Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV.
POLE MARSOWE.

Próbowaliśmy przedstawić czytelnikom, jakim silnym węzłem federacji połączyła się cała Francja, i jakie wrażenie ta federacja indywidualna, poprzedzająca ogólna, wywarła na Europie.
Mirabeau zachęcał do tej federacji. Kiedy król wyraził mu obawę, odpowiedział, że jedyny ratunek władzy królewskiej we Francji, nie na Paryżu, ale na prowincji polega.
Zresztą, z tego nagromadzenia ludzi ze wszystkich krańców Francji wypłynąć mogła wielka korzyść, bo król zobaczył naród, a naród króla. Kiedy cała ludność, reprezentowana przez trzykroć sto tysięcy sfederowanych mieszczan, urzędników, wojskowych, krzyknęła na polu Marsowem: „Niech żyje naród!“ i podała sobie ręce na gruzach Bastylji, kilku dworzan ślepych, lub chcących zaślepić króla, nie powiedziałoby mu już, że Paryż żąda wolności, o której nie myśli reszta Francji. Nie, Mirabeau liczył na sprawiedliwość królewską; liczył na urok władzy królewskiej, tak głęboko jeszcze w sercach Francuzów wyryty; wierzył, że z tego niezwyczajnego, niespodzianego zetknięcia monarchy z ludem wyniknie święty związek, którego nie zerwą żadne intrygi.
Ludzie genjalni popełniają niekiedy takie wzniosłe niedorzeczności, z których najgorsi późniejsi partacze polityczni śmiać się mogą w nos ich wspomnieniu.
Już taka przygotowawcza federacja odbyła się na równinach Ljonu. Francja, instynktownie zmierzała do jedności, i zdawało jej się, że znalazła słowo określające tę jedność na polach Rodanu: ale tam spostrzegła, że Ljon może wprawdzie zaręczyć Francję geniuszowi wolności, ale, tylko Paryż może szlachetnie ślubu ich dokonać.
Kiedy propozycja federacji ogólnej przedstawiona została Zgromadzeniu przez mera i gminę Paryża, którzy żądaniu innych miast już oprzeć się nie mogli, wielkie było miedzy słuchaczami poruszenie. Ten niesłychany zbiór ludzi w Paryżu, wiecznem środowisku wszelkich zaburzeń, nie podobał się dwom przeciwnym stronnictwom Izby, rojalistom i jakobinom.
Rojaliści mówili, że będzie to drugi olbrzymi czternasty lipca, nie przeciw Bastylji, ale przeciw władzy królewskiej.
Co się stanie z królem wśród straszliwego zamętu różnych zdań i namiętności?...
Z innej strony, jakobini, którzy wiedzieli, jaki wpływ Ludwik XVI wywierał na tłumy, niemniej od swych przyjaciół obawiali się zbiorowiska.
W oczach jakobinów, podobne zebranie uśpiłoby nieufność i ogólna opinję, rozbudzając dawne bałwochwalstwo.
Ale nie było sposobu oprzeć się temu ruchowi; nie było nic podobnego w Europie w czasie wojen krzyżowych.
I nie można się dziwić; te dwa ruchy maja między sobą podobieństwo. Pierwsze drzewo wolności zakwitło na Kalwarji.
Tylko, Zgromadzenie robiło co mogło, aby zbiorowisko uczynić najmniej licznem. Kwestję rozważano niezmiernie długo, tak, żeby o ile możności opóźnić przybycie deputatów z miejsc najodleglejszych.
Oprócz tego, koszta deputatów płacić miały miejscowości ich wysyłające. A były prowincje tak ubogie, że nie przypuszczano, aby przy największych wysiłkach, mogły zaspokoić koszta połowy drogi swych deputowanych; bo nietylko trzeba było do Paryża pojechać, ale i stamtad powrócić.
Lecz nie liczono na zapał ogólny. Nie liczono na podwójne składki bogatych. Nie liczono na gościnność, krzycząca po drogach: „Francuzi!... otwierajcie drzwi wasze!... oto przybywają do was bracia z krańców Francji!...“
A temu zwłaszcza okrzykowi żadne ucho, żadne drzwi się nie oparły.
Niema obcych, niema nieznajomych; wszędzie Francuzi, krewni i bracia. Do nas, pielgrzymi wielkiego święta!... Pójdź, gwardjo narodowa!... pójdźcie żołnierze!... pójdźcie marynarze!... wejdźcie do nas; znajdziecie tu ojców i matki, żony, których mężowie i syny otrzymują gdzie indziej też gościnność, jaką wam ofiarujemy!...
A któż prowadził tych pielgrzymów wolności?... Starcy, biedni żołnierze z siedmioletniej wojny, podoficerowie z Fontenoy, oficerowie, którzy całem życiem pracy, odwagi i poświęcenia opłacali szlifę porucznikowską lub dwie szlify kapitańskie; ubodzy pionierowie, którzy czołem swem musieli rozwalać granitowe sklepienie dawnego zarządu wojskowego; marynarze, co pod Byssym i Dupleixem zdobyli Indje, a pod Lally-Tollondalem utracili je; żyjące ruiny, roztrzaskane ogniem na polu bitwy, zniszczone przypływem i odpływem morza. Przez te ostatnie dni ośmdziesięcioletni ludzie przechodzili dziesięć i dwadzieścia mil, aby przybyć na czas, i przybyli.
W chwili zaśnięcia snem wiecznym, znaleźli siły młodości.
Bo ojczyzna skinęła na nich, wskazawszy przyszłość dzieci swoich.
Przed nimi szła nadzieja. A wszyscy pielgrzymi, z północy, czy z południa, z zachodu czy ze wschodu, z Alzacji czy Bretanji, z Prowancji czy z Normandji, śpiewali jeden jedyny śpiew. Kto ich nauczył tego śpiewu, rymowanego ciężko i niezgrabnie, jak dawne kantyczki, prowadzące wojska przez Archipelag i płaszczyzny Azji Mniejszej na wojny krzyżowe?... Nikt nie wie: anioł odnowiciel, który przelatując ponad Francja, skrzydła swe skłonił. Śpiew ten, te słowa Ca ira, ale nie z roku 93; 93 wszystko zmienił i przeistoczył: śmiech we łzy, krople potu w krew. Nie, ta cała Francja, przynoszącą Paryżowi powszechną przysięgę, nie śpiewała słów groźby... nie mówiła:

Ah!... ca ira, ca ira, ca ira!...
Les aristocrats a la lanterne!
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Les aristocrats on les pendra!...

(Stanie się to, stanie; arystokraci na latarnię,
Stanie się to, stanie, arystokratów się powiesi).

Nie!... jej śpiew nie był żałobnym... ale śpiewem żyda; nie był to hymn rozpaczy, ale nadziei.
Na inną nutę śpiewała następujące:

Le peuple en ce jour sans cesse repete:
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Suivant les maximes de l‘Evangile
Ah... ca ira, ca ira, ca ira,
Du legislateur tout s‘accomplira:
Celui qui s‘eleve, on l‘abaissera;
Celui qui s‘abaisse, on l‘elevera!...[1]

Potrzeba było olbrzymiego cyrku, któryby przyjął piećkroć sto tysięcy ludzi; kolosalnego amfiteatru, któryby miljon widzów mógł pomieścić.
Na pierwszy wybrano pole Marsowe.
Na drugi, wyniosłości Passy i Chaillot.
Ale pole Marsowe było płaszczyzną; potrzeba było, ażeby z wykopanej ziemi potworzyły się wzgórki.
Piętnaście tysięcy robotników, z tych ludzi, którzy skarżą się wiecznie na brak roboty, a w istocie proszą Boga, aby jej nie mieli, piętnaście tysięcy robotników, wysłano z Paryża z rydlami i z motykami, aby te płaszczyznę przeistoczyli na dolinę otoczoną amfiteatrem. Ale tym piętnastu tysiącom robotników pozostawały dla ukończenia owej pracy tytana, trzy tygodnie; a po upływie dwóch dni, przekonano się, że potrzebują trzech miesięcy.
Być może wreszcie, iż za to ażeby nic nie robili płacono im drożej, niż za prace.
Wtedy stał się rodzaj cudu, świadczący o zapale paryskim. Ogromnej pracy, której nie mogło wykonać kilka tysięcy rozpróżniaczonych robotników, podjęła się ludność cała. Tego samego dnia, kiedy rozeszła się pogłoska, że pole Marsowe nie będzie skończone na czternastego lipca, sto tysięcy ludzi podniosło się i rzekło z tą pewnością, która cechuje wolę silną d nieprzełamaną: „Będzie“.
Deputaci poszli do mera Paryża, w imieniu stu tysięcy pracowników, i uchwalono wspólnie, że, aby nie przerywać robót dziennych, praca ta odbywać się będzie i w nocy.
Tegoż wieczora, o siódmej godzinie, wystrzał armatni oznajmił, że roboty dzienne skończone, a nocne się rozpoczną.
Na ten wystrzał, z czterech stron, od strony Grenelle, o strony rzeki, od Gros-Caillon i od Paryża, pole Marsowe zasypane zostało ludźmi.
Każdy niósł narzędzie: rydel, motykę lub taczki. Inni toczyli beczki pełne wina, towarzysze ich nieśli skrzypce, bębny i gitary.
Wszystkie wieki, płcie, stany, razem się pomięszały, obywatele, żołnierze, księża, mnisi, piękne panie, kobiety z targowiska, siostry miłosierdzia, aktorki, wszystko to robiło rydlem lub ciągnęło taczki, dzieci szły naprzód, niosąc pochodnie; za niemi postępowały orkiestry, grając na różnego rodzaju instrumentach, a nad ten gwar i hałas wznosiło się Ca ira, śpiewane przez sto tysięcy głosów, którym ze wszystkich krańców Francji trzykroć sto tysięcy odpowiadało.
W liczbie najpilniej pracujących, zauważono dwóch przybyłych najpierwej i to w mundurach; jeden był człowiekiem przeszło czterdziestoletnim, z muskułami silnemi, lecz ponurą twarzą.
Nie śpiewał i ledwie mówił.
Drugi był dwudziestoletnim młodzieńcem, o uśmiechniętej i otwartej twarzy, niebieskich oczach i białych zębach, włosach płowych, z wielkiemi nogami i grubemi kolanami; podnosił szerokiemi rękami ogromne ciężary; woził taczki nie odpoczywając, śpiewając ciągle, i czuwał z pod oka nad swym towarzyszem, przynosił mu wino, które on odpychał, przemawiał doń łagodnie, nie otrzymując odpowiedzi, a potem wracał do roboty, wzruszając lekko ramionami, i pracował za dziesięciu, a śpiewał za dwudziestu.
Ci dwaj ludzie byli deputatami z nowego departamentu de l‘Aisne. Oddaleni o pięć tylko mil od Paryża i posłyszawszy, że brakuje rąk do roboty, przybiegli co najprędzej, jeden, ażeby ofiarować swą spokojną pracę, drugi hałaśliwy i wesoły współudział.
Ci dwaj ludzie byli to Billot i Pitoux.
Powiedzmy, co się działo w Villers-Cotterets, w trzecia noc po przybyciu ich do Paryża, to jest w nocy z 5-go na 6-ty Lipca, w chwili, gdyśmy ich rozróżnili wśród pracowników.




  1. Lud w tym dniu powtarza wciąż: Stanie się to, stanie! Według słów Ewangelii, według słów prawodawcy wszystko się spełni: A kto się wywyższa, będzie poniżon; kto się poniża będzie wywyższony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.