Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Wizyta królewska w Zgromadzeniu Narodowem miała miejsce dnia czwartego lutego 1790 roku.
We dwanaście dni potem, to jest w nocy z siedemnastego na osiemnasty, w nieobecności gubernatora w Chatelet, który tegoż samego dnia otrzymał urlop dla odwiedzenia matki umierającej w Soissons, człowiek jakiś stanął przy furcie wiezienia i okazał rozkaz podpisany przez pana porucznika policji, rozkaz upoważniający przybyłego do rozmówienia się z margrabią de Favres bez świadków.
Czy ten rozkaz był autentyczny czy sfałszowany, tego twierdzić nie śmiemy; w każdym jednak razie, zbudzony vicegubernator uznał go za dobry, skoro rozkazał natychmiast, ażeby bez względu na porę spóźnioną wprowadzono przybyłego do celi margrabiego de Favras.
Poczem, polegając na dobrej straży swych kluczników wewnątrz i szyldwachów zewnątrz, udał się napowrót do łóżka, dla dokończenia nocy tak niepomyślnie przerwanej.
Przybyły, pod pozorem, że dobywając rozkaz z pugilaresu, upuścił ważny papier, wziął lampę i szukał go na ziemi, aż póki nie zobaczył, iż pan vicegubernator Chateletu wszedł do swego pokoju. Wtedy oświadczył, iż papier ten zostawił zapewne u siebie na stoliku nocnym i prosił, ażeby mu go w razie znalezienia oddano przy odejściu.
Potem, dając lampę oczekującemu klucznikowi, prosił, aby go zaprowadzono do celi margrabiego de Favras.
Klucznik otworzył jedne drzwi, przepuścił nieznajomego, przeszedł sam i drzwi za nim zamknął.
Zdawał się przypatrywać temu nieznajomemu ciekawie, jak gdyby oczekiwał aż ten lada chwila wyda mu jakieś ważne zlecenie.
Postąpili dwanaście schodów i zapuścili się w korytarz podziemny.
Pokazały się drugie drzwi, które klucznik otworzył i zamknął jak pierwsze.
Znaleźli się wtedy jakby w jakiej sieni, z której znowu schody prowadziły w głąb ciemnego korytarza, a przekonawszy się, że mrok jego jest równie samotny jak niemy:
— Czy ty jesteś klucznik Ludwik?... — zapytał.
— Ja.
— Brat loży Amerykańskiej?...
— Tak.
— Umieszczony tu zostałeś przed tygodniem przez rękę niewidzialną dla dopełnienia dzieła niewiadomego?...
— Tak.
— Czy gotów jesteś spełnić to dzieło?...
— Gotów.
— Masz odebrać rozkazy od człowieka...
— Tak, od mesjasza.
— Po czem masz go poznać?...
— Po trzech głoskach na tablicy.
— Ja jestem tym człowiekiem, a oto te głoski.
I na te słowa przybyły roztworzył żabot swój koronkowy, i ukazał na piersiach trzy głoski, których wpływ wskazywaliśmy już dawniej w ciągu tych opowiadań: L. P. D.
— Mistrzu!... — rzekł klucznik schylając się. — jestem na twoje rozkazy.
— Dobrze. Otwórz mi więzienie margrabiego de Favras i trzymaj się w gotowości.
Klucznik schylił się bez odpowiedzi, poszedł przodem, aby oświetlić drogę, i zatrzymując się przed niskiemi drzwiami.
— Tu, rzekł.
Nieznajomy skinął głowa; klucz wprowadzony do zamku zgrzytnął dwa razy i drzwi się otworzyły.
Władza, przedsiębiorąc względem więźnia najściślejsze środki ostrożności i wprowadzając go do więzienia zagrzebanego dwadzieścia stóp pod ziemią, miała jednak względy dla jego stanu. Dano mu łóżko czyste i pościel białą. Przy łóżku stał stół z książkami i przyborami do pisania, przeznaczonemu do ułożenia protokółu obrony.
Lampa zagasła górowała nad wszystkiem.
W innym kącie, na innym stole, lśniły się przybory toaletowe wydobyte z wytwornego mieszka o herbach margrabiego; na murze przymocowane było małe zwierciadełko dobyte z tegoż mieszka.
Margrabia de Favras spał snem tak głębokim, że drzwi się otworzyły, nieznajomy podszedł, klucznik postawił drugą lampę obok pierwszej i wyszedł na znak nieznajomego, a wszystkie te ruchy i odgłosy więźnia nie zbudziły.
Nieznajomy patrzył czas jakiś z uczuciem głębokiej melancholii na tego śpiącego człowieka: potem, jakby sobie przypomniał, że czas jest drogi, położył mu rękę na ramieniu.
Więzień drgnął, obejrzał się żywo. a oczy otworzył szeroko, jak zwykle ci, co usnąwszy, czekają na złą wiadomość po przebudzeniu.
— Uspokójcie się, panie margrabio de Favras — wyrzekł nieznajomy — to przyjaciel.
Margrabia de Favras popatrzył chwile na gościa nocnego z miną wyrażającą zdziwienie, że go jakiś przyjaciel przychodzi szukać na dwadzieścia stóp pod ziemią.
Ale wkrótce przywołując wspomnienia:
— Aha — rzekł — pan baron Zannone...
— Ja sam, kochany margrabio.
Favras rzucił z uśmiechem wzrok około siebie, i wskazując palcem baronowi stołek wolny od książek i odzieży, rzekł:
— Proszę, siadaj pan.
— Kochany margrabio — rzekł baron — przyszedłem zaproponować wam rzecz jednę, która nie wymaga długiej rozprawy, zwłaszcza, te nie mamy czasu do stracenia...
— Cóż mi proponujecie, baronie?... Zapewne nie pożyczkę.
— Czemużby nie?
— Ponieważ rękojmię, jakie dać mogę, nie wydają mi się bardzo pewne...
— Dla mnie nie byłaby to przyczyna, margrabio; owszem, gotów jestem wam dać natychmiast milion.
— Mnie — rzekł Favras z uśmiechem.
— Tak. Ale byłoby to pod warunkami, którychbyście nie przyjęli, więc nawet nie proponuję.
— Zatem, skoro powiedzieliście, że wam pilno, przystąpmy do rzeczy.
— Wszak wiecie, że jutro sadza was, margrabio?
— Tak, słyszałem coś o tem — odrzekł Favras.
— Wiecie, że sędziami waszymi maja być ci sami, którzy uwolnili Augearda i Bezenvala?...
— Wiem.
— Wiecie, że jeden i drugi uwolnieni zostali jedynie za silnem wdaniem się dworu?
— Wiem — odparł po raz trzeci Favras, bez żadnej zmiany głosu.
— Spodziewacie się zapewne, że dwór uczyni dla was to, co uczynił dla waszych poprzedników?...
— Ci, z którymi miałem zaszczyt być w stosunkach, z tytułu przedsięwzięcia, jakie mnie tu zaprowadziło, wiedza, jak maja względem mnie postąpić, a cokolwiek uczynią, będzie dobrem z pewnością.
— Już oni pod tym względem powzięli postanowienia, panie margrabio, i mogę was uwiadomić o tem, co uczynili.
Favras nie okazał żadnej ciekawości.
— Monsieur — mówił dalej baron — udał się na ratusz i oświadczył, że was zaledwie zna, że was od roku 1775 nie widział...
Margrabia skinął głowa, potwierdzając.
— Co się tyczy króla, ten nietylko już nie myśli uciekać, ale owszem, w dniu 4-ym tego miesiąca, połączył się eo Zgromadzeniem narodowem i zaprzysiągł konstytucję!
Uśmiech przebiegł po ustach Favrasa.
— Wątpicie? — zapytał baron.
— Nie mówię tego — odparł Favras.
— Widzicie więc, margrabio — że nie można liczyć na hrabiego Prowancji... nie można liczyć na króla...
— Istotnie, panie baronie.
— Staniecie więc wobec sędziów...
— Raczyliście mi to już powiedzieć.
— Skażą was!...
— Zapewne.
— Na śmierć!...
— Być może.
I Favras skłonił się, jak człowiek gotowy na przyjęcie każdego ciosu, który go ma dotknąć.
— Ale — odezwał się baron — czy wiecie, na jaką śmierć kochany margrabio?
— Czyż są dwie śmierci, kochany baronie?
— O! jest ich dziesięć: pal, ćwiertowanie, stryczek, koło, topór... a raczej w przeszłym tygodniu wszystkie te śmierci istniały jeszcze! Dziś, jak mówicie, pozostała tylko jedna: szubienica.
— Szubienica!
— Tak, Zgromadzenie narodowe, ogłosiwszy równość wobec prawa, uznało za słuszne ogłosić równość wobec śmierci! Teraz i szlachta i chłopi wychodzą ze świata jednemi drzwiami i wieszają ich... margrabio.
— Ha! ha! — bąknął Favras.
— Skazany na śmierć, będziecie powieszonym... rzecz nader przykra dla szlachcica, który nie leka się śmierci, jestem tego pewny, ale który ma wstręt do szubienicy.
— Ależ! panie baronie — rzekł Favras — czyście przybyli tu po to tylko, ażeby mi zwiastować wszystkie te dobre wieści, czy macie mi jeszcze coś lepszego do powiedzenia?
— Przyszedłem po to, ażeby wam oznajmić, że wszystko przygotowanem jest do waszej ucieczki, i ta, jeśli chcecie za dziesięć minut stanąć po za obrębem wiezienia, a we dwadzieścia cztery godzin po za granicami Francji...
Favras pomyślał chwile, tak jednak, iż nie zdawało się, aby propozycja barona sprawiła na nim jakiebądź wrażenie. Potem zwracając się do niego:
— Czy propozycja ta wychodzi od króla, czy od jego królewskiej wysokości? — zapytał.
— Nie, panie, wychodzi ode mnie.
Favras spojrzał na barona.
— Od pana? — rzekł. — A dlaczegóż od pana?
— Z powodu współczucia, jakie mam dla was, panie margrabio.
— Jakież współczucie możecie mieć dla mnie, panie baronie? — rzekł Favras. — Widzieliście mnie wszystkiego dwa razy.
— Nie potrzeba widzieć człowieka dwa razy, aby go znać, kochany margrabio. Owóż, prawdziwi szlachcice są rzadcy, ja więc chcę zachować jednego, nie powiem dla Francji, lecz dla ludzkości.
— Innego powodu nie macie?
— Mam i ten, panie margrabio, że układając się z wami o pożyczkę dwumilionowa, i wyliczywszy pieniądze, podałem wam sposób przyśpieszania spisku dziś odkrytego, a tem samem przyczyniłem się dobrowolnie do waszej śmierci.
Favras się uśmiechną.
— Jeżeliście nie popełnili innego występku nad ten. Śpijcie spokojnie — rzekł Favras — rozgrzeszam was.
— Jakto! — zawołał baron — odmawiacie ucieczki?...
Favras podał mu rękę.
— Dziękuję wam z głębi serca, panie baronie — odparł — dziękuję wam w imieniu mojej żony i dzieci, ale odmawiam...
— Bo sadzicie może, iż środki jakieśmy przedsięwzięli, nie są dostatecznie obmyślane, margrabio, i obawiacie się, ażeby próba ucieczki nieudana, nie pogorszyła waszej sprawy?...
— Ja wierze, panie baronie, że jesteście człowiekiem roztropnym, powiem nawet więcej, awanturniczym, skoro sami przychodzicie proponować mi te ucieczkę, ale, powtarzam wam, ja nie chcę uciekać.
— Obawiacie się zapewne, ażebyście, zmuszeni wyjść z Francji, nie pozostawili żony i dzieci w nędzy... Przewidziałem ten wypadek, panie margrabio, i mogę wam ofiarować ten pugilares, w którym jest sto tysięcy franków w biletach kasowych.
Favras patrzył na barona z rodzajem podziwu.
Fotem, potrząsając głową, rzekł:
— Nie o to mi chodzi, panie baronie. Na słowo wasze i bez tego nawet pugilaresu, opuściłbym Francję, gdyby zamiarem moim było uciekać: ale raz jeszcze powtarzam, postanowienie moje jest nieodwołalne: nie ucieknę.
Baron patrzył na odmawiającego, jakby powątpiewał, czy jest przy zdrowych zmysłach.
— Zadziwia cię to, baronie — powiedział Favras ze szczególną pogodą — i pytasz się siebie, nie śmiejąc zapytać mnie, skąd mi przychodzi to osobliwe postanowienie, żeby iść do końca, i umrzeć jeśli trzeba, jakąbądź śmiercią?
— Wyznaje, że tak jest, panie margrabio.
— Więc wam odpowiem. Jestem rojalista, ale nie na sposób tych, którzy emigrują zagranice lub kryją się w Paryżu: opinją moją nie jest fakt polegający na rachubie interesu, ale kult, wiara i religja, mój panie; królowie nie są dla mnie czem innem, jeno tem, czem byłby arcybiskup albo papież, to jest, przedstawicielami widomymi tej religji, o której wspomniałem. Jeżeli ucieknę, mogą przypuszczać, że mi uciekać kazał król albo Monsieur; a skoro mi kazali uciekać, to są moimi wspólnikami. Gdy pozostanę, to Monsieur, który wyparł się mnie na trybunie, i król, który udał, że mnie nie zna, ulegają ciosowi uderzającemu w próżnią. Religje upadają, panie baronie, wtedy dopiero, gdy nie są zdolne stworzyć męczenników. Owóż ja podniosę moją, umierając za nią! Będzie to wyrzut zwrócony do przeszłości, ostrzeżenie dla przyszłości.
— Ależ pomnijcież na rodzaj śmierci, jaka was czeka, margrabio!
— Im śmierć haniebniejsza, tem ofiara większa: Chrystus umarł na szubienicy krzyżowej, miedzy dwoma łotrami!
— Rozumiałbym to, margrabio — rzekł baron — gdyby śmierć pańska miała dla monarchizmu taki wpływ, jaki śmierć Chrystusa miała dla świata. Ale grzechy królów są takie, margrabio, że obawiam się mocno, iż nie wystarczy na ich odkupienie nietylko śmierć jednego szlachcica, ale oni nawet krew króla.
— Niechaj będzie jak Bóg da!... Co do mnie, panie baronie, w tym czasie zwątpienia i niepewności, gdzie tylu ludzi uchybia swym obowiązkom, umrę z ta pociechą, że spełniłem mój.
— Ej! nie, panie — rzekł baron niecierpliwie — umrzecie poprostu z żalem, że tracicie żywot bez żadnego pożytku.
— Kiedy żołnierz rozbrojony nie chce uciekać, kiedy oczekuje na nieprzyjaciela, kiedy urąga śmierci, kiedy ją otrzymuje, wie doskonale, że śmierć ta jest bezużyteczną; powiada tylko sobie, że ucieczka byłaby sromotną, i że woli umrzeć!...
— Panie — rzekł baron — nie uważam się za zwyciężonego...
Dobył zegarek: była już trzecia godzina zrana.
— Mamy jeszcze godzinę — mówił dalej. — Usiądę przy tym stole i będę czytał pół godziny, przez ten czas namyślajcie się, panie margrabio. Za pół godziny dacie mi odpowiedź ostateczną.
I wziąwszy stołek, usiadł przy stole, odwrócony od więźnia, otworzył książkę i czytał.
— Dobranoc panu! — rzekł Favras.
I odwrócił się do muru, zapewne, ażeby rozmyślać z mniejszą dystrakcją.
Czytający dobywał kilka razy zegarka, bardziej niecierpliwy niż wiezień. Po upływie pół godziny wstał i podszedł do łóżka.
Ale daremnie czekał. Favras się nie odwracał.
Wtedy baron nachylił się nad nim, a po oddechu regularnym i spokojnym poznał, że śpi.
— Ha! — rzekł, mówiąc sam do siebie — jestem pobity; ale sad jeszcze nie wyrzekł: może on jeszcze wątpi...
I nie chcąc budzić nieszczęśliwego, którego za kilka dni czekał sen tak długi i głęboki, wziął pióro i napisał na ćwiartce białego papieru:
„Kiedy sąd wyrzeknie, kiedy pan de Favras skazany będzie na śmierć, kiedy nie będzie mia nadziei ani w sędziach, ani w księciu, ani w królu, i jeżeli zmieni zdanie, niech tylko zawoła klucznika Ludwika i powie mu: „Zdecydowałem się na ucieczkę: — a ten znajdzie sposób ułatwienia mu wyjścia.
„Kiedy pan de Favras okryty całunem złowrogim, oczyści się przed kościołem Notre-Dame, kiedy pan de Favras przejdzie bosemi nogami, ze związanemi rękoma krótką przestrzeń dzielącą Ratusz, gdzie zrobi swój testament śmierci, od szubienicy wystawionej na Greve, niech tylko głośno wyrzecze słowa: „Chce być ocalonym!“ a ocalonym zostanie.
Odwiedzający wziął potem kapelusz, podszedł drugi raz do więźnia, by zobaczyć, czy się nie obudził, a zobaczywszy, że śpi wciąż, odszedł, oglądając się kilka razy. do drzwi celi, za któremi z niemą rezygnacją adeptów gotowych na wszystkie poświecenia, by spełnić wielkie dzieło, jakie przedsięwzięli, stał nieruchomy klucznik Ludwik.
— I cóż mam uczynić, mistrzu? — zapytał.
— Pozostać w wiezieniu i wykonać ściśle, cokolwiek ci rozkaże pan de Favras.
Klucznik pokłonił się, wziął lampe z rąk Cagliostra, i szedł z uszanowaniem przed nim, jak sługa świecący panu.