Hrabia Monte Christo/Część II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
CELA OPATA.

Bez większego trudu para przyjaciół przebyła podziemną drogę, aczkolwiek Dantes iść musiał zgięty we dwoje, aż wreszcie się dostał do korytarza, który już przylegał do celi opata. W tem miejscu tunel stał się tak niski, że już tylko na czworakach przebywać go było można.
W celi opata podłoga wykładana była kamiennemi płytami. By się więc do niej dostać, należało podnieść w górę jedną z tych płyt.
Zaledwie Dantes dostał się tym sposobem do tajemniczej celi, zaczął się w niej rozglądać z największą ciekawością. Narazie nie zauważył wszelako nic takiego, coby mogło zainteresować.
— Chwała Bogu — rzekł opat — dopiero kwadrans na pierwszą; mamy więc jeszcze parę godzin przed sobą.
Dantes spojrzał wokoło, chcąc rozpoznać, po czem opat doszedł do rozpoznania godziny z taką dokładnością?
— Uważaj na to światełko dnia, zaglądające przez okno i przyjrzyj się linjom, jakie na murze nakreśliłem. Dzięki nim właśnie i temu światłu, jest mi wiadoma godzina.
— Zacny przyjacielu — rzekł Dantes do opata — gdy się już przyjrzał temu kompasowi w więzieniu, — chciałbym poznać jeszcze inne twoje skarby.
Opat podszedł do kominka, odsunął żelaznem narzędziem, z którem się nie rozstawał, kamień czeluści i odsłonił dość głębokie wydrążenie, gdzie przechowywał swe skarby, o których przedtem mówił Dantesowi.
— Cóż chcesz naprzód zobaczyć?
— Pokaż owe dzieło o państwie włoskiem!
Faria wziął z półki trzy, czy cztery pakiety owinięte starannie, były to foremne kawały płótna, ponumerowane, na których pismem bardzo wyraźnem i czytelnem, w języku włoskim był napisany cały traktat.
— Patrzajże! — przed dziesięcioma dniami napisałem słowo „koniec“ u dołu stosiedemdziesiątej karty płótna. Poszły na to dwie moje koszule i wszystkie jakie tylko miałem chustki. Jeżeli wyjdę stąd kiedy i jeżeli się znajdzie nakładca, który się odważy pracę moją wydrukować, to jestem pewien, że sława moja zostanie ugruntowana tem jednem dziełem.
— Tak i ja mniemam. A teraz pokaż mi jeszcze obsadkę, którą to dzieło napisałeś?
Faria pokazał Dantesowi małą laseczkę, długości dwudziestu centymetrów, z kosteczką przywiązaną do końca; kosteczka ta miała kształt pióra, z zakończeniem przyciętym w zwykły sposób.
Dantes przypatrzył się jej dobrze i zaczął szukać okiem narzędzia, którem możnaby było tak temperować.
— Ach! oto i mój scyzoryk!... — zawołał Faria, uśmiechając się z zadowoleniem — jest to istotnie moje arcydzieło! Zrobiłem je tak samo jak i ten oto nóż, starym lichtarzem żelaznym.
Dantes oglądał wszystko z ogromnem zainteresowaniem, z jakiem ogląda się wystawy przedmiotów wyrabianych przez dzikich, z dalekich lądów sprowadzane.
— Atrament robię w miarę potrzeby, już ci wiadomym sposobem.
— Ja się teraz jednemu już tylko dziwię, że ci starczyło dni na wykonanie tych wszystkich twoich prac.
— To też ja pracowałem nieraz i po całych nocach.
— Po całych nocach? A skądżeż miałeś światło?
— Odłączałem tłuszcz od mięsa, które nam dają, topiłem go, zaś z gęstej, powstałej tym sposobem masy, miałem światło.
I pokazał Dantesowi naczynko utworzone ze skorup, wypełnione tłuszczem, z małym knotem, ukręconym ze strzępów odzieży.
— A jak zapalasz tę lampkę?
— Z kamieni z ziemi wydobytych wybrałem odpowiednie, na krzesiwo.
Dantes położył te rzeczy na stole i zwiesił głowę, podziwiając energję, wytrwałość tego człowieka.
— To jeszcze nie wszystko — powiedział po chwili Faria — nieostrożnością by było chować wszystkie przedmioty w jednem miejscu. Zamknijmy to jednak naprzód.
Położyli taflę na miejscu; opat przypruszył ją trochę ziemią, zatarł nogą dla zniszczenia śladów i podszedł do łóżka. Odsunął je, wyjął ze ściany cegłę, odsłaniając skrytkę, z której wydobył drabinkę kilkunastometrowej długości.
Dantes stwierdził, że jest bardzo mocna.
— Któż ci dostarczył materjału na to dzieło?
— Zrobiłem to z mych koszul, prześcieradeł, ręczników i innej bielizny, jaką mi w drodze wyjątkowej łaski pozwolono wziąć do więzienia. Włókna wydobyte poprzerabiałem na powrozy.
— Ależ do tego potrzebna była igła?
— Mam ją.
I Faria pokazał Dantesowi ość z ryby, z przekłótą w grubszym końcu dziurką.
— Naprzód zamierzałem — zaczął Faria — wyłamać w okienku kraty, powiększając otwór w chwili ucieczki. Spostrzegłem jednak, że wychodzi na wewnętrzny, zamknięty dziedziniec. Poniechałem więc tego zamiaru i zacząłem robić drabinkę, na wypadek, gdyby mnie przeniesiono do innej celi, z oknem wychodzącem na morze.
Dantes przypatrując się dalej drabince, — myślał o czem innem. Myślał, że ten człowiek tak rozumny, bystry, spostrzegawczy i twórczy mógłby może rozjaśnić mroki tajemnicy jego aresztowania.
— O czem myślisz? — zapytał opat, który odrazu spostrzegł roztargnienie Dantesa.
— Myślę o tem przedewszystkiem, że jeżeli taki ogrom wiedzy, pracy, twórczości i wytrwałości spotrzebować musiałeś, zanim osiągnęłeś całość swych prac, dokonanych w więzieniu, to jak wielkich czynów dokonaćbyś potrafił, gdybyś znajdował się na wolności?!
Na pytanie to Faria odpowiedział milczeniem. Po chwili dopiero zapytał:
— Powiedziałeś przed chwilą, jeżeli się nie mylę — że myślałeś o dwóch rzeczach. Jednę twę myśl już poznałem, jakaż była druga?
— Druga?... Drugą myślą moją było to, że ty opowiedziałeś mi już swe życie, gdy ty o mojem jeszcze nic nie wiesz.
— Życie twoje, młodzieńcze, jest jeszcze bardzo krótkie, a więc i jego historja, niewiele ma szczegółów.
— Krótkie było moje życie na wolności, to prawda, ale mieści ono już w sobie cały ogrom nieszczęść, nieszczęść nie zasłużonych.
— Uważasz się za najzupełniej niewinnego?
— Jestem zupełnie niewinny! Na głowę ojca mojego i mojej drogiej Mercedes głowę — przysięgam! A są to najdroższe mi na świecie istoty.
— Opowiedz mi tedy historję swego życia — rzekł opat a mówiąc to założył całą skrytkę, postawił następnie łóżko na swem miejscu i zasiadł do słuchania.
Dantes zaczął mu opowiadać wtedy całą historję swego życia, od chwili, gdy własnemi już szedł siłami. Jako marynarz był raz w Indjach, parokrotnie w Grecji, Egipcie, Tunisie... Opowiedział następnie śmierć kapitana Leclerca, jego rozkaz przedśmiertny oddania listu wielkiemu marszałkowi i nakaz, by spełnił wszystkie tego ostatniego polecenia. Dalej, jak marszałek dał mu list do pana Noirtiera, w Paryżu, z tem, by oddał go adresatowi. Potem Marsylja. Rozmowa z panem Morrelem, powitanie ojca, szczęście ujrzenia Mercedes, dalej uczta zaręczynowa, której smutnym finałem było aresztowanie go.
Gdy doszedł do tego punktu opowiadania, — zaciął się, pochylił głowę i zamilkł.
Opat milczał również, jego myśl pracowała jednak; było to widoczne. Po chwili odezwał się dopiero:
— Jeżeli chcesz znaleźć winnego — szukaj naprzód tego, komu popełnienie występku korzyśćby przynieść mogło. To jest zasada, prawo niewzruszone, oparte na znajomości ludzkiej natury. Kto z usunięcia ciebie mógłby skorzystać?
— Nikt. Zbyt nieznaczącą byłem osobistością.
— W odpowiedzi tej jest zupełny brak logiki. Wszystko jest względne, mój drogi; od króla, który stoi na zawadzie swemu następcy, aż do najniższego urzędnika, który zawadza aplikantowi. Jeżeli umrze król — następca po nim dziedziczy koronę, jeżeli najniższy urzędnik — jego miejsce zajmuje aplikant i cieszy się, bo ma już zapewnione 1,200 franków rocznej pensji. Wszystkie osobniki, na ziemi tej żerujące, od najwyższego szczebla poczynając, a kończąc na najniższym, tworzą światek interesu; są to drobne pyłki i atomy, nakształt światów Dekarta. Ale wróćmy do twego specjalnie maleńkiego świata. Miałeś być przeto mianowanym kapitanem Faraona?
— Tak.
— Miałeś się żenić z ładną i młodą dziewczyną?
— Tak.
— Czy komu nie zależało na tem, abyś nie został kapitanem Faraona? — Czy kto nie miał również, jak i ty zamiaru zaślubienia Mercedes? Odpowiadaj kolejno na pytania, bo porządek jest kluczem do rozwiązania wszelkich zadań. Powtarzam więc: czy nie zależało komu na tem, abyś nie został kapitanem Faraona?
— Nie! Wszyscy na okręcie lubili mnie bardzo. I gdyby majtkowie mieli prawo wyboru dowódzcy, pewnie że mnie właśnie byliby wybrali. Jeden tylko człowiek mógł mieć do mnie pewną urazę, niejaki Danglars, bo miałem z nim zajście na trzy miesiące przedtem; wyzwałem go na pojedynek, do którego nie stanął.
— Człowiek ten należał do załogi statku?
— Tak, zajmował stanowisko ajenta handlowego.
— Gdybyś był został kapitanem, zostawiłbyś go na miejscu?
— Nie — gdyby to ode mnie tylko zależało; nie zostawiłbym go na tem stanowisku, bo dostrzegłem nieco nierzetelności w jego rachunkach.
— Więc tak... Czy był kto obecny przy rozmowie twojej z kapitanem Leclerc?
— Nie, byliśmy sami.
— I nikt nie mógł słyszeć tej rozmowy?
— Może kto ją i słyszał... Tak jest... przypominam sobie teraz: Danglars przechodził około drzwi, gdy Leclerc oddawał mi właśnie list do marszałka.
— No, to już mamy jeden ślad niewątpliwy. Czyś wziął kogo ze sobą na brzeg, gdyś na Elbie wysiadł na ląd?
— Nie... nikogo.
— I tam wielki marszałek dał ci list do Paryża?
— Tak.
— Cóż zrobiłeś z tym listem?
— Włożyłem go do mej teki.
— Miałeś więc i tekę przy sobie. Nie nazbyt to wygodna rzecz dla marynarza nosić taką tekę w ręku.
— To też miałem tekę w swej kajucie, na okręcie.
— Acha! Więc dopiero na okręcie włożyłeś list do teki, zaś wchodząc na okręt list trzymałeś w ręku i każdy mógł to widzieć, a zwłaszcza Danglars. Teraz słuchajże dobrze i zbierz całą swą uwagę. Czy pamiętasz w jakich słowach była napisana denuncjacja?
— O, pamiętam! Czytałem ją ze trzy razy; każde więc jej słowo utkwiło mi dobrze w pamięci. — I Dantes powtórzył słowa denuncjacji jak najdokładniej.
Opat wzruszył ramionami.
— Jest to sprawa jasna jak słońce. Ty jeden tylko pojąć jej nie zdołałeś, bo za dobre masz serce, jesteś za naiwny i za uczciwy. Jaki był zwyczajny charakter pisma Danglarsa?
— Piękny, potoczysty.
— Zaś denuncjacji?
— Najzupełniej odmienny.
Opat się uśmiechnął.
— Mówisz, że odmienny zupełnie? Poczekajże!
Wziął pióro i napisał lewą ręką na kawałku płótna kilkanaście pierwszych słów denuncjacji.
Gdy je Dantes dostał do rąk i spojrzał na nie — odskoczył nagle z przestrachem.
— Ależ na Boga! — zawołał — toż to jest zupełnie to samo pismo!
— Co dowodzi że denuncjacja lewą była pisana ręką. Bo wiedz — że charaktery pisma, pisane prawą ręką, — różnią się bardzo pomiędzy sobą, pisane lewą — są wszystkie do siebie podobne. No, dosyć o tem. Idźmy teraz dalej... Czy nie zależało komuś na tem, abyś nie poślubił Mercedes?
— Był młody człowiek, jej rodak i krewny, imieniem Fernand, katalończyk jak i ona.
— Czy nie sądzisz, że byłby zdolen do napisania podobnego listu?
— Nie przypuszczam. Prędzej już ugodziłby mnie nożem choćby z zasadzki.
— Tak. Hiszpan jest zdolny do morderstwa, lecz nie do podłości, a prócz tego nie mógł on znać szczegółów w denuncjacji zawartych. Bo nie mówiłeś swej narzeczonej myślę o rozmowie swej z marszałkiem i o tem, że masz list przez niego dany zawieźć do Paryża?
— Nie, nie mówiłem jej tego.
— Zatem denuncjację napisać mógł tylko Danglars.
— Teraz i ja jestem tego pewien.
— Powiedzże mi teraz, czy Danglars znał Fernanda?
— Nie. Chociaż... Tak, przypominam sobie!... W przeddzień mego ślubu, widziałem ich razem przy jednym stole, w trattorji Pamfila. Danglars zdawał się być bardzo przyjacielski i wesoły, zaś Fernand blady i drżący.
— Czy byli sami?
— Był z nim jeszcze niejaki Kadrus, mój znajomy również, najbliższy mój sąsiad nawet.
— Ale, na Boga! Że też ja przedtem o tem nie pomyślałem. Na stoliku, przy którym pili, stał kałamarz i leżały: papier oraz pióro.
I Dantes podniósł rękę do czoła potem zroszonego.
— O!... to tam niezawodnie stała ta się zbrodnia! Ach! Nikczemnicy! Nikczemnicy!
— Czy nie chciałbyś się dowiedzieć o jednej rzeczy jeszcze? — rzekł Faria, boleśnie się uśmiechając.
— Tak, o tak!... Ty wszystko jesteś w stanie zgłębić, ty widzisz jasno ukrytą tajń wszystkich rzeczy. Chciałbym oto się dowiedzieć, dlaczego raz tylko byłem badany, a potem tak gwałtownie zamknięty, bez wyroku i bez sądu nawet!?
— Tę stronę sprawy trzeba będzie zbadać bardzo uważnie. Sprawiedliwość ma swoje ciemne i tajemnicze formy, któremi działa, przeniknąć je — nie sposób. To, czegośmy tu dociekli, odnośnie dwóch przyjaciół twoich, łatwemby było dla dziecka nawet. Sprawa twego zetknięcia się z przedstawicielami prawa jest do rozeznania o wiele trudniejsza. Muszę poznać najdrobniejsze szczegóły.
— Badaj, pytaj, — wszystko ci powiem.
— Kto cię badał? Prokurator królewski, podprokurator, czy też sędzia instrukcyjny?
— Podprokurator młody, lat dwudziestu ośmiu co najwyżej.
— No, to nie zepsuty jeszcze ale już, być może, dumny. Jakże się obchodził z tobą?
— Bardzo życzliwie.
— Opowiedziałeś mu wszystko dokładnie?
— Wszystko.
— W czasie indagacji nie zmienił się w obejściu względem ciebie? — Był dobry i łaskawy do końca?
— Gdy przeczytał denuncjacje, był — oburzony.
— A gdy mu oddałeś list?
— Zmienił się odrazu na twarzy, jak tylko adres przeczytał, zaś jego zdenerwowanie się wzmogło, gdy poznał treść listu. Lecz wtedy właśnie ujawnił najwyższą swą dla mnie życzliwość, spalił mianowicie ten list.
— Spalił list, będący dokumentem sądowym? O! to wygląda bardzo podejrzanie. I zdaje się, iż on właśnie w tej sprawie największym był zbrodniarzem.
— Na miłość Wszechwiedzącego Boga! — ty mnie przejmujesz lękiem.
— Postępowanie jego w tym wypadku nazbytby już było lekkomyślne, nazbyt nieprawdopodobne, by właśnie tutaj nie kryła się jakaś tajemnica.
— Tak sądzisz? Czyż świat jest zapełniony samymi tygrysami tylko?
— Przekonany jestem o tem całkowicie. Do kogo list ten był adresowany?
— Do pana Noirtier, ulica Coq-Herom, w Paryżu.
— Jak ci się zdaje, czy pan podprokurator nie miał czasem własnego interesu w zniszczeniu tego listu?
— To jest możliwe, bo mi dwa czy trzy razy przysięgać kazał, że nie wspomnę przed nikim, że ten list miałem oddać w Paryżu, że nie wymienię nawet nazwiska adresata.
— A to nazwisko?
— Noirtier.
— Noirtier... wymówił z zastanowieniem opat — Noirtier... powtórzył. — Znałem jakiegoś Noirtiera, żyrondystę z czasów rewolucji francuskiej. A jakże się twój podprokurator nazywał?
— De Villefort.
Opat aż się zachłysnął od nerwowego, drgającego jakby łkaniem śmiechu. Dantes spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Co to znaczy? — zapytał.
— Że teraz wszystko jest już wyświetlone. Jest jasne jak słońce. Biedne dziecko! Młodzieńcze nieszczęśliwy! I ty powiadasz, że ten urzędnik był dobry dla ciebie, że masz dla niego wdzięczność! A wiesz ty, kto zacz jest ten Noirtier? To jego ojciec rodzony!
Gdyby nagle piorun padł przed nogami Dantesa i otworzył przepaść, z głębi której piekło by wyglądało — to by to na nim mniejsze zrobiło wrażenie.
Powstał i chwycił się za głowę, czując, że traci przytomność.
— To był jego ojciec — zawołał bonapartysta, gdy on był podprokuratorem królewskim!
— Tak, nie inaczej. Bowiem nazwisko tego ojca brzmi w całości „Noirtier de Villefort“.
Światło najjaskrawsze oświetliło mózg więźnia.
Wszystko, co dotąd ciemnem się wydawało, rozbłysło w jednej chwili blaskiem jasnego dnia. I te matactwa Villeforta w czasie badań, ta jego udana dobroć, potem prośby i domaganie się przysięgi, że nikomu o liście nie powie! Wszystko to w świetle błyskawicy stanęło mu w pamięci.
Krzyknął nagle, zachwiał się, jakby jakimś trującym narkotykiem odurzony, i rzucił się do tunelu, który do jego prowadził celi.
— Muszę być w tej chwili sam, sam jeden, aby nie myśleć!
Gdy dostał się do siebie, runął na łóżko i tak go zastał dozorca, bezwładnie leżącego. Jedynie oczy w słup postawione i w jeden punkt utkwione, świadczyły, że żyje.
W czasie tej martwoty ciała powziął straszliwe postanowienie i wykonał okropną przysięgę.
Dla dotrzymania przysięgi tej potrzeba było koniecznie mieć nadzieję, że wyjdzie kiedyś na świat.
Głos opata oderwał go od tych rozmyślań. Po wizycie dozorcy, Faria przyszedł zaprosić Dantesa na wieczerzę. Jako warjat, opat miał pewne przywileje, przysługujące chorym. Między innemi — dostawał w niedzielę biały chleb i buteleczkę wina. Była to właśnie niedziela, przeto opat chciał się podzielić z Dantesem otrzymanymi przysmakami.
Dantes, nie chciał zrazić sobie starca, przyjął zaproszenie. Jedynie mroczna twarz, podsiniałe oczy i stężałe rysy świadczyły, że ten człowiek musiał stoczyć w sobie jakąś potężną duchową walkę, że się zdecydował na coś i że tego, na co się zdecydował — dokona.
Opat długo patrzył na niego.
— Nie jestem kontent z siebie, żem ci w poszukiwaniach twoich dopomógł i żem ci tyle powiedział.
— Dlaczego?
— Bom wlał w serce twoje uczucie, które tam nigdy jeszcze nie gościło — zemstę.
Dantes uśmiechnął się złowrogo.
— Mówmy o czem innem — odpowiedział.
Opat przez chwilę patrzył jeszcze na niego, a potem smutnie pokiwał głową. I zaczął o czem innem rozmowę. A miał o czem mówić. To też Dantes z zapartym oddechem słuchał każdego jego słowa. Jedne odpowiadały jego wyobrażeniom, mówiły o marynarce naprzykład; inne znów dotykały tematów absolutnie mu nieznanych.
Dantes pojmować zaczął szczęście, jakie dawać musi głęboka wiedza.
— Powinienbyś mię nauczyć trochę tego, co sam umiesz — rzekł — choćby dlatego tylko, byś się nie nudził. Bo tak jak jest teraz, to zdaje się, że wolałbyś samotność dawniejszą, aniżeli obcowanie z człowiekiem, który stoi na na tak niskim poziomie umysłowym, jak ja.
Opat uśmiechnął się znowu.
— Niestety, moje dziecię! — przemówił — wiadomości ludzkie są bardzo ograniczone i gdybym cię nauczył matematyki, fizyki, historji i trzech lub czterech języków żyjących, któremi sam władam, jużbyś umiał prawie tyle co ja. Wszystkiego tego mógłbym cię nauczyć w przeciągu lat dwóch, trzech najwyżej.
— A więc rozpocznij naukę, błagam cię o to. Jak zgłodniały pokarmu, tak ja wiadomości pragnę.
I jeszcze tego wieczoru opat wyłożył mu plan nauk i rozpoczął nauczanie.
Dantes miał nadzwyczajną pamięć i łatwo pojmował, a przytem wrodzone zdolności do matematyki ogromnie ułatwiały naukę.
Po roku, znał już język angielski i niemiecki, oprócz tych, które znał już dawniej, to jest włoski i nowo-grecki.
Zdobywanie innych dziedzin wiedzy z niemniejszą przychodziło mu łatwością.
Na nauce dni mu mijały szybko i po roku zupełnie innym już był człowiekiem.
Zauważył wszelako, że opat z każdym dniem stawał się smutniejszy. Jakaś jedna myśl zdawała się go nurtować. Wpadał w głębokie zamyślenia, powstawał nagle, krzyżował ręce, to znów trawił długie godziny na milczącej przechadzce. Widać było, że coś waży w sobie, coś przetrawia.
Aż nakoniec jednego dnia odezwał się nagle:
— Ach!... gdyby tu tylko strażnika nie było!
— Jeżeli tylko chcesz, strażnika nie będzie — rzekł Dantes, który szedł ciągle w ślad za myślą starca.
— Powiedziałem ci już, że wzdrygam się na myśl morderstwa.
— Lecz przypuśćmy, że wartownika nie będzie, że będzie głuchy i ślepy...
— Nie, nie... — odpowiedział opat i na tem urwała się rozmowa.
Po trzech miesiącach milczenia, opat wznowił rozmowę.
— Czy dość silny jesteś? — zapytał razu pewnego.
Dantes nie odpowiedział, ale wziął do ręki pręt żelazny, zgiął go i wyprostował ponownie.
— I w ostateczności zabiłbyś wartownika?
— Bez namysłu.
— A więc... możeby zabrać się do wykonania zamiaru.
I pokazał Dantesowi rysunek swego pokoju, celi Dantesa i łączącego ubikacje te korytarza. Otóż należało przebić tunel do tego korytarza i to do miejsca, na którem wartownik stał zazwyczaj. Tam właśnie należało obluzować taflę, tak, by zapadła się w danej chwili w głąb, pod ciężarem wartownika. W tej chwili Dantes miał się rzucić na niego, związać, i zatkać mu usta. Wówczas: wydostać się w górę na ów korytarz, przez okno, przy pomocy drabinki, spuścić się na brzeg morza i rzucić w jego fale.
Dantes po rozpatrzeniu planu tego klasnął w ręce, oczy mu się zaiskrzyły. Projekt był do tego stopnia prosty, że niepodobieństwem było, ażeby mógł się nie udać.
Jeszcze tego samego wieczoru wzięli się do pracy, z tem większym zapałem, że po tak długim wypoczynku.
Ziemię wydobywaną wyrzucali z największą ostrożnością oknami, wtedy jedynie, gdy wiały wichry, które porywały kruszyny przez nich z łona ziemi wydobyte.
Praca ta rok blisko trwała.
Przez rok ten Faria nie przestawał kształcić Dantesa; rozmawiał z nim w obcych jedynie językach; uczył go historji ludów, opowiadał o dziejach wielkich ludzi, roztaczając przed nim ich myśli.
Opat, człowiek światowy, wyższego nawet towarzystwa, miał w swem obejściu coś ze wspaniałej, pełnej chłodu melancholji, którą Dantes, dzięki zdolności przejmowania, zdołał sobie przyswoić.
Po piętnastu miesiącach tunel został przebity aż do tafli, na której stał wartownik.
Ucieczka nastąpić więc mogła już w każdej chwili, wyczekać już tylko należało nocy ciemnej, bezksiężycowej. Belką więc jedynie podparli taflę, by się nie zawaliła czasem przedwcześnie i zaczęli wyczekiwać sposobnej chwili.
Właśnie Dantes był zajęty umocnieniem tej belki, gdy usłyszał nagle przenikliwy głos opata, w którym drgała boleść istotna. Podbiegł więc żywo i ujrzał Farję słaniającego się, bladego, z potem spływającym z czoła.
— Boże! — zawołał — co się stało?
— Prędko... tylko prędko! Słuchaj — wyszeptał Faria.
— Co ci jest?
— Ginę!... Jestem chory śmiertelnie i czuję, że teraz zbliża się atak tej choroby. Prędko!... idź do mego pokoju i podnieś nogę od łóżka; noga ta jest wydrążona, znajdziesz w niej małą kryształową flaszeczkę z różowym płynem. Przynieś mi ją, albo lepiej pomóż mi zajść do mojej celi, póki mam jeszcze resztki sił, Bóg wie, co się stanie i jak długo trwać będzie atak?
Dantes, aczkolwiek było to wielkie dla niego nieszczęście, nie stracił ani na chwilę przytomności; wziął więc delikatnie i ostrożnie opata wpół i, unosząc go, zaprowadził do jego pokoju i złożył na łóżku.
— Dziękuję ci — rzekł opat cichym głosem, a wszystkie członki w nim drgały. — Słuchaj! Być może, iż wpadnę w stan zupełnej martwoty; lecz być może, że się będę wił i pienił. Staraj się, aby krzyków moich nie usłyszano, jest to rzecz bardzo ważna, bo wtedy wzięto by mnie napewno do szpitala i zostalibyśmy rozłączeni, być może że na zawsze. Kiedy mnie ujrzysz zimnego i martwego prawie, wtedy... uważaj to dobrze, roztworzysz mi nożem ściśnięte zęby i wlejesz mi do ust osiem do dziesięciu kropli tego płynu, a może przejdzie wszystko.
— Może... — zawołał boleśnie Dantes.
— Ratuj mnie, ratuj, bo już tracę przytomność, już umier...
Atak był tak nagły i gwałtowny, że nieszczęśliwy nie mógł już dokończyć zaczętych wyrazów.
Cierpienie wysadziło mu na wierzch oczy, wykrzywiło usta... Rzucał się, drgał, pienił...
Dantes, zgodnie z wyrażoną wolą opata, stłumił krzyki, kołdrą otulając mu głowę.
Trwało to ze dwie godziny, aż nakoniec ciało opata znieruchomiało, tak że zdawał się być martwy zupełnie.
Dantes oczekiwał tej chwili, aż śmierć pozorna owładnie całe ciało; potem wziął nóż, włożył go między zęby, podważył z wysiłkiem zaciśnięta szczękę i wlał w usta dziesięć kropli płynu czerwonego. Wlał i czekał.
Upłynęła dobra godzina, a starzec nie dawał znaku życia.
Dantes zamierał z rozpaczy. Wyrzucał sobie, że czekał najwidoczniej zbyt długo... I wpatrywał się w nieruchomo leżącego przyjaciela okiem pełnem bólu i miłości.
Lecz zwolna lekki rumieniec zaczął barwić blade policzki, oczy zasnute bielmem i nieruchome zaczęły nabierać wyrazu, lekkie westchnienie poruszyło wreszcie usta... Nie można było wątpić, starzec wracał do życia.
— Ocalony! Ocalony! — zawołał Dantes głosem pełnym radości.
Chory rzucał już przytomne spojrzenia, lecz nie mógł jeszcze mówić. Mózg jego potężny działał jednak już z dawną sprawnością, czego przejawem najlepszym był jego ruch niespokojny, drzwi wskazujący.
Dantes zrozumiał odrazu; dozorca się zbliżał!... I rzeczywiście usłyszał jego kroki.
Skoczył przeto co tchu do otworu, wsunął się do niego, kładąc następnie płytę na właściwem miejscu.
Zaledwie wszedł do siebie, w drzwiach ukazał się dozorca i znalazł go spokojnie siedzącego na łóżku. Lecz zaledwie drzwi zamknął za sobą, Dantes znów rzucił się do otworu, by wrócić do chorego przyjaciela.
Opat leżał na łóżku nieruchomy i zupełnie bezsilny.
— Nie myślałem już, abym cię kiedykolwiek zobaczył.
— A to czemu? — zapytał młodzieniec — czy istotnie sądziłeś, że mógłbyś umrzeć?
— Nie, ale że wszystko gotowe było do ucieczki, więc myślałem, żeś uciekł.
Rumieniec okrył lica Dantesa.
— Za co mnie tak skrzywdziłeś? Jak mogłeś pomyśleć, że jabym mógł uciec bez ciebie! Czy istotnie sądziłeś, żem zdolny do tego?
— Widzę, żem się omylił — odrzekł starzec — wybacz mi, bo jestem bardzo słaby i rozbity.
— Bądź spokojny, siły ci wrócą niebawem — powiedział Dantes, siadając i biorąc ręce starca w swe dłonie.
Faria uśmiechnął się do niego i zaczął mówić:
— Przedostatni paroksyzm trzymał mnie w swej mocy około trzydziestu minut. Teraz nie mogę poruszyć ani prawą ręką, ani prawą nogą, głowa ociężała dowodzi, że i mózg doznał wstrząśnienia; przy trzecim ataku — albo zostanę tknięty paraliżem, albo nawet umrę.
— Nie myśl o tem, bądź spokojny — nie umrzesz. Trzeci atak, jeżeli się zdarzy nawet, to już nie w tych murach. Wtedy lekarze przyniosą ci ulgę, mają przecież takie potężne już środki ratunku, które codzień jeszcze doskonalą?
— Mój przyjacielu — odparł starzec — nie łudź mnie i siebie, ostatni paroksyzm skazał mnie na wieczną już niewolę, aby uciec — trzeba swobodnie się poruszać, a ja...
— Zaczekajmy tydzień, miesiąc, kwartał... jeżeli okaże się tego potrzeba; w ciągu tego czasu siły ci wrócą napewno. A że wszystko mamy gotowe do ucieczki, więc możemy wybierać dowolnie dzień i godzinę, jakie będą dla nas odpowiednie. Gdy wzmożesz się do tego stopnia, że będziesz mógł pływać — wtenczas nasz zamiar doprowadzimy do skutku.
— Ja już nigdy pływać nie będę — rzekł Faria — tę rękę mam sparaliżowaną, nie na jeden dzień, lecz już na zawsze. Podnieś ją tylko, a zobaczysz, jak jest ciężka.
Dantes podniósł wskazaną rękę, a potem opuścił ją. Opadła ciężko, jak martwa. Westchnął boleśnie.
— Czy jesteś teraz przekonany? Czy wierzysz teraz w to, co ci powiedziałem? Po pierwszym zaraz paroksyzmie długo zastanawiałem się nad moją chorobą. Bo to familijna choroba nasza. Ojciec mój umarł przy trzecim ataku, to samo dziadek. Doktór, który mi ten preparat przygotował, sławny Cabanis, przepowiedział mi ten sam koniec.
— Doktorzy bardzo często się mylą! — zaoponował Dantes — co się tyczy twego paraliżu, to ten żadnych we mnie nie budzi obaw; wezmę cię na barki i popłynę z tobą.
— Dziecko jesteś — rzekł opat — jako marynarz i pływak wiedzieć powinieneś, że człowiek tak obciążony, nie zdołałby nawet przepłynąć stu metrów. Nie łudź się próżnemi rojeniami, w które sam nie wierzysz. Uciekniesz sam. Ja tu zostanę, aż wybije ostatnia godzina mojej niewoli, to jest godzina śmierci. Ty uciekaj, idź w świat, boś młody i silny! Nie troszcz się o mnie. Zwracam ci twoje słowo.
— Niechże się stanie w takim razie wola Boga — rzekł poważnie Dantes.
— Co chciałeś powiedzieć przez to?
— Że i ja zostanę.
Powstał i wyciągając uroczyście ręce w górę zawołał:
— Na świętą krew Chrystusa przysięgam, że cię nie opuszczę aż do śmierci.
W oczach Dantesa, gdy mówił, widniał wyraz wzniosłego uniesienia, miłość i szczerość.
Wzruszyło to do głębi starca.
— Dziękuję — wyszeptał.
— Może kiedyś nagrodzony będziesz za to bezinteresowne poświęcenie. Ale to jest przyszłość, a nam dziś o teraźniejszości pomyśleć trzeba, otóż jeżeli ja uciekać nie mogę, zaś ty nie chcesz, to trzeba będzie z powrotem zasypać tunel ostatnio wybity, a przynajmniej umocować to miejsce, po którem przechadza się wartownik, ażeby pod nim nie oberwała się ziemia, bo wtedy wszystko by się wydało i nas by rozłączyli niewątpliwie. Musisz to zrobić już sam, bo ja ci już pomóc nie potrafię... Idź zaraz i pracuj. Koniecznie trzeba, by do jutra wszystko było zrobione. Jutro po wizycie dozorcy przyjdź do mnie, będę ci miał coś do powiedzenia.
Dantes wziął rękę opata i uścisnął ją silnie. Potem wyszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.