Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Powóz zatrzymał się u drzwi kościoła w Argenteuil.
— Mówiłem panu, że nie wróciłem już do Argenteuil, odkąd ojciec wypędził mnie od siebie; omyliłem się: powróciłem tu, kiedym ciało jego do tego kościoła odprowadzał.
I Mirabeau wysiadł z powozu, wziął w rękę kapelusz i krokiem powolnym a uroczystym wszedł do kościoła.
Dziwny ten człowiek tak sprzecznych był uczuć, że w wieku, w którym wszyscy byli filozofami, a niektórzy filozofje posuwali aż do ateizmu, on miewał napady religijności.
Gilbert poszedł za nim kilka kroków. Widział go, jak przechodził przez cały kościół, i tuż obok ołtarza Matki Boskiej oparł się o ciężką kolumnę, której romantyczny gzyms zdawał się mieć wyrytą datę dwunastego wieku.
Schylił głowę, a oczy jego utkwiły w kamiennej płycie na środku kaplicy.
Doktór usiłował odgadnąć, co tak uwagę Mirabeau zajmowało; skierował oczy w tę samą co i on stronę, i wyczytał napis następujący:
Religja śmierci tak jest potężną, że doktór Gilbert szukał przez chwile w swej pamięci, czy nie zna jakiej modlitwy, którąby uczynił zadość wezwaniu, jakie każdemu chrześcijaninowi przesyłał ten kamień grobowy.
Ale, jeśli kiedykolwiek Gilbert w dzieciństwie umiał przemawiać językiem pokory i wiary, to zwątpienie, ta gangrena ostatniego wieku, wymazało wszystkie litery z tej żyjącej księgi, a napisało natomiast sofizmaty i paradoksy.
Czując, że serce ma suche, a usta milczące, podniósł oczy i ujrzał dwie łzy spływające po obliczu Mirabeau, zoranem namiętnościami, jak lawą powierzchnia wulkanu.
Te dwie łzy dziwnie wzruszyły Gilberta, podszedł i uścisnął rękę Mirabeau.
Mirabeau zrozumiał.
Łzy wylewane za ojcem, który go więził i dręczył, byłyby niepojęte lub przymuszone.
Pośpieszył więc z wyjaśnieniem Gilbertowi przyczyny rozrzewnienia.
— Zacna to była kobieta — rzekł — Franciszka de Castellane, matka mego ojca. Kiedy wszyscy nazywali mnie ohydnym, ona mówiła tylko, że jestem brzydkim; kiedy wszyscy mnie nienawidzili, ona prawie kochałała! Ale nadewszystko kochała swego syna. Dlatego widzisz, kochany Gilbercie, złączyłem ich razem. Mnie z kim połączą? Czyje kości obok moich spoczną. Nie mam nawet psa, któryby mnie kochał!
I zaśmiał się boleśnie.
— Panie — odezwał się głos tępy — nikt nie śmieje się w kościele!
Mirabeau odwróci! twarz zroszona łzami w tę stronę, skąd głos wychodził i spostrzegł księdza:
— Panie — odparł ze słodyczą — czy ty jesteś wikarym tej kaplicy?
— Tak jest. Czego pan żądasz?
— Macie wiele biednych w waszej parafji?
— Więcej, niż ludzi dających jałmużnę.
— Znasz pan jednak serca litościwe, umysły filantropijne?
Ksiądz roześmiał się.
— Panie — zauważył Mirabeau — przed chwilą mówiłeś mi, że nikt nie śmieje się w kościele...
— Panie — rzekł ksiądz urażony — czy chcesz dać mi nauczkę?
— Nie, panie, ale dowieść choć, że ludzie miłosierni nie są tak rzadcy, jak pan sądzisz. Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, zamieszkam zamek Marais. A więc, wyrobnik bez roboty znajdzie tam pracę i dobrą zapłatę; głodny starzec kawałek chleba; człowiek chory, jakichkolwiek zasad religijnych lub politycznych, pomoc; a od dziś, panie, ofiaruję ci na ten cel tysiąc franków miesięcznie.
I wydzierając kartkę z notesika, napisał na niej ołówkiem:
„Płatne na dwanaście tysięcy franków, któremi proboszcz z Argenteuil rozporządzać może w mojem imieniu na dobre uczynki, w sumie tysiąc franków na miesiąc, od dnia mego zamieszkania w zamku Marais.
Podpisane w kościele w Argenteuil, na ołtarzu Matki Boskiej
W rzeczy samej, Mirabeau napisał ów rewers i podpisał na ołtarzu Matki Boskiej.
Rewers oddał księdzu, który czytał go zdumiony, szczególnie podpisem.
Potem Mirabeau wyszedł z kościoła, dając znak Gilbertowi. Wsiedli napowrót do powozu.
Jakkolwiek krótko Mirabeau w Argenteuil przebywał, zostawił jednak po sobie potomności dwa wspomnienia, które z czasem urosnąć miały.
Właściwością niektórych organizmów jest, że gdziekolwiek stąpią, wytryśnie fakt jakiś społeczny.
Uczynił jak Kadmus, siejący żołnierzy na ziemi Tebańskiej.
Jak Herkules, spełniający dwadzieścia trudów na powierzchni ziemi.
Dziś jeszcze — a jednak od śmierci Mirabeau upłynęło lat kilkadziesiąt — dziś jeszcze w Argenteuil, na tych dwóch stacjach, któreśmy wskazali, opowiadają fakty, tak, jak gdyby zdarzyły się wczoraj.
Powóz toczył się przez całą główną ulice, potem opuścił Argenteuil, i wjechał na drogę do Besons. O sto kroków dalej spostrzegł Mirabeau drzewa parku rozdzielone dachem zamku.
Było to Marais.
Po prawej stronie drogi, przed aleją wiodącą do zamku, stała uboga chatka.
Przy progu, na drewnianym stołeczku siedziała kobieta, trzymając w ręku dziecko chude, nędzne, pożerane gorączką.
Matka, kołysząc tego półtrupa, wznosiła oczy do nieba i płakała.
Błagała tego, którego blaga człowiek, kiedy nic już od ludzi nie oczekuje.
Mirabeau patrzył na ten smutny widok.
— Doktorze — rzekł do Gilberta — jestem przesądny, jak starożytni. Jeśli to dziecko umrze, nie wezmę zamku Marais.
I zatrzymał pojazd wprost chatki.
— Doktorze — podjął znowu — ponieważ mam tylko dwadzieścia minut do obejrzenia zamku, zostawiam cię tutaj; przyjdziesz mi powiedzieć, czy można ocalić dziecko.
Potem zwróciwszy się do matki, dodał;
— Dobra kobieto, ten pan jest wielkim doktorem; podziękuj Opatrzności, że go ci zsyła; spróbuje on ocalić twe dziecko.
Kobieta nie wiedziała, czy to nie jest snem. Podniosła się, trzymając dziecko na ręku i szepcąc słowa podziękowania.
Gilbert wysiadł.
Powóz potoczył się dalej, a w pięć minut potem Teisch dzwonił u kraty zamkowej.
Czekano czas jakiś napróżno, wreszcie człowiek, w którym łatwo było poznać ogrodnika, otworzył bramę.
Mirabeau zapytał najprzód, w jakim stanie zamek się znajduje?
Zamek mógł być zamieszkany, podług tego co mówił ogrodnik, i co się na pierwszy rzut oka prawda wydawało.
Stanowił on część opactwa Saint-Denis, i był do sprzedania wskutek konfiskaty dóbr duchownych.
Mirabeau znał go już dobrze; ale nigdy nie miał, jak dziś sposobności obejrzeć go tak uważnie.
Po za kratą znalazł się na pierwszym, prawie kwadratowym dziedzińcu. Po prawej stronie stał pawilon zamieszkany przez ogrodnika; po lewej, drugi pawilon tak przystrojony, że nie można go było wziąć za brata pierwszego.
A jednak był jego bratem; tylko, z prostego budynku ozdoby uczyniły go arystokratyczną siedzibą; ogromne krzaki róż, kwiatami zasypane, okrywały go suknią różnokolorową, a dzikie wino ściskało go zieloną przepaską.
Każde okno zasłonięte było firanką z goździków, fuksyj, heljotropów, których gęste gałęzie i rozwinięte kwiaty, nie dozwalały ani słońcu, ani spojrzeniu przeniknąć w głąb mieszkania; mały ogródek, cały z lilij, narcyzów i kaktusów, jak dywan haftowany ręka Penelopy, rozciągał się przed domem, na całą długość pierwszego dziedzińca, kiedy na drugim końcu, wznosiła się wielka brzoza płacząca, i wiązy prześliczne.
Mówiliśmy już o namiętności Mirabeau do kwiatów. Zobaczywszy ten pawilon, zakryty różami i ładny ogródek, wydał okrzyk radości.
— O! — rzekł do ogrodnika — czy można nająć lub kupić ten pawilon, mój przyjacielu?
— Bezwątpienia, łaskawy panie — odparł tenże — ponieważ należy do zamku, który jest na sprzedaż lub do wynajęcia. Tylko jest on w tej chwili zamieszkały; ale ponieważ niema kontraktu najmu, gdyby się pan zdecydował na zamek, możnaby usunąć osobę, która tam mieszka.
— A! — rzekł Mirabeau — któż to taki?
— Jakaś pani.
— Młoda?
— Około trzydziestu kilku lat.
— Ładna?
— Bardzo ładna.
— Dobrze — rzekł Mirabeau — zobaczymy; piękna sąsiadka nie zawadzi... Pokaż mi zamek, mój przyjacielu.
Ogrodnik idąc naprzód, przebył most oddzielający dwa dziedzińce, przerzucony nad małą rzeczką i zatrzymał się.
— Wielmożny pan — rzekł — mógłby nie poruszać damy z pawilonu, bo mała rzeczka odłącza część ogrodu, przytykającą do pawilonu, od reszty parku; ona byłaby u siebie.
— Dobrze, dobrze — rzekł Mirabeau — pokaż mi zamek.
I wszedł prędko na ganek.
Ogrodnik roztworzył główne drzwi.
Po za niemi był przedsionek stiukowany, z framugami, w których stały posągi z kolumnami, podług ówczesnej mody.
Drzwi naprzeciw głównych, wychodziły na ogród. Po prawej stronie przysionka była sala jadalna. Po lewej dwa salony, jeden większy, drugi mały.
Weszli na pierwsze piętro.
Na górze znajdował się wielki salon doskonały na gabinet, i kilka sypialnych.
Okna salonu i sypialnych pokoi były zamknięte.
Mirabeau podszedł do jednego z nich i otworzył.
Ogrodnik chciał otwierać inne, ale Mirabeau dał mu znak ręką. Ogrodnik wstrzymał się.
Właśnie przed otwartem oknem, w cieniu u stóp wielkiej brzozy płaczącej, czytała pół leżąc jakaś kobieta, a kilkoletnie dziecko bawiło się przy niej na trawie.
Mirabeau odgadł w niej damę z pawilonu. Niepodobna być zgrabniej i z większą elegancją ubraną od tej kobiety; miała ona na sobie muślinowy peniuar, koronką przybrany, pod spodem różowy staniczek i białą z różowem spódniczkę, na głowie siedział mały kapturek, którego koronki spadały na twarz, a przez nie, jak przez mgłę, można było rysy twarzy rozróżnić.
Długie, delikatne rece, z arystokratycznemi paznokciami, nóżki dziecięce, igrające w jedwabnych różowych pantofelkach uzupełniały harmonijna i ponętną całość.
Dziecko, całe w białym atłasie, miało (dziwna mieszanina, dość jednak w owym czasie zwyczajna) kapelusik a la Henri IV i trójkolorową, narodową przepaskę.
Takiem było, zresztą, ubranie, które miał delfin po raz ostatni na balkonie tuileryjskim.
Tak, była to dama z pawilonu; owa królowa lilij, narcyzów i kaktusów, była to słowem, owa sąsiadka, którą Mirabeau, człowiek zmysłowy, wybrałby sam, gdyby jej tu nie sprowadził przypadek.
Przez czas jakiś pożerał oczami zachwycające stworzenie, nieruchome jak statua, niewiedzące o gorącem spojrzeniu, które ją ogarniało. Ale czy przypadkiem, czy skutkiem wpływu magnetycznego, oczy jej oderwane od książki, zwróciły się ku oknu.
Spostrzegła Mirabeau, wydała okrzyk zdziwienia, powstała, a zawoławszy syna, oddaliła się, trzymając go za rękę, znikła w zaroślach. Mirabeau podziwiał jej świetny kostjum, którego białość walczyła z cieniami nocy.
Na okrzyk nieznajomej, Mirabeau odpowiedział również okrzykiem zdziwienia.
Ta kobieta miała nietylko chód królowej, ale, o ile welon widzieć pozwalał, i rysy Marji Antoniny.
Dziecko dodawało podobieństwa; było w wieku drugiego syna królowej, której chód, oblicze, ruch najmniejszy tak pozostał w pamięci, więcej, bo w sercu Mirabeau, od owego widzenia się w Saint-Cloud, że poznałby ją wszędzie, nawet otoczoną tą boską mgłą, którą Wirgiljusz okrywa Wenerę, gdy się synowi swemu ukazuje na wybrzeżu Kartagińskiem.
Jakiż cud sprowadzał do tego właśnie parku tajemnicza kobietę, która była, jeśli nie królową, bądź co bądź jej żywym portretem.
W tej chwili Mirabeau, uczuł czyjąś rękę na ramieniu.