Hrabia Monte Christo/Część II/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
SKARB.

Nazajutrz Dantes, gdy wszedł do celi opata, zastał go siedzącego na łóżku, z twarzą posępną, lecz spokojną i zrezygnowaną.
W ręce, w której mu władza pozostała, trzymał zwinięty jakiś papier.
Gdy Dantes wszedł, oddał mu papier ten w milczeniu, bez jednego słowa.
— Co to jest? — zapytał Dantes.
— Przypatrz się dobrze — odparł opat z uśmiechem.
— Patrzę... i widzę papier jakiś, w części opalony, a na nim gotyckie litery, wypisane jakimś dziwnym atramentem.
— Papier ten, — mogę ci to teraz powiedzieć, jest skarbem moim, którego połowa do ciebie należy. Zaś mówię ci to, bo się przekonałem coś wart.
Zimny pot wystąpił na czoło Dantesa. Do tej chwili unikał wszelkiej o tym skarbie wzmianki. Jak i inni myślał, że na tym jedynym punkcie umysł opata nie jest normalny. Powodowany uczuciami delikatności, wolał nie dotykać tej bolesnej kwestji.
Faria także zamilkł.
— Skarb twój... — szepnął Dantes niepewnym głosem.
Faria uśmiechnął się.
— W każdym wypadku, mój Edmundzie, serce twe ujawnia swą szlachetność. Z twej bladości i z twego pomieszania widzę, co się z tobą w tej chwili dzieje. Ale bądź spokojny, ja warjatem nie jestem bynajmniej. Ten skarb faktycznie istnieje. Jeżeli nie było mi przeznaczonem, bym ja go posiadał, ty go mieć będziesz niepodzielnie. Nikt mi nie wierzył, że ten skarb jest, że istnieje. Za warjata mnie miano. Ale ty powinieneś być innego o mnie zdania, powinieneś wierzyć, że to, co ja mówię — jest, musi być prawdą. Słuchaj mnie.
Lecz Dantes nie chciał pozwolić mu mówić.
— Przyjacielu — rzekł — paroksyzm ten znużył cię bardzo. Więc proszę cię: nie trudź się, odpocznij. Jutro mi opowiesz rzecz całą. Czyż to sprawa tak bardzo gwałtowna, rozmawiać o skarbie w naszem położeniu?
— Bardzo gwałtowna — odpowiedział starzec, — kto wie, czy jutro, albo pojutrze, nie przyjdzie trzeci paroksyzm? A wtedy wszystko byłoby stracone. O tak, nieraz z goryczą największą myślałem o tych skarbach, któreby mogły uszczęśliwić tysiące rodzin. Dziś ten skarb niezmierny w całości należy do ciebie. Weź, przeczytaj ten papier.
Dantes czytać zaczął.
— Jakże myślisz? — zapytał Faria.
— Ja tu nic wywnioskować nie mogę i nic nie rozumiem. Jest tu parę wierszy bez związku i parę wyrazów bez myśli. Może dokument miał kiedyś znaczenie, był zrozumiały... zniszczył go wszelako ogień i w obecnym stanie jest on niezrozumiały zupełnie.
— Dla ciebie, bo pierwszy raz go widzisz i czytasz, ale nie dla mnie, który ledwie że wzroku nie straciłem, rozczytując się w nim po nocach. Każde określenie tam się znajdujące odbudowałem — każdą myśl — uzupełniłem.
— Sądzisz więc, że poznałeś myśl tego dokumentu?
— Jestem pewien tego. Sam to zresztą osądzisz, lecz przedtem wysłuchaj, jakim sposobem ten papier dostał się do rąk moich.
— Cicho — przerwał nagle Dantes — słychać kroki dozorcy. Uciekam, dowidzenia. — I Dantes wyślizgnął się jak wąż przez wąskie przejście tunelu.
Faria zaś, pobudzony przestrachem, zdołał zdrową ręką przykryć taflą otwór i zasłonić go matą.
Ale to nie był dozorca, lecz sam komendant, który, dowiedziawszy się o nieszczęściu Farji, przyszedł właśnie, aby się przekonać, do jakiego stopnia ciężki jest stan chorego.
Faria przyjął go siedzący, unikając wszelkich ruchów, któreby ujawnić mogły, że jedna połowa jego ciała jest sparaliżowana. Lękał się, aby komendant nie zechciał czasem przenieść go do innego, zdrowszego więzienia i przez to nie rozłączył z Dantesem. Te szlachetne usiłowania nie pozostały bez skutku. Komendant opuścił Farję w przeświadczeniu, że warjat, dla którego uczuł przez chwilę coś w rodzaju litości, dotknięty był jedynie przelotną niedyspozycją.
Przez ten czas Edmund, siedząc na łóżku z głową pochyloną, starał się zebrać myśli.
Wszystko, cokolwiek dotąd z ust Farji wyszło, tchnęło prawdą i rozumem, nie można było wątpić w sprawność działania jego mózgu. A jeżeli tak, to i twierdzenia dotyczące jego skarbu, musiały mieścić w sobie prawdę. Lecz był w zwątpieniu. Tyle lat wszyscy o warjactwie Farji głosili... Więc nie spieszył z pójściem do celi opata. Bał się przekonać, że umysł opata, na jednym przynajmniej punkcie, nie funkcjonował sprawnie.
Te jego opowiadania o skarbie, nazbyt bo już były nieprawdopodobne.
Faria, widząc, że Dantes nie przychodzi, domyślił się obaw swego przyjaciela i bez względu na to, iż ledwo się mógł poruszać, poszedł sam do niego.
Usiłowania te usłyszał Dantes. Zadrżał i pobiegł na jego spotkanie, a następnie prawie wciągnął do swej celi.
— Otóż jestem — rzekł z anielskim wyrazem dobroci na ustach — widzę, że nie chcesz mych skarbów. Nawet i ty mniemasz, że są urojone. Słuchajże tedy.
Edmund wzruszony i zmieszany ułożył starca na swem łóżku, sam siadając na brzegu.
— Jak wiesz — mówił opat — byłem przybocznym sekretarzem i przyjacielem hrabiego Spada, ostaniego z książąt tego imienia. Jemu to jestem winien wszystkie szczęśliwe chwile w życiu. Nie był bogaty — aczkolwiek bogactwa rodziny Spadów przeszły w przysłowie: „Bogaty jak Spada“ — mówiono.
— Dom hrabiego Spada nie miał dla mnie tajemnic. Widziałem nieraz, jak wertował on stare księgi i familijne rękopisy. Nie pojmowałem, jaki mógł być cel tej jego pracy, zdaniem mojem — bezużytecznej. Raz mu to powiedziałem, rzucił na mnie okiem, w którem gorycz, ból i zniechęcenie się malowały. W milczeniu dał mi tom, zawierający historję Rzymu. Tam to, w rozdziale dwudziestym, omawiającym życie Aleksandra VI-go, znalazłem zakreślone, jego ręką, słowa, których zapomnieć nie mogę. Oto one:
„Wielkie wojny romańskie zostały już zakończone, lecz Cezar Borgia, mimo olbrzymich zdobyczy potrzebował ciągle pieniędzy, aby ujarzmić Italję. Papież, Aleksander VI, domagał się również gotowizny, dla załatwienia sporów z Ludwikiem XII, królem Francji. Koniecznością było przeto przeprowadzenie jakiejś korzystnej spekulacji, któraby zdołała wypełnić próżne szkatuły.
Nie było to łatwe w ubogiej Italji. Jego Świątobliwość zdecydował się ostatecznie na zamianowanie dwóch nowych kardynałów.
Naznaczenie na te godności ludzi wyjątkowo bogatych mogło dać olbrzymie wpływy.
W wypełnieniu projektu, Aleksander i Borgia rozglądać poczęli kandydatów i wybór padł na dwóch ludzi istotnie bardzo odpowiednich, mianowicie na Jana Rospigliosi, który ze względu na liczne urzędy i przedsiębiorstwa, mógł mieć zawsze tyle pieniędzy, ile ich tylko zapragnął, i na Cezara Spadę, najznakomitszego szlachcica i najbogatszego rzymianina. Gdy notablom tym stały się wiadome projekty Aleksandra VI, dotyczące ich osób — zgodzili się na nie bez namysłu, aczkolwiek pojęli odrazu, iż przyjdzie im zapłacić bardzo drogo za te zaszczyty. Obydwaj jednak dla nasycenia swej nieznającej granic dumy, gotowi byli poświęcić wszystko.
I w rezultacie skrzynie Borgiów wypełniły się ośmioma miljonami dukatów.
Nasi dostojnicy kościoła zostali zaproszeni przez Jego Świątobliwość na ucztę. Rospigliosi, odurzony tytułem szedł na nią rozpromieniony i tylko o niej myśląc. Spada był przezorniejszy. Zanim się udał do papieża, napisał testament, bo rozumiał niebezpieczeństwo, grożące zawsze tym, którzy się zbliżali do Borgiów. We właściwej porze Spada udał się na obiad. Aleksander już na niego oczekiwał. Gdy rozejrzał się w gronie gości, zbladł jednak straszliwie, ponieważ w ich liczbie zobaczył i swego bratanka, młodzieńca nad zwykłą miarę szlachetnego i pięknego, którego kochał nad życie i który był jego spadkobiercą. Znał zwyczaje dworu, to też lęk go ogarnął w chwili tej nietylko o siebie, ale i o cały swój ród. Szydercze spojrzenia Aleksandra VI upewniły go jeszcze w przekonaniu, że obawy te nie są bynajmniej bez podstaw.
Obiad się skończył. Spada raz jeden tylko znalazł sposobność, by zbliżyć się do bratanka i zapytać, czy otrzymał bilecik od niego, zawiadamiający go o testamencie. Młody Spada odpowiedzieć zdążył jedynie „nie“ i rozdzielono ich. I każdego z osobna poczęstowano puharami wina, nadzwyczajnej jakoby dobroci.
Obaj ci Spadowie w godzinę potem zmarli. Kardynał skonał w swym powozie, zaś siostrzeniec na progu swego mieszkania, w objęciach swej żony, dając jej jakieś znaki, których ta zrozumieć nie mogła.
Wtedy Cezar rzucił się na dziedzictwo po zmarłych. I nic nie znalazł. Żadnych kapitałów, ani kosztowności. Pozostał jedynie testament w ostatniej chwili przez Spadę skreślony, tej treści:
„Zapisuję ukochanemu bratankowi moje kufry i książki, pomiędzy któremi jest także brewjarz ze złoconymi rogami“.
Spadkobiercy podziwiali brewjarz, zachwycali się sprzętami, dziwiąc się zarazem mocno, że stary Spada, tak bezmiernie bogaty, żadnych bogactw nie zostawił, za wyjątkiem tych, jakie kryły się w bogatych bibljotekach.
Cezar robił dokładne poszukiwania. Jego słudzy przetrząsnęli wszystkie domy i wszystkie pałace do zmarłego należące — napróżno. Znaleziono za jakieś tysiąc dukatów kosztowności i drugie tyle w gotówce.
Rodzina domyślała się, że skarby zostały ukryte. Rozmyślano nad słowami młodego Spady, który konając, zdołał powiedzieć żonie: „szukaj pomiędzy papierami stryja“.
I szukali krewni, poszukiwania robił Cezar, lecz na ślad nie natrafiono. Spadkobiercy zniechęceni, sprzedali wreszcie pałace, domy i ogrody, które wtedy bardzo niewielką przedstawiały wartość. I tak mijały lata. Aleksander zmarł otruty. To samo Cezar.
Spadowie już nigdy nie wrócili do swej świetności i znaczenia, wieczna tajemnica okryła tę sprawę.
— Tyle nam mówi historja — rzekł po chwili odpoczynku Faria. — Spodziewam się, że nie wydaje ci się ona nieprawdopodobną i warjacką, nieprawdaż?
— Nie, nie, mój przyjacielu. Mów dalej, proszę.
— A więc słuchaj.
Ostatni ze Spadów, a mój przyjaciel, zmarł na moich rękach. W testamencie był zapis i dla mnie. Dostałem tysiąc dolarów oraz całą bibljotekę z pięciu tysięcy tomów łącznie z owym słynnym brewjarzem.
W r. 1807, na miesiąc przed dniem uwięzienia, a w 15 dni po śmierci Spady, odczytywałem po raz tysiączny chyba papiery Spadów, które chciałem ostatecznie uporządkować. Należało się przytem spieszyć, bo pałac należał już do jakiegoś cudzoziemca, który lada dzień objąć go miał w posiadanie.
Otóż w dniu owym, zmęczony pracą, opuściłem głowę i zasnąłem. Obudziłem się w ciemności. Wtedy chciałem zapalić świecę, a mając już ją w lewej ręce, prawą zacząłem szukać kawałka papieru, by nim świecę zapalić. Obawiałem się jednak, bym w ciemności nie wziął jakiegoś ważnego dokumentu, wtedy przypomniałem sobie, żem w brewjarzu widział kawałek starego pożółkłego papieru, który jako zakładka był używany. Papier ten przetrwał wieki. Po omacku szukać zacząłem tego niepotrzebnego świstka, aż go znalazłem. Wtedy skręciłem go i, przytknąwszy do gasnącego na kominku płomienia, zapaliłem.
I ujrzałem ze strachem, iż w miarę jak płomień trawił papier, ukazywały się na nim litery. Momentalnie płomień zgasiłem, wzruszony, rozwinąłem pozostałą resztę, by się przekonać, iż był zapisany specjalnym atramentem, który stawał się widoczny pod wpływem silnego ciepła. Jednę trzecią zakładki ogień już strawił. Był to ten sam papier, który rano był w twojej ręce. Odczytaj go raz jeszcze, mój Edmundzie, a jak przeczytasz, to ja ci go uzupełnię, dopowiem ci to, czego tam brakuje.
I domawiając słów tych, Faria powtórnie dał do ręki Dantesowi ów cenny kawałek papieru.
Dantes teraz już chciwie porwał go i gorączkowo zaczął go odczytywać:

„Dnia dzisiejszego, t. j. 25 kwietnia 1498 r. otrz... Aleksandra VI, a lękając się aby... nie zapragnął jeszcze dziedzictwa po mnie i nie... i Bontivoglio, zmarłych z otrucia... memu spadkobiercy, żem tak... bo je zwiedzał razem ze mną, to jest... wysepki Monte Christo, wszystko co pos... mieniach, djamentach, klejnotach, ja tyl... wynoszącego około dwóch mil.... znaleźć go można, podnosząc dwudziestą ska... przystani od wschodu w prostej linji. Dwa... w tych grotach; skarb zaś w kącie najod... który to skarb daję mu i zapisuję na zup... jedynemu dziedzicowi.
Cez...“

Dantes przeczytał, lecz wyraz rozczarowania widać było na jego twarzy. Nie rozumiał nic.
— Nie rozumiesz? A więc weź ten drugi kawałek papieru, przyłóż go do tamtego i przeczytaj je razem.
Dantes uczynił jak mu kazano i czytać zaczął:
„Dnia dzisiejszego, t. j. 25 kwietnia 1498 r. otrzymawszy zaproszenie na obiad do Aleksandra VI. z obawy aby, nie zadawalając się tem, ilem mu zapłacił za kapelusz kardynalski nie zapragnął jeszcze dziedzictwa po mnie i nie zgotował mi losu kardynała Patrara i Bontivoglio, zmarłych z otrucia, oświadczam memu bratankowi, Guidowi Spada, jako memu spadkobiercy, żem zakopał w miejscu, które zna, bo je zwiedzał razem ze mną, to jest w grotach małej wysepki Monte-Christo, wszystko com posiadał w sztabach złota, monecie złotej, kamieniach, djamentach, klejnotach; ja tylko jeden wiem o istnieniu skarbu, wynoszącego około dwóch miljardów dukatów rzymskich. Znaleźć go można, podnosząc dwudziestą skałę z przystani, od wschodu w prostej linji. Dwa otwory były w tych grotach, skarb zaś w kącie najodleglejszym, skarb ten daję mu i zapisuję go na zupełną własność, jako memu jedynemu dziedzicowi.

Cezar Spada“.

— Pojąłeś teraz o co tu chodzi?
— Jest to najformalniejszy testament, przez tyle wieków przez spadkobierców poszukiwany. Nie może to podlegać żadnym wątpliwościom. Lecz dlaczego nie postarałeś się o wydobycie tego skarbu natychmiast?
— To też ja bez żadnego namysłu tam pojechałem, zabierając ze sobą początek mej pracy o Zjednoczeniu Państw Włoskich, ale policja cesarska, oddawna już działająca wbrew temu co zamierzył Napoleon po narodzinach syna — zaaresztowała mnie. A teraz, — dodał Faria, wpatrując się w Dantesa, — cały ten majątek należy do ciebie. Przekazuję go ci, bo ja stąd nie wyjdę już nigdy.
— Ależ — wahając się, zapytał Dantes — czyż skarb ten nie ma innego prawnego dziedzica?
— Ród Spadów wygasł zupełnie. Ostatni przedstawiciel tego rodu zgasł na moich rękach, czyniąc mnie swym spadkobiercą, żadnej nie miał rodziny. Zapisując mi przytem ów symboliczny brewiarz, zapisał mi tem samem i wszystko, co się w nim znajdować mogło. Bądź spokojny zatem.
— Skarb ten przedstawia wartość...
— Dwóch miljardów dukatów rzymskich, co się równa dzisiejszym trzynastu miljardom franków conajmniej.
— Niemożliwe! — zawołał Dantes, przytłoczony ogromem tej sumy.
— A to czemu? — odpowiedział Faria. — Rodzina Spadów była najznakomitszą i najbogatszą w średniowieczu. Zadziwiać cię może olbrzymia ilość klejnotów. Pamiętaj, — że dawniejsza arystokracja nie zabawiała się, jak to dziś się zdarza, spekulacjami i aferami giełdowemi. Przecież i dziś jeszcze natrafić można na arystokratyczne familje rzymskie, które formalnie z głodu giną, posiadając miljony w klejnotach, obrazach i innych dziełach sztuki.
Edmundowi zdawało się, że śni.
— No, jakże? — rzekł Faria — nie dziękujesz mi?...
— Przyjacielu — rzekł Dantes — ten skarb do mnie nie należy, twoja to własność. Z jakiej racji mam go przyjmować od ciebie, nie jestem żadnym twoim krewnym?
— Jesteś moim synem, Dantesie — zawołał starzec — jesteś dzieckiem mej niewoli. Bóg mi cię zesłał, abyś był moim pocieszycielem, osłodził ostatnie chwile życia.
I Faria wyciągnął do Dantesa zdrową jeszcze rękę, zaś ten ze szlochem rzucił mu się na szyję.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.