Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
NIEMA RODZINY POZA CZWARTYM STOPNIEM.

Mirabeau nie miał jeszcze urządzonego domu, a tem samem i własnego powozu. Służący poszedł wiec nająć dorożkę.
W owym czasie było to podróżą prawdziwa jechać do Argenteuil, dziś jedzie się tam jedenaście minut, a za lat dziesięć i jedenaście sekund wystarczy.
Dlaczego Mirabeau wybrał właśnie Argenteuil? Bo jego wspomnienia, jak to mówił doktorowi, łączyły się z tem miasteczkiem, a człowiek tak bardzo potrzebuje podwoić swe krótkie istnienie, że jak może czepia się przeszłość i, aby go nie tak prędko pociągnęła przyszłość.
W Argenteuil, ojciec jego, margrabia de Mirabeau, 11 lipca umarł, jak powinien umrzeć prawdziwy szlachcic, który nie chce być obecnym przy wzięciu Bastyljj.
Dlatego przy końcu mostu Argenteuil Mirabeau zatrzymał powóz.
— Czyśmy już przybyli? — spytał doktór.
— Tak i nie. Nie jesteśmy jeszcze w zamku Marais, który leży o kwadrans drogi za Argenteuil; ale, kochany doktorze, nasza podróż, to nie zwyczajne odwiedziny, lecz pielgrzymka.
— Pielgrzymka? — podjął Gilbert a uśmiechem — a do jakiego świętego?
— Do świętego Riquetti, kochany doktorze. To święty, którego ludzie kanonizowali. Tu zmarł jak meczennik Riquetti, margrabia de Mirabeau, przyjaciel ludzi, wskutek rozpusty i nadużyć swego niegodnego syna, Honorjusza-Gabriela-Wiktora Riquetti, hrabiego de Mirabeau.
— A! to prawda — rzekł doktór — w Argenteuil umarł pański ojciec. Wybacz mi to zapomnienie, kochany hrabio. Ale, powracając z Ameryki, zatrzymany zostałem na drodze z Havru do Paryża i bytem w Bastylji podczas owej śmierci. Wyszedłem stamtąd 14-go lipca z siedmioma innymi więźniami, a jakkolwiek ważny to był wypadek dla mnie, zginął on w ogromnych zdarzeniach, które miesiąc ten wydał... A gdzie mieszkał pański ojciec, hrabio?
W tej samej chwili Mirabeau zatrzymał się przed kratą domu, położonego nad brzegiem rzeki, od której dzielił go tylko trawnik około trzysta kroków mający, i rząd drzew.
Widząc zatrzymującego się przed kratą człowieka, ogromny pies z rasy pirenejskiej, rzucił się, warcząc, a przesunąwszy głowę za bramę, usiłował uchwycić Mirabeau za ciało lub ubranie.
— Do pioruna! doktorze — rzekł tenże, usuwając się zębom białym i groźnym zwierzęcia — nic się nie zmieniło, przyjmują mnie tu, jak za życia ojca.
Tymczasem jakiś młodzieniec ukazał się na ganku, uciszył psa, a przywoławszy go do siebie, postąpił ku dwom nieznajomym.
— Przepraszam panów — rzekł — gospodarze nic nie winni przyjęciu, jakiegoście od psa doznali; wielu spacerujących zatrzymuje się przed domem, który margrabia de Mirabeau zamieszkiwał, a ponieważ biedny Kartusz nie pojmuje jaki interes historyczny zawiera mieszkanie jego skromnych panów, warczy nieustannie. Do budy. Kartusz!
Młodzieniec pogroził, a pies warcząc ciągle, poszedł schronić się do budy, otworem, przez który wpuścił najprzód dwie przednie łapy, a następnie oparł na nich mordę o ostrych zębach, krwawym języku, i płomieniejących oczach.
Tymczasem Gilbert i Mirabeau zamienili spojrzenia.
— Panowie — ciągnął młody człowiek — za tą kratą jest tylko gospodarz, gotowy otworzyć i przyjąć was, gdybyście i wnętrza byli ciekawi.
Gilbert trącił łokciem Mirabeau, na znak, że chciałby zwiedzić wnętrze.
Mirabeau zrozumiał go; zresztą i jego życzenie zgadzało się z życzeniem Gilberta.
— Czytałeś pan w myślach naszych — rzekł on. — Wiedząc, że dom ten zamieszkiwał przyjaciel ludzi, ciekawi byliśmy go obejrzeć.
— A ciekawość wasza, panowie, zwiększy się, gdy powiem — dodał młodzieniec — że podczas pobytu ojca zaszczyconym był dom ten kilka razy odwiedzinami jego sławnego syna, który, jeśli mamy wierzyć podaniu, nie był przyjęty, jak na to zasługiwał i jakbyśmy go przyjęli, gdyby miał tęż sama co i wy panowie chęć, której pośpieszam zadość uczynić.
I skłoniwszy się, młodzieniec odsunął kratę dwom odwiedzającym.
Ale Kartusz nie chciał dać im używać ofiarowanej gościnności, wypadł z budy, szczekając zajadle.
Młodzieniec rzucił się między psa i tego ze swych gości, na którego zwierzę najwięcej było zawzięte.
Ale Mirabeau odsunął go ręka.
— Panie — rzekł — psy i ludzie bardzo na mnie ujadali; ludzie kąsali niekiedy, psy nigdy. Zresztą utrzymują, że wzrok ludzki ma władzę nad zwierzętami; pozwól mi pan, proszę, zrobić doświadczenie.
— Panie — rzekł żywo młodzieniec — Kartusz bardzo zły, uprzedzam.
— Pozwól pan, pozwól — odrzekł Mirabeau — z gorszemi bestiami codzień mam do czynienia, i dziś jeszcze odniosłem zwycięstwo nad całą sforą psów.
— Tak — rzekł Gilbert — ale do tej sfory możesz pan mówić, a nikt nie zaprzecza potęgi twego słowa.
— Doktorze, sądziłem, że jesteś zwolennikiem magnetyzmu.
— Bezwątpienia. Więc cóż z tego?
— W takim razie powinieneś uznawać potęgę spojrzenia. Pozwól mi zamagnetyzować Kartusza.
Mirabeau mówił tonem przekonywującym, i dobrze przez wyższe umysły rozumianym.
— Zaczynaj hrabio — rzekł Gilbert.
— O! nie narażaj się pan, powtórzył młodzieniec.
— Pozwólcie mi! — prosił Mirabeau.
Młodzieniec skłonił się na znak przyzwolenia i usunął się na lewo, a Gilbert stanął na prawo, obaj jako świadkowie pojedynku.
Zresztą młodzieniec wszedłszy na stopień ganku, gotów był powstrzymać Kartusza, gdyby słowo lub spojrzenie nieznajomego były niedostateczne.
Pies zwrócił głową na lewo i na prawo, jakby badając, czy ten, ku któremu powziął taką nienawiść, zupełnie jest pozbawionym pomocy.
Następnie widząc go samego i bez broni, jak wąż wyczołgał się z budy powoli, i jednym skokiem przebył jedną trzecia część przestrzeni oddzielającej go od przeciwnika.
Wtedy Mirabeau złożył na krzyż ręce, i z tą potęgą spojrzenia, która na trybunie czyniła zeń Jowisza, utkwił wzrok w zwierzą.
Jednocześnie, cała elektryczność tego silnego ciała, ześrodkowała się w czole. Włosy jego najeżyły się jak lwia grzywa, i gdyby to nie była godzina, w której zachodzące słońce świeci jeszcze, ale godzina nocna, z pewnością z każdego włosa ukazałaby się iskra.
Pies zatrzymał się, patrząc na niego.
Mirabeau schylił się, wziął garść piasku i rzucił mu w oczy.
Pies warcząc uczynił drugi skok, który go zbliżył o trzy kroki od przeciwnika; lecz, teraz ten począł iść na niego.
Pies stanął nieruchomy; potem, zaniepokojony zbliżaniem się Mirabeau, wahał się jakby między gniewem a bojaźnią, groził zębami i oczami przysiadając na tylnych łapach. W końcu Mirabeau podniósł rękę z giestem nakazującym, który tak często mu się udawał na trybunie, gdy rzucał nieprzyjaciołom przekleństwo lub ironję, a pies zwyciężony, drżący, cofnął się, patrząc za siebie, czy schronienie jego otwarte i odwróciwszy się, wpadł szybko do budy.
Mirabeau podniósł głowę, dumny i wesoły jak zwycięzca z igrzysk olimpijskich.
— A! doktorze — rzekł; — pan Mirabeau ojciec, miał słuszność mówiąc, że psy są kandydatami na ludzi. Widzisz tego psa upornego i zuchwałego, a zobaczysz go uniżonego jak człowieka.
I jednocześnie opuściwszy na dół rękę, rzekł rozkazująco:
— Tu, Kartusz, tu!
Pies zawahał się: ale na ruch zniecierpliwienia, wysunął głowę z budy i czołgając się przebył przestrzeń oddzielającą go od zwycięzcy; a przybywszy do jego nóg, powoli i nieśmiało podniósł głowę, i końcem jeżyka dotknął jego palców.
— Dobrze — rzekł Mirabeau — do budy!
Skinął i pies poszedł się położyć.
Potem zwracając się do Gilberta, gdy młodzieniec stał na ganku, drżący z bojaźni i milczący ze zdziwienia, rzekł.
— Czy wiesz, doktorze, o czem myślałem robiąc głupstwo, którego byłeś świadkiem?
— Nie, ale powiedz, hrabio, bo nie uczyniłeś tego poprostu dla chełpliwości, nieprawdaż?
— Myślałem o sławnej nocy z piątego na szósty października. Doktorze, doktorze, oddałbym połowę dni, które mi jeszcze zostały, ażeby tylko król Ludwik XVI widział tego psa, jak rzucał się na mnie, wracał do budy i przychodził lizać mi rękę.
Potem dodał, do młodzieńca:
— Wybacz mi pan — prawda — żem upokorzył Kartusza? Chodźmy teraz obejrzeć dom przyjaciela ludzi, kiedy go nam chcesz pokazać.
Młodzieniec usunął się, zostawiając przejście dla Mirabeau, który zdawał się niepotrzebować przewodnika, tak dom ten znał doskonale.
Nie zatrzymując się na dole, wszedł żywo na schody z żelazną balustradą dość artystycznie wyrobioną, mówiąc:
— Tędy — doktorze — tędy.
W rzeczy samej, nawykły do rozkazywania, które leżało w jego charakterze — z widza, Mirabeau stał się aktorem, z obcego panem domu.
Gilbert szedł za nim.
Tymczasem młodzieniec wołał na swego ojca, człowieka pięćdziesięcio-pięcio letniego, oraz na siostry, dziewczęta od piętnastu do ośmnastu lat, opowiadając im jak dziwnego ma gościa.
Gdy im opisywał historie ujarzmienia Kartusza, Mirabeau pokazywał Gilbertowi gabinet do pracy, pokój sypialny i salon margrabiego de Mirabeau; a ponieważ każdy zakątek wzbudzał w nim jakieś wspomnienie, opowiadał więc anegdotę po anegdocie z wdziękiem i zajęciem jemu właściwym.
Właściciel i jego rodzina, otwierając wielkie oczy i uszy słuchali tego cicerona, który im historię ich własnego domu wykładał.
Zwiedziwszy górne mieszkanie i słysząc siódmą godzinę bijącą na zegarze kościelnym w Argenteuil, Mirabeau bał się zapewne, aby mu na resztę czasu nie zbrakło, i naglił Gilberta do wyjścia, w czem dając mu przykład przebiegł szybko cztery pierwsze stopnie.
— Panie — rzekł wówczas gospodarz — ty, który wiesz tyle, może mógłbyś nam opowiedzieć historię tych czterech stopni, która niemniej od innych jest ciekawą.
Mirabeau zatrzymał się, uśmiechając.
— W rzeczy samej; ale chciałem to pokryć milczeniem — odpowiedział.
— Dlaczego hrabio? — spytał doktór.
— Sam to osądzisz. Mirabeau wychodząc z wieży Vincennes miał podwójny wiek marnotrawnego syna, i nie myśląc, aby z radości przy jego powrocie zabito tłuste ciele, powziął myśl, ażeby przyjść dla odebrania należności.
Dwa były powody, dla których Mirabeau źle był w rodzicielska domu przyjęty; najprzód wychodził z Vincennes mimo woli margrabiego; po drugie żądał pieniędzy. Stąd wynikło, że margrabia zajęty jakiemś dziełem filantropijnem, powstał widząc syna, uchwycił laskę, przy jego pierwszych wyrazach, i rzucił się nań usłyszawszy słowo pieniądze. Hrabia znal swego ojca, a jednak sądził, że trzydzieści siedem lat uwolni go od kary, która mu zagrażała. Hrabia poznał swój błąd. czując, uderzenia laski na plecach.
— Jakto! uderzenia? — rzekł Gilbert.
— Tak jest, prawdziwie, dobre uderzenia, laską, nie takie, jakie dostają w Comedie Francaise w sztukach Moljera, ale uderzenia rzeczywiste, mogące rozbić głowę lub połamać ręce.
— I cóż uczyni! hrabia de Mirabeau? — spytał Gilbert.
— Uczynił to, co Horacy w pierwszej bitwie: począł uciekać. Na nieszczęście, nie miał jak Horacy puklerza; bo zamiast go rzucić, za przykładem śpiewaka Lydji, użyłby go na ochronę przeciw razem; bezbronny zbiegł z czterech pierwszych stopni po tych schodach, tak jak ja, może prędzej jeszcze. A obracając się podniósł swa laskę z kolei — „Hola, panie, rzekł do ojca, po za czwartym stopniem niema krewnych“. Był to dość słaby kalambur, ale taki, który jednak powstrzymał poczciwca, prędzej niż najlepsze rozumowanie. „A! — rzekł — jaka szkoda, że mój burmistrz umarł; byłbym mu to napisał“. Mirabeau, ciągnął dalej opowiadający, był nadto dobrym strategikiem, aby nie korzystać ze sposobności do ucieczki. Zbiegł z reszty stopni tak szybko, jak i z czterech pierwszych i ku wielkiej swej boleści, nigdy już tu nie wrócił. Nieprawda, że wielki to hultaj ten hrabia de Mirabeau?
— O! panie — rzekł młodzieniec, zbliżając się do Mirabeau ze złożonemi rekami, jakby przepraszając gościa za przeciwne mu zdanie — powiedz raczej: wielki!... wielki człowiek!
Mirabeau popatrzył mu w oczy.
— A! a! — odezwał się — są wiec ludzie, którzy tak myślą o hrabi de Mirabeau?
— Tak jest, panie — odrzekł młodzieniec — ja pierwszy, choć się to panu może nie podoba.
— O! — rzekł śmiejąc się Mirabeau — nie mów tego tak głośno w tym domu, bo te mury zawalą się na twą głowę.
Potem skłoniwszy się z uszanowaniem starcowi, a uprzejmie młodym dziewczętom, przeszedł przez ogród, gdzie przyjacielskim znakiem pożegnał Kartusza.
Gilbert szedł za Mirabeau, który kazał woźnicy wjechać do miasta i zatrzymać się przed kościołem. Na rogu pierwszej ulicy, wstrzymał powóz i wyciągnął bilet wizytowy:
— Teisch — rzekł do służącego — oddaj to młodzieńcowi, który nie jest mego zdania o panu de Mirabeau.
Potem z westchnieniem:
— A! — doktorze — rzekł — oto człowiek, który nie czytał jeszcze: Wielkiej Zdrady pana de Mirabeau.
Teisch powrócił.
Za nim szedł młodzieniec.
— O! panie hrabio — zawołał tenże z prawdziwem uwielbieniem — dozwól mi udzielonego Kartuszowi zaszczytu, pocałowania twej reki.
Mirabeau roztworzył ramiona i przycisnął młodzieńca do piersi.
— Panie hrabio — powiedział tenże — nazywam się Mornais; gdybyś potrzebował kiedy kogo, coby umarł za ciebie, pamiętaj o mnie.
Łzy napełniły oczy Mirabeau.
— Doktorze! — rzekł — oto ludzie, którzy nas zastąpią. Zdaje się, że więcej od nas warci, słowo honoru!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.