Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.
GDZIE WIDAĆ, CO SIĘ STAŁO Z KATARZYNĄ, ALE NIE WIADOMO, CO SIĘ Z NIĄ STANIE.

Podczas nocy tej z 5-go na 6-ty października, około jedenastej godziny wieczorem, doktór Raynal, który położył się w nadziei, jaką rzadko miewają lekarze, przespania całej nocy, przebudzony został trzykrotnem nocnem stukaniem.
Było to, jak wiemy, zwyczajem poczciwego doktora, że kiedy stukano lub dzwoniono w nocy, chodził otwierać sam, aby czem prędzej dowiedzieć się, czego od niego chciano.
Tym razem, jak i zawsze, wyskoczył z łóżka, włożył szlafrok i pantofle, i jak mógł najprędzej zeszedł po wąskich schodkach.
Jakkolwiek bardzo się śpieszył, gość jego nocny tak był niecierpliwy, że począł pukać bez końca i miary, aż nagle drzwi się otworzyły.
Doktór Raynal poznał tego samego lokaja, który pewnej nocy przybył, aby go do wicehrabiego Izydora de Charny zaprowadzić.
— O! o! — rzekł doktór ujrzawszy go — ty znowóż, mój przyjacielu? Nie jest to wcale wymówka, pojmujesz mnie? ale jeżeli pan twój znowu jest raniony, trzeba żeby się strzegł: nie dobrze chodzić tam, gdzie kule padają.
— Nie, panie — odpowiedział lokaj, nie do pana, nie do rany, ale do czegoś, co niemniej ważne; skończ pan się ubierać: tu jest koń; czekają na pana.
Doktór na ubranie się potrzebował zwykle pięć minut; teraz sądząc po sposobie mowy i stukaniu służącego, poznał, że obecność jego jest nagląco potrzebną, więc w cztery minuty był już gotów.
— Oto jestem — rzekł, ukazując się po chwili.
Lokaj trzymał cugle konia dla doktora, który wskoczywszy na siodło pojechał za lokajem prowadzącym go nie w lewo, jak za pierwszym razem, ale na prawo, więc w przeciwną stronę Boursonnes.
Minęli park, w las się zagłębiając, zostawili Haramont z lewej strony, i znaleźli się w kniei tak niedostępnej, że konno dalej jechać nie mogli.
Wtem jakiś człowiek ukryty za drzewem, zdradził się poruszeniem.
— Czy to pan, panie doktorze? — zapytał.
Doktór, który wstrzymał konia, nie wiedząc o zamiarach tego człowieka, poznał po głosie Izydora de Charny.
— Tak — rzekł — to ja. Gdzież, do djabła, każesz mnie prowadzić wicehrabio?
— Zobaczysz pan — rzekł Izydor. — Ale zejdź z konia, proszę i chodź za mną.
Doktór zszedł; zaczynał wszystko rozumieć!
— A! a! — szepnął — tu idzie o słabość?
Izydor chwycił go za rękę.
— Tak, doktorze, i dlatego mi przyrzekasz milczenie, nieprawdaż?
Doktór wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „E! „mój panie, bądź spokojny, czy to pierwszy raz!“
— Wiec, proszę tedy — rzekł Izydor, odpowiadając jego myśli.
I wśród szyszek i liści suchych a szeleszczących, gubiąc się w cieniu buków olbrzymich, przechodząc wśród drżących gałęzi, przez które niekiedy gwiazdka zamigotała, weszli obaj w gęstwinę, przez jaką już konie przedrzeć się nie mogły.
Za kilka chwil, doktór spostrzegł wierzchołek skały Clouise.
— Ho! hi! — rzekł — czy nie idziemy czasem do chatki poczciwego Clouisa?
— Niezupełnie — odparł Izydor — ale bardzo blisko.
I, okrążywszy skałę, doprowadził doktora przede drzwi małego budynku, którego cegły do chaty starego gwardzisty dostawione były tak dobrze, że możnaby myśleć, i tak w okolicy myślano, iż stary postawił te przybudówkę dla swojej dogodności.
Prawda, że nawet bez względu na Katarzynę, jęczącą na łóżku, mniemanie takie zmienić się mogło, przy pierwszym rzucie oka w głąb tego pokoiku.
Ściany byty oklejone ładnym papierem, tego samego koloru firanki wisiały u okien; miedzy oknami stało eleganckie zwierciadło, a pod lustrem tualeta zaopatrzona w rozmaite szklane i porcelanowe sprzęciki; dwa krzesła, dwa fotele, mała kanapka i biblioteczka, stanowiły wnętrze urządzone z komfortem, że i dziś widząc je, tak samo byśmy powiedzieli.
Ale wzrok zacnego doktora nie zatrzymał się na tem wszystkiem. Ujrzał na łóżku leżącą kobietę; poszedł tam, gdzie widział cierpienie.
Katarzyna, spostrzegłszy doktora, zakryła twarz rekami, nie mogąc powstrzymać łez i łkania.
Izydor zbliżył się i wymówił jej imię; ona rzuciła mu się w objęcia.
— Doktorze — rzekł młodzieniec — powierzam ci życie i honor tej, która dziś jest tylko moją kochanką, ale mam nadzieje, że zostanie kiedyś moją żoną.
— O! jakiś ty dobry, drogi Izydorze, że mówisz mi podobne rzeczy! bo wiesz dobrze, iż taka biedna, jak ja dziewczyna, nie może być nigdy wicehrabiną de Charny. Ale niemniej dziękuję ci za to, wiesz, że potrzebuje siły, i chcesz mi jej dodać; bądź spokojny, będę miała odwagę, a na dowód pokaże się doktorowi z odkrytą twarzą i podam mu rękę.
I podała rękę doktorowi Raynal.
Ból jednak silniejszy od wszystkich dotąd uczuwanych skurczył jej rękę, gdy dotknęła dłoni doktora.
Ten wzrokiem dał znak Izydorowi, który pojął, że nadeszła chwila.
Młodzieniec ukląkł u łóżka chorej.
— Katarzyno, dziecię drogie — rzekł jej — bezwątpienia powinienbym tu zostać, zachęcać i dodawać ci odwagi: ale boje się, zbrakłoby mi siły: jeżeli jednak chcesz...
Katarzyna zarzuciła mu rękę na szyję.
— Idź — powiedziała — idź; dziękuję ci za tyle miłości, że nie możesz patrzeć, jak ja cierpię.
Izydor przycisnął usta do ust biednego dziecka, ścisnął raz jeszcze dłoń doktora Raynala i wybiegł z pokoju.
Przez dwie godziny tułał się jak duchy, o których mówi Dante, że nie mogą się zatrzymać, a jeśli spoczną, demon odrzuca je dalej rozpalonem żelazem.
Co chwila, zakreśliwszy mniejsze lub większe koło, wracał Izydor do tych drzwi, poza któremi spełniała się bolesna tajemnica. Ale prawie równocześnie krzyk Katarzyny oddalał go stamtąd i zmuszał znowu do błądzenia.
W końcu usłyszał, jak zawołał nań doktór, i drugi głos słaby, a słodki.
W dwóch skokach był u drzwi otwartych tym razem, na progu których stał doktór, trzymając dziecię na ręku.
— Niestety! niestety! Izydorze! — rzekła Katarzyna — teraz jestem podwójnie twoją... twoją jako kochanka, twoją, jako matka!
W tydzień potem, o tej samej godzinie, w nocy z 13 na 14 lipca, drzwi te otwarły sieę dwóch ludzi niosło w lektyce kobietę i dziecko, które eskortował młody człowiek na koniu, zalecając niosącym jak największą ostrożność. Przybywszy na gościniec, prowadzący z Haramontu do Villers-Cotterets, orszak zastał dużą karetę, zaprzężoną w trzy konie, do której siadła matka z dzieckiem.
Młodzieniec wydał wtedy kilka rozkazów swemu służącemu, zeskoczył z konia i wsiadł zkolei do powozu, który, nie zatrzymując się, ani przejeżdżając przez Villers-Cotterets, ruszył szybko do Paryża.
Młodzieniec, wyjeżdżając, zostawił sakiewkę złota dla ojca Clouis, a młoda kobieta list do Pitoux.
Doktór Raynal orzekł, że ze względu na szybkie polepszenie zdrowia chorej i dobrą budowę dziecka, które było chłopcem, podróż z Villers-Cotterets do Paryża, w wygodnym powozie, mogła się odbyć bez wypadku.
Na takie zapewnienie, Izydor zarządził wyjazd, skądinąd potrzebny, z powodu rychło nastąpić mającego powrotu Billota i Ludwika Pitoux.
Bóg dozwolił, aby to wszystko odbyło się w nieobecności Billota, niewiedzącego zresztą o schronieniu córki, oraz w nieobecności niewinnego Pitoux, który nie przypuszczał stanu Katarzyny.
Około piątej godziny zrana powóz zbliżył się do bramy Saint-Denis; ale nie mógł jechać bulwarem, wskutek natłoku w ten dzień uroczysty.
Katarzyna ośmieliła się wysunąć głowę przez okno, ale prawie w tejże chwili cofnęła się z krzykiem i twarz ukryła na piersi Izydora.
Pierwszemi osobami, które wśród sfederowanych ujrzała, byli Billot i Pitoux.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.