Hiszpanija i Afryka/Afryka/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Afryka |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leon Rogalski |
Tytuł orygin. | Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ceuta i Mellila są to ostatnie hiszpańskie stacye w Afryce.
Nie zajmiemy się Ceutą; bo to starodawne księztwo hrabiego Julien, z którego Maurowie przeskoczyli Gibraltarską ciaśninę, ważnem jest dla nas tylko przez swą przeszłość. Lecz natomiast zajmiemy się mocno Mellilą, która zbyt ważną dla nas była w czasach obecnych.
Mellila jest to hiszpańskie Botany-Bay; tam Hiszpania wyprawia swoich deportowanych: bo jeżeli istnieje na świecie smutny zakątek ziemi dla wygnańca, to jest nim bezwątpienia Mellila, z któréj prawie widzić może swoję ojczyznę, lecz z któréj nigdy się tam dostać niezdoła.
Ze wszystkich galer uciec można, lecz z Mellili nikt nieucieka lub jeżeli ucieka, to wpada w ręce arabów, którzy mu ucinają głowę. Arabowie bowiem wiodą wieczną wojnę z załogą Mellili, a wyjąwszy jedynie dni targowych, prawie codzien przybywają aż pod samą warownię i załodze przesyłają kamienie a niekiedy nawet i kule.
Kiedy się gubernator rozgniewa i zamknie bramy Mellili, załoga jada solone mięso; ilekroć zaś otworzy bramy załoga jada mięso świeże, lecz zawsze płaci za niejaką kradzieżą lub morderstwem.
A jednak liczy ośmset ludzi.
Ośmset ludzi którzy ciągle muszą się mieć, na baczności, gdyż inaczéj którejkolwiek nocy mogą być niespodzianie napadnięci i wyrżnięci. Oblężenie to jest daleko inaczéj długie aniżeli oblężenie Troi, bo trwa już od lat trzystu, jest zaś rzeczywiste, bo widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, iż każde pokolenie arabów kolejno pełni służbę opasania w koło Mellili.
Łatwo więc pojąć dla czego gubernator prowincyi Oranu poczynił takie ostrożności względem trzydziestu dwóch tysięcy franków panu Durande poruczonych, zwłaszcza że niedawno przedtem okradziono jenerała Cavaignac podczas podobnej negocyacyi.
Przez cały dzień o jeńcach tylko rozmawiano, o ich dobrem lub złem powodzeniu, i wyznać należy, iż każdy utrzymywał że złe wielce dobre przeważa.
I w istocie, niebyło podobieństwa aby naczelnik arabski zdołał usunąć z pod baczności Abd-el-Kadera dwunastu ludzi ważnych, z pomiędzy tych którzy jeszcze w mocy jego zostawali.
Niektórzy twierdzili iż to właśnie sam Abd-el-Kader przez cudze pośrednictwo układy te zawiera; lecz jakież było przekonanie że Abd-el-Kader odda za trzydzieści tysięcy franków dwanaście głów za które mógłby żądać pięćdziesiąt tysięcy franków.
Tak więc pod względem tyle ważnego interesu, istniało smutne i tajemnicze powątpiewanie jakie w istocie towarzyszy wszystkim w ogóle układom zawieranym z ludem zmiennym i podstępnym.
Bo czyliż nie nastręczała się nowa sposobność wyrżnięcia reszty francuzów, którzy uniknęli rzezi w Muzaja, a wyrżnięcia tą razą dla pewnéj przyczyny, jako schwytanych niby w ucieczce.
Wreszcie, był to prawie cud, żeśmy właśnie dla tego do Afryki przybyli, aby mieć udział w szczęśliwem rozwiązaniu dramatu aż do końca tyle smutnego.
Wierzyć w to niemogłem, jednak sam jeden pomiędzy wszystkimi, miałem nadzieję.
Tymczasem afrykański brzeg rozwijał się z prawéj strony naszéj, niby długa ząbkowata wstęga, z lewéj zaś Hiszpania znikała z horyzontu, niepochwycona jak chmura, a przezroczysta jak para.
Około godziny czwartéj po południu, znikła zupełnie.
Nadeszła noc, a z nią mocne kołysanie się fal; morska choroba czyniła zwykłe spustoszenie. Maquet skrył się w swojej kajucie, a Giraud w hamaku. Poszliśmy odwiedzić chorych i zastaliśmy Vial’a zatrudnionego usypianiem Giraud’a.
Sen nie prędko przychodził; morze było wzdęte, wszystkie krzesła i taburety przechadzały się chwiejąc na nogach jak pijane.
Nazajutrz z rana mieliśmy stanąć w Mellili. Rzeczywiście, o godzinie siódméj, przywołał nas kommendant, bo twierdzę już widać było.
Skoro wyszliśmy na pomost, najpierwéj uderzyło mię to żeśmy płynęli pod angielską banderą. Tę ostrożność kommendant uznał za potrzebną.
Zarzuciliśmy kotwicę; i za chwilę wszyscy na pomost wybiegli: przez lunetę można było doskonale widzieć parę małych statków stojących w przystani; lecz w żadnym z nich kommendant nierozpoznawał statku pana Durande.
Z resztą żaden znak niewskazywał, czy negocyacya powiodła się szczęśliwie lub nie.
Nawałach widziano niekiedy pojawiającą się placówkę, i nic więcéj.
Gdy kapitan namyślał się czy ma wyprawić szalupę do lądu, a my pragnęliśmy wszyscy należeć do téj wyprawy, ujrzeliśmy że jakiś człowiek zjawił się w porcie i wsiadł do małéj łodzi.
Łódź ta natychmiast ruszyła i w kilka minut pokazało się, iż widocznie ku nam zmierza. Na jéj przodzie powiewała hiszpańska flagą.
W miarę jak płynący zbliżał się, poznawaliśmy w nim hiszpańskiego oficera, który sądząc że go już dobrze widziemy, chustką na nas powiewać zaczął.
Lecz niemogliśmy jeszcze rozpoznać jego głosu; widzieliśmy wprawdzie że nam daje jakieś znaki, lecz jeszcze ich nierozumieliśmy.
Mogły one znaczyć zarówno: idźcie precz, jak i przybywajcie; wszystko stracone, jak i wszystko się uda.
Cały kwandrans przeminął w nieopisanéj trwodze; brzeg był zupełnie pusty, a w przystani tylko parę rybackich łodzi obojętnie zaciągało sieci. Tylko jedynie wyżej wspomniona łódka pełna była życia podobnego naszemu, tylko jéj nadzieje i obawy harmonizowały z nadzieją i obawą naszą.
Wszystkie serca biły, wszystkie spojrzenia pochłaniały łódkę; niemyślano wysyłać nikogo naprzeciw niéj, lecz w największem wzruszeniu oczekiwano jéj przybycia.
Chustka ciągle powiewała; człowiek który nią powiewał i którego rysy już rozpoznawać zaczynano, był to dwudziesto pięcio letni młodzieniec.
Luneta tem bardziéj nas niecierpliwiła, że przybliżała człowieka, a słów jego przybliżyć niemogła. Jednak na twarzy jego jaśniała, radość, a gęsta zgodne z nią były; jednak wśród szumu i wiatru morskiego, już się dawał słyszeć slaby dźwięk jego głosu.
Głos ten powtarzał tylko jeden wyraz: a niebyłby się odzywał gdyby miał nam zwiastować złą wiadomość; gdyż na jéj oświadczenie zawsze byłoby dosyć czasu.
Na pokładzie niesłyszano najmniejszego szmeru, wszystkie piersi oddech swój wstrzymały; już tam wzroku niewytężano, lecz otworzono uszy.
Nakoniec, w pośród chwilowéj ciszy, w pośród dwóch gwiznięć wiatru, w pośród dwóch jęków fali, doszedł nas wyraz:
Ocaleni!
Na ten wyraz ocaleni! ocaleni! jednym krzykiem odpowiedziano.
Potem; jakby wszyscy obawiali się wzajemnego zawodu, jakby każdy wątpił o własnych zmysłach, nastało nowe milczenie w pośród którego wyraz ocaleni! doszedł nas powtórnie.
W ówczas już nie radość, ale jakieś szaleństwo nastąpiło; wszystkie piersi razem odetchnęły, wszystkie oczy łzami się zalały, wszystkie ręce poklasnęły.
Skoro młody oficer przypłynął, znikły wszelkie rangi, wszelkie stopnie; nie było tam już ani kapitana, ani passażerów: ale wszyscy razem niepomni iż utonąć mogą, rzucili się ku niemu, porwali go na ręce i na pomost wnieśli.
Na nieszczęście, zgoła nic nieumiał po francuzku a wyrazu którym się do nas odezwał, nauczył się dopiero przed odpłynięciem z Mellili, jedynie dla tego aby nam zwiastować dobrą wiadomość z miejsca jak można najodleglejszego.
Wtedy to Desbarolles, zwykły nasz tłómacz, stał się prawdziwie ważną osobą.
Naprzód zapragnęliśmy dowiedzie się o nazwisku zwiastuna tak dobréj wiadomości; nazywał się don Luis Cappa; a był pierwszym adjutantem miejscowego sztabu.
Jeńcy byli ocaleni i ocaleni należycie; oto nam chodziło najwięcéj; kazaliśmy więc powtarzać to sobie rozmaitym głosem i w rozmaitym kształcie.
Potem zaś przeszliśmy do szczegółów.
Otóż rzeczy miały się następnie:
Mieszkańcy twierdzy, niemając wiadomości od Buillafarsów od czasu jakim oświadczyli że jeńcy wydani zostaną pomiędzy 23 a 27, z równą prawie trwogą jak my oczekiwali na spełnienie się téj obietnicy, w tem dnia 25 listopada, dwaj arabowie przybyli pod szańce twierdzy około siódméj godziny z rana.
Donieśli że jeńcy znajdują się o cztery mile od miasta, i że tego samego jeszcze dnia, na szczycie Bastyngi, nastąpi ich zamiana za przyobiecane pieniądze.
Wielki ogień rozłożony na szczycie tej góry, zawiadomi gubernatora o przybyciu jeńców na to stanowisko.
Jednego araba zatrzymano, drugiego zaś odesłano.
Statek pana Durande ciągle znajdował się w porcie; zamiast czekać na sygnał, postanowiono wyprzedzić go; sześciu majtków uzbrojono od stóp do głów, i w łodzi umieszczono trzydzieści dwa tysiące franków.
Don Louis Cappa pragnął należeć do téj uroczystości i podzielać wszystkie niebezpieczeństwa wyprawy.
Statek ruszył; załoga jego udając że łowi ryby, w odległości armatniego strzału płynęła od brzegu; przybywszy do szczytu Bastingi statek wykręcił się bokiem. — Lecz zaledwie opuścił żagle, zaraz pojawiło się kilku jeźdźców dających mu znaki, a statek zbliżył się natychmiast ku brzegowi na strzał pistoletowy.
Pan Durande i arabowie zostając w takiéj od siebie odległości mogli rozmawiać.
— Według oświadczenia arabów, jeńcy znajdowali się o pół mili stamtąd.
Arab będący na statku odpowiedział iż pieniądze znajdują się na nim, i biorąc każdy worek do ręki, pokazał je swoim towarzyszom.
Jeden z nich natychmiast odjechał, a w trzy kwadranse późniéj wrócił z jeńcami i resztą swojego orszaku.
Jeńców było jedenaście osób: dziesięciu mężczyzn i jedna kobieta, przed ośmią laty wzięta do niewoli wraz z córką pod bramami Oranu.
Powiedzieliśmy wyżéj, iż jeńców było dwunastu, lecz jeden z nich umarł poprzedzającej nocy na gorączkę.
Wszyscy jechali konno.
Młody hiszpański oficer, skoro ich postrzegł, żadną miarą wstrzymać się niemógł, skoczył w morze, dopłynął do brzegu i padł w objęcia pana Courby de Cogniord.
Wielka to była nieroztropność, gdyż nic się jeszcze nieskończyło, a jak wyżéj wspomnieliśmy hiszpanie z Mellili zostają w ciągłéj wojnie z sąsiedniemi pokoleniami arabów; jeżeli więc umowa nieprzyszłaby do skutku, co bardzo być mogło, don Luis pozostałby jeńcem.
Pan de Cogniord przycisnąwszy go do łona, pierwszy uczynił mu tę uwagę.
— Na Imie Boga, rzekł, wracaj pan na statek!
— O! nie, zawołał don Luis, powodowany młodzieńczym zapałem; opuszczając Mellilę przysiągłem że wrócicie ze mną albo ja pójdę z wami.
Tak więc don Luis pozostał pomiędzy jeńcami.
Jednak arabowie zdawali się być w dobréj wierze, i równie spiesznie pragnęli posiadać pieniądze pana Durande, jak on odzyskać jeńców.
Wyprawili jednego ze swoich przywódców na statek: ten sprawdził worki. Było ich sześć: pięć zawierało po 1,000 duros a jeden 1,100, co razem stanowiło żądaną summę 32,000 franków.
Posłaniec wrócił na ląd z trzema workami, a na statek przysłano połowę jeńców.
Potem zabrano resztę okupu, w zamian za który dozwolono drugiemu oddziałowi jeńców połączyć się ze swojemi towarzyszami.
Wszyscy uwierzyli w istotne ocalenie, dopiero wtedy gdy się w pośród francuzów znaleźli, gdy pod stopami swojemi uczuli deski francuzkiéj łodzi, gdy każdy z nich trzymał w ręku dzielny karabin.
W niewoli arabskiéj zostawali czternaście miesięcy i dni dwadzieścia. — Wszyscy przybyli do Mellili, przenocowali tam, a nazajutrz rano statkiem pana Durande popłynęli do Dżema-R’azuat.
Wykupieni jeńcy byli:
Podpułkownik Courby de Cogniord.
Porucznik Larrazee.
Podporucznik Thomas.
Doktor Cabasse.
Porucznik Martin, z 15 pułku lekkiéj piechoty.
Wachmistrz Barbut, z 2 pułku huzarów.
Tesfard, huzar.
Metz, huzar.
Trotté, strzelec z 8 batalionu.
Michel, strzelec z 41 pułku liniowego.
I pani Teresa Gilles.
Oficer który umarł dnia poprzedzającego, niedoczekawszy oglądania ziomków swoich, nazywał się Hillerin, był porucznikiem w 41 pułku.
Powyższe fakta spisałem z całą dokładnością za dyktowaniem samego don Luis Cappa; Desbarolles służył mi za tłómacza, a jeden chłopak okrętowy zastępował miejsce pulpitu.