Historja, któraby się mogła stać
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historja, któraby się mogła stać |
Pochodzenie | Krosnowa i świat |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1928 |
Druk | W. L. Anczyc i spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Śniłem sen dziwny, zgoła nieprawdopodobnej rzeczywistości podobien...
Przez płaskie, zadeszczone równiny biegł pociąg, leciał z dzikim, jakby oszalałym krzykiem; złote orły, rozpięte na ścianach, wielkie szyby i światła migotały w locie, ledwie uchwytne okiem, wśród mgieł i deszczów.
Od północy leciał na zachód bezmiarem płaszczyzn, lasów obumarłych, pustek — nieskończoną aleją słupów telegraficznych i szyldwachów czuwających...
Miotał się, niby orkan, i siał strachem, zgroza go okrywała.
«On» jechał!
Pan ludów niezliczonych, władca pół świata, przelatywał ziemię poddaną jak grom! Aż świat dygotał od huków, i trwoga zatrzepotała od Oceanu do Oceanu, ludzkie źdźbła się przygięły i, niby łan, schylały pod stopy niewidzialne, pod oczy przemożne i pod wolę nieubłaganą...
«On» jechał!
Pociąg szalał w locie, dyszał płomieniami, prężył stalowe muskuły, rozwijał ogniste skrzydła i, niby smok w kłębach dymów, miotał się i rwał w dale chmurne i nieprzeniknione. «On» chodził niespokojnie po wagonie, przyczajał się jak pantera przy oknach i wpijał niespokojne, latające oczy w strugi deszczu, w mgły i w nikłe sylwetki żołnierzy, biegnących wraz z pociągiem, to padał ciężko na kanapę i tak trwał w bezruchu, z zamknięte- mi oczami, ledwie dysząc...
Mijały prawie dnie całe i noce długie, aż pewnego poranka listopadowego, gdy deszcz zatapiał świat, chłód przejmował, a szare, zgniłe powietrze dusiło, przejmując serca niewypowiedzianym smutkiem — pociąg przystanął.
Ponury, błyszczący las bagnetów go otoczył, rój twarzy surowych, morze oczów wylękłych, cisza grobowa...
Deszcz tylko padał bezustannie, i bulgotały rynny.
Wyszedł! Buchnęły głuche okrzyki, jacyś ludzie przemokli wystąpili, podając chleb i sól, jacyś ludzie mówili schrypłemi głosami, krzyki znowu trwożne, muzyki zagrały i, niby tuman jęków, biły w omglone, niskie niebo...
«On», otoczony świtą mundurów, kohortą bagnetów i trwogą, słuchał, szedł, mówił coś, kiwał głową i przechodził ulicą ludzką, nie patrząc w oczy, w niego wtopione, w oczy, co przez lufy karabinów czerniały dokoła...
Kohorta wiodła go dalej, przed stację, gdzie czekał lud z chlebem, wylękły i przemokły.
Mierzył nieufnym wzrokiem tłumy, kurczył się i cofał, ale, naciskany przez otoczenie, ruszył, podali konia i wśród krzyków «hurra!», co leciały ciężko, jak liście mokre, jechał w pola błogosławić na bój, wyprawiać na śmierć...
Deszcz wciąż padał i wiatr miotał nagiemi drzewami, że cichy, przejmujący jęk łkał w gałęziach.
Nie odzywał się; przodem jechał ponuro, zapatrzony w pola, co jakby morze mgieł rozlały się przed nim, a gdzie głębokie szeregi wojsk mrowiły się czarnemi linjami, niby płoty, najeżone kolcami bagnetów. Przemiękłe sztandary zwisały żałośnie, czarne ciała armat lśniły się zagadkowo, i cały ten mur poruszył się, zadrgał we mgłach i ruszył półkolem, jakby się bór zerwał i, chwiejąc, szedł ku niemu!
Krzyki głuche, rozbite, otoczyły go falą i rosły, wzmagały się, biły, niby te olbrzymie krople deszczu, i niosły wichurą!
Błogosławił pozłocistym krzyżem szeregi, których linje się złamały i padły w błoto z pochylonemi czołami; a on z konia, drobną ręką, znak krzyża czynił nad nimi, znak śmierci, którym na śmierć wysyłał!
Nieprzeliczona ciżba oczów wbiła się w niego, czepiła jego bladej twarzy, w mózg się wżerała... błogosławił wciąż!
Pułki przechodziły mimo, błoto trzaskało pod nogami, szare szynele siwiły się jak kałuże, linje bagnetów kołysały się w takt, bębny warczały, muzyki szły na przedzie, wciąż, jakby przez wieki, z tych pól nieznajomych, z mgieł, ze strug deszczu wynosiły się szeregi ludzi, koni, armat i płynęły obok niego z rozwiniętemi sztandarami, z krzykiem głębokim i z temi oczami, wiernie wpatrzonemi, z temi oczami, co żebrały żałośnie i świeciły łzami...
«On» wciąż błogosławił!
Aż przeszli wszyscy, ginąc w mgłach i szarudze, a jak okiem sięgnąć, stały puste, zdeptane pola i wsie przywarte do ziemi, wsie nędzne, obdarte i opuszczone...
Lud zapełniał drogi, kulił się na deszczu, i zapłakane, czerwone oczy przeprowadzały władcę, krzyczeli «hurra»!, ale, nim przejechał, groźny szum leciał, przekleństwa i głuche, płaczliwe jęki.
Często się oglądał, chciał przystanąć i spytać, co to za dziwne głosy, dlaczego płaczą? Lecz zawsze świta zwarta kołem obstępowała go szczelnie, że nie dojrzał nawet narodu.
— Entuzjazm wprost niebywały! — szeptali mu z uśmiechem. Jakaś grupa rzuciła się pod konie, krótka chwila szamotań, krzyków, jęku, i znowu jechali.
— Pod konie się rzucają, by Cię ujrzeć, Panie. Trzeba się bronić od miłości poddanych — szeptali znów rozpromienieni.
W pociągu stanął w szybie i patrzył na ciżbę, tłoczącą się niżej, na peronie. Byli tam chłopi, baby, dzieci, a wszystko wrzeszczało wniebogłosy, wywijając czapkami, machając rękami, płacząc.
Nie mógł zrozumieć, czemu policjanci, ukryci za ludem, tłuką ich pochwami szabel po nogach i także coś krzyczą!
— Cudowna wycieczka! A jak to kłamią zagraniczne gazety?
— Istotnie, widzę, słyszę!
I choć pociąg ruszył, jeszcze się kłaniał, jeszcze nasłuchiwał krzyków i uśmiechał się radośnie, prostował wyniośle, błogość spełnionej pracy przejmowała go wiarą w siebie.
Dokoła wszystkie twarze jaśniały również radością, gwarno się zrobiło, dowcipy jak race strzelały, śmiechy...
— Nie jest tak źle, jak myślałem — szeptał.
— Jest doskonale!
— Poczta, Najjaśniejszy Panie! — meldowano na jakiejś większej stacji. Adjutant wniósł całą plikę depesz szyfrowanych, listów i gazet. Zaległa cisza. «On» się zawahał, lekko wyciągając rękę po depesze.
— N. Pan utrudzony, odczytam! — pośpieszył minister. Rozwijał i czytał: Wódz główny donosił, że wszystko doskonale idzie, że wprawdzie się cofa, ale to dla tem silniejszego odrzucenia, że duch wojsk wyborny, że żołnierze, armja cała, jak naród cały, drży niecierpliwością, by móc dać życie za Pana swojego.
— Poczciwi! — szepnął łzawo i na marginesie depeszy położył swoją najjaśniejszą ręką napis: «Bardzo się cieszę, proszę podziękować moim wojskom za zwycięstwa».
Potem szły depesze wewnętrzne. Coś dłużej cyfrował, ale pewnym głosem czytał, że wszystko w zupełnym porządku, wichrzyciele, ukarani po ojcowsku, przyznali się do błędu i właśnie deputację wysłali, błagającą o przebaczenie.
— Doskonale! Co dalej? — ożywił się.
— Ze wszystkich stron płynie chór miłości, naród Cię kocha, czci i pragnie, by pozostało wszystko, jak było.
— Dziękuję z całego serca i ja tego samego pragnę, co mój naród! — dopisał znowu na marginesie depeszy i zatarł ręce.
Szły inne depesze, donoszące, że spaliły się magazyny wojenne, że w zapasach żywności straty znaczne, że odkryto różne nieprawidłowości w intendenturze, ale zresztą wszystko dobrze.
Pochylił głowę.
Odeszli. Był zmęczony. Poczuł na barkach trud rządzenia miljonami! Usnął, lecz obudził się wkrótce. Cały pociąg spał... Noc była szara i zadeszczona, wiatr świstał po szybach, chmury goniły po niebie. Migotały jakieś światła przyziemne, jakieś mieszkania, stacje, wsie, siedziby porozrzucane...
— Co oni tam myślą, jak tam jest naprawdę? Co to jest ten naród?
I wszystkie straszne rzeczy, które niekiedy przedzierały się do niego, na pamięć mu przyszły: klęski, głody, bunty, rozpacze ludu...
— Pójdę w naród i dowiem się! — pomyślał. Tak! Tak! błyskawica go olśniła i zerwała do czynu. Tak jest! Ojciec prawdziwy zniży się do dzieci, wysłucha, zobaczy, przekona się o wszystkiem!
Kazał sobie podać cywilne ubranie, nakazując służącemu, by nic nie mówił nikomu, ubrał się, wziął pieniądze i drżący, nieprzytomny prawie z wrażenia, doczekał się chwili, gdy pociąg przystanął, i wyskoczył na peron.
Nie zauważył tylko, że równocześnie kilku ludzi wyskoczyło również w tym czasie z drugiej strony pociągu i zniknęło w nocy!
Pociąg ruszył, i On został sam...
Świt już się robił, przymrozek ściął ziemię, szron pobielił dachy. Obejrzał się trwożnie i ruszył prosto przed siebie.
— Pójdę, gdzie mnie oczy poniosą, aż na dno prawdy! — myślał. Zatrzymał się na jakiejś drodze, nie wiedział, gdzie jest, co to za kraj, co za ludzie go zamieszkują, ale szedł odważnie, wioska jakaś czerniała zboku. Zimno mu było i jakoś strasznie! Potykał się na grudzie, z przerażeniem patrząc na pokrzywione, nędzne chałupy, na rozwalone płoty i drogi bagniste...
Jakiś dom ogromny stał przy drodze, kilkanaście fur przed nim, z okien biło światło.
Wcisnął się do szynku i trwożnie usiadł w ciemnym kącie.
Pełno było chłopów i żołnierzy, gwar zalewał izbę. Wszyscy rozmawiali o cesarskim przejeździć, kieliszki gęsto krążyły!
— A widziałem go zbliska, wysoki i spaśny!
— Jeszczeby, przecież im jeść nie zbraknie!
— A cały we złocie chodzi...
— Bo to podatków nie zdzierają, ma za co!
Zrozumiał, że o nim mówią, i zadrżał, karczmarz stał przed nim, rozglądając go podejrzliwie.
— Pan, widzę, nie tutejszy? Co podać?
— Tak, spóźniłem się na pociąg — jąkał, nie wiedział zupełnie, co kazać podać.
— Mam świeżo upieczoną gęś, może wódki?
— Proszę o gęś i wódkę, proszę! — przyczepił się błagalnie i, gdy mu postawiono, odsunął się zdumiony.
— Możeby ci panowie ze mną — wskazał chłopów.
— Napić się napijemy, czemu nie, kiedy pan płaci! — ozwał się któryś.
— Wymarźlim kiej psy nad koleją.
— Dwa dni i dwie noce musielim stać na stacji.
— Naczelnik przyjechał i kazał, że może On się zatrzymać, to trzeba, by naród się zebrał. Przykazali, a który chciał się wynieść, to sprali, i musiał wrócić.
Nalewał gorzałkę drżącą ręką i sam pił, chociaż go mdliło i sam zapach przytomności pozbawiał.
— Zdaleka to pan? — pytali ciekawie.
— Z miasta, niedaleko.
— To z powiatu, co? — badali.
Nie wiedział, co mówić, więc pił, zachęcał i gęś podsuwał.
Chłopi pili i jedli, ale jakoś ciszej mówili, ale że wódka robiła swoje, przysiadali się, gwar się podnosił, już niektórzy się całowali, a szczerość przychodziła. Jęli się wywnętrzać gorąco:
— A bo to on co wie? Bo to urzędniki naród dopuszczą? Przejedzie i tyle! Gdzie pójdziesz? Co im zrobisz?
Zaczęli się skarżyć, a on słuchał chciwie, drżał ze szczęścia, że nareszcie twarz w twarz spotkał się z ludem. Chociaż obrzydzenie go przejmowało, dusiło powietrze, lecz mimo to pogadywał z nimi. Wtem wszyscy ucichli, to policjant wszedł do karczmy i bystro rozglądał się po izbie Chłopi po jednemu zaczęli się wysuwać.
Nie mógł zrozumieć ich pośpiechu, prosił, by zostali, wzruszali ramionami i wynosili się.
Podniósł się i zapłacił, zdziwiony, że tak tanio. Właśnie stał, rozmyślając, co począć dalej, gdzie iść...
— Pasport u Was jest? — zabrzmiał cichy głos policjanta.
Wzdrygnął się, paszportu nie miał, zaczął mu coś tłumaczyć.
— Tak do urzędu pójdziemy, panie.
— Poco, dlaczego?
— Tam powiedzą — i ujął go pod ramią.
Wówczas wyciągnął trochę pieniędzy i wetknął policjantowi w rękę. Policjant spojrzał, schował, uchylił czapkę i ku drzwiom zmierzał.
— Ho, ho! pan musi być ptaszek, to nic, do urzędu pójdziemy!
Dodał mu parę sztuk złota, i wtedy tamten odstąpił.
— Jeżeli pan nie chce spotkać Naczelnika, to droga przez las do stacji. Mogę odprowadzić?
— Dobrze; dobrze — przytakiwał.
Strażnik wyszedł i po upływie kilku minut wrócił blady śmiertelnie, wystraszony i, zwracając pieniądze, wyrzekł:
— Ja tak umyślnie brałem od pana, dla żartów, jestem dobry człowiek, do sądu nie podam, że pan chciał urzędnika przekupić — mówił zlany potem.
Radość nim zatrzęsła — przekonał się naocznie, że nieprawdą jest przekupstwo policji!
— «Zmienić, paszportów nie używać, podziękować niższej policji za gorliwość i uczciwość!» — napisał w notesie.
I pełen otuchy wyszedł przed karczmę, nie wiedząc, co robić dalej. Dzień już był, kapało z dachów, szron zmieniał się w błoto.
Jakaś bryczka zajechała przed karczmę.
— Może pan do stacji, to zabierzemy!
— A dobrze — wsiadł uradowany, śmiejąc się do siebie na myśl, co się tam dziać musi w pociągu, jak go szukają, chciał gwałtem mówić, lecz furmani mieli podwiązane twarze, że ledwie je można było dojrzeć.
R. 1908.