Hrabia Monte Christo/Część III/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Indeks stron

ROZDZIAŁ I.
WYSPA TIBOULEN.

Dantes pozbawiony tchu, odurzony, tyle miał jednak przytomności umysłu, że wstrzymał oddech; mając prawą rękę na wszystko przygotowaną, rozciął worek i do połowy wydobył się z niego. Mimo to, czuł, że jest gwałtownie pociągany w dół przez kulę; przeciął więc szybko powróz krepujący mu nogi i, uderzywszy silnie nogą, wypłynął na powierzchnię, gdy tymczasem kula wraz z workiem poszła w dół na dno morza.
Dantes wypłynął na powierzchnię jedynie dla zaczerpnięcia powietrza, obawiając się, by grabarze nie spostrzegli go — dał nurka ponownie.
Gdy po raz drugi wypłynął, był już daleko od miejsca gdzie go wrzucono. Podniósł się tedy na fali i rozejrzał wokoło. Spostrzegł, że niebo grozi burzą; krótkie fale bezładnie przelewały się na morzu, smagał je wiatr.
Takie było morze, któremu powierzył swe życie. Poza niem czerniała w mroku posępna skała, która mu zabrała połowę życia.
Na jej szczycie silna latarnia morska rzucała na morze swe blaski. Dzięki niej, Dantes widział, że grabarze stali pochyleni, jakby wpatrując się w odmęty morskie.
Musieli niewątpliwie usłyszeć krzyk, który się wydarł z jego piersi.
Gdy Dantes spostrzegł to, zanurzył się natychmiast i dopiero w znacznej odległości od miejsca, z którego rzucono go w morze, wypłynął. Przyszło mu to łatwo, ponieważ był nurkiem zawołanym. W Marsylji cieszył się sławą najlepszego pływaka.
Nurkował teraz tak długo, aż latarnia znikła mu z oczu.
Należało teraz rozejrzeć się w położeniu. Najbliższe wyspy, które zamek otaczały, Ratenhau i Pomegue, były zamieszkałe, nawet maleńka Daum miała licznych mieszkańców. Najbezpieczniejszymi zdawały się być Tiboulen i Lemaire. Były o milę odległe od zamku.
Dantes postanowił przeto przypłynąć do jednej z nich. Ale jak tego dokonać wśród nocy?
Naraz spostrzegł światło, niby gwiazdę zwiastunkę; rozpatrzywszy się, doszedł do przekonania, że była to latarnia portowa w Planierre. Zmierzając ku niej, zostawiał wyspę Tiboulen nieco na lewo, zbaczając przeto na lewo, powinien był właśnie na tę wysepkę natrafić.
Jednak, by się do niej dostać, przepłynąć należało milę drogi.
Faria mówił mu nieraz, gdy widział go smutnym: „nie poddawaj się, Dantesie, pamiętaj, że jeżeli będziesz chciał uciec, będziesz zmuszony płynąć bardzo długo; a do pływania potrzeba sił. Wyrabiaj przeto w sobie siły“.
Wśród ciężkich zapasów z falami, przyszła Edmundowi na myśl ta przestroga; gdyby nie ta rada i nie gimnastyka, którą codziennie w więzieniu uprawiał, nie podołałby teraz zadaniu. Dzięki niej był panem żywiołu.
Zresztą lęk dodawał mu odwagi. Wsparty na wierzchołku fali przysłuchiwał się, czy szmer jaki nie dojdzie jego uszu? Każda wynioślejsza poza nim fala zdawała mu się łodzią pościgową. Zdwajał wtedy wysiłki. Zbliżało to szybciej do celu, ale i wyczerpywało siły.
Płynął i płynął. Straszliwy zamek coraz bardziej ginął. Nie widział go już, a tylko czuł go jeszcze poza sobą. Upłynęła godzina, a Dantes odurzony poczuciem wolności, które zawładnęło całą jego istotą, śmiało i dzielnie posuwał się w zamierzonym kierunku.
— Bogu chwała, płynę już z godzinę — pomyślał — jeżeli nie pomyliłem się w kierunku, niezadługo powinienem być przy Tiboulen, jeżeli jednak pomyliłem się?
Zadrżał z przerażenia.
— Niech się dzieje wola Boska! — pomyślał. — Płynąć będę, póki mi sił starczy, póki będę zdolny rękami poruszać, póki nie dostanę kurczów w całem ciele. Potem... No! pójdę na dno i będzie koniec.
I płynął, wytężając wszystkie siły. Naraz niebo zasępiło się jeszcze bardziej, chmury piętrzyły się nad niem. Jednocześnie pierwszy kurcz chwycił go w kolanie lewej nogi.
Imaginacja podsunęła mu myśl, że to może naskutek uderzenia kuli i że za mgnienie oka usłyszy huk wystrzału karabinowego. Huk jednak żaden nie doszedł jego uszu.
Naraz dotknął ręką lądu. Wtenczas dopiero spostrzegł, iż to, co w ciemności brał za ciemną chmurę, było masą spiętrzonych skał.
Była to właśnie wyspa Tiboulen.
Stanął na nogach, postąpił parę kroków i wyciągnął dziękczynnie ku Stwórcy dłonie, a następnie padł na granity, wyczerpany zupełnie.
Pomimo wiatru i burzy, pomimo ulewnego deszczu, co już padać zaczynał, strudzony i wycieńczony wysiłkiem zasnął snem, który sprowadza strudzenie ciała, gdy dusza i sumienie czuwają.
Po godzinie takiego snu, zbudził go huk gromu. Burza szalała, jak dziki zwierz spuszczony z łańcuchów. Gęste błyskawice spadały z niebios na ziemię, oświetlając morze i skały.
W ich świetle Dantes się upewnił, że istotnie znajduje się na wyspie Tiboulen, — na wyspie zupełnie niezamieszkałej i bezpłodnej. Powstał i poszedł wyżej, ażeby się skryć w zagłębieniach skał. Burza bowiem szalała z wzrastającą wciąż siłą.
Od huku piorunów aż drżały skały. Przy świetle błyskawicy Dantes ujrzał, pomiędzy wyspą Lemaire, a przylądkiem Croiselle, o ćwierć mili od Tiboulen, mały statek rybacki, zapędzony burzą w te strony. Drugi za nim, na innym wierzchołku fali, migał jak widmo, idąc naprzód z niesłychaną szybkością.
Dantes chciał krzyczeć, że zginą, jeżeli w tym kierunku posuwać się będą. Czyż mogli go jednak usłyszeć? Rybacy zaledwie sami siebie słyszeli. Przy świetle drugiej błyskawicy dojrzeć było można, że żeglarze wdrapują się na maszty, że statek tonie.
Zdawało mu się, że ci nieszczęśliwi zobaczyli dawane przez niego znaki, że go dosłyszeli nakoniec. Było już jednak zapóźno.
Ponad wyciągniętym masztem, powiewały poszarpane w strzępy żagle. Po chwili maszt zanurzył się w falach.
Krzyki konania odbiły się o uszy Dantesa. Fale z taką siłą biły o brzeg, morze tak anormalnie było wysokie, że o tem, by tonący mogli się wydostać na brzeg, nie mogło być mowy.
Wkrótce wszystko pochłonęła noc. Ucichły wołania.
Dantes wychylił się z za skały, sam się na zatratę narażając. Wytężał wzrok, ale nic już nie zobaczył; wytężał słuch — lecz słyszał jedynie ryk morza. Wszystko znikło, pozostała tylko burza. Burza, straszna posłanniczka Boga, co jedna z wichrami walczyć zdolna i spienione fale pokonywa.
Aż wreszcie wicher zaczął przycichać, uspokoiły się fale, chmury tak groźne rozpraszać się zaczęły po niebie jakby uciekając przed światłem księżyca. Na ciemnym szafirze nieba rozbłyskać zaczęły gwiazdy. Wreszcie na wschodzie zarysowała się czerwona wstęga, płomieniejąca coraz bardziej. Pojaśniały fale, stawać się zaczęły szare, srebrzyste, purpurowe, szmaragdowe wreszcie. Dzień nastał.
Dantes patrzył z zachwytem na ten wspaniały obraz przyrody, którego nie widział tak bardzo dawno.
W świetle dnia, zwrócił wzrok badawczy ku fortecy. Ponury gmach wznosił się ponad falami, na szczycie stromych skał, z groźnym majestatem.
Była prawie piąta rano. „Za dwie, trzy godziny — powiedział Dantes do siebie — przyjdzie dozorca do celi i znajdzie w nim trupa mego biednego przyjaciela. Wznieci się popłoch, zaczną szukać — znajdą otwór i przejście. Potem badać będą ludzi, którym powierzono wrzucić trupa do morza; ci zeznają że słyszeli krzyk mój. W godzinę potem ukażą się na morzu liczne barki, przepełnione żołnierzami i rozpoczną pościg za zbiegiem, nie bez słuszności mniemając, że zbyt daleko uciec przecież nie mógł. Huk dział obwieści brzegom, że więzień uciekł z zamku. Wszyscy ścigać go wtedy zaczną, jak wściekłego psa. Żołnierze rozgłoszą, w jakim stanie uciekł więzień, a wtedy nikt nie da przytułku nagiemu i zgłodniałemu. Co począć?... Jestem głodny i dokucza mi pragnienie“...
Zniechęcenie ogarnęło go zupełnie. Wtedy wzniósł oczy do nieba, padł na kolana i zaczął się modlić.
— Boże! Boże wielki!... Dopomóż mi, Boże!
Gdy tak modlił się żarliwie, na wysokości wyspy Pomegue pokazał się żagiel niewielki, a następnie i cały statek prujący łatwo ciche już wody seledynowego morza. Wyszedł najwidoczniej z portu marsylskiego i płynął na pełne morze.
— Boże! popłynąć na ich spotkanie — oto ratunek, przetnę im drogę. Przecież mnie przyjmą na pokład. Gdyby mnie zapytali, kto jestem? — odpowiem, że jestem rozbitkiem!... Więc dalej, na ich spotkanie.
I Dantes chciał już skoczyć w morze, gdy rzuciwszy wypadkiem okiem na skały, ujrzał, że na jednej z nich wisi czapeczka frygijska jednego z majtków, w rozbiciu zatopionych, zaś pod skałą tą, unosiły się szczątki rozbitego statku, którymi morze miotało, bijąc nimi, niby taranami o brzeg.
Dantes pobiegł przedewszystkiem po skałach, w stronę gdzie się znajdowały szczątki okrętu, pochwycił czapeczkę, a następnie wybrał kawałek strzaskanego masztu, który miał mu ułatwić pływanie, i popłynął w kierunku drogi, po której statek miał przepływać.
— Teraz już jestem ocalony, — zawołał w duchu.
Przekonanie to dodało mu sił. Wkrótce ujrzał zbliżający się żaglowiec, pędzony wiatrem, pomiędzy zamkiem If a wieżą w Planierre. Z jego obrotów Dantes wywnioskował, że statek płynie nie na Korsykę, lub do Sardynii, lecz kieruje się w stronę Włoch. Przepływać więc będzie pomiędzy wyspą Jaros a Calaseraigne.
I popłynął w odpowiednim kierunku.
Statek i pływak stopniowo zbliżali się do siebie i już tylko ćwierć mili ich rozdzielało.
Dantes wzniósł się tedy na maszcie i zaczął powiewać w tę i ową stronę czapką, na znak niebezpieczeństwa, czego jednak nikt na statku nie zauważył.
Chciał więc krzyczeć, ale zmierzywszy okiem odległość poznał, że to próżny wysiłek, bo jego głos nie mógłby dojść do statku, głuszony szumem fal. Wtenczas dopiero ocenił całą doniosłość swej przezorności, że się chwycił szczątku rozbitego okrętu.
Z tem większą energją zaczął płynąć i coraz bardziej zbliżał się do celu. Gdy był już bardzo blisko, raz jeszcze uniósł się na fali, wywijając czapką i krzycząc.
Spostrzeżono go na koniec. Statek zahamował swój rozpęd, a załoga spuszczać zaczęła na morze małą łódź.
Po krótkiem oczekiwaniu, łódź z dwojgiem ludzi pomknęła w stronę rozbitka... Dantes porzucił deskę, zaczął ze wszystkich sił płynąć na spotkanie.
Lecz przeliczył się ze swymi siłami. Zaczęły mdleć mu ręce, nogi odmawiać posłuszeństwa, pierś ciężko dyszała.
Krzyknął raz jeszcze z rozpaczą, co nie pozostało bez echa, wioślarze bowiem zdwoili pęd, a jeden z nich zawołał po włosku „odwagi“. Wyraz ten doszedł do niego w chwili, gdy fala, której przepłynąć nie zdołał, przeszła ponad jego głową. Pokazał się raz jeszcze, dobywając sił ostatnich, zrobił parę ruchów bezużytecznych, krzyknął raz jeszcze i zapadł ciężko w głąb morza.
Rzut fali wyniósł go na szczęście raz jeszcze na powierzchnię. Zdawało mu się, że go pochwycono wtedy za włosy i ogarnął go mrok; nie słyszał i nie widział nic, wpadł w zupełne omdlenie.
Gdy otworzył oczy, leżał na pokładzie statku, który szedł już dalej swą drogą. Spojrzał w jakim płynęli kierunku? Statek od zamku If się oddalał.
Był tak wycieńczony, że jego wykrzyknik radości wzięto za westchnienie bólu. By go rozgrzać i pobudzić obieg krwi rozcierali go wełnianemi ręcznikami: inny majtek, który na łodzi dodawał mu odwagi, nacierał mu wódką skronie, pozostali, wśród nich dowódca statku, spoglądali na niego dobrotliwie. Kilka kropel rumu podniosło jego siły, tak, iż mógł już odpowiadać na pytania.
— Coś za jeden? — zapytał sternik, po francusku, lecz bardzo złym akcentem.
— Majtek — odpowiedział Dantes, w niemniej złym języku, lecz po włosku. — Burza spotkała nas przy przylądku Margion i rozbiliśmy się o te skały przeklęte.
— Skąd się tu wzięłeś?
— Właśnie byłem na tych skałach, na które wdrapałem się, a o które kapitan rozstrzaskał sobie głowę. Pozostali dwaj moi towarzysze utonęli również, ja tylko ocalałem z całej załogi. Gdy dojrzałem wasz statek rzuciłem się wpław na wasze spotkanie, w obawie iż wyczekiwanie ratunku na wyspie, — przeciągnąćby się mogło zbyt długo. Niech Wam Bóg zapłaci, ocaliliście mi życie. Nie miałem już nadziei widzenia ludzi, już tonąłem, gdy jeden z was, koledzy, pochwycił mnie za włosy.
— To ja! — rzekł jeden z majtków, na którego twarzy, otoczonej czarnemi zwojami włosów, malowała się szczerość i otwartość — nie było co robić, boś już szedł na dno.
— Tak, — odpowiedział Dantes, wyciągając ręce — tak, przyjacielu, szedłem już na dno. Dziękuję ci z całego serca.
— Słowo daję!... wahałem się co robić. Z brodą na pół metra długą i włosami do połowy pleców, — wyglądałeś raczej na rozbójnika, aniżeli na uczciwego marynarza.
Dantes przypomniał sobie, że w rzeczy samej, od czasu jak się dostał na zamek If, ani razu brody nie golił, ani też strzygł włosów.
— A tak — odpowiedział — uczyniłem ślub Najświętszej Pannie, że przez dziesięć lat nie będę strzygł włosów, ani golił brody. Dziś skończył się czas tego ślubowania mego i oto w dniu takim omal że nie utonąłem.
— Cóż my tu z tobą robić będziemy — zapytał dowódca.
— Róbcie co chcecie! Wszystko co miałem — straciłem do tego stopnia, że nagi stoję przed wami. Ale widzicie, że jestem dobrym majtkiem. W drodze nie będę jadł darmo waszego chleba. No a potem zostawicie mnie w pierwszym lepszym porcie. Służbę na statku znajdę wszędzie.
— Czy znasz morze Śródziemne?
— Od dzieciństwa rozbijam jego fale.
— I porty znasz wszystkie?
— Do każdego, choćby najmniej dogodnego, zobowiązuję się wejść do portu, z zawiązanemi oczyma.
— No, jeżeli tak, to kapitanie nasz, — zawołał majtek, — który w chwili dla Dantesa groźnej, dodawał mu odwagi, jeżeli ten nowy nasz towarzysz prawdę mówi, to czemu by nie miał zostać z nami?
— Zapewne... jeżeli tylko prawdę mówi?.. — odpowiedział kapitan tonem powątpiewania. — W takiem położeniu, jak on w tej chwili się znajduje — złote góry obiecywać się zwykło; gdy jednak przyjdzie dopełnić obietnic...
— Dotrzymam więcej, aniżeli obiecuję!
— Oho! — zawołał z uniesieniem kapitan — zobaczymy to, zobaczymy!
— Jeżeli się zgodzicie, to wam tego dowiodę natychmiast — rzekł Dantes podnosząc się. — Dokąd płyniecie?
— Do Livorno.
— Nacóż więc przedłużacie sobie drogę, tracąc czas?
— Dlaczego nie bierzecie pełnego wiatru w żagle?
— Chcieliśmy obejść leżącą na drodze wyspę Rion.
— I tak miniemy ją w odległości dwunastu węzłów.
— A to, bracie, marsz do steru — zawołał kapitan — przekonamy się, czy robić, czy gadać, potrafisz!
Dantes nie pozwolił, by mu powiedziane raz drugi powtórzono. Poskoczył i pewną ręką pochwycił za ster; za pierwszem, lekkiem naciśnięciem przekonał się, że statek znajduje się w dobrym stanie; aczkolwiek nie mógł zaliczany być do najlepiej zbudowanych.
Zakomenderował: każdy na swoje stanowisko!
Czterej majtkowie, składający załogę statku, szybko i sprawnie zajęli swe miejsca.
— Holuj! — rzucił Dantes rozkaz.
Spełniono go natychmiast.
— A teraz przycumuj!
I ten rozkaz wykonany był jak najdokładniej.
Dzięki tym manewrom, statek ruszył zdecydowanie naprzód, bez zbędnego lawirowania, biorąc kierunek wprost na Rion, lecz nie wpadł na nią, ponieważ prąd spychał go w bok, co w wyniku dało, iż przeszedł obok wyspy oddalony o kilkanaście węzłów.
Widząc ten manewr tak wspaniale wykonany, kapitan krzyknął: „brawo”, a za nim — i wszyscy majtkowie.
— Widzicie, — rzekł Dantes, odejmując ręce od steru — że będę wam użyteczny w podróży. Jeżeli taka będzie wasza wola, — pozbędziecie się mnie w pierwszym porcie, do którego zawitacie. Zostanę tam, a z pierwszego żołdu, jaki otrzymam, zwrócę wam koszta mojego utrzymania, a także odzieży, której mi mam nadzieję, pożyczycie.
— Zgoda, zgoda!... wszystko będzie dobrze, byleś tylko nie był zbytnio wymagający.
— Ja to mam tylko koszulę i spodnie zbywające — to więc jedynie ofiarować ci mogę — rzekł Jakób.
— Właśnie tych jedynie rzeczy mi potrzeba.
— A więc zaczekaj chwilę, przyjacielu, zaraz ci to przyniosę.
I Jakób znikł pod pokładem, lecz za chwilę ponownie się ukazał, niosąc odzienie, które Dantes włożył na siebie, z oznakami dużego zadowolenia.
— Nic więcej ci nie potrzeba?
— Przydałby się kawałek chleba i parę łyków tego doskonałego rumu, którym nacieraliście mi ciało.
Dantes od czterdziestu ośmiu godzin nic nie miał w ustach.
Dano mu chleba ze słoniną, zaś Jakób wetknął mu w rękę flaszkę z rumem.
Dantes podnosił już flaszkę do ust, lecz w ruchu tym spojrzał na zamek If, i zatrzymał się nagle.
— Cóż tam takiego?... Co się stało w twierdzy?
Biały obłoczek ukazał się bowiem nad basztami zamku If, a potem huk wystrzału rozszedł się daleko.
Majtkowie podnieśli głowy, spoglądając jeden na drugiego.
— Co to? Co się stało?...
— Musiał więzień uciec z zamku i z tej zapewne przyczyny walą z dział.
Kapitan rzucił badawczy wzrok na młodzieńca, który — mówiąc to — właśnie flaszkę do ust podnosił. Gdy jednak spostrzegł, z jaką flegmą i smakiem rum połykał, — wszelkie podejrzenia zgasły w nim bez śladu.
— Ale też mocny ten wasz rum! Niech was diabli! — zawołał Dantes, ocierając rękawem od koszuli pot, strumieniem płynący mu z czoła.
— Mniejsza zresztą o to — mruknął kapitan — gdyby tak nawet było, tem lepiej! Miałbym wtedy o jednego zucha więcej.
Dantes, wzmocniony na siłach, poprosił ponownie, by go przy sterze postawiono.
Sternik uradował się tą propozycją, rzucił jednak okiem na kapitana, pytając go wzrokiem, czy może oddać rudel?... Ten, również spojrzeniem, wyraził zgodę.
— Którego dziś mamy? — zapytał Dantes od niechcenia Jakóba, mając już rękę na sterze.
— Którego? 28 lutego, jeżeli się nie mylę.
— A roku?
— Co takiego?... O rok się pytasz?.. — czy masz źle w głowie, czy też drwić sobie chcesz ze mnie?
— Nie, ani mi to w głowie! Lecz widzisz ja dziś, w czasie rozbicia się statku, omal nie oszalałem i chwilami zdaje mi się, że zupełnie straciłem pamięć.. Więc zapytuję ponownie: którego roku mamy?
1829-y — odparł wstrząsając głową Jakób.
Tak więc czternaście lat, co do jednego dnia, pozostawał Dantes w więzieniu.
W dziewiętnastym roku życia wtrącono go do lochów. W trzydziestym czwartym Bóg go z nich wyprowadził.
Bolesny uśmiech przemknął mu się po twarzy. Co się stało z ojcem, przez ten długi czas? Co z Mercedes?
W oczach jego rozbłysła błyskawica gniewu, zemsty!
Wspomniał trzech ludzi, którym zawdzięczał swą niedolę i ponowił przysięgę, że się zemści na tych ludziach, noszących imiona: de Villeforta, Danglarsa i Fernanda.
A przysięga ta nie była już czczą i bezsilną pogróżką. Był wolny. Wolny niewątpliwie, bo żaden już statek, najszybszy chociażby, nie byłby już zdolen doścignąć żaglowca, który on prowadził.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.