Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI.
CZTERNASTY LIPCA 1790 ROKU.

Praca, która z ogromnej płaszczyzny miała uczynić dolinę między dwoma wzgórzami, dzięki współudziałowi całego Paryża, trzynastego lipca wieczorem ukończona została.
Wielu pracowników chcąc być pewnymi swego miejsca nazajutrz, spało tam, jak śpią zwycięzcy na polu bitwy.
Billot i Pitoux złączyli się ze sfederowanymi, zająwszy miejsce na bulwarach.
Przypadek chciał, że deputaci departamentu ‘Aisne stanęli tam, którędy jechał powóz, wiozący do Paryża Katarzynę i jej dziecko.
I w rzeczy samej, szereg sfederowanych rozciągał się od Bastylji do bulwaru Bonne-Nouvelle.
Każdy uczynił, co mógł, ażeby dobrze przyjąć pożądanych gości. Kiedy się dowiedziano, że Bretończycy, starsi bracia w wolności, przybywali, zdobywcy Bastylji wyszli naprzeciw, aż do Saint-Cyr i zatrzymali ich, jako swych gości.
Dziwne były wtedy wybuchy bezinteresowności i patrjotyzmu.
Oberżyści umówili się i jednozgodnie, zamiast podwyższyć, zniżyli ceny.
Tyle na rzecz bezinteresowności.
Dziennikarze, ci zapaśnicy codzienni, którzy wieczną wojną zwiększają nienawiści, zamiast je stłumić, dziennikarze, dwaj przynajmnej Loustalot i Kamil Desmoulin proponowali układ federacyjny między piszącymi. Mieli zrzec się wszelkiego współzawodnictwa, wszelkiej zazdrości; przyrzekali zachowywać jedyna tylko rywalizacją w sprawach dobra publicznego. Tyle na rzecz patriotyzmu.
Niestety, propozycja ta nie miała powodzenia i została na teraz i na przyszłość wzniosłą mrzonką.
Ze swej strony zgromadzenie uczuło także wstrząśnienie elektryczne, które poruszyło całą Francję. Kilka dni przedtem, na propozycje panów de Montmorency i de Lafayette, zniosło ono szlachectwo dziedziczne, bronione przez księdza Maury, syna szewca wiejskiego.
Od miesiąca lutego zgromadzenie zaczęło znosić dziedzictwo kary. Wskutek powieszenia dwóch braci Assage, uchwalono, że odtąd hańba rusztowania nie będzie dotykała ani dzieci, ani krewnych zbrodniarza.
Z innej strony wpływ Mirabeau, czuć się dawał z dniem każdym. Dzięki potężnemu orędownikowi, dwór zyskiwał stronników nietylko w szeregach prawicy, ale i lewicy. Zgromadzenie uchwaliło, powiedzielibyśmy nawet z zapałem, dwadzieścia cztery miljony listy cywilnej dla króla, i cztery miljony zapisu dla królowej.
Był to hojny zwrot za te dwakroć osiemdziesiąt tysięcy długu, które za wymownego trybuna zapłacono i za tę jego pensję miesięczna, wynoszącą sześć tysięcy franków.
Zresztą Mirabeau jakby się nie mylił co do usposobienia prowincji. Ci sfederowani, których przyjmował Ludwik XVI, przynosili do Paryża nietylko zapał dla zgromadzenia narodowego, ale i religijną cześć dla władzy królewskiej. Uchylali czapki przed Baillym, wołając: „Niech żyje naród!“, ale klękali też przed Ludwikiem XVI, i kładąc szpady na krzyż u stóp jego, krzyczeli: „Niech żyje król!“
Na nieszczęście, król mało poetyczny, mało rycerski, źle odpowiadał na wszystkie te uniesienia serca.
Na nieszczęście królowa, zbyt dumna, zbyt Lotaryńska, jeżeli tak można powiedzieć, nie szanowała, jak na to zasługiwały, tych wybuchów sercowych.
Przytem, biedna kobieta! widziała jeden punkt ciemny na tem jasnem słońcu.
Tym ciemnym punktem, gryzącym jej serce, była nieobecność Oliviera, który mógł był wrócić, a jednak zostawał przy panu Bouille.
Na chwilę zobaczywszy Mirabeau, dla rozrywki, chciała go oczarować. Potężny genjusz, schylając się u nóg jej, pochlebił miłości własnej królowej i kobiety; ale, koniec końców, czemże jest genjusz dla serca? cóż obchodzą namiętność, tryumfy miłości własnej, zwycięstwa dumy? Przedewszystkiem w Mirabeau królowa, okiem kobiety, widziała człowieka materjalnego, z jego chorobliwą otyłością, z twarzą pokurczoną, zoraną przez ospę, z oczami czerwonemi, i nabrzękłą szyją. Bezpośrednio porównała go z Olivierem; z Olivierem, wytwornym szlachcicem, w kwiecie wieku, w swej dojrzałej piękności; z Olivierom w świetnym mundurze, który go czynił do króla podobnym, kiedy Mirabeau wyglądał w swym kostjumie jak przebrany kanonik. Wzruszyła więc ramionami; głęboko westchnęła, otarła oczy od bezsenności i płaczu zaczerwienione; a usiłując zniweczyć przestrzeń, głosem, pełnym łez i boleści, szepnęła: „Chamy! o Chamy!“
Cóż w takiej chwili obchodziły tę kobietę tłumy ludu u stóp jej pochylone? co ją obchodziły te żyjące fale, które wołały u stopni tronu: „Niech żyje król! Niech żyje królowa!“ Gdyby znany głos szepnął był jej do ucha:, Marjo, nic się we mnie nie zmieniło! Antonino, kocham cię!“ ten głos kazałby jej wierzyć, że nic się też i koło niej nie zmieniło, a dla zadowolenia jej duszy i dla pogody czoła, uczyniłby więcej, niż te okrzyki przyrzeczenia i przysięgi.
Wreszcie, nadszedł czternasty lipca, obojętnie, o właściwej godzinie, przynosząc ze sobą wielkie i małe wypadki, tworzące razem historję maluczkich i potężnych: ludu i królestwa.
I ten lekceważący czternasty lipca, jakby nie wiedząc, że przychodzi oświecić widowisko niezwykłe, niespodziane, wspaniale, ukazał się z czołem zasępionem chmurami, dmuchając wiatrem i deszczem.
Ale jednym z przymiotów ludu francuskiego jest śmiać się ze wszystkiego, a nawet w dnie uroczyste z deszczu.
Gwardja narodowa paryska i prowincjonalna, sfederowani, stojąc od piątej zrana na bulwarach, umierając z głodu, zmoczeni deszczem, śmieli się i śpiewali.
Prawda, że ludność paryska, nie mogąc ich zabezpieczyć od deszczu, starała się nie dać im uczuć głodu.
Ze wszystkich okien na sznurkach spuszczano chleb, szynki i butelki z winem.
Tak było na wszystkich ulicach, którędy przechodzili. Podczas tego marszu, sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi zasiadało na polu Marsowem, a drugie sto pięćdziesiąt stało za nimi.
Amfiteatry zaś Chaillot i Passy przepełnione były widzami, że niepodobnaby ich policzyć.
A jakaż radość, jakaż ufność w tym tłumie, który czekał, stojąc lub siedząc, równie jak i w tym, który przeszedłszy rzekę po drewnianym moście, zbudowanym kolo Chaillot, opanował pole Marsowe lukiem tryumfalnym!
W miarę, jak wchodziły oddziały stowarzyszonych, okrzyki zapału, — a może i zdziwienia na ten widok — wielkie okrzyki serdeczne dobywały się z każdych ust.
I w rzeczy samej, nigdy podobny widok nie uderzył oka ludzkiego.
Pole Marsowe jakby zaczarowane! w miesiąc z płaszczyzny zamienione w dolinę z milą obwodu! Na czworokątnej pochyłości tej doliny trzykroć sto tysięcy ludzi siedzących lub stojących.
Po środku, ołtarz, do którego prowadziły cztery stopnie, odpowiednio do czterech ścian stojącego tam obelisku.
Na każdym rogu pomnika, ogromne kadzielnice z kadzidłem, które zgromadzenie narodowe postanowiło odtąd palić tylko Bogu!
O wielka radości naszych ojców! na ten widok byłaś tak żywa, tak prawdziwą, tak głęboka, że drżenia jej aż do nas doszły!
A jednak niebo przemawiało jak wyrocznia starożytna.
Co chwila ulewa, powiewy wiatru, ciemne chmury; to rok 1793, 1814, 1815!
Potem od czasu do czasu, wśród tego wszystkiego słońce świecące: 1830, 1848, i 1871 roku.
O! proroku, któryś przepowiedział przyszłość temu miljonowi ludzi, jakby cię też przyjęto?
Jak Kalchasa przyjęli Grecy, jak Kassandrę Trojanie.
Ale bo tego dnia słuchano tylko dwóch głosów: głosu wiary, któremu odpowiadał głos nadziei.
Przed budynkiem szkoły wojskowej wzniesiono galerje.
Te galerje pokryte draperjami i trójkolorowemi chorągwiami, wystawiono dla królowej, dla dworu i dla zgromadzenia narodowego.
Dwa trony jednakowe o trzy stopy jeden od drugiego, przeznaczono dla króla i dla prezesa zgromadzenia.
Król, na ten dzień tylko mianowany najwyższym i niezależnym wodzem gwardji narodowej we Francji, przekazał swe dowództwo panu de Lafayette! Lafayette był więc tego dnia, głównodowodzącym sześcioma miljonami ludzi zbrojnych!
Jego dola szybko dążyła do szczytu! wyższa od jego osoby, musiała pochylić się i zgasnąć.
Tego dnia stała ona na najwyższym szczeblu; ale jak wszystkie nocne, fantastyczne zjawiska, które przewyższają powoli wszelkie rozmiary ludzkie, na to tylko rosła nienaturalnie, żeby zamienić się w parę, ulecieć... zniknąć.
Ale podczas federacji wszystko było rzeczywiste i miało potęgę rzeczywistości.
Naród, mający podać się do dymisji: król, którego miała spaść głowa; naczelny wódz, którego miały ponieść na wygnanie cztery nogi białego konia.
A jednak mimo deszczu zimnego, mimo zawiei burzliwych, przy świetle rzadkich promieni nie słonecznych, lecz dziennych, przedzierających się przez ciemne chmur sklepienie, stowarzyszeni wchodzili trzema otworami łuku tryumfalnego; za tą przednią strażą złożoną z dwudziestu pięciu tysięcy ludzi, w dwóch linjach cyrk opasującą, postępowali wyborcy Paryża, potem przedstawiciele gminy, w końcu zgromadzenie narodowe.
Wszystkie te korporacje, mające zachowane dla siebie miejsca na galerjach, wystawionych przed szkołą wojskową, szły w linji prostej, roztwierając się tylko jak fala przed skałą, aby przejść koło ołtarza, potem łączyły się po za nim, głową docierając do galerji, kiedy ogon ogromnego węża dotykał ostatnim pierścieniem łuku tryumfalnego.
Po za wyborcami, przedstawicielami gminy, zgromadzeniem narodowem, posuwała się reszta orszaku: stowarzyszeni, deputacja, wojskowi i gwardja narodowa.
Każdy departament miał odrębną chorągiew, ale opasaną, owiniętą, znarodowioną, wielkiem kołem trójkolorowych chorągwi.
Jednocześnie z prezesem zgromadzenia zasiadł król na swym fotelu, a królowa na trybunie.
Niestety! biedna królowa! dwór jej był nędzny. Najlepsze przyjaciółki ja opuściły: gdyby wiedziały, że dzięki Mirabeau, król otrzymał dwadzieścia pięć miljonów uposażenia, możeby wróciły z nich niektóre; ale nikt o tem nie wiedział.
Tego zaś, którego daremnie szukała oczyma Marja-Antonina, wiedziała, że nie złoto ani potęga ku niej nie ciągnęły.
W braku jego chciała wzrok zatrzymać na jakiej twarzy przyjaznej i oddanej.
Spytała, gdzie jest pan Izydor de Charny, i dlaczego obrońcy władzy królewskiej nie stoją przy królu lub u stóp królowej.
Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa Izydor de Charny, a gdyby jej kto powiedział, że w tej chwili wiezie młodą chłopkę, swoją kochankę, do małego domku na pochyłości Bellevue, wzruszyłaby litościwie ramionami, a serce jej nie ścisnęłoby się zazdrością.
Kto wie zresztą, czy dziedziczka Cezarów nie zgodziłaby się oddać tronu i korony, aby zostać skromną wieśniaczką, kochaną przez Oliviera, jak Katarzyna przez Izydora.
Bezwątpienia, to były jej myśli, kiedy Mirabeau podchwytując jedno z jej spojrzeń wątpliwych, pól promieniejących słońcem, pól zamroczonych burzą, zapytał prawie głośno:
— O czemże myśli ta czarodziejka?
Gdyby Cagliostro mógł był słyszeć te słowa, odpowiedziałby:
— Myśli o fatalnej machinie, którą jej w zamku Taverney pokazałem w karafce wody, a która pod piórem doktora Gilberta poznała.
I pomyliłby się wielki prorok, który tak rzadko się mylił.
Ona myślała o nieobecnym Olivierze, i o zgasłej miłości.
I to przy odgłosie pięciuset bębnów, i dwóch tysięcy instrumentów muzycznych.
Nagle nastała cisza.
Król i prezes zgromadzenia narodowego siedzieli.
Dwustu księży w albach, pod przewodnictwem biskupa d‘Autun pana de Talleyrand, posuwało się ku ołtarzowi.
Po stopniach, kulawą noga, wstąpił biskup d‘Autun, ten mefistofeles, czekający na Fausta, mającego ukazać się w dniu 13 Vendemiera.
Mszę odprawił biskup d‘Autun! Zapomnieliśmy tego szczegółu, w liczbie złych przepowiedni.
W tej właśnie chwili nawałnica zwiększyła się; niebo samo sprzeciwiało się fałszywemu kapłanowi, który miał sprofanować święta ofiarę mszy, ofiarować Panu za przybytek, pierś swoją, tyloma w przyszłości krzywoprzysięstwami skalaną.
Chorągwie departamentów i proporce trójkolorowe okalały ołtarz dokoła, a wiatr południowo-zachodni, poruszał tysiącami barw. Skończywszy msze, pan de Talleyrand, zeszedł kilka stopni, aby pobłogosławić chorągiew narodowa i chorągwie ośmdziesięciu trzech departamentów.
Potem zaczęła się święta ceremonja przysięgi.
Pierwszy przysięgał Lafayette, w imieniu gwardji narodowej królestwa.
Prezes zgromadzenia, w imieniu Francji.
Król przysięgał trzeci za siebie samego.
Lafayette zszedł z konia, przebył przestrzeń dzielącą go od ołtarza, wszedł na stopnie, wyjął szpadę, a położywszy jej koniec na księgę Ewangelji, rzekł głosem donośnym:
— Przysięgamy, być zawsze wiernymi narodowi, prawu i królowi; utrzymywać całą naszą siłą konstytucję, wydaną przez zgromadzenie, a przyjętą przez króla; bronić zgodnie z prawem bezpieczeństwa osób, własności, dowozu zboża i żywności wewnątrz państwa, pobierania podatków publicznych pod jaką bądź postacią; pozostać zjednoczonymi ze wszystkimi francuzami nierozerwalnym węzłem braterstwa.
Wielka panowała cisza podczas tej przysięgi.
Lecz zaledwie została ukończona, sto armat jednocześnie dało sygnał sąsiednim departamentom.
Wtedy z każdego miasta ufortyfikowanego wybuchła ogromna błyskawica.
Jak kamień rzucony w wodę tworzy koła, coraz bardziej zwiększające się aż do brzegu, tak każdy krąg płomienia, każdy huk tego piorunu rozszerzał się od środka do obwodu, z serca Francji, aż po za jej granicę.
Potem wstał prezes zgromadzenia narodowego, a z nim wszyscy deputowani; on rzekł:
— Przysięgam być wiernym narodowi, prawu, królowi i utrzymywać całą ma siłą konstytucje wydaną przez zgromadzenie narodowe, a przez króla przyjętą.
Zaledwie skończył, ten sam ogień błysnął, ten sam odezwał się grzmot, a echa poniosły go na krańce Francji.
Nadeszła kolej na króla.
Powstał.
Cicho! Słuchajcie jakim głosem wypowie przysięgę narodową, ten który zdradzał w głębi duszy.
Strzeż się, Najjaśniejszy Panie! chmura się rozrywa, niebo się otwiera, słońce zaświtało.
Słońce, to oko Boga! Bóg na cię patrzy!
— Ja, król Francuzów — rzekł Ludwik XVI — przysięgam używać władzy, przekazanej mi prawem konstytucyjnem państwa, ku utrzymaniu konstytucji wydanej przez zgromadzenie narodowe, a przyjętej przezemnie, oraz przysięgam czuwać nad wykonaniem praw.
O! Najjaśniejszy Panie, dlaczego i teraz jeszcze, nie chciałeś przysięgać przed ołtarzem?
Dwudziesty pierwszy czerwca, odpowie za 14 lipca, Varennes wypowie słowo zagadki z polu Marsowego.
Lecz, fałszywa czy prawdziwa przysięga niemniej sprowadziła ogień i huk.
Sto armat strzeliło jak dla Lafayetta i prezesa zgromadzenia; a artyleria departamentów po raz trzeci poniosła królom Europy grożące ostrzeżenie:
„Strzeżcie się, Francja powstała! strzeżcie się, Francja chce być wolną, i jak poseł rzymski trzymając w fałdach płaszcza pokój i wojnę, gotowa płaszcz ten na świat wytrząsnąć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.