wszedł po drabinie. Klara właśnie otwarła oczy, patrząc z niemym podziwem na snopy promieni wpadających otworem z dachu i tańczących po pościeli. Nie wiedziała, gdzie jest i co widzi, dopiero widok śpiącej jeszcze Heidi i życzliwy głos dziadka oprzytomnił ją:
— Dobrze się spało? Panna Klarcia nie zmęczona? — spytał.
Zapewniała, że zmęczenia nie czuje i że spała kamiennym snem przez noc całą. Spodobało mu się to i jął jej pomagać w ubieraniu z taką wprawą, jakby od urodzenia pielęgnował chore dzieci.
Heidi otwarła oczy i zobaczyła z podziwem, że dziadek znosi na dół ubraną już przyjaciółkę. Zerwała się błyskawicznie, zarzuciła odzież, zbiegła po drabinie i stanęła przed chatą, zdumiona tem, co czyni dziadek. Wczoraj wieczór, po odejściu dziewcząt na spoczynek, jął rozmyślać, gdzie umieścić wózek Klary, zbyt szeroki dla drzwi chaty. Wyjął z tylnej ściany szopy dwie deski, otworem tym zatoczył wózek i zastawił deskami, nie przybijając ich jednak. Heidi nadbiegła właśnie w chwili, gdy wiózł siedzącą już Klarę. Zostawił ją na środku polanki i poszedł do stajni koziej, a Heidi zbliżyła się do przyjaciółki.
Świeży powiew rzeźwił ich twarze i niósł im żywiczny zapach drzew. Krzepiło je czyste powietrze alpejskie, przepojone słońcem. Klara chwytała je w piersi, siedząc oparta o poręcze wózka, i nieznana dotychczas ogarnęła ją lubość.
Nie spędziła dotąd letniego ranka poza pokojem, nie czuła takiego powiewu i nie patrzyła na takie słońce. Promienie jego nie parzyły, a pod stopami jej rosła wonna trawa. Nie wyobrażała sobie hali w ten sposób.
— O Heidi droga! — powtarzała raz po raz, zwracając się we wszystkie strony, by lepiej użyć słońca i powietrza. — O, Heidi droga! Radabym tu z tobą zostać na zawsze.
— Przekonałaś się więc, żem nie przesadziła, iż na hali u dziadka jest najpiękniej z całego świata! — odparła radośnie.
Dziadek wyszedł z drzwi stajni, niosąc dwie czarki pienistego, białego mleka i podał im naczynia.
— To pannie Klarci dobrze zrobi! — rzekł, zachęcając ją ruchem głowy. — Mleko Białuszki bardzo wzmacnia. Na zdrowie! Proszę, proszę!
Klara nie piła dotąd koziego mleka i bezwiednie powąchała je. Widząc, z jaką chciwością Heidi wychyla jednym haustem swoją czarkę, zaczęła pić i... o dziwo... mleko było słodkie, silne, jakby z cukrem i cynamonem. Wypiła do dna swą czarkę.
— Jutro dostanie panna Klarcia dwie czarki! — powiedział dziadek, zadowolony wielce, że Klara poszła za przykładem Heidi.
Właśnie zjawił się Pietrek ze swoją trzodą. Dziewczęta zaczęły witać zwierzęta na dzieńdobry, a dziadek odwiódł Pietrka na stronę, by mógł go słyszeć mimo rozgłośnego beczenia kóz uradowanych widokiem Heidi.
— Słuchaj uważnie! — przykazał mu. — Od dziś zostawisz Białuszce swobodę. Niech się pasie, gdzie chce. Rozpozna ona najlepsze zioła, ty zaś idź tylko za nią, choćby przyszło spinać się po skałach. Na tem zna się ona lepiej od ciebie, a chcę, by dawała mleko posilne i dobre w smaku. Rozumiesz? Cóż patrzysz z podełba, jakbyś chciał kogoś połknąć? No, a teraz ruszaj w drogę!
Pietrek nawykł słuchać dziadka ślepo, zebrał tedy stado i poszedł, ale miał widocznie coś na wątrobie, bo obracał wciąż głowę i spozierał srogo. Odbiegające kozy porwały z sobą Heidi kawałek drogi. Było to Pietrkowi na rękę.
— Musisz iść ze mną — krzyknął, machając batem. — Teraz kiedy trzeba chodzić za Białuszką, jesteś mi potrzebna do pomocy!
— Nie, nie! — odparła. — Przez czas długi nie przyjdę na pastwisko! Przez cały pobyt Klary, chyba że ją tam na górę dziadek zaniesie, jak obiecał.
To rzekłszy, wydobyła się ze stada i przybiegła do Klary. Na ten widok podniósł Pietrek pięść, wygrażając wózkowi, potem ruszył spiesznie za biegnącemi kozami, gdyż nie był pewny, czy dziadek nie dostrzegł tego wygrażania, a on nie chciał wiedzieć nic o wrażeniu, jakie mógł swym czynem wywołać.

Przyjaciółki miały na dziś tyle planów, że nie wiedziały, od czego zacząć. Heidi zaproponowała, by najpierw napisać list do babuni, gdyż obiecały, że codzień otrzyma wiadomość. Babunia miała swe wątpliwości odnośnie do skutków długiego pobytu Klary na hali, to też zobowiązała dziewczęta do codziennych listów z wszystkiemi szczegółami. Mogła spokojnie przebywać w kąpielach, wiedząc, kiedy będzie czas jechać na halę.
Korzystając z tego, przedstawiła przyjaciółce wszystkie po kolei.
(Str. 194).
— Czyż trzeba nam wracać do izby? — spytała Klara. — Możeby list napisać tu, gdzie mi jest tak dobrze, że nie chciałabym odchodzić.

Heidi znalazła na to radę. Wbiegła do izby, przyniosła swe przybory szkolne, mały zydelek i wróciwszy, położyła na kolanach Klary zeszyt i książkę, by mogła pisać, potem zaś usiadła na zydelku przed ławką. Pisały przez czas jakiś. Klara odkładała za każdem zdaniem ołówek i patrzyła wokół. Było przepięknie, wiatr nie rzeźwił już, ale ciepłem tchnieniem ogarniał wszystko, szemrząc zlekka w jodłach. W powietrzu tańczyły z pobrzękiem wesołe komary, a cisza wielka ogarniała całą okolicę. Wysokie skały spozierały poważnie, a spokój głęboki przerywały jeno radosne pokrzyki pasterzy, które echa niosły daleko.
Ranek minął niepostrzeżenie, zjawił się dziadek z kipiącem mlekiem i złocistym serem i powiedział, że Klara zostanie na dworze, aż do zachodu. Spożyto obiad, jak wczoraj, przed chatą, potem Heidi zawiozła Klarę pod jodły, a ona zaczęła jej, siedząc w cieniu, opowiadać, co zaszło od czasu wyjazdu Heidi z Frankfurtu. Mimo, że wszystko szło normalnym trybem, było do opowiedzenia mnóstwo szczegółów o znanych dobrze osobach.
Siedziały tak przez całe poobiedzie, rozmawiając, a im głośniej mówiły, tem głośniej śpiewały ptaki, którym się ta paplanina podobała wielce. Nadszedł wieczór i zaraz zjawiła się trzoda biegnących kóz, a za nią pasterz, nasrożony i zły ogromnie.
— Dobranoc, Pietrku! — zawołała Heidi, widząc, że się nie myśli zatrzymać.
— Dobranoc, Pietrku! — powtórzyła Klara życzliwie.
Nie odpowiadając wcale, pognał kozy dalej.
Na widok Białuszki, którą dziadek prowadził do stajni, zapragnęła nagle Klara tak bardzo wonnego mleka, że trudno jej się było doczekać, aż dostanie. Zdziwiło ją to samą wielce.
— Szczególna rzecz, droga Heidi! — ozwała się po chwili. — Dotąd wmuszano we mnie jedzenie, które zawsze miało smak tranu. Żałowałam nieraz, że trzeba wogóle jadać! Teraz zaś nie mogę się doczekać mleka.
— Rozumiem to dobrze! — skinęła Heidi, której utkwiło w pamięci, że czasu pobytu we Frankfurcie nie mogła nieraz przełknąć niczego. Dla Klary było to nowością dlatego, że dotąd nie spędziła całego dnia w świeżem, rzeźwem, górskiem powietrzu.
Gdy dziadek przyniósł mleko, Klarcia prędko pochwyciła swoją czarkę i przytknąwszy do spragnionych warg, wypiła prędzej jeszcze, niż Heidi.
— Czy mogę prosić jeszcze o troszkę mleka? — spytała dziadka. Skinął zadowolony i zabrawszy obie czarki, wszedł do chaty. Gdy wrócił, miały czarki przykrywki, ale z innego materjału, niż to bywa zazwyczaj.
Dziadek zrobił tego popołudnia dalszą wycieczkę do juchasów w Maiensaess, którzy w kolebach wyrabiali słodkie, jasno-żółte masło. Przyniósł stamtąd wielki, piękny krąg. Ukroił dwie spore kromki chleba i nasmarował grubo. Była to kolacja arcywyśmienita, to też obie zatopiły zaraz zęby w apetyczne jadło, a dziadek przyglądał się im z zadowoleniem.
Gdy Klara legła potem na posłaniu, chcąc patrzeć w mrugające gwiazdy, stało się z nią to co z Heidi, oczy jej nakryły się powiekami i zapadła w sen zdrowy, jakiego nie zaznała dotąd jeszcze.
Tak rozkosznie minął też dzień następny i jeszcze jeden, poczem spotkała dziewczęta wielka niespodzianka. Dwaj mocni górale przynieśli na plecach dwa piękne, nowiuteńkie łóżka, wraz z całą pościelą, przykryte jednakowo białemi kołdrami, oraz oddali list od babuni. Babunia pisała, że łóżka są przeznaczone dla Klary i Heidi, a legowisko z siana ma zostać usunięte. Heidi miała odtąd sypiać w prawdziwem łóżku, które na zimę powędruje do osiedla, zaś łóżko Klary zostanie na hali i będzie czekać jej powrotu na następne lato. Pochwaliła obie za codzienne, obszerne listy, polecając, by tak czyniły dalej, gdyż chce brać udział we wszystkiem, co przeżywają.
Dziadek rzucił dotychczasowe legowisko na kupę siana, usunął chustki i koce, przy pomocy tragarzy wywindował łóżka na górę i zesunął razem tak, by stanowiły jedno, a tem samem dziewczęta nie utraciły tej wielkiej przyjemności patrzenia przez otwór na gwiazdy i wschód słońca.
Tymczasem babunia przebywała w Ragaz, ciesząc się dobremi wiadomościami, otrzymywanemi codziennie z hali.
Klara była co dnia bardziej rozradowana nowym sposobem życia, dobrocią, oraz troskliwością dziadka, a także wesołością i dowcipami Heidi, lepszemi jeszcze, niż z czasu pobytu we Frankfurcie. Każdego dnia, budząc się, myślała:
— Dzięki Bogu, jestem jeszcze na hali!
Uspokojona temi pomyślnemi wiadomościami, babunia postanowiła odłożyć nieco wycieczkę, co jej było na rękę, gdyż długie jazdy konne w górę i na dół, po stromem zboczu, nużyły ją potrosze.
Dziadek przywiązał się do swej wychowanki i codziennie obmyślał coś dla wzmocnienia jej zdrowia. Odbywał teraz ciągle dalekie wędrówki w góry, wracając z naręczami ziół tak wonnych, że kozy, przechodząc koło jego stajni, rzucały się gromadą, by je schrupać. Ale dziadek zamykał dobrze drzwi. Nie poto chodził za rzadkiemi ziołami, by dawać przysmaki cudzym kozom. Pasza ta przeznaczona była wyłącznie dla Białuszki, w celu uzyskania jeszcze pożywniejszego mleka. Dobrze jej to robiło, podnosiła coraz wyżej głowę, skakała wysoko i groźnie łyskała oczyma.
Nadszedł trzeci tydzień pobytu Klary na hali. Teraz pyta dziadek każdego ranka, sadzając ją w wózku:
— Może panna Klarcia spróbuje stać przez chwilę na ziemi?
Próbowała uczynić mu tę przyjemność, ale żaliła się zawsze:
— To tak boli!
Potem czepiała się go oburącz, on jednak za każdym razem ciągle przedłużał próby.
Tak pięknego lata dawno nie było na hali. Promieniste słońce błyszczało na bezchmurnem niebie, kwiaty rozwierały kielichy, wabiły oko i pachniały, zaś o zachodzie purpura oblewała skały, zamieniając pole śniegowe w ogromne jezioro ognia.
Heidi opowiadała nieraz przyjaciółce o tych cudach, które należycie oglądać było można tylko z pastwiska. Kwitło tam również na zboczach tyle kwiatów, że cała trawa wydawała się czerwona od centurji, złota od złotojeści i błękitna od gencjan, a woń brunatnych, małych kwiatków odurzała wprost, tak że trudno było wstać i odejść z miejsca, gdzie rosły.
Tego dnia właśnie, siedząc pod jodłami, rozwodziła się Heidi szeroko o kwiatach i czarach zachodu i porwało ją nagle takie pragnienie zobaczenia tego wszystkiego, że wstała i pobiegła do dziadka, zajętego w szopie.
— Dziadku! — zawołała z daleka już. — Chodź z nami jutro na pastwisko! Tam tak pięknie teraz!
— Zgoda! — odparł. — Ale panna Klarcia przyrzeknie mi, że dziś wieczór długo będzie próbowała chodzić.
Heidi zaniosła tę wieść przyjaciółce, która przyrzekła próbować chodzić, jak długo tylko dziadek zechce, gdyż rozradowała ją bardzo nadzieja ujrzenia pastwiska. Ucieszyło to Heidi, tak że krzyknęła zdala już do Pietrka nadchodzącego wieczór z kozami:
— Pietrku! Jutro idziemy wszyscy z tobą na pastwisko i zostaniemy przez dzień cały.
Pietrek mruknął coś w odpowiedzi, niby rozjuszony niedźwiedź, i ciął z wściekłością batem w idącą obok niego niewinną Ziębulkę, która jednak spostrzegła to dość wcześnie, przeskoczyła przez Śnieżkę, a cios trafił jeno powietrze.
Dziewczęta położyły się dnia tego do pięknych łóżek, pełne oczekiwania. Postanowiły nie spać przez noc całą, a jeno omawiać plan wycieczki, ale zaledwo głowy ich dotknęły poduszek, rozmowa ustała. Klara zobaczyła przed sobą ogromne pole błękitnych gencjan i dzwonków, a Heidi usłyszała wyraźnie nawoływanie krążącego w górze drapieżnego ptaka:
— Chodźcież, chodźcie do mnie!



ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI.



DZIEJE SIĘ COŚ, CZEGO NIKT NIE OCZEKIWAŁ.

Nazajutrz, razem ze świtem, wyszedł z chaty dziadek, by zbadać stan pogody.
Szczyty skał paliły się złoto-różowym blaskiem, powiewał rzeźwy wietrzyk, poruszając gałęzie jodeł. Wschodziło słońce.
Starzec patrzył przez chwilę w skupieniu na złocące się coraz to bardziej szczyty i zielone wzgórza, na znikające w dolinach cienie. Stał tak, aż słońce wzeszło.
Poszedł potem do szopy, odjął deski, wyciągnął wózek Klary, następnie zaś wszedł do izby oznajmić dziewczętom, że czas wstawać.
W tej chwili właśnie zjawił się Pietrek z kozami, które nie szły, jak zawsze w porządku przed i za nim, ale skakały dziko na wszystkie strony, gdyż rozwścieklony chłopak śmigał batem bez powodu naoślep, zadając bolesne razy. Doszedł on do ostatecznych granic złości i rozgoryczenia. Od długich już tygodni utracił towarzystwo Heidi, do którego nawykł. Ile razy nadszedł z dołu, wynoszono już obcą pannę i sadzano w wózku, a Heidi była nią wyłącznie zajęta. Ile razy wracał, nieznośny wózek wraz z właścicielką stał pod jodłami, a zagadana z przyjaciółką Heidi nie zwracała nań wcale uwagi. Przez najpiękniejszy czas lata nie poszła z nim ani razu, dziś zaś miała wprawdzie pójść, ale wraz z obmierzłym wózkiem i paplać przez cały dzień z Klarą. Przewidywał to, oczywiście, i szalał ze złości. W tej chwili zobaczył swego wroga, dumnie stojącego na kółkach. Kto wie zresztą, co dziś mu jeszcze zagrażało z tej strony. Rozejrzał się bacznie. Nie było nikogo. Jak dziki, rzucił się na wózek, porwał go i pchnął ze zbocza, tak silnie, że wózek dał wielkiego susa i znikł natychmiast w przepaści.
Pietrek pobiegł w górę lotem strzały i zatrzymał się dopiero przy dużym krzaku ożyn, gdzie mógł znaleźć kryjówkę, w razie zobaczenia Halnego Dziadka. Widział też stamtąd dobrze, co się dzieje z nieprzyjacielem. To, co ujrzał, przepełniło go radością wielką. Wózek spadał coraz to szybciej, przewalał się, podskakiwał, opadał znowu na ziemię, słowem pędził niepowstrzymanie ku własnej zatracie.
Odpadały odeń daleko różne kawałki, jak to nogi, poręcze, poduszki, koła, a wszystko unosiło się wysoko w powietrzu. Właśnie podskoczyły dwie nogi tylne. Pietrkiem zatrzęsło rozradowanie takie, że zaczął tupać, skakać wkółko i zawracać ciągle do swej kryjówki. Znowu wybuchał śmiechem, podrygiwał i skakał, słowem rozpierało go uczucie szczęścia nieopisanego. Był pewny, że teraz nastanie czas pomyślności wielkiej. Ta obca odjedzie, nie mogąc się poruszać, Heidi zostanie sama, będzie chodziła na pastwisko z nim razem, przynosiła dużo jedzenia i wszystko wkroczy na dawne tory. Nie pomyślał jednak, że czyn zły ma groźne następstwa.
W tej chwili wybiegła Heidi z chaty i skierowała się ku szopie. Za nią nadszedł dziadek z Klarą na ręku. Drzwi znalazła Heidi otwarte, deski odjęte, wszystko wewnątrz widać było jak na dłoni, zajrzała kilka razy, potem obiegła szopę, dając znaki wielkiego zdziwienia.
— Cóż to znaczy? — spytał dziadek, podchodząc. — Gdzież wózek?
— Szukam go wszędzie. Mówiłeś, dziadku, że stoi pod szopą! — odparła, rozglądając się wokoło.
Właśnie uderzył silniejszy wiatr i zastukał drzwiami szopy.
— Wiatr go strącił! — zawołała Heidi i oczy jej rozbłysły po tem odkryciu. — Ach, jeśli się stoczył aż do osiedla, nieprędko go dostaniemy z powrotem i przybędziemy na pastwisko za późno.
— Jeśli się aż tam stoczył, już po nim! — rzekł dziadek, spozierając na dół. — Potrzaskany na nic, zapewne! Dziwi mnie to jednak wielce! — dodał, zauważywszy, że wózek musiałby okrążyć naprzód chatę.
— Cóż za szkoda! — biadała Klara. — Muszę pewnie wracać wobec braku wózka! O jakaż szkoda!
Heidi spojrzała na dziadka z pełnem zaufaniem i rzekła:
— Wiem dobrze, dziadku, że zaradzisz temu, by Klara nie musiała wracać do domu!
— Teraz idziemy narazie na pastwisko, jak było postanowione. Potem się okaże, co trzeba zrobić! — odparł, ku wielkiej radości dziewcząt.
Wszedł do izby, wyniósł naręcz chustek i okryć, ułożył je na słonecznem miejscu, posadził Klarę, potem nakarmił obie dziewczynki i wyprowadził ze stajni Białuszkę i Buraskę.
— Nie rozumiem, czemu chłopak nie przychodzi dziś tak długo? — zauważył dziadek, gdyż gwizd poranny Pietrka nie rozbrzmiał dotąd.
Wziął Klarę na ramię, na drugie zaś zarzucił sporo chustek.
— Chodźmy! — powiedział. — Kozy pójdą za nami.
Ucieszyło to Heidi, objęła ulubienice za szyję i kroczyła za dziadkiem, a Białuszka i Buraska tak były rozradowane jej towarzystwem, że mało nie rozdusiły czołami swej pani.
Na pastwisku zastali całą trzodę, żerującą najspokojniej, i leżącego w całej okazałości Pietrka.
— Oduczę ja cię pomijać moją chatę i zapominać o kozach, ty śpiochu jeden! — krzyknął Halny Dziadek.
Pietrek zerwał się na dźwięk znanego głosu.
— Wszyscy jeszcze spali! — odparł.
— Czy widziałeś może wózek?
— Jaki wózek? — zawołał krnąbrnie.
Dziadek nie rzekł słowa więcej, zrobił z chustek siedzenie, złożył na niem Klarę i spytał, czy jej wygodnie.
— Tak wygodnie, jak w wózku! — odrzekła z podziękowaniem. — Ach! Cóż to piękny widok stąd! — dodała, rozglądając się.
Dziadek życzył dziewczętom wesołej zabawy, polecił Heidi rozdzielić w porze obiadowej jadło, zawarte w plecaku, w cieniu złożonym, i kazał, by Pietrek wydoił Białuszkę i dał obu dziewczętom tyle mleka, ile tylko zechcą. Obiecał wrócić o zachodzie, wpierw jednak chciał zbadać sprawę z wózkiem.
Na ciemnem niebie nie było jednej chmurki, wielkie pole śniegowe błyszczało mnóstwem złotych i srebrnych gwiazd, szare olbrzymy skalne sterczały dumnie, jak od przedwieków, i patrzyły z powagą w dolinę. Wielki ptak krążył w lazurze, a z poza gór wiał rzeźwy podmuch. Dziewczętom było niezmiernie błogo. Czasem przybiegała któraś z kózek i kładła się przy nich na chwilę. Najczęściej przytulała się do Heidi mała Śnieżka i ustępowała dopiero, odtrącona przez inną. Klara zapoznała się teraz z każdą zosobna i nauczyła rozróżniać je po szczególnych cechach.
Oswojone szybko z Klarą pocierały głowy o jej ramiona, co znamionowało wielką sympatję i bliską znajomość.
Po paru godzinach przyszła Heidi ochota zajrzeć w miejsce, gdzie rosło takie mnóstwo kwiatków, i przekonać się, czy kwitną. Pewnie już zamkną kielichy, gdy nadejdzie dziadek i zaniesie tam Klarę. Pożądanie to rosło z każdą chwilą i nakoniec wybuchło:
— Czy nie sprawiłoby ci przykrości, droga Klarciu, — spytała z wahaniem — gdybym na małą chwilkę zostawiła cię samą? Chcę tylko spojrzeć na kwiatki? Ale czekaj... — Heidi powzięła myśl.
Zerwała rosnącą w pobliżu kępkę ziół, objęła za szyję Śnieżkę, która do niej podbiegła, i przyprowadziła ją do Klary.
— Teraz nie będziesz sama! — rzekła Heidi, naciskając zlekka kozę, która zrozumiawszy położyła się zaraz. Potem rzuciła pęczek ziół na kolana przyjaciółki, która przystała ochotnie na to, by Heidi poszła na pole kwietne, ona zaś została w towarzystwie kozy. Heidi pobiegła, Klara zaś podawała gałązkę po gałązce zwierzątku, które przytuliło się do niej z zaufaniem. Biedna Śnieżka, prześladowana ciągle w trzodzie mogła tu wreszcie zażyć spokoju. Zachwycało to dziewczynkę, że jest sama na hali ze słabą kózką, która w niej widzi swą opiekunkę. Uczuła pragnienie, by pozyskać siły i stać się pomocą innym, miast być od nich zależną. Nieznane dotąd myśli napłynęły jej do głowy, radaby była żyć tu dalej w słońcu i szerzyć radość w sercach, jak teraz z tem koźlątkiem. Uczuła, że wszystko, co dotąd czyniła, może być lepsze, piękniejsze, i obejmując Śnieżkę za szyję, wykrzyknęła:
— O jakże tu pięknie, droga Śnieżko! Jakżebym chciała z wami zostać!
Heidi odnalazła tymczasem kwietne pole i wydała okrzyk zachwytu. Cała łąka wokoło stała się złotą od złotojeści. W dali widniała fioletowa łąka dzwonków i błękitna gencjan. Woniało tu, jakby ktoś rozlał balsam, a zapach ten szerzyły brunatne, niepozorne kwiatuszki, wytykające małe główki z pośród złocistych kielichów złotojeści. Stała przez chwilę, oddychając tą falą, potem zawróciła pędem do Klary zadyszana i podniecona wielce.

— Musisz przyjść! Musisz koniecznie! — krzyknęła już zdala. — Są przecudne! A wieczór pozamykają się pewnie. Zaniosę cię! Jestem silna!
— Stąpnij mocno — poradziła Heidi. (Str. 210).
Klara spojrzała na nią ze zdziwieniem i potrząsnęła głową.

— Cóż to za pomysł, Heidi? Jesteś dużo mniejsza ode mnie. Ach, czemuż chodzić nie mogę?
Heidi rozejrzała się. Coś nowego wpadło jej do głowy. Pietrek siedział niedaleko i gapił się na dziewczęta. Od całych już godzin trwał tak w bezruchu, jakby pojąć nie mógł, kogo ma przed sobą. Zniszczył wrogi wózek, aby ta cudzoziemka pojechała sobie precz, na zawsze i wszystko zostało po dawnemu. A oto w chwilę potem zobaczył ją na pastwisku i siedzi sobie, jak gdyby nigdy nic, przy Heidi. Było to niemożliwością, a stało się i Bóg wie, jak długo jeszcze trwać może.
Heidi spojrzała nań.
— Pietrek, chodź tu! — krzyknęła.
— Nie przyjdę! — wrzasnął.
— Musisz przyjść! Sama nie dam rady, pomożesz mi! Chodź zaraz!
— Nie przyjdę!
Heidi przyskoczyła do niego i powiedziała z rozbłysłemi oczyma:
— Pietrku! Jeśli nie przyjdziesz natychmiast, zrobię coś, co ci nie będzie miłe, zaręczam!
Pietrek doznał ukłucia w samo serce i strach go ogromny ogarnął. Popełnił czyn zły, o którym nikt wiedzieć nie był powinien. Cieszyło go to dotąd, ale ze słów Heidi wynikało, że wie wszystko. Mogła powiedzieć dziadkowi, a dziadka bał się Pietrek gorzej, niż wszystkich innych ludzi. Gdyby powiedziała o wózku! Strach nim trząsł coraz to gorszy. Wstał i zbliżył się.
— Idę! — rzekł. — Ale nie zrób tego!
Powiedział to tak żałośliwie, że wzbudził litość Heidi, to też zapewniła:
— Nic nie zrobię. Chodź tylko pomóc mi. Niema w tem nic zresztą strasznego.
Podszedłszy do Klary, kazała, by Pietrek ujął ją z jednej strony pod rękę, sama stanęła po drugiej. Podnieśli ją jakotako. Ale trudno było posuwać się naprzód, wobec tego, że stąpać nie mogła, a w dodatku Heidi była za niska.
— Obejmij mnie mocno za szyję! — poleciła. — Pietrek niech cię trzyma mocno pod ramię i tak cię poniesiemy.
Ale Pietrek nikomu jeszcze w życiu nie podawał ramienia, trzymał więc rękę Klary sztywno przyciśniętą, jak kij.
— Nie tak! Nie tak, Pietrku! — powiedziała Heidi stanowczo. — Zwiń ramię wkółko, a Klara przesunie rękę, potem musisz przycisnąć mocno i nie puszczać za żadną cenę, a w ten sposób damy radę.
Wykonali plan. Ale nie wiodło się. Klara była dość ciężka, zaprzęg nierówny, teren przytem opadał i wznosił się, co psuło równowagę.
Klara próbowała używać nóg własnych, to jednej, to drugiej, ale zaprzestała po chwili.
— Stąpnij mocno! — poradziła Heidi. — Nie będzie cię na pewno bardzo bolało.
— Tak sądzisz? — spytała Klara z wahaniem.
Stąpnęła twardo jedną, potem drugą nogą, wydając okrzyk bólu.
Potem stąpnęła ostrożniej i rzekła z radością:
— Dużo mniej boli.
— Powtórz raz jeszcze! — nalegała Heidi.
Klara zaczęła stawiać krok za krokiem i naraz krzyknęła:
— Heidi! Ja chodzę! Chodzę! Popatrz no! Mogę robić krok za krokiem!
Heidi była w siódmem niebie.
— Tak, tak, chodzisz o własnej sile! Chodzisz całkiem dobrze! Szkoda, że niema tu dziadka! Chodzisz świetnie! — powtarzała raz po raz z zachwytem.
Klara trzymała się towarzyszy, ale kroczyła coraz lepiej. Czuli to wszyscy troje.
— Teraz możemy codziennie chodzić na pastwisko, i po całej spacerować hali, gdzie nam się podoba! — mówiła Heidi. — Będziesz do śmierci chodziła, nie trzeba ci wózka, gdyż odzyskałaś zdrowie. To jest radość dla mnie największa!
Klara przytakiwała z całego serca. Zdrowie i możność poruszania się było to szczęście ogromne, zaiste. Nie czuła się już teraz przykutą do wózka i była jak inni ludzie.
Niedaleko mieli do kwietnych pól. Zdaleka już widać było lśnienie złotych złotojeści. Dotarli do fioletowych dzwonków i gencjan błękitnych, wyrastających wszędzie kępami, a Klara rzekła:
— Usiądźmy tutaj.
Usiedli wśród kwiatów, a Klara po raz pierwszy zajęła miejsce na suchej, ciepłej ziemi alpejskiej, co ją bardzo uradowało. Mieli wokoło siebie falujące łany dzwonków, połyskliwy dywan żółtych złotojeści, wysokie kępy centurji, a wdychali żywiczną woń małych, brunatnych kwiatków, zwanych tu prunelkami. Jakie piękne było to wszystko!
Mimo że znała te miejsca, przyznać musiała Heidi, że tak pięknie nie bywało tu nigdy jeszcze. Przyjście Klary do zdrowia przepajało wszystko nierównie większym urokiem. Po chwili Klara umilkła z wielkiego zachwytu i jęła dumać nad nowemi zgoła możliwościami życia, które jej otwierało to, co zaszło. Serce pomieścić nie mogło tego szczęścia, a blask słońca i woń oszołomiły ją do reszty.
Pietrek leżał także bez ruchu wśród kwiatów, bowiem zasnął.
Powiewał tu lekki wiatr, osłabiony ścianą skał, szumiąc po krzakach. Heidi wstawała raz po raz, biegając tu i tam, gdyż wydawało jej się, że gdzieindziej jest piękniej jeszcze, więcej rośnie kwiatów i mocniej pachną.
Godziny mijały.
Przeszło dawno południe, gdy oto zjawiła się grupa kóz, kroczyły prosto ku kwietnym polom.
Nie było to ich pastwisko, gdyż kwiatów nie lubiły. Wyglądały na posłańców trzody, z Ziębulką na przedzie. Szukały widocznie towarzyszy, którzy przekroczyli swą nieobecnością, znany im dobrze czas. Ziębulka zabeczała głośno na widok odnalezionych, a inne odpowiedziały i cała grupa ruszyła truchtem ku siedzącym. Zbudził się Pietrek, długo atoli przecierać musiał oczy, gdyż śnił mu się wspaniały, czerwony, z żółtemi gwoździkami wokoło siedzenia, wózek, stojący pod szopą. Tymczasem miast gwoździ zobaczył tylko żółte złotojeście. Wrócił strach, że mimo przyrzeczenia Heidi rzecz wyjść na wierzch może. To też całkiem posłusznie i troskliwie sprowadził Klarę na pastwisko, wraz z Heidi.
Gdy usiedli na dawnem miejscu, przyniosła Heidi pełny plecak. Widziała smakowite rzeczy, jakie weń włożył rano dziadek, i radowała ją myśl, że Pietrkowi sporo się z tego dostanie. Czyniąc wiadomą pogróżkę za krnąbrność, miała właśnie jedzenie na myśli, ale chłopak inaczej sobie to wytłumaczył. Dobyła wszystko pokolei, zrobiła trzy równe, duże kupki i rzekła:
— To, czego nie zjemy, dostanie Pietrek w dodatku.
Każde wzięło się do swojej porcji, ale jak było do przewidzenia, została dla Pietrka dodatkowa jeszcze kupka, równie wielka jak pierwsza. Zjadł wszystko, w milczącem skupieniu, nawet okruszyny, ale nie z taką jak zawsze radością. Coś mu ciężyło na żołądku, coś gniotło i zatrzymywało każdy kąsek w gardle.
Wzięli się tak późno do obiadu, że niedługo nadszedł dziadek. Heidi wybiegła naprzeciw, chcąc zaraz opowiedzieć, co zaszło. Ale wielkie podniecenie nie pozwalało jej znaleźć słów. Mimo to zrozumiał i żywa radość rozpromieniła twarz jego. Przyspieszył kroku i rzekł, podchodząc do Klary:
— Próba się powiodła!
Potem podniósł ją, otoczył lewem ramieniem, podał dłoń prawą, jako pewną podporę, a Klara maszerowała, będąc tak zabezpieczoną śmielej jeszcze i wytrwalej, niż przedtem.
Heidi skakała wokoło nich, a dziadek wyglądał tak, jak gdyby go spotkało wielkie szczęście. Potem rzekł:
— Nie trzeba przesadzać. Czas wracać!
Wziął Klarę na ręce i ruszył zaraz ku domowi, wiedząc, że jego pupilka spocząć powinna.
Pietrek wrócił z kozami późno do osiedla i zastał sporą kupkę ludzi, otaczających coś, niby wielki kłąb, na trawie leżący. Popychali się i cisnęli, chcąc lepiej widzieć. Uczynił to samo i pchając w prawo i w lewo, wkręcił się do pierwszego szeregu.
Wielki Boże!
Na trawie leżało siedzenie wózka z wiszącem jeszcze oparciem tylnem. Piękna, czerwona skóra obita była wokoło świecącemi gwoździkami, świadcząc o wspaniałości jego w pierwotnym stanie.
— Widziałem, jak go toczono na górę! — oświadczył piekarz. — Wart był, jako żywo, najmniej pięćset franków. Jakże się to stało?
— Halny Dziadek powiedział, że zmieciony został przez wiatr! — zauważyła Barbara, podziwiając prześliczną skórę.
— Dobrze, że wiatr winien, nie kto inny! — podjął piekarz. — Dostałby mu się kryminał. Gdy ten pan z Frankfurtu się dowie, rozpocznie na pewno dochodzenia. Ja ze swej strony cieszę się, że nie padnie na mnie podejrzenie, gdyż od dwu lat nie byłem na hali. Biada temu, kogo przyłapią!
Mówiono jeszcze to i owo, ale Pietrek miał dość. Wydostał się, jak mógł najciszej z tłumu, i ruszył pod górę pędem, jakby go ktoś ścigał, chcąc złapać za kołnierz. Słowa piekarza przejęły go strachem nieludzkim. Pewny był, że lada dzień przybędzie z Frankfurtu urzędnik policji, który przeprowadzi śledztwo i wszystko wywęszy. Oczywiście, zawloką go do więzienia we Frankfurcie. Na tę myśl włosy mu stawały na głowie.
Wrócił, zmieniony nie do poznania, nie chciał jeść kartofli, nie dając odpowiedzi, wlazł co prędzej do łóżka i zaczął jęczeć.
— Piotruś znowu się musiał objeść szczawiu, że tak stęka! — zauważyła Brygida.
— Musisz mu dawać więcej chleba na drogę! — rzekła babka litośnie. — Weź z mojej kromki.
Gdy dziewczęta położyły się, rozmawiały chwilę jeszcze, patrząc w gwiazdy.
— Czy nie przychodziło ci dziś na myśl, jak to dobrze, że Bóg nie ustępuje naszym najgorętszym modłom, jeśli ma dla nas coś lepszego — rzekła Heidi.
— Czemuż teraz o tem wspominasz?
— We Frankfurcie modliłam się ciągle o to, bym mogła zaraz wracać, a ponieważ to nie następowało, sądziłam, że Bóg nie słucha. Gdybym jednak była uciekła, nie przyjechałabyś na halę i nie ozdrawiała.
Klara zamyśliła się.
— Droga Heidi, — rzekła — w takim razie modlitwy nasze są całkiem zbyteczne, gdyż Bóg z góry wie, co dla nas najlepsze.
— Nie sądź, by się nami opiekował w takim razie. Codziennie trzeba się modlić, nie zapominać o Bogu. Gdy zapomnimy, zapomni o nas także. To mi powiedziała babunia i wszystko się potwierdziło dosłownie. Wiesz co, Klaro, dziś musimy właśnie podziękować Bogu gorąco za zesłanie ci zdrowia.
— Słusznie mówisz! — odparła. — Dziękuję ci. Byłabym z wielkiej radości zapomniała.
Odmówiły pacierz, dziękując, każda na swój sposób, Bogu za wielką łaskę, jaką wyświadczył chorej tak długo Klarze.
Nazajutrz zaproponował dziadek, by napisały do babuni z prośbą o przyjazd, gdyż jest tu do zobaczenia coś nowego. Ale dziewczęta ułożyły plan inny. Chciały babuni sprawić niespodziankę. Klara miała się wprawić jeszcze w chodzeniu, tak, by jej starczyła pomoc Heidi samej. Należało to utrzymać w tajemnicy. Dziadek, zapytany o czas tej poprawy, oświadczył, że nie upłynie więcej niż tydzień, to też w najbliższym liście prosiły obie, by babunia o tej porze przybyła na halę.
Następne dni były dla Klary najmilszemi z wszystkich spędzonych tutaj. Budziła się każdego ranka z okrzykiem:
— Jestem zdrowa! Nie potrzebuję wózka, ale mogę chodzić jak inni.
Potem następowało ćwiczenie w chodzeniu, coraz to lepsze dając wyniki. Przechadzki były coraz to dłuższe, a apetyt wzrósł tak, że dziadek przynosił teraz wielki garnek mleka, napełniał jedną czarkę po drugiej, a kromki grubo smarowane masłem były coraz to większe i znikały coraz to spieszniej. Nadszedł wreszcie koniec tygodnia, kiedy miała przybyć babunia.



ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI.



ROZSTANIE Z NADZIEJĄ POWROTU.

W przeddzień przybycia swego, wysłała babunia na halę jeszcze jeden list z dokładnem oznaczeniem pory i list ten przyniósł rano Pietrek, idący z kozami na pastwisko. Dziadek stał już z obu dziewczętami przed chatą, a były tam także Białuszka i Buraska, potrząsające głowami, rade świeżemu powietrzu. Dziewczęta głaskały je, życząc pomyślnej wycieczki. Dziadek przenosił pogodne spojrzenie z lśniących kóz na dziewczęta, wyglądające doskonale, i uśmiechał się.
Po chwili nadszedł Pietrek. Na widok grupy zbliżył się zwolna, podał list dziadkowi i uskoczył w bok, jakby przestraszony napaścią od tyłu. Potem porwał się i ruszył biegiem pod górę.
— Dziadku! — spytała Heidi. — Czemuż to Pietrek robi takie skoki, jak wielki Trykacz, czujący kij za sobą? Kręci głową, trzęsie się i podskakuje dziko.
— Czuje może za plecami kij, na który zasłużył! — powiedział dziadek.
Pietrek przebiegł pierwsze stajanie, potem się zatrzymał i zaczął obzierać i kręcić na wszystkie strony, wreszcie uczynił płochliwy skok wstecz, jakby go ktoś złapał za kark. Wydawało mu się, że za każdym krzakiem czyha nań ukryty urzędnik policyjny z Frankfurtu. Im dłużej trwało to naprężenie, tem większem stawało się, tak że nie miał chwili spokoju.
Heidi jęła uprzątać chatę, by babunia zastała porządek.
Klarze tak bardzo podobała się ta krzątanina, że śledziła każdy jej ruch.
Na tem minęły niepostrzeżenie godziny poranne i można już było oczekiwać przybycia babuni.
Dziewczęta usiadły przed chatą na ławie, czekając, co dalej nastąpi.
Dziadek wrócił także z ogromnym bukietem ciemnoszafirowych gencjan, które tak pięknie wyglądały w słońcu porannem, że obie wydały okrzyk podziwu. Dziadek zaniósł kwiaty do izby. Heidi zrywała się co chwila, wypatrując przybycia babuni.
W istocie, niedługo ujrzała korowód. Przodem kroczył przewodnik, za nim jechała babunia na koniu, a potem niósł góral całą stertę chustek i okryć na wielkiem nosidle plecnem. Bez takiego bagażu nie wyruszyła babunia nigdy na halę.
Korowód zbliżał się coraz bardziej, aż wreszcie babunia dostrzegła dziewczęta z wysokości konia.
— Cóż to znaczy? — zawołała. — Czemuż nie siedzisz w swoim wózku, Klarciu? Czy to możliwe? — dodała z przerażeniem, schodząc spiesznie z konia.
Zanim jednak jeszcze doszła do ławki, klasnęła w dłonie, wzburzona wielce.
— Czyż to ty, Klarciu, czy nie ty? Nie poznaję! Skądżeś wzięła te krągłe policzki!
Chciała biec ku wnuczce, gdy nagle Heidi wstała z ławki, objęła Klarcię i obie odprawiły wokoło trawnika małą, popisową przechadzkę. Babunia stanęła jak wryta, sądząc, że Heidi wyprawia jakieś figle niesłychane.
Ale przecież widziała wyraźnie, że Klara kroczy śmiało i wprawnie. Po chwili dziewczęta zawróciły rozpromienione i rumiane.
Babunia podbiegła ku nim, płacząc i śmiejąc się jednocześnie. Objęła Klarcię, potem Heidi, nie mogąc znaleźć słowa.
Wtem spojrzenie jej padło na stojącego obok ławki dziadka, który uśmiechał się do niej przyjaźnie. Babunia wzięła Klarę silnie pod ramię i ruszyła ku niemu, wydając ciągle okrzyki podziwu i zachwytu. Podszedłszy blisko, puściła wnuczkę, a uchwyciła oburącz ręce dziadka.
— Kochany, drogi, nieoceniony Halny Dziadku. To zawdzięczamy panu, troskliwej opiece pańskiej!
— A także Bogu, powietrzu halnemu i słońcu! — dokończył uśmiechnięty dziadek.
— I doskonałemu mleku Białuszki! — podkreśliła Klara. — Nie masz wyobrażenia, babuniu, ile mogę teraz wypić koziego mleka!
— Widać to po twoich policzkach, Klarciu! — zaśmiała się. — Trudno cię poznać! Jesteś okrągła, różowa, wysoka. To coś niesłychanego! Trzeba natychmiast zatelegrafować do mego syna w Paryżu, by przybył tutaj. Nie powiem powodu. Będzie to największą radością życia jego. Drogi, kochany Halny Dziadku, jakże to zrobić. Odesłał pan już pewnie górali?
— Niema ich! — odparł. — Ale jeśli pani babuni pilno, zawołam Pietrka koźlarza. On ma dość czasu.
Babunia obstawała przy wysłaniu depeszy, gdyż szczęścia tego o dzień choćby odsuwać od syna nie chciała.
Dziadek odszedł trochę na bok i gwizdnął przez palce tak przenikliwie, że echo odpowiedziało od skał. Niedługo nadbiegł Pietrek. Znał to gwizdnięcie. Był trupio blady, gdyż sądził, że dziadek wzywa go na rozprawę. Ale dostał tylko kawałek zapisanego przez babunię papieru, a dziadek polecił mu oddać go zaraz na poczcie w osiedlu. Zapłatę miał uiścić potem sam dziadek, gdyż Pietrek nie był zdolny załatwić tego wszystkiego naraz.
Wziął papier i odszedł z ulgą wielką, gdyż Halny Dziadek nie gwizdał na rozprawę, a urzędnik policyjny nie przybył jeszcze.
Wszyscy zajęli teraz spokojnie miejsca przy stole pod chatą i zaczęto babuni opowiadać szczegóły radosnego wydarzenia. Dziadek zaczął robić z Klarą próby stawania i chodzenia, potem postanowiono udać się na pastwisko, następnie wiatr porwał wózek, Klara uczyniła wysiłek, chcąc zobaczyć kwiatki i wszystko się dobrze skończyło. Ale opowiadanie zabrało sporo czasu, gdyż babunia wtrącała ciągle okrzyki podziwu i podzięki, wołając:
— Czy to rzeczywistość, nie sen? Czy jesteśmy przytomni i siedzimy tu przy stole? Czy ta rumiana, tłusta dziewczynka to Klarcia moja, niedawno bezsilna i blada?
Dziewczęta radowały się z powodzenia niespodzianki, która takie wrażenie na babuni uczyniła.
Tymczasem pan Sesemann zakończył swe sprawy w Paryżu i postanowił ze swej strony zrobić niespodziankę. Nie pisząc matce słowa, wsiadł pewnego pogodnego dnia do pociągu, przenocował w Bazylei i ruszył dalej nazajutrz, spragniony zobaczyć córeczkę, przez całe lato niewidzianą. W Ragaz stanął w parę godzin po wyjeździe matki.
Wiadomość, że dziś właśnie wyruszyła na halę, była mu na rękę, wziął powóz do Mayenfeldu, a tam powiedziano mu, że może dojechać do samego osiedla. Pojechał przeto, wiedząc, że i tak go utrudzi długa wędrówka po stromej uboczy.
I nie omylił się wcale. Szedł i szedł z coraz to większym trudem, nie spostrzegając nigdzie chaty, a wiedział, że na pół drogi mieszka Pietrek koźlarz, bo nieraz opisywano mu to dokładnie.
Wszędzie natrafiał na liczne ślady stóp, snujące się w różnych kierunkach i krzyżujące ścieżki, nie wiedział tedy, czy idzie dobrą drogą, ani też po której stronie hali stoi chata. Pusto było wokoło, nie mógł nikogo zapytać. Cisza panowała niezmierna, tylko wiatr górski płynął falą, tańczyły w słonecznym błękicie komary, a na samotnych modrzewiach pogwizdywały ptaki. Przystanął, by ochłodzić spocone czoło w wietrze alpejskim.
Nagle usłyszał, że ktoś biegnie z góry. Był to Pietrek z depeszą. Pędził wprost po uboczy, omijając ścieżkę, na której stał pan Sesemann. Gdy się z nim zrównał, skinął przybyły, by się zbliżył. Pietrek wykonał polecenie z pewną trwogą i podszedł bokiem, nie prosto, jakby jedną miał tylko nogę zdrową, a drugą powłóczył.
— Chodźze tu, chłopcze! — zachęcał go pan Sesemann. — Powiedz mi, czy tą drogą dojdę do Halnego Dziadka, dziadka Heidi, u którego są goście z Frankfurtu?
Odpowiedział mu wrzask nieludzkiego strachu, a Pietrek skoczył na dół tak gwałtownie, że runął w stromą ubocz, przewrócił kozła, potem jeszcze jednego, poskoczył na jakimś głazie i staczał się dalej, podobnie jak wózek, nie rozbijając się tylko, na szczęście, w kawałki.
Poszarpana depesza wionęła gdzieś i przepadła.
— Dziwnie bojaźliwym jest ten mieszkaniec gór! — powiedział sobie pan Sesemann, sądząc, że zjawienie się cudzoziemca takie na Pietrku uczyniło wrażenie.
Spojrzawszy za spadającym, ruszył dalej.
Pietrek nie mógł mimo wysiłków, znaleźć punktu oparcia i spadał coraz dalej, robiąc dziwaczne kozły.
Nie było to jednak najgorsza strona sytuacji. Bardziej mu dokuczał strach nieopisany. Wiedział już teraz, że przybył urzędnik policyjny z Frankfurtu. Nie wątpił ni na chwilę, że jest nim właśnie napotkany cudzoziemiec, bo pocóżby pytał o chatę Halnego Dziadka i gości frankfurckich. Na ostatniem urwisku, ponad osiedlem, rzucił się Pietrek w gęsty krzak, chwycił go i odetchnął. Leżał dobrą chwilę, zbierając myśli.
— A to dobre! Znowu coś spada, jak worek kartofli! — usłyszał pod sobą. — Któż jutro coś jeszcze strąci?
Poznał drwiący głos piekarza, który, chłodząc się na wietrze, po uciążliwej pracy codziennej, patrzył spokojnie, jak leci z góry, zupełnie podobnie do wózka.
Skoczył na nogi i doznał nowego strachu. Piekarz wiedział tedy, że wózek został strącony. Nie oglądając się, zaczął biec z powrotem pod górę. Najchętniej byłby wrócił do domu i wlazł do łóżka, gdzie się czuł bezpiecznym. Ale miał kozy na pastwisku, a Halny Dziadek nakazał mu wrócić do nich jak najprędzej. Jego bał się strasznie i nie pozwoliłby sobie na nieposłuszeństwo. Stękał i jęczał głośno, ale kulał dalej, gdyż trzeba było wracać na górę. Nie biegł teraz tylko, ale szedł z trudem. Strach i mnóstwo uderzeń otrzymanych, nie pozostały bez skutku.
Pan Sesemann, niedługo po spotkaniu z Pietrkiem, ujrzał chatę i jodły, podwoił kroku i wreszcie dotarł na miejsce po długiej, uciążliwej wędrówce.
Szybko wspiął się na ostatnie wzniesienie, chcąc zaskoczyć córkę. Ale dostrzeżono go z góry i został przygotowany występ, jakiego nie przewidywał zgoła.
Gdy się znalazł o kilka kroków, wyszły naprzeciw niego dwie dziewczynki. Jedna była wysoka, jasnowłosa, o rumianych policzkach, a szła oparta na niższej bystrookiej Heidi, którą poznał zaraz. Przystanął zdumiony i nagle z ócz jego trysnęły obfite łzy. Wspomnienia stanęły przed nim. Taką samą smukłą blondynką, o różanych policzkach była jego żona. Nie wiedział, czy to sen, czy jawa.
— Ojczulku, nie poznajesz mnie już, widzę! Czyżem się tak zmieniła? — zawołała rozpromieniona Klara.
Pan Sesemann podbiegł do córki i objąwszy ją, powiedział:
— O, tak, zmieniłaś się, zmieniłaś bardzo, dziecko drogie! Czyż to możliwe?
Nie posiadając się ze szczęścia, odstąpił krok i patrzył długo, sądząc, że zjawisko zniknie, potem uczynił to raz jeszcze.
— Czyżeś to ty, Klarciu moja? — powtarzał raz po raz, potem tulił ją do siebie i przypatrywał się jej znowu.
Wkońcu podeszła babunia, chcąc spojrzeć w rozpromienione oblicze syna.
— Przyznaj, mój drogi, — rzekła, — że wzamian za twoją niespodziankę, miałeś lepszą jeszcze?
Powitali się serdecznie, potem zaś babunia dodała:
— Chodźże teraz do kochanego, drogiego Halnego Dziadka, dobroczyńcy naszego!
— O tak! Muszę jeszcze powitać kochaną Heidi, domowniczkę naszą! — zawołał, ściskając jej dłoń. — Zawsze rumiana, zdrowa i wesoła! Cieszy mnie to, droga Heidi, bardzo cieszy!
Heidi patrzyła także promiennie na pana Sesemanna. Był dla niej zawsze dobry, a szczęście, jakiego zaznał tu, na hali, wprawiło serce jej w żywsze bicie.
Babunia zaprowadziła teraz pana Sesemanna do dziadka. Mężczyźni jęli sobie ściskać dłonie, a szczęśliwy ojciec wyraził podziękę i podziw dla niepojętego cudu, babunia tymczasem oddaliła się, by im nie przeszkadzać.
Pod staremi jodłami, gdzie się udała, zastała znowu nową niespodziankę. Pośród konarów stał ogromny krzak, najcudniejszych, ciemnoszafirowych gencjan, a były tak świeże, jakby dopiero co rozkwitły. Babunia klasnęła w ręce z podziwu.
— Cóż za wspaniałe kwiaty! — zawołała. — Cud istny! Heidi, droga Heidi, chodź no tu! Czyś to ty sprawiła mi tę przyjemność?
Przybiegły obie.
— Nie ja, babuniu! — odparła Heidi, — ale wiem, kto to uczynił.
— Takie same i piękniejsze jeszcze rosną na pastwisku! — dodała Klara. — Zgadnij, babuniu, kto przyniósł wczesnym rankiem te gencjany!
Klara uśmiechnęła się tak zagadkowo, że babuni przyszło na myśl, iż tego dokonała sama. Pastwisko było jednak zbyt odległe.
Nagle, z poza jodeł doleciał szelest. Był to Pietrek, który dotarł tu właśnie. Widząc, kto stoi obok Halnego Dziadka, przed chatą, zatoczył wielkie koło i chciał się prześliznąć popod jodły, by pójść dalej. Poznała go jednak babunia i nagle błysła jej myśl nowa. To pewnie Pietrek przyniósł kwiaty, a teraz chciał się wyśliznąć, przez wrodzoną lękliwość i skromność. Postanowiła go zatrzymać i nagrodzić.
— Chodź, chłopcze! — powiedziała, wtykając głowę pomiędzy gałęzie. — Nie bójże się! Chodź do mnie!
Pietrek skamieniał ze zgrozy. Po tem, co przeżył, stracił całą siłę oporu. Czuł tylko: Teraz koniec! Włosy mu stanęły na głowie, blady, zmieniony, drżący ze strachu wyszedł z gęstwy.
— Chodźże, chodź i powiedz bez ogródek wszystko! — zachęcała go babunia. — Czyś to ty zrobił?
Pietrek patrzył w ziemię i nie dostrzegł kierunku, w którym wskazuje palec babuni. Widział tylko przed chatą Halnego Dziadka, który go przeszywał spojrzeniem szarych źrenic, a obok niego stał człowiek najstraszniejszy, urzędnik policyjny z Frankfurtu. Drżąc całem ciałem wyrzucił słowo wyznania:
— Ja!
— No i cóż jest w tem tak strasznego? — zdziwiła się babunia.
— On... on się rozbił i... nie można go już naprawić! — wykrztusił z wielkim trudem, a kolana ugięły się pod nim, tak że omal nie padł na ziemię.
Babunia zbliżyła się do dziadka.
— Drogi panie, — spytała z politowaniem — czy ten chłopiec ma źle w głowie?
— O, nie, nie! — zapewnił. — On jest tylko tym wiatrem, który porwał wózek, i oczekuje teraz słusznej kary.
Babunia nie mogła uwierzyć, gdyż Pietrek nie wyglądał wcale na chłopca złośliwego, któryby miał niszczyć potrzebny sprzęt. Ale dla dziadka było to wyznanie jeno potwierdzeniem podejrzeń, zaraz po wypadku powziętych. Widział on zawistne spojrzenia Pietrka, miotane Klarze, oraz inne objawy gniewu na przybyszów. Domyślił się związku i wszystko to teraz opowiedział szczegółowo babuni. Gdy skończył, powiedziała żywo:
— Nie, nie, drogi panie, nie karzmy tego chłopca. Bądźmyż pobłażliwi. Oto przyjeżdżają z Frankfurtu cudzoziemcy i zabierają mu na całe tygodnie Heidi, jego jedyne i rzeczywiście wielkie dobro. On zaś jest bezsilny. Tak, tak, bądźmyż pobłażliwi, gniew go popchnął do głupiej zemsty, ale wszakże gniew nas wszystkich ogłupia.
Rzekłszy to, wróciła do drżącego jeszcze Pietrka.
Siadła na ławce pod jodłami, mówiąc łagodnie:
— Chodź tu do mnie, mój chłopcze, mam ci coś powiedzieć. Przestań drżeć i słuchaj uważnie. Zrzuciłeś wózek ze skały, by się rozbił. Jest to czyn zły, wiedziałeś o tem, jak również o karze, która cię czeka. Chcąc jej uniknąć, musiałeś czynić wysiłki zatajenia. Myli się jednak winowajca, że czyn swój zataić zdoła. Bóg widzi wszystko i kiedy ktoś chce zatajać grzech, budzi w nim sumienie, które ma w ręku mały, ostry kolec. Kolec ten kłuje nieustannie, tak, że winowajca nie ma chwili spokoju, bo ciągle myśli: Teraz wszystko wyjdzie na wierzch! Teraz spadnie kara! Życie upływa mu w strachu i nie ma już żadnej radości. Cóż, Pietrku, doznawałeś tego?
Skinął głową skruszony, ale z miną rzeczoznawcy, gdyż poznał to kłucie doskonale.
— Omyliłeś się jeszcze w innej sprawie! — ciągnęła dalej. — Zły czyn twój wyszedł na najlepsze tej właśnie, którą skrzywdzić chciałeś. Nie mając wózka, a chcąc zobaczyć kwiaty, uczyniła Klara wysiłek, nauczyła się chodzić, chodzi coraz lepiej i może kiedyś będzie spędzała na pastwisku dni całe, częściej nawet, niż gdyby to mogła czynić, mając wózek. Widzisz więc, co się stało! Bóg może uczynić czyn zły i krzywdę dobrodziejstwem dla poszkodowanego. Wszakże zrozumiałeś wszystko, nieprawdaż, Pietrku? Zapamiętaj sobie to, co mówiłam o sumieniu z kolcem, ile razy miałbyś ochotę uczynić coś złego. Czy tak uczynisz?
— Uczynię! — przyrzekł głosem przygnębionym, gdyż nie wiedział jeszcze, jak się to wszystko skończy, bo urzędnik policyjny stał dalej obok dziadka.
— A więc dobrze! Sprawa załatwiona, — powiedziała babunia. — A teraz chciałabym ci dać jakiś upominek od cudzoziemców z Frankfurtu. Pewnie miałeś nieraz jakieś pragnienie. Powiedz, coby ci sprawiło przyjemność?
Pietrek podniósł głowę i wybałuszył na babunię oczy. Ciągle oczekiwał jeszcze czegoś strasznego, a teraz nagle kazano mu wybierać sobie podarek? Wszystko zmąciło mu się w głowie.
— Tak, tak, mówię całkiem serjo! — zapewniła. — Chcę ci dać coś ładnego na pamiątkę od gości z Frankfurtu i jako dowód, że nie myślą cię oni karać. Rozumiesz, chłopcze?
Jął się teraz dorozumiewać, że nie zagraża mu już kara, bo dobra pani wyrwała go ze szponów urzędnika policyjnego. Odetchnął swobodnie, jakby mu kamień spadł ze serca. Zrozumiał jednocześnie, że lepiej wyznać wszystko odrazu, rzekł tedy znienacka:
— Zgubiłem także ten papier.
Babunia pomyślała chwilę i zrozumiawszy o czem mowa, odparła łagodnie:
— Dobrze, że to mówisz. Skoro się wyzna winę, znowu jest wszystko w porządku. Powiedz teraz, cobyś chciał mieć?
Pietrek mógł teraz zażądać wszystkiego na świecie. Stanął mu w oczach cały jarmark w Mayenfeldzie, gdzie było mnóstwo prześlicznych rzeczy, które podziwiał godzinami, nie mogąc ich posiąść. Cały majątek jego nie przekraczał piątaka, a wszystko kosztowało co najmniej z dwa razy tyle. Były tam śliczne, małe, czerwone piszczałki, wabne scyzoryki, zwane żabobijami, z któremi polować można było po wszystkich krzakach leszczyny.
Stał zamyślony, ważąc, która z tych rzeczy jest godniejszą pożądania. Nagle zabłysnął mu wspaniały pomysł, pozwalający namyślać się aż do następnego jarmarku.
— Chciałbym mieć dziesiątkę! — powiedział stanowczo.
— To wcale nie przesadne życzenie! — zaśmiała się babunia. — Chodźże więc! — dobyła z woreczka wielkiego, nowego talara, położyła na nim dwie dziesiątki i rzekła. — Zróbmy równy rachunek. Słuchaj. Masz tutaj, oto, razem tyle dziesiątek, ile rok ma tygodni. Możesz tedy co niedzielę wydawać po dziesiątce.
— Przez całe życie? — spytał naiwnie.
Babunia wybuchnęła takim śmiechem, że mężczyźni przerwali rozmowę, chcąc wiedzieć, co zaszło. Babunia śmiała się długo, potem zaś rzekła:
— Dobrze, chłopcze! Ten zapis umieszczę w swoim testamencie... Słyszysz, synu?... A potem przejdzie on do twego. Pietrek-koźlarz ma otrzymać dziesiątkę tygodniowo, jak długo będzie żył.
Pan Sesemann skinął na zgodę i zaśmiał się także.
Pietrek spojrzał raz jeszcze na podarek, trzymany w ręce, jakby nie wierzył, że to prawda, potem krzyknął:
— Bóg zapłać!
Uciekł w podskokach, zgoła nieprawdopodobnych, ale nie upadł, gdyż pędził go nie strach, lecz radość, jakiej nie zaznał w życiu. Minęło wszystko co złe i niósł do końca życia dziesiątkę tygodniowo, dla siebie samego wyłącznie.
Spożyto wesoły obiad przed chatą, rozmawiając o różnościach, potem zaś ujęła Klara rozpromienionego coraz to bardziej ojca za rękę i rzekła z nieznaną u niej przedtem żywością:
— Nie umiem ci powiedzieć, ojczulku, ile dobrego doznałam od dziadka i radabym mu coś dać ze swej strony, coby go choć w połowie tak uszczęśliwiło.
— Jest to również mojem gorącem pragnieniem! — odrzekł. — Namyślałem się właśnie przed chwilą, w jaki sposób moglibyśmy wyrazić podziękę naszemu dobroczyńcy.
Pan Sesemann wstał i podszedł do rozmawiającego z babunią dziadka, uścisnął mu dłoń serdecznie i rzekł z wylaniem:
— Drogi przyjacielu, pragnę z panem zamienić słów kilka. Od długich lat nie zaznałem prawdziwej przyjemności. Czemże mi był majątek, gdym patrzył na moje biedne dziecko, którego żadna kwota nie mogła uleczyć. Bóg i pan przywróciliście jej zdrowie i mnie przezto obdarzyliście nowem życiem. Mów pan więc, czem mogę okazać swą wdzięczność. Odpłacić tego niesposób, ale wszystko, czem rozporządzam, jest na pańskie usługi. Powiedz, drogi przyjacielu, co mam uczynić?
Dziadek wysłuchał tych słów, spoglądając z uśmiechem na szczęśliwego ojca, potem zaś rzekł dobitnie jak zawsze:
— Proszę wierzyć, że i ja mam udział w radości, wywołanej tem tak szczęśliwem uleczeniem na naszej hali, i to w zupełności nagradza tę trochę trudu mego. Dziękuję bardzo za łaskawą propozycję, ale mnie samemu niczego nie potrzeba, a jak długo żyję, utrzymam siebie i wnuczkę. Gdyby się atoli spełniło jedno jedyne moje pragnienie, nie miałbym już troski w życiu.
— Proszę, mów pan! — nalegał pan Sesemann.
— Jestem stary, umrę niedługo, nic nie mogąc zostawić Heidi, a krewnych nie posiadam, prócz jednej osoby, któraby ją zresztą tylko wykorzystywała. Odda mi pan hojnie wszystko, com mógł uczynić dla córki jego, jeśli przyrzeknie, że Heidi nie pójdzie do obcych pracować na chleb codzienny.
— Drogi przyjacielu, o tem niema mowy! — zawołał żywo pan Sesemann. — Heidi jest nasza. Spytaj pan matkę moją i córkę. Nie oddamy ją obcym, oto ręka moja, jeśli to pana uspokoić ma. Przyrzekam, że ani za mego życia, ani po śmierci, wnuczka pańska nie zazna niedostatku. Dziewczynka ta, jakeśmy się przekonali, nie może żyć zagranicą. Ale posiadła we Frankfurcie, prócz nas, jeszcze innego przyjaciela. Doktór, znany panu, skończy właśnie interesa swe tej jeszcze jesieni i przybędzie, by się osiedlić tu, gdzie mu było tak dobrze. Zasięgnie właśnie pańskiej rady. W ten sposób będzie miała Heidi w pobliżu dwu opiekunów, oby jak najdłuższe lata!
— Daj to Boże! — zawołała babunia, potrząsając długo ręką dziadka. Potem, otoczywszy ramieniem szyję stojącej obok Heidi, przytuliła ją do siebie.
— A ty, dziecko drogie, jakież masz pragnienie? — spytała czule.
— Mam jedno pragnienie! — rzekła Heidi, patrząc na babunię wesoło.
— Mów tedy! Cobyś mieć chciała?
— Chciałabym dostać swoje dawne łóżko z Frankfurtu, z trzema grubemi poduszkami i grubą kołdrą. Babce zawsze spada głowa i, leżąc nisko, oddychać nie może. Przytem, marznie pod cienką kołdrą i musi owijać się szalem.
Heidi wyrzuciła to jednym tchem, chcąc dojść co prędzej do zamierzonego celu.
— Doskonale, że mi o tem przypominasz, dziecko! — wykrzyknęła babunia żywo. — W radości zapominamy łatwo o tych, którzy cierpią niedostatek. Pośle się niezwłocznie telegram do Frankfurtu, Rottenmeier zapakuje łóżko i może ono tu być w ciągu dwu dni. Niechże się babce śpi w niem dobrze!
Rozradowana Heidi zaczęła skakać wokoło babuni, zaraz jednak wstrzymała się, mówiąc spiesznie:
— Muszę prędko pobiec do babki. Boi się, gdy mnie długo nie widzi.
Nie mogła doczekać chwili zwiastowania babce dobrej nowiny, zwłaszcza, że istotnie dawno już u niej nie była.
— Ależ, Heidi! — zauważył dziadek, — mając gości, nie można uciekać z domu.
Ale babunia poparła ją:
— Ma może słuszność! Biedna babka źle wyszła na naszych odwiedzinach. Chciałabym pójść do niej, razem z Heidi. Tam zaczekam na mego konia, potem zaś udamy się do osiedla nadać telegram. Cóż ty na to, mój synu?
Pan Sesemann nie zdążył dotąd sformułować swych planów podróży, poprosił tedy o chwilę cierpliwości.
Chciał on zrazu odbyć z matką podróż po Szwajcarji, spróbowawszy wpierw, czy Klara będzie mogła im, krótko bodaj, towarzyszyć. Teraz jednak, miał przed sobą wspaniałą podróż z obiema. Proponował, by przenocować w osiedlu, zabrać nazajutrz Klarę z hali, pojechać z nią i babunią do Ragaz, potem zaś dalej.
Zmartwiło potrosze Klarę to nagłe opuszczenie hali, ale tyle było w niej i wokoło niej radości, że nie stało na smutek czasu.
Babunia wstała, ujęła Heidi za rękę i miała już iść, gdy nagle obróciła się, pytając z niepokojem:
— A cóż zrobimy z Klarą? Tak daleko nie zajdzie chyba?
Dziadek wziął zaraz bez słowa na ręce swą wychowankę i jął kroczyć za babunią. Pochód zamykał pan Sesemann i tak zstępowali z góry.
Heidi podskakiwała co chwila z radości, a babunia wypytywała troskliwie o babkę, co robi i jak żyje, w zimie zwłaszcza, podczas mrozów.
Heidi zdawała szczegółowo sprawę, jak z wszystkiego. Zimą siedzi babka w swym kątku i drży z zimna. Wiedziała też, co jada, a czego jej brak.
Aż do samej chaty słuchała babunia z wielką uwagą.
Brygida rozwieszała właśnie na słońcu drugą koszulę Pietrka, by się mógł przebrać. Ujrzawszy korowód, wpadła do izby, wołając:
— Wszyscy odchodzą właśnie. Całe towarzystwo, Halny Dziadek niesie chorą.
— Ach! Więc się stało! — wykrzyknęła babka boleśnie. — Zabierają mi Heidi, wszakże widziałaś? Pragnę, by mi chociaż podała na pożegnanie rękę. Chciałabym głos jej bodaj posłyszeć!
W tej chwili otwarto porywczo drzwi, wbiegła Heidi, skoczyła do kącika, gdzie siedziała babka i objęła ją, wołając:
— Babko! Babko! Moje łóżko przybędzie tu za dwa dni z Frankfurtu, razem z trzema poduszkami i ciepłą kołdrą! Tak powiedziała babunia.
Wyrzuciła szybko te słowa, pewna wielkiej radości staruszki. Ale babka uśmiechnęła się jakoś smutnie i rzekła:
— Dobrą jest bardzo ta babunia i powinnabym się cieszyć, że cię zabiera. Ale ja tego nie przeżyję.
— Co? Co? Któż to powiedział dobrej, starej babce? — spytał łagodny głos babuni, która weszła i ujęła dłoń staruszki. — Nie! O tem niema mowy! Heidi zostanie na pociechę swej babki. Będziemy ją widywać, ale tutaj, na miejscu. Każdego roku przybędziemy na halę, dla podziękowania Bogu za cud, jaki ziścił na naszej Klarci.
Rozpromieniła się teraz dopiero twarz babki, bez słów ściskała długo dłoń dobrej pani Sesemann, a łzy radości spływały jej po policzkach. To wesele babki uszczęśliwiło Heidi bardzo.
— Babko! — zawołała. — Teraz sprawdziły się słowa hymnu. Widać, że to łóżko z Frankfurtu jest dla ciebie rzeczą zbawienną.
— Ach, droga Heidi, ileż łask na mnie zlał Bóg! — powiedziała wzruszona do głębi. — Czyż mogłam przypuszczać, by istnieli ludzie dobrzy, troszczący się o biedną starowinę? Świadczy to wymownie o dobroci Boga, który nie zapomina o tak poślednich nawet, jak ja istotach.
— Droga moja pani! — powiedziała pani Sesemann. — Wobec Boga wszyscy jesteśmy pośledni i potrzeba wszystkim jednako opieki jego. A teraz żegnamy się, ale do powrotu, bo gdy zjedziemy na przyszły rok na halę, dobra babka zapomnianą nie zostanie.
Pani Sesemann uścisnęła dłoń staruszki, ale uwolnić jej rychło nie mogła, gdyż babka dziękowała długo i życzyła jej oraz całej rodzinie wszystkich błogosławieństw Boga.
Teraz udał się pan Sesemann wraz z matką na dół, a dziadek odniósł Klarę raz jeszcze na halę. Heidi podskakiwała bezustanku obok nich, bardzo uradowana łóżkiem babki.
Klara, zmuszona opuścić halę, gdzie jej tak było dobrze, wylewała nazajutrz gorące łzy. Ale Heidi pocieszyła ją:
— Wkrótce nastanie lato, ty wrócisz i będzie jeszcze piękniej, gdyż od samego początku będziemy chodziły razem, z kozami na pastwisko i na kwietne łąki... Wszystko co miłe, rozpocznie się na nowo.
Pan Sesemann przybył po córkę. Omawiali z dziadkiem różne jeszcze sprawy, a Klara pocieszona przez Heidi otarła łzy.
— Pozdrawiam także Pietrka — rzekła — i wszystkie kozy, zwłaszcza Białuszkę. Chciałabym jej złożyć dar jakiś za wyborne mleko.
— O, to bardzo łatwa rzecz! — zaręczyła Heidi. — Przyślij jej trochę soli. Wiesz, jak ją wieczór chętnie je z dłoni dziadka.
Spodobało się to Klarze.
— Przyszlę jej sto funtów soli z Frankfurtu! — wykrzyknęła wesoło. — Niech ma po mnie pamiątkę!
Pan Sesemann dał znak odjazdu. Na białego konia babuni wsiadła tym razem Klara, nie potrzebując już wcale nosideł.
Heidi wychyliła się daleko poza brzeg urwiska i żegnała ją ręką, aż koń i amazonka znikli bez śladu.
Łóżko przybyło, babka sypia doskonale każdej nocy i pewnie nabierze nowych sił.
Babunia nie zapomniała także, jak ostrą bywa zima na hali. Posłała wielki tobół odzieży do Pietrkowej chaty, tak że babka mogła się ciepło przyodziać i nie drży już z zimna w swym kątku.
W osiedlu wre praca budowlana. Doktór przybył w jesieni i za poradą dziadka kupił stary dwór, gdzie Halny Dziadek mieszkał zimą, wraz z Heidi. Wielką salę z wysokim piecem, i kunsztowną podłogą, oraz paradną część dworu przebudowuje doktór dla siebie, w drugiej zamieszka wraz z Heidi, zamiłowany w niezawisłości i własnem obejściu, dziadek. Z tyłu będzie murowana, ciepła stajnia dla Białuszki i Buraski, gdzie spędzać będą wygodnie każdą zimę.
Doktór i Halny Dziadek zaprzyjaźnili się bardzo, a uczucie to wzrasta z dniem każdym. Chodząc po murach i dozorując budowę, rozmawiają przeważnie o Heidi, gdyż to ich cieszy najbardziej, że tutaj zamieszkają z wesołą dziewczynką.
— Drogi przyjacielu! — powiedział niedawno doktór, stojąc wraz z dziadkiem na murach. — Powinieneś mnie rozumieć. Podzielam całe pańskie przywiązanie do Heidi, jakbym był jej po panu najbliższy. To też chcę także podzielać obowiązki i dbać o nią. Roszczę sobie prawo do jej opieki na starość, ale przyznaję jej także pełne prawa dziecka. Nie troszcz się pan tedy losem jej na wypadek, gdybyśmy mieli kiedyś porzucić ten świat.
Dziadek potrząsał długo ręką zacnego doktora, nie mówiąc słowa, ale doktór widział w oczach jego wzruszenie wielkie.
Tymczasem Heidi i Pietrek byli u babki. Heidi miała tyle do opowiadania, a Pietrek do słuchania, że oboje cisnęli się zadyszani coraz bardziej do staruszki. Dużo rzeczy zaszło w ciągu lata, a mało bardzo stykali się z sobą.
Wszyscy troje promienieli radością z powodu tych wszystkich spraw i nadziei ponownego współżycia razem z sobą. Najweselszą atoli była chyba Brygida, gdyż dziś dopiero, przy pomocy Heidi, zrozumiała wyraźnie, jak się ma owa sprawa dożywotniej dziesiątki Pietrka.
Wkońcu rzekła babka:
— Heidi, przeczytaj mi hymn pochwalno-dziękczynny! Zdaje mi się, że będę jeszcze żyła i mogła składać dzięki Bogu za wszystko, co dla nas uczynił.

Wielbij duszo moja Pana.“


KONIEC.





  1. Rappa w żargonie miejscowym znaczy centym, setną część franka.
  2. 2,0 2,1 Przypis własny Wikiźródeł Egzemplarz książki wybrakowany; brak kilku wklejek z grafiką. Brakującą ilustrację uzupełniono z wydania angielskiego.
  3. Przypis własny Wikiźródeł W wydaniu angielskim do słów tych dołączona jest dodatkowa ilustracja, której brakuje w wydaniu polskim. Obejrzyj tutaj.
  4. Przypis własny Wikiźródeł W wydaniu angielskim do słów tych dołączona jest dodatkowa ilustracja, której brakuje w wydaniu polskim. Obejrzyj tutaj.
  5. Przypis własny Wikiźródeł W wydaniu angielskim do słów tych dołączona jest dodatkowa ilustracja, której brakuje w wydaniu polskim. Obejrzyj tutaj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Johanna Spyri.