Hiszpanija i Afryka/Afryka/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŻYDOWSKIE WESELE.

Przybywszy nazajutrz do Dawida, zastaliśmy rzeczywiście śniadanie już przyrządzone. Niewidziałem nigdy potraw czyściejszych i smaczniejszych.
Było tam świeże masło jakiegośmy nie jedli nigdy od czasu wyjazdu z Francyi; doskonałe daktyle, wyborne figi.
Resztę stanowiły baranie kotlety i smażone ryby, a wszystko skropione zostało winem kompozycyi Dawida, które mimo iż winograd małą w niem grał rolę, niemniéj jednak było doskonałe.
Ośmielę się utrzymywać, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, był to likwor używany w średnim wieku pod nazwą hydromelu.
Po śniadaniu, Dawid wezwał nas abyśmy się z nim udali do mieszkania nowozamężnéj. Wesele trwało już od sześciu dni; my zaś przybyliśmy dnia siódmego, zwanego dniem Hennats: był to dzień najciekawszy, bo w ciągu niego odbywają się przeprowadziny panny młodéj do domu pana młodego.
O sto kroków od domu w którym się odbywało wesele, słychać już było zgiełk mający tam miejsce, a mianowicie turkot bębna, pisk skrzypców i dźwięk cymbałów, co wszystko jednak stanowiło pewną harmonię, pełną dzikości i oryginalności; słowem słychać było muzykę jaką spodziewać się można znaleść w Maroko.
Szliśmy daléj, ciekawi zawalali drzwi, lecz na widok Dawida ustąpili nam z drogi. Weszliśmy na kwadratowy dziedziniec, otoczony domami o terrasach, wyjąwszy od strony ulicy.
Ogromne figowe drzewo, przypominające mi to na którem ateńczykowie zwykli byli wieszać się, wznosiło się na środku podwórza obciążone maurytańskiemi i żydowskiemi dzieciakami, pospołu na jego gałęziach ugrupowanemi.
Pod dwiema ścianami ustawione były ławki pełne widzów pomiędzy któremi wskazano nam miejsca.
Dwie drugie ściany wychodzące na ulicę i front, zajęte były: jedna, przez muzykantów siedzących z nogami pod siebie założonemi, grającemi zaś; jeden, na skrzypcach, lecz trzymając je prostopadle jak basetlę; dwaj inni na tamburynie i bębnie.
Ścianę zaś tworzącą front domu, zajmowały żydowskie kobiety, ubrane w najbogatsze stroje, w sposób najbardziej malowniczy ugrupowane jedne przy drugich i niezostawujące między sobą żadnego innego przejścia, oprócz arkadowego otworu drzwi, w głębi których gubiło się kilkadziesiąt innych kobiet.
Wszystkie sąsiednie terassy obciążone były publicznością, po największéj części żeńską, ale dziwnie, bo nakształt upiorów wyglądającą.
Były to maurytańskie kobiety owinięte wielkiemi prześcieradłami, niebieskiemi lub bialemi, zwanemi abrok; siedziały skurczone, a kiedy niekiedy wstawały wydając długie okrzyki podobne do bełkotania indyków pomięszanego z wrzaskiem morskich orłów.
Poczem znowu siadały i wracały do pierwotnéj nieruchomości.
Jedna z pomiędzy nich biegała z jednego terrassu na drugi, z niepojętą lekkością przeskakując przedziały, a niekiedy wykraczając przeciw wszelkim prawom proroka, bo otwierając swój abrok aby nam pokazać prześliczną głowę, którą natychmiast ukrywała z uśmiechem pełnym nadzwyczajnéj zalotności.
Galatea Wirgiliusza, umykająca ku wierzbom, a pragnąca aby ją widziano nim tam dobiegnie, musi zapewne pochodzić z każdego kraju, a nawet i z Maroko.
Czas jakiś upłynął nim zdołaliśmy objąć wzrokiem wszystkie te przedmioty: figowe drzewo obciążone dziećmi, dziwnych widzów siedzących na ławkach, muzykantów grających na skrzypcach i baskijskich bębnach, żydówki siedzące i ugrupowane, żydówki stojące w otworze drzwi, maurytąnki skurczone na terrasach.
Lecz nakoniec zdołaliśmy zlać wszystko w jednę i tę samą całość, pełną harmonii i barwy.
Przede drzwiami zostawiono puste miejsce i ziemię przykryto kobiercem.
Dawid powiedział coś miejscowym kobietom i jedna z nich wystąpiła zapłoniona, wszakże niedając się prosić. Zachęcana przez towarzyszki i w pośród wybuchu dzikich śmiechów maurytańskich kobiet, weszła na środek kobierca, wyjęła z kieszeni chustkę, i ująwszy jéj dwa końce, skręciła ją niby linę i tańczyć zaczęła.
Fandango, kaczucza, ol, bito i żaleo z Xeres, popsuły nas.
Prawda że taniec żydowski nie jest tańcem, lecz tylko drepceniem na jednem miejscu, przy poruszaniu biodrami, co przypomina andaluzyjskie menito; z resztą cały wdzięk tego tańca jest tylko w układzie rąk; cała roskosz w oczach tancerki.
Kilka kobiet tańczyło po kolei, ale najbystrzejszy dostrzegacz nie zdołałby dopatrzeć żadnéj różnicy pomiędzy talentem choreograficznym jednéj a drugiéj.
Prawda że wszystkie tańczyły podług jednéj i téj saméj nóty, podług jednakowego śpiewu; kiedy się arja skończyła, muzyka rozpoczynała znowu od pierwszego taktu, kiedy się śpiew skończył, zaczynano go na nowo.
Arya niebyła zupełnie aryą, lecz jakąś monotonną kadencyą, najwięcéj oktawę przebiegającą; kiedy niekiedy starszy z grających na bębnie, stawiał swój instrument i klaskał w suche dłonie, które wydawały odgłos dwóch drewnianych desek: rzekłbyś że na tych dłoniach niebyło ciała, lecz że same tylko kości jakiegoś dziwnego szkieletu dziwny ten łoskot wydają.
Co do śpiewki, proszę zgadnąć jaka była jéj treść.
Oto, opiewała bombardowanie Tangeru.
Dwa zdarzenia głęboko wyryte są w pamięci całego Maroko: Naprzód, bombardowanie Tangeru; a powtóre, bitwa pod Isly.
Jeszcze nie zrobiono śpiewki o bitwie pod Isly, a przynajmniej nie wiem o tem, lecz istnieje już śpiew o bombardowaniu Tangeru.
Dla czego śpiewano go na żydowskiem weselu? Jest to pytanie które każdy wraz ze mną sobie zada? bo czyliż bombardowanie jest weselnym śpiewem?
Nie; lecz w skutku pojawienia się francuzów na brzegach Tangeru, nastąpiła walka, a w skutku walki zwycięztwo.
Ta walka, jest to dawna walka wschodu z zachodem.
Aż do trzynastego wieku, wschód przynosił nam światło; od czternastego zaś, my przynosimy mu wolność.
Owa walka spowodowała zwycięztwo, a zwycięztwo traktat; jakoż, gdziekolwiek zawieramy traktaty, nawet po dokonanem zwycięztwie, rozrzutny nasz charakter sprawia, iż nieprzyjaciele nasi więcéj od nas otrzymują, aniżeli nam dają.
Żydzi mianowicie, ci paryasowie fanatyzmu zawsze na podaniu nam ręki coś zyskali.
To też żydzi, jak Encelades przytłoczeni ciężarem góry, zwanéj Tyranią, którą Bóg na nich zwalił, łatwiéj się odwrócili gdyśmy im tego ciężaru nieco ulżyli.
W ówczas, bombardowanie Tangeru, wypadek dla nas straszliwy, dla nich jednak mniéj był straszliwym niż dla innych; gdyż pożar przy blasku którego ujrzeli szczęśliwszą przyszłość, był dla nich zorzą.
Zorzą może dnia podobnego temu, który teraz jaśnieje w Algierze.
Wynika stąd, że pieśń wyżéj wzmiankowana, mimo iż bolesne rodzi wspomnienia, śpiewana jest zawsze, wszędzie i przez wszystkich, a nawet przez żydów którzy śpiewać nie lubią i śpiewają ją niby wiersz z okazyi zaślubin ułożony.
Przytaczani tu kilka zwrotek które słyszałem, zresztą liczba ich nie jest stale oznaczona, a w kraju którego zwyczajną mową jest poezya, gdzie każdy jest poetą, z każdym dniem rodzi się nowa strofa, uświetniająca ten wielki wypadek.

Płynące statki z strony nieznanéj,
Liczne jak gwiazdy w przestworze,
Zaległy brzegi ziemi kochanéj,
Zakryły flagami morze.
I dzień ten, dniem był smutku i niedoli,
I lud wołał: Allah! chroń od niewoli!

Płakałem smutny i nieszczęśliwy,
Na burzę co zagrażała
Zniszczeniem naszéj Tangierskiéj niwy
Co brzegom — tym królowała,
Bo dzień ten, dniem był smutku i niedoli
I lud wołał: Allah! chroń od niewoli!

Żałowaliśmy wczorajszej doby
Co nam ubiegła wesoła:

Rankiem, kir smutku, trwogi, żałoby
Powlókł nam schylone czoła,
Bo dzień ten, dniem był smutku i niedoli
A lud wołał: Allah, chroń od niewoli!

Trwoga w około, mury zadrżały,
Wszyscyśmy biegli, by je ocalić,
Lecz prędsze od nas wrogów wystrzały
Tangier nam groziły spalić!
O! dzień ten; dniem był smutku i niedoli
Każdy wołał: Allah! chroń od niewoli!

O Wodzowie lecąc na morza brzegi
„Walczmy! Do broni!” — krzyczeli,
Lecz na tak liczne wrogów szeregi,
Najwaleczniejsi zadrżeli.
Ach! dzień ten, dniem był smutku i niedoli!
Lud wołał: Allah! chroń nas od niewoli!

Lecz w nocy flota już odplyneli
Do Mogadoru błądząca,
W różanem zorzu Tanger błysnęła
Wolna, ale konająca.
Bo dzień ten, dniem był smutku i niedoli
I lud błagał: Allah! broń od niewoli!

Oto, dziwna pieśń którą, śpiewano na żydowskiem weselu i którą przerwano wraz z tańcem, aby nam ukazać nowozamężną.
Znajdowała się ona w pokoju, pełnym żydówek, który widzieliśmy z dziedzińca; weszliśmy tam pod przewodnictwem Dawida, którego współwyznawcy widocznie wielce poważali.
Podniesiono pannę młodą która spoczywała w obszernem łożu, wraz z czterema dziewicami, co jéj niby pilnowały; zdjęto ją z tego łoża, wyprowadzono na środek pokoju i posadzono pod ścianą; miała czerwony welon na głowie i zmrużone oczy.
Nieotwierała ich od samego początku weselnego obrzędu, to jest od ośmiu dni.
Pierwszego dnia, to jest we środę która poprzedziła nasze przybycie, rodzina zabrała pannę młodą, muzykanci zaś zasiedli dziedziniec; rodzina umyła pannę młodą od stóp do głów; muzykanci rozpoczęli sabbat.
Gdy panna młoda wyszła z kąpieli, umieszczono ją na łożu, którego odtąd nie mogła opuszczać chyba podczas poprawiania materaców, potem zamknięto jéj oczy, których nie mogła otworzyć aż dla ujrzenia swojego małżonka.
We czwartek, krewne przebiegały miasto zapraszając przyjaciółki aby w sobotę przybyły do domu nowozamężnéj.
W piątek, rodzina przygotowywała obiad na sobotę.
W sobotę, o szóstéj z rana, przybyły zaproszone dziewice i zajęły miejsce w jednem łóżku z panną młodą, O dziewiątéj czy dziesiąstéj z rana, kiedy pan młody wyszedł z synagogi, wszyscy którzy wraz z nim modlili się, przybyli z nim do domu panny młodéj; uczta trwała przez cały dzień, lecz nowozamężna nie otworzyła oczu i niewstała.
Całą noc z soboty na niedzielę tańczono.
W niedzielę wyczyszczono mieszkanie, co trwało prawie przez cały ranek; wieczorem, żona posłała podarunki swojemu mężowi. Podarunki te składały się z materaców, prześcieradeł i koszul; odniosły je kobiety znajdujące się na weselu, śpiewając: Hulahleh! Hulahleh! Tryumf! Tryumf!
W poniedziałek, od samego rana przygotowywano wielki obiad dla kobiet; skoro się obiad skończył, podniesiono pannę młodą, zaprowadzono ją do łaźni, gdzie siedziała z zamkniętemi oczami. Kobiety towarzyszyły jéj. Łaźnia należy do synagogi.
We wtorek to jest w dniu hennahu, kiedyśmy właśnie przybyli, ciągle trwały tańce i śpiewy; lecz o południu miano podnieść pannę młodą, posadzić ją pod ścianą i malować hennahem paznokcie u rąk i nóg.
Dla znajdowania się na téj właśnie ceremonii, wprowadzono nas do pokoju.
W pół godziny późniéj, paznokcie u rąk i nóg przybrały ceglasty kolor, a nowozamężna wzbogacona tą ozdobą, znowu odprowadzona została do łóżka w pośród ostrych śmiechów maurytanek, śmiechów, o których żaden głos ludzki niemoże dać wyobrażenia.
O szóstéj wieczorem miano skończyć ubierać pannę młodą i odprowadzić ją do narzeczonego.
Potem prócz tańców i śpiewów niebyło nic nowego. Tańce zawsze były te same: śpiew zawsze o bombardowaniu.
Obowiązaliśmy Dawida aby wrzucił kilka duros w czepek kobiety która tańczyła gdyśmy wychodzili. —
Tym sposobem cudzoziemcy obecni tańcom opłacają daninę, którą i my z największą przyjemnością uiściliśmy. — Widowisko było dosyć ciekawe, nieżałowaliśmy zatem naszych pieniędzy.
Cały dzień biegaliśmy po ulicach Tangeru i kompletowali nasze kupno u Dawida, gdzie około godziny czwartéj zastawiono nam obiad, równie wyborny jak i śniadanie.
O szóstéj, wróciliśmy do mieszkania nowozamężnéj; zbliżające się rozwiązanie sprowadziło na ulicę i na dziedziniec daleko więcéj ciekawych aniżeli z rana.
Z największą w świecie trudnością przemoczyliśmy się przez te tłumy, lecz z Dawidem niebyło nic niepodobnego.
Weszliśmy.
Oczekiwano nas aby rozpocząć ubieranie panny młodéj.
Zaledwie umieszczono nas w końcu pokoju długiego na stóp dwadzieścia a szerokiego najwięcej na ośm, aż w przeciwnéj jego stronie, rozsunęły się pąsowe adamaszkowe firanki, i ukazały nam pannę młodą leżącą w pośród pięciu czy sześciu innych dziewic.
Podniesiono ją, lecz zawsze miała oczy zamknięte; sprowadzono z łóżka i posadzono na krześle, pod ścianą, wprost na przeciw drzwi, to jest na środku pokoju.
Skoro panna młoda zajęła krzesło, otoczyły ją matrony, zdjęły jéj różową zasłonę i zaczęły ubierać głowę.
Z jéj własnych włosów wzniesiono pierwszą budowę, na któréj umieszczono jeden, drugi i trzeci strój.
Na trzecim stroju czyli piętrze, które i tak już miało pół stopy wysokości, skręcono szarfę w kształcie rury od pieca, a dopiero na wierzchu téj rury, umieszczono pąsowy aksamitny szpiczasty dyadem, z kształtu podobny do starodawnej korony francuzkich królów.
Gdy ubrano głowę, poczęto stroić twarz.
Jedna kobieta uzbrojona pędzelkiem, malowała jéj brwi i powieki khollem, druga zaś małym papierkiem na którego pozłocie była warstwa koszenilli, nacierała jej policzki które natychmiast przybrały barwę najżywszego karminu.
To nacieranie odbywało się zbyt prostym sposobem. Kobieta do któréj ta część toalety należała, przykładała język do złoconego papierka, a następnie tak zwilgocony papierek do policzka panny młodéj.
Reszty dopełniało tarcie, które mogło było być lżejszem i łagodniejszem.
To pobielanie trwało blizko godzinę, a biedna ofiara ani otworzyła oczu, ani nawet ruszyć się nieośmielila.
Następnie kazano jéj wstać z krzesła i umieszczono na tronie, na stole urządzonym.
Tam, zasiadła nieruchoma jak japoński posąg, a tymczasem jéj brat, trzymając w ręku zapaloną pochodnię, pokazywał wszystkim to bóztwo, kobiety zaś wiewały na nią chustkami.
Potem co dziesięć minut, maurytanki śmiały się w sposób wyżéj wspomniony.
Prawie w pół godziny po téj wystawie, zjawiły się pochodnie, a muzyka zawzięciéj grać zaczęła.
Pochodnie te nieśli rodzice pana młodego, którzy przybyli po jego narzeczonę.
Wybiła więc dla niéj godzina, w któréj winna była udać się do domu małżonka.
Zdjęto ją na ramionach wraz z tronem i postawiono na ziemi, w pośród krzyków, oklasków i śmiechu maurytanek, który głuszył tę wrzawę i oklaski.
Kazano wyjść wszystkim ciekawym, a nam naostatku: czterech janczarów z latarniami w jednéj ręce, a kijmi lub korbaczami w drugiéj, u drzwi na orszak oczekiwało, obowiązani byli robić mu miejsce i nas mieć w swojéj opiece.
Wreszcie wyruszył orszak z panna młodą na czele, która miała ciągle zamknięte oczy i któréj każdy ruch odznaczał się automatyczną sztywnością; prowadzili ją trzéj mężczyźni, a mianowicie, dwaj trzymali ją za ręce idąc obok niéj; trzeci zaś, idący za nią, utrzymywał jéj głowę.
Trzech ludzi przyświecało pochodniami, idąc tyłem i roztrącając za sobą równie tyłem idących ciekawych.
Wszyscy goście weselni szli za panną młodą. Cała więc ta massa podzielona była na dwie rozmaite części: Jednę stanowili goście i panna młoda i szli naprzód; drugę, ciekawi którzy szli cofając się.
Przedzielała je ogromna łuna, rozlewająca się po tych wszystkich twarzach i dziwacznych ubiorach: po maurach, żydach, arabach i chrześcijanach.
To światło które drgając postępowało, rozwidniało każde drzwi napełnione osłoniętemi kobietami, każdą uliczkę zawaloną długiemi widmami których całuny tylko widzieć można było, kiedy tymczasem po terrassach, przebiegał nakształt błędnych cieniów inny orszak powietrzny, przeskakując z domu na dom i po dachach dążąc za ową hałaśliwą i jaskrawą processyą, która zdawała się pędzić przed sobą, pociągać za sobą i budzie obok siebie całą ludność Tangeru.
Nigdy w życiu niewidziałem nic bardziej fantastycznego, i całe życie pamiętać będę te grupy białych widm, w pośród których błyszczały perłowe stroje i złote kaftaniki żydówek. Całe życie pamiętać będę kwadratowe okienka, z których wyzierały głowy; całe życie pamiętać będę nocne upiory w pół świetle przeskakujące z dachu na dach i zatrzymujące się dopiero wtedy gdy poprzeczna uliczka tamowała im drogę, a nawet i w ówczas w głuchym poskoku przebywające ją, jakby ciekawość użyczała im głuchych skrzydeł nietoperzów.
Prawie po całogodzinnym pochodzie przybyliśmy nakoniec do domu pana młodego, gdzie weszliśmy zawsze pod zasłoną naszych janczarów.
Byłem w pierwszym rzędzie tych co szli cofając się, tuż zaraz za niosącym pochodnię i między dwoma janczarami, którzy mimo uwag moich jakich wcale niepojmowali, bili na lewo i prawo, a podnosząc kamienie ciskali niemi na tych których z bliska uderzyć nie mogli, pod ich zasłoną idąc ani się nie potknąłem, ani też nikt mię nie dotknął.
Pan młody stał pod ścianą, nieruchomy, ze spuszczonym wzrokiem, podobny do posągu kamiennego, obowiązanego pilnować drzwi.
Ubrany był czarno, głowę miał goloną, nosił wąziutkie faworyty, które zaczynały się od ucha i przechodziły pod szyją.
Mógł mieć lat dwadzieścia dwa do dwudziestu czterech. Na przybycie nasze niezważał, nieruszył się, pozostał na swojem miejscu, ze spuszczonym wzrokiem, a wązkie i zaciśnięte usta jego najlżejszem nawet tchnieniem nieokazały znaku życia.
Jeden tylko Giraud mógł podjąć się wykonania trafnego rysunku téj szczególnéj osoby.
Panna młoda szła przed nami, bo dzięki janczarom, wszystkich ciekawych zatrzymano na ulicy; na progu stanęła, podano jej szklankę wody którę wypiła, poczem szklankę stłuczono.
Nareszcie weszła; niesiono ją na tronie podobnym do tego który zajmowała u siebie, poczem znowu się zaczęły krzyki muzyka i trwały blisko dziesięć minut.
Podczas tego hałasu, ani panna młoda na tronie siedząca, ani pan młody o ścianę oparty, niedali żadnego znaku życia.
Nakoniec kilka kobiet zdjęło pannę młodą z tronu i zaniosło na łoże.
Po czem firanki zapadły i poproszono wszystkich aby wyszli.
Niewiem czy biedna dziewica znała już dom do którego ją wprowadzono i czy kiedykolwiek widziała swojego małżonka; lecz jeżeli nieznała tego obojga, jakże nieprzyjemnego doznać musiała zdziwienia otworzywszy oczy.
Dom był bardzo ubogi, a małżonek bardzo brzydki.
Wyszliśmy około godziny dziesiątéj, światła już pogaszono, ciekawych rozproszono, ulice były puste; zdawało się że niby w Robercie Diable zjawiska na znak odwrotu zapadły do swoich grobów, bo już tylko gdzieniegdzie opóźnione upiory czołgały się pojedynczo wzdłuż murów.
Przeszliśmy obok fontanny i ta nawet stała samotna i słychać było tylko sam plusk wody na bruk spadającéj.
Cały ten hałas, cały zgiełk i blask przeminęły jak marzenie.
W dziesięć minut późniéj byliśmy już za Tangerem, który opuściliśmy zapewne dla tego aby go już nigdy nieobaczyć.
W porcie pożegnaliśmy Dawida, który w ciągu dnia kazał poprzenosić na Szybki całe nasze kupno i wyprawił posłańca do Tetuanu.
Posłaniec ten wiozący list pana Florat, uprzedzał Tetuańskiego beja, że pojutrze z rana wylądujemy przy komorze, o dwie mile od miasta.
Chcieliśmy porachować się z Dawidem i zapłacić mu za śniadanie i obiad, za tytoń i daktyle które nam przysłał; lecz nic nieprzyjął i oświadczył, że dłużej nalegając przykrość mu sprawiemy.
W ciągu mojéj podróży spotkałem dwóch izraelitów, z którymi wyłącznie miałem do czynienia.
W Tangerze, Dawida.
W Algierze, Sulala.
Życzę najuczciwszym ze znajomych mi chrześcijanom, aby posiadali ich uprzejmość, rzetelność i bezinteresowność.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.