Hiszpanija i Afryka/Afryka/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SIDI IBRAHIM.

Rozgłoszono że Abd-el-Kader znajduje się na marokańskiéj granicy.
Do liczby pokoleń, które zdawały się być szczerze z nami sprzymierzonemi, należało pokolenie Suhaliasów. Że zaś pokolenie to było możne, wydano więc rozkazy aby je wszelkiemi sposobami utrzymać w przyjaznych z nami stosunkach. Im więcéj jednak dawało nam rękojmi swojej przyjaźni, tem bardziéj musiało lękać się zemsty Emira; winniśmy zatem byli wspierać je, bo tym sposobem mieliśmy w niém sprzymierzeńca, kiedy przeciwnie opuszczając je, robiliśmy sobie z niego nieprzyjaciela.
Gdy się to dzieje i gdy pułkownik Montagnac obstaje za wspaniałomyślnością, jakiś arab zjawia się w obozie. Przybywa on w imieniu Trahri, naczelnika Suhaliasów, oświadcza że Trahri więcéj jak kiedykolwiek sprzyja francuzkiéj sprawie, że blizkość niebezpieczeństwa tem silniejszą budzi w nim dla nas przyjaźń i że skoro załoga z Dżemna-Rhazuat zechce uczynić wycieczkę i czatować w pośród naszego pokolenia, obowiązuje się wydać Abd-el-Kadera.
Każdy dowódca stanowiska marzy o wzięciu Emira, lecz niestety! szczytne to marzenie wielu śmiercią przypłaciło.
To właśnie marzenie nie odstępowało nigdy pułkownika Montagnac, nieraz bowiem przyjaciele słyszeli jak mówił:
— Pojmę Emira lub polegnę.
Jak więc nadmieniliśmy, postanowił iść w pomoc Suhaliasom, i tego samego dnia wydał stosowne rozkazy.
Załoga była słaba i w owej epoce zupełnie nieprzyjacielem otoczona, najdalsze posterunki składały się z dwóch lub trzech blokhauzów, zaledwie na pięćset kroków od miasta oddalonych.
Pułkownik Montagnac postanowił jak najmniej ją osłabić. Ułożył wykaz osób mających mu towarzyszyć, ich liczba wyniosła 421 ludzi.
Ósmy batalion strzelców orleańskich, dostarczył 10 oficerów i 346 żołnierzy.
Drugi pułk huzarów, 3 oficerów i 62 żołnierzy, oficerami byli:

PP. Pułkownik Montagnac;
Szef batalionu Froment Coste;
Szef szwadronu Courby de Cognord;
Adjutant-major Dutertre;
Kapitan de Chargere;
Kapitan Gereaux;
Kapitan Burgaud:
Kapitan Gentil-Saint-Alphonse;
Porucznik Klein;
Porucznik de Raymond;
Porucznik Larrazee; Adjutant Thomas;
I doktor Rosagutti.

Chcielibyśmy aby ten papier w brąz się przemienił, iżby na nim wyryć nazwiska 408 żołnierzy którzy towarzyszyli 13 swoim dowódcom.
W niedzielę dnia 21 września 1845, o godzinie 10-téj wieczorem, kolumna wyszła w milczeniu z Dżemma-Rhazuat, ci którzy zostali ubolewali iż zostają, ci którzy wyruszyli szczycili się tem że wyruszają.
Do godziny 2-éj z rana maszerowano ku zachodowi, o 2-éj z rana zatrzymano się, ustawiono broń w kozły i położono się obok niéj. 300 ludzi spało téj nocy na ziemi, która w trzy dni późniéj na zawsze pokryć ich miała.
O 8-éj z rana śniadano, o 9-éj wyruszono daléj, o 10-éj rozłożono obóz przy Ued-Tarnana, gdzie cały dzień przepędzić miano.
Podczas śniadania zjawił się jakiś arab dający przyjacielskie znaki, zaprowadzono go do pułkownika który natychmiast przywołał tłumacza.
Arab przybywał zawiadomić pułkownika, iż Emir z bardzo znacznemi siłami zbliża się i dąży ku Bu-Dżenam.
Pułkownik wnet przywołał do siebie dwóch wyższych oficerów. Byli nimi: szef batalionu Froment Coste i szef szwadronu Courby de Cognord. Zakommunikował im wiadomość i spytał o zdanie.
Oświadczyli się za marszem na przód — i właśnie w skutku tego zdania rozłożono się obozem w Ued-Tarnana.
Tam przybył drugi posłaniec, z listem od pana Coffyn, kapitana inżenieryi, tymczasowego kommendanta placu w Dżema-Rhazuat. List ten pochodził od kommendanta de Barral, który żądał od pułkownika Montagnac zwrotu 300 ludzi, o których upominał się jenerał Cavaignac, wówczas ciągnący do Ain-Kabeira.
Pułkownik kazał powtórnie przywołać panów Froment Coste i Courby de Cognord, i udzielił im list kommendanta de Barral, podobnie jak pierwéj udzielił wiadomość przywiezioną przez Araba.
Lecz podając go im do przeczytania, rzekł:
— Panowie, list ten spóźnił się o 25 lub 30 godzin, kommendant żąda odemnie 300 ludzi z 8-go batalionu, a takie odłączenie zmniejszyłoby nasze siły do 108 ludzi i zmusiłoby nas do odwrotu. Po świeżo odebranéj wiadomości, odwrót byłby dla nas hańbą, gdyż zdawałoby się że chcemy uniknąć bitwy; mniemam więc żeśmy powinni pozostać w naszem stanowisku. Czy dzielicie moje zdanie?
Obaj oficerowie zgodzili się na wniosek pułkownika.
Przeznaczenie popychało ich.
Zamierzano więc odpisać panu Coffyn; wtem placówki huzarów, rozstawione na wzgórzu, o pół ćwierci mili odleglem, postrzegły kilku arabów objeżdżających górę, położoną właśnie na wprost obozu.
Było to przy Ued-Taauli.
Zatrzymano posłańca aż do chwili dowiedzenia się co to za arabowie.
Aby tego dopiąć, pułkownik Montagnac, rozkazał szefowi szwadronu Courby de Cognord, wyprawić starszego wachmistrza Barbu, który przy nim pełnił obowiązki adjutanta, wraz z kilku ludźmi i dowiedzieć się co się dzieje.
Zaledwie adjutant dojechał do placówek, a dopiero co widziani arabowie, ruszyli galopem pragnąc adjutantowi i trzem placówkom przeciąć drogę do obozu. Arabów tych było około trzydziestu. Ale adjutant i trzy placówki tak się szybko cofnęły, iż arabskie wystrzały nie zrządziły im żadnéj szkody.
Po tych wystrzałach arabowie odwrócili się i znikli na zakręcie.
Tak więc rozpoczęły się nieprzyjacielskie kroki; cofać się znaczyło to samo co uciekać; napisano do kapitana Coffyn list, donoszący mu o stanie rzeczy, i z listem tym odprawiono posłańca do Dżemma-Rhazuat.
W godzinę późniéj, ujrzano znowu pojawiających się na górze około pięćdziesięciu arabów; pomiędzy nimi byli marokanie znaczni czerwonemi czapkami.
Pułkownik wystąpił z obozu o trzysta kroków naprzód, aby lepiéj przypatrzeć się tym przybylcom, i natychmiast rozkazał ściągnąć placówki.
Gdy noc zapadła ściągnięto placówki do obozu, wkoło którego rozstawiono na straży żołnierzy 8 batalionu.
Jednocześnie, pułkownik Montagnac uprzedził obu wyższych oficerów, iż około 11 w nocy obóz zostanie zdjęty, wprzód jednak nim to nastąpi, należy rozłożyć wielkie ognie, aby nieprzyjaciel nie domyślał się żadnego ruchu.
O jedenastéj, szczupła ta kolumna, jak można najciszej, ruszyła w marsz zmierzając ku Karkor, lecz zaledwie wyszła z obozu, doścignęły ją dwa strzały, które wymierzone na tylną straż, wprawdzie nikogo nie raniły, lecz przekonały iż niezdołano ukryć przed arabami dopełnionego poruszenia.
W chwilę późniéj błysnął trzeci strzał na prawem skrzydle kolumny. Arabowie zatem ze wszech stron na nią uważali.
Mimo to przymaszerowano do Karkor bez wypadku i postanowiono tam biwakować.
Wszystko to odbyło się w nocy, wreszcie przebyto zaledwie dwu milową odległość. Wówczas znajdowano się prawie o pięć mil od Dżemma-Rhazuat.
O świcie zaczęto postrzegać arabów. Rozproszeni byli po pagórkach przeciwległych obozowi, liczba ich wynosiła siedm do ośmiu set, a wszyscy konni.
Większa ich część zsiadła z koni aby nas lepiéj uważać.
O godzinie 7-méj, pułkownik rozkazał panu Courby de Cognord, aby wsadził na koń szęśćdziesięciu huzarów, a zaś kapitanom Larrazee, de Chargere i de Raymond, aby postępowali za nim z 3-cią, 6-tą i 7-mą kompaniami.
Trzy oddziały karabinierów, pod rozkazami sierżanta Bernard, miały się połączyć z niemi.
Było to nieco więcej nad dwie trzecie części całéj kolumny.
Dwie kompanie, to jest 2-ga i karabiniery, pod rozkazami szefa batalionu Froment Coste, miały pozostać dla strzeżenia obozu w którym zostawiono wszystkie ładunki i bagaże.
Pułkownik stanął na czele téj małéj kolumny, złożonéj z 320 do 330 ludzi i postąpił naprzód blizko o całą milę.
Ujrzawszy trzykroć liczniejszego od nas nieprzyjaciela, zatrzymał się.
Dotychczas huzary aby nie trudzić koni, wiedli je za uzdy.
Tu dopiero pułkownik kazał im wsiąść na koń i podczas gdy piechota stała z bronią do nogi, sam z 60 ludźmi jazdy, rzucił się na 1000 arabów których miał przed sobą.
Powiedzmy to każdemu innemu narodowi, nie naszemu, a nazwie krok taki niepodobnym lub szalonym.
Wprzód nim dosięgli nieprzyjaciela, już 10 do 12 ludzi padło pod strzałami ręcznéj broni. Wreszcie uderzono o ten mur ognisty.
Po dziesięciu minutach walki, pułkownik Montagnac, szef szwadronu Courby de Cognord, kapitan Gentil-Saint-Alphonse i 50 pozostałych żołnierzy, musieli się cofnąć. Lecz w połowie drogi spotkała ich cwałem biegąca piechota. Tak więc dwiestu ośmdziesięciu ludzi wystąpiło przeciw blizko tysiącowi, można było zatem rozpocząć na nowo zaczepne kroki i rozpoczęto je.
Arabowie cofnęli się z kolei; a żołnierze nasi ścigali ich w sposób sobie właściwy.
Nagle gdy mała nasza kolumna zaczynała wchodzić w wąwóz, pułkownik Montagnac ujrzał zstępujące ze wszystkich okolicznych wzgórzów tłumy jeźdźców i kabylów, których istnienia nawet nie domyślano się, gdyż ukryci byli po różnych zakrętach.
Pułkownik poznał iż ani zwyciężyć, ani cofnąć się niepodobna; przygotował się zatem do zaszczytnéj śmierci.
Jeden huzar jednak dostrzegł jeszcze mały otwór i natychmiast rzucił się weń, spiesząc do szefa batalionu Froment Coste, aby przybywał na pomoc ze swoją kompanią.
Potem zabębniono, zatrąbiono, szablą i bagnetem zdobyto lewy brzeg wąwozu, zajęto pozycyą i utworzono czworobok.
W chwili gdy pułkownik Montagnac zajmował miejsce w środku tego czworoboku, kula trafiła go w czoło.
Padł śmiertelnie raniony.
Kapitana Froment Coste, rzekł, kapitana Froment Coste!
Starszy wachmistrz Barbu ruszył galopem aby wypełnić ostatni rozkaz swojego pułkownika.
Arabowie widząc że się oddala, rzucili się za nim w pogoń, lecz musieli okrążać górę, kiedy tymczasem on spieszył wąwozem. Posłano za nim przeszło pięćset wystrzałów, ale żaden go nie dosięgnął. Znikł więc w kierunku naszego obozu, zakryty długim pasem płomienia i dymu.
W dziesięć minut późniéj, pułkownik Montagnac zupełnie niezdolny do bitwy, zdał dowództwo’panu Courby de Cognord. Obok pułkownika, legli prawie jednocześnie z nim, kapitanowie de Chargere i de Raymond.
Pozostało tylko 45 huzarów. Szef szwadronu Courby de Cognord i kapitan Gentil-Saint-Alphonse stanęli na ich czele, pragnąc natrzeć na nieprzyjaciela po raz ostatni i tem najwyższem wysileniem oswobodzić kolumnę którą nieprzyjacielskie kule dziesiątkowały.
W chwili gdy się rzucali w tę otchłań równie śmiertelną jak otchłań Kurcyusza, Emir zstępował z góry. Można go było poznać po sztandarze i regularnem wojsku.
Gdy nasza jazda posunęła się o pięćdziesiąt kroków naprzód, już tylko trzydziestu ludzi liczyła, a o dwadzieścia kroków jeszcze daléj zatrzymać się musiała.
Nagle ujrzano pana Courby de Cognard tarzającego się w piasku; ubito pod nim konia. Natychmiast huzar Tetard skoczył ze swojego i podał go dowódcy który za chwilę znowu zdolnym był do walki. Lecz w dziesięć minut późniéj ubito mu i tego drugiego konia.
Wtedy całą równinę pokryli arabowie i kabyle, a w pośród białych burnusów i ciemnego dymu, zaledwie w dwóch punktach, można było dojrzeć podwójną garstkę dogorywających walecznych.
Tymczasem pierwszy posłaniec dostał się do naszego obozu, i dowódcę Froment Coste spotkał już w drodze wraz z 2-gą kompanią.
O dwieście kroków dalej zjawił się drugi posłaniec, pierwszy zwiastował niebezpieczeństwo, drugi śmierć.
Szef batalionu i jego 60 żołnierzy ruszyli pędem, zostawiając kapitana de Gereaux i jego karabinierów przy straży bagażów. Słychać było strzelanie a w pośród niego regularny ogień wojska naszego, lecz za każdą razą ogień ten słabł widocznie.
Gdy oddział ten uszedł ćwierć mili, postrzegł huzara Metz broniącego się przeciw pięciu arabom, była to reszta tych którzy go ścigali podczas gdy opatrywał rany pana Klein, swojego oficera. Zrazu bronił się on pistoletami tegoż oficera, które cisnął po wystrzeleniu, potem swojemi, późniéj karabinkiem, wreszcie pałaszem.
Za zbliżeniem się kompanii pana Froment Coste, pięciu arabów pierzchnęło. W pół godziny późniéj ogień z ręcznej broni dotąd ciągle trwający, zaczął się zmniejszać i nareszcie ustał zupełnie.
Pan Froment Coste zatrzymał się, poznał że wszystko się już skończyło, że ci którym na pomoc spieszył, już wszyscy polegli.
W téj chwili odbywało się ścinanie głów. Kommendant Froment Coste natychmiast nakazał odwrót, gdyż jedyny środek ocalenia stanowiło dostanie się znowu do obozu i połączenie z kompanią Gereaux.
Zrobiono lewo w tył, lecz krwiożerczy żniwiarze skończywszy swoje dzieło, pędząc co koń wyskoczy, rozsypali się po równinie i w jednéj chwili otoczyli kompanią, rozpoczynając rzeź po raz trzeci.
Szef batalionu zaledwie miał czas utworzyć czworobok z swą kompanią, która manewr ten wykonała pod ogniem dziesięciu tysięcy arabów, tak jakby go wykonała na Marsowym placu.
Z wszystkich tych żołnierzy, jeden tylko młody, dwudziestoletni szasser, Izmael, okazał znak żalu lecz nie trwogi, wołając: O mój kommendancie! jesteśmy zgubieni.
Kommendant uśmiechnął się, pojął że w dwudziestym roku mało się jeszcze zna życie! i że się go słusznie żałuje.
— Wiele masz lat? zapytał.
— Dwadzieścia, odpowiedział młodzian.
— No, to ośmnaście lat mniéj cierpieć będziesz odemnie, patrz na mnie, a przekonasz się że z niezachwianem sercem i dumą na czole umrzeć można.
Jeszcze tych słów nie domówił, gdy kulą w głowę ugodzony, legł tak jak poledz przyrzekł.
W pięć minut późniéj padł także i kapitan Burgard.
— No moi przyjaciele, rzekł adjutant Thomas, krok naprzód i umrzyjmy na ciałach naszych oficerów.
Były to ostatnie zrozumiałe słowa które można było dosłyszeć. Po nich nastąpiło chrapliwe konanie, wreszcie śmierć.
A tak zginęła z kolei i 2-ga kompania, a pozostała tylko kompania kapitana de Gereaux, strzegąca obozu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.