Hiszpanija i Afryka/Afryka/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Afryka |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leon Rogalski |
Tytuł orygin. | Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeńcy, powodowani bardzo słuszną niecierpliwością aby daléj odpłynąć, niechcieli czekać na przybycie Szybkiego i dla tego wyprzedzili nas o ośmnaście godzin czasu.
Lecz wiatr był przeciwny, a statek chory, z trzech więc względów o jeńców lękać się należało. Naprzód, aby się nierozbili; powtóre, aby niezostali na brzeg wyrzuceni; potrzecie, aby ich nieścigali arabowie i wziąwszy pieniądze, niezapragnęli na nowo zabrać ludzi; chociaż prawdę mówiąc wszyscy raczéj byliby się dali pozabijać aniżeli zabrać.
Lecz nie taki miała cel negocyacya.
Kommendant Berard niestracił ani chwili: machina dymić się nie przestała. Ucałowaliśmy don Ludwika, uścisnęliśmy na pożegnanie dłoń tego zacnego młodzieńca; wsiadł on do swojego czółenka, my zaś popłynęliśmy daléj parci całą siłą pary.
Na nieszczęście jak wyżéj wspomnieliśmy, Szybki nie bardzo szybko chodził. Na przybycie z Mellilli do Dżema-R’azuat potrzebowaliśmy dwudziestu ośmiu do trzydziestu godzin. Tak więc trzydzieści godzin i ośmnaście o które nas jeńcy wyprzedzili, czyniło razem godzin czterdzieści ośm.
Przypuszczać zatem wypadało że ich niespotkamy aż w Dżema-R’azuat: Tam powinni byli koniecznie zatrzymać się, bo według zdania wszystkich oficerów pan Durande, jako zbyt biegły marynarz, nie zechce ich narażać na dalszą żeglugę na tak słabym statku.
Morze coraz bardziéj burzyło się, wiatr zaś wiał coraz przeciwniejszy. W chwili gdyśmy mieli przepływać obok wysp Zafaryńskich, kommendant rozkazał jednemu człowiekowi aby odbywał czaty na małym maszcie.
Wnet nadeszła noc ciemna i dżdżysta, a wraz ze dniem znaleźliśmy się prawie na wysokości zatoki Malluenas. W nocy niewidzieliśmy nic podobnego do statku pana Durande.
Około godziny jedenastej opłynęliśmy przylądek Tresforcas.
Dążyliśmy wzdłuż lądu i dosyć blizko od niego, tak aby nic nam z oczu nieuszło. Widzieliśmy ujście rzeki m’Luja, stanowiącej granicę cesarstwa marokańskiego, a płynącéj równolegle od Isly.
Po rzece m’Luja nastąpił przylądek Melonia: do tego to przylądku jenerał Cavaignac przyparł arabskie pokolenie Beni-Snanen, które fałszywem doniesieniem oszukało pułkownika Montagnac i spowodowało porażkę pod Sidi-Ibrahim.
Tam wparto w morze blizko pięć tysięcy arabów. Zajadli żołnierze nasi nikomu nieprzebaczyli, a jenerał Cavaignac tylko co niestracił popularności w wojsku ocalając resztki tego nieszczęśliwego pokolenia.
Trębacz Roland, który sam jeden uniknął rzezi przy m’Luja, znajdował się w téj bitwie; potrzebował on straszliwéj zemsty, jakoż zemścił się jeszcze tego samego wieczoru i oświadczył że jest zadowolony, bo zabił sam przeszło trzydziestu arabów.
Gdyśmy zbliżali się do Dżema R’azuat, dwa statki zwróciły na siebie naszą uwagę; jeden dążąc obok skał wpływał do portu, drugi wszelkich dokładał starań aby się stamtąd wydobyć. Za pomocą dalekowidza przekonaliśmy się że to były po prostu statki rybackie.
Dżema R’azuat zaczynało rozwijać się przed nami, wznosząc na południe gór swoje domki nowo wystawione i obóz naksztatt gniazda ukryty pomiędzy wzgórzami.
Po za temi wzgórzami istnieją dwie pamiątki, wyrównywające Termopilom i Maratonowi, a mianowicie:
Walka pod Sidi-Ibrahim i bitwa pod Isly.
Zarzuciliśmy kotwicę prawie o pół mili od Dżema-R’azuat; dziwny ruch panował w porcie, obok którego krążyli liczni jeźdźcy. Ulice nowego miasta były zapchane, oboz zaś wyglądał pusto.
W porcie kilka małych statków stało na kotwicy! lecz napróżno szukaliśmy pomiędzy niemi statku pana Durande i mimo wszelkiego prawdopodobieństwa wnieśliśmy iż jeńcy wyruszyli w dalszą drogę do Oranu.
Zaledwie zarzuciliśmy kotwicę, a na lądzie ruch ponowił się.
Jeźdźcy i piesi zebrali się na wybrzeżu, posłańcy dążący z pilnemi rozkazami tu i w owdzie galopem pędzili. Szybki widocznie ściągnął na siebie powszechną uwagę.
Po upływie dziesięciu minut, łódź spuszczona na morze wyruszyła ku nam: wiozła kapitana portu.
Jak tylko można było rozmawiać, zapytaliśmy co słychać.
Jeńcy pozostali w Dżema R’azuat, dopełniając tym sposobem, po upływie czternastu miesięcy, końca swojéj Odyssei.
Przez czternaście miesięcy, ileż cierpień, ile niebezpieczeństw, ile boleści, obawy i nadziei!
Przez czternaście miesięcy ile westchnień ku ojczyźnie której oglądać niemieli nadziei, któréj jednak cień znaleźli w Dżema R’azuat, tym zakątku Francyi do Afryki przeniesionym.
Pan Durande udał się w dalszą drogę do Oranu, aby tam oznajmić oswobodzenie jeńców. Łatwo pojąć że zacny ten młodzieniec niechcąc tracić ani chwili czasu, osobiście pragnął donieść jenerałowi d’Arboville o szczęśliwem rozwiązaniu dramatu, w którem grał jednę z główniejszych roi.
Było to około godziny drugiéj po południu, aby również nie tracić czasu, chcieliśmy odpłynąć nad wieczorem: kommendant zażądał swojéj łódki; ci którym spieszniej było, a między innymi i ja, wskoczyliśmy do łodzi kommendanta portu i ruszyliśmy ku wybrzeżu Dżema R’azuat. Stan morza był niegodziwy.
Łódź kommendanta chociaż wypłynęła późniéj, jednak wkrótce nas dopędziła i wyprzedziła. Maquet i Giraud mimo zachwycenia naszemu wyrównywającego, w opłakanym byli stanie. Widziałem że płynęli, jeden pochylony w tył, drugi naprzód.
Przybiliśmy do lądu w pięć minut po kommendancie: tam spotkałem natychmiast dwie twarze znajome, a powiem nawet przyjacielskie.
Mianowicie zaś szefa szwadronu Picard; i pułkownika Trembley.
Potwierdzili oni wiadomości których nam udzielił kommendant portu, pan de Cogniord i jego towarzysze przybyli o jedenastéj z rana. Przyjęto ich ogólnemi poklaskami, wieczorem zaś miano im wyprawić wielki bankiet.
Poszliśmy ku miastu, bo tak nazywają kilka domów rozsianych po piaszczystéj równinie Dżema R’azuat, przebyliśmy park pełen bydła, świeżo na arabach zdobytego. Ale wraz z bydłem zdobyto i pchły, które nas tak obsiadły że czarni po kolana przybyliśmy do miasta.
Na placu zastaliśmy pułkownika Mac-Mahon, dowódcę kolumny. — Zaprosił on nas na wieczorną ucztę i zaproszenie to chętnie przyjęliśmy; potem zaprowadzono nas do najwytworniejszego baraku, gdzie oczekiwaliśmy na pana de Cogniord i jego towarzyszy, których uprzedzono o naszem przybyciu.
Serca nasze biły prawie tak samo jak w Mellili. Bo zaiste, ciekawy to widok, kiedy mocne wzruszenie zleje w jedno najprzeciwniejsze natury, najsilniejsze serca, najsceptyczniejsze umysły. Nas zaś było tam sześć odmiennych natur, sześć serc, sześć umysłów, lecz, gdy się dało słyszeć stąpanie, gdy otworzono drzwi i oznajmiono pana Courby de Cogniord, łzy zwilżyły wszystkie oczy, a wszystkie ramiona jednem powodowane uczuciem rozwarły się.
My jednak doznawaliśmy największego wzruszenia; od dwóch dni ściskano, całowano, poklaskiwano panu Courby de Cogniord i jego towarzyszom; my byliśmy dla nich nowymi współziomkami następującymi z kolei po wielu innych, i nic więcej; oni zaś byli dla nas bohaterami i męczennikami.
Zaprojektowałem, aby przed obiadem który miano zastawić pod ogromnym barakiem na ten cel urządzonym, odbyć pielgrzymkę do grobowca walecznego kapitana Geraux bohatera marabutu Sidi-Ibrahim, który szczątki swojéj kolumny doprowadził na pół mili od Dżema-R’azuat, i po czterodniowéj walce poległ tam wraz z niemi.
Projekt ten jednogłośnie przyjęto. — W moment podano nam kilka koni, a część sztabu ofiarowała się towarzyszyć nam. Za nami następowali jeńcy: pozostali przy życiu winni byli odwiedzić umarłych.
Cudnym był dla nas widok połączenia się na nowo, w naszych oczach, obu końców tego bohaterskiego łańcucha.
Grób kapitana Geraux leży w dolinie ued Rizi, pod olbrzymiemi gałęźmi figi, tam właśnie gdzie go znaleziono poległego w pośród towarzyszy.
Prowadzi tam prześliczna droga, ściśnięta górami drzewem zarosłemi i zacieniona figami grubszemi jak nasze najgrubsze dęby. Mata rzeczułka wije się prawie równoległe od téj drogi, wzdłuż któréj spotykaliśmy placówki z bronią na ramieniu, jakby wobec nieprzyjaciela.
Bo też w istocie nieprzyjaciel zawsze tam jest obecny, a chociaż wprawdzie niewidzialny, lecz tem straszliwszy, że zjawia się nagle i tam gdzie najmniej spodziewany.
Bo też w koło Dżema-R’azuat mieszkają, zdradliwe pokolenia Beni-Suanen, Suhalja, Uled-Rizi, przyjaciele zwodniczy, sprzymierzeńcy fałszywi, którzy jedną ręką głaszczą a drugą biją.
Wzdłuż drogi również i wśród wysokiéj trawy, słyszeliśmy ryk krów i wołów, oraz brzęk dzwoneczków owczych, potem widzieliśmy podnoszących się zwolna, stojących nieruchomie, wiodących za nami okiem i znowu siadających, pasterzy których strzelba zawsze ukryta w przyległych zaroślach, którzy zawsze służą za szpiegów pokoleniom ciągle do buntu gotowym, a skoro ujrzą jakiego żołnierza z ufnością po polu błądzącego, natychmiast zakrzywiony kosztur swój, który im nadaje postać starożytnych pasterzy, na nóż morderczy zamieniają.
Nagle ujrzeliśmy rozległy odkryty plac, wśród którego wznosiło się coś naksztalt rzymskiego tumulusu, ocienionego figowemi galęźmi i do którego wiodła brukowana droga.
Był to grobowiec kapitana Geraux.
Niestety! w pośród codziennych zatrudnień, w pośród walk naszych na mównicy, w pośród zgrozą przejmujących procesów; rzeczy, wypadki, a nawet i ludzie, przemijają tak szybko iż jeżeliśmy jeszcze niezapomnieli, to z czasem zapomnimy szczegółów wzniosłéj walki, którą możemy porównać ze wszystkiem co nam starożytność przekazała bohaterskiego i wielkiego.
Ciśnijmy zatem jeszcze jednę kartę na wiatr, który rozniósł karty Kumejskiéj Sybilli i który ciągle unosi wszelkie rzeczy ludzkie w otchłań ciemności, nicości i zapomnienia.