Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Słowa króla. Zasięgniemy tu objaśnień, tłomaczyły się tem, że po prawej stronie drogi, stały dwa lub trzy domki, jak wysunięte naprzód szyldwachy miasta górnego.
Jeden nawet z nich, bliższy, na turkot kół otworzono, i światło przeciskało się przez szczelinę.
Królowa wysiadła, a ująwszy pod rękę pana de Malden, podeszła do tegoż domu.
Ale za ich zbliżeniem, drzwi zamknięto.
Jednakże zanim te drzwi zdążyły się zamknąć, pan de Malden, spostrzegłszy niegościnne zamiary gospodarza, zdołał pochwycić je i zatrzymać.
Pod naciskiem pana de Malden drzwi otworzono.
Za drzwiami stał człowiek, mogący mieć lat pięćdziesiąt, w szlafroku i w pantoflach.
Nie bez zdziwienia uczuł się pokonanym w swoim własnym domu a zdziwienie jego było tem większe, gdy spostrzegł nieznajomego a za nim kobietę.
Człowiek w szlafroku spojrzał na królowę, na którą padało światło, jakie trzymał w ręku i zadrżał.
— Czego pan chcesz? — zapytał pana de Malden.
— Panie... odparł oficer — nie znamy miasta Varennes, i prosimy cię, abyś był łaskaw wskazać nam drogę do Stenay.
— A jeżeli to podstęp — powiedział nieznajomy — będę zgubiony?
— A! panie!... rzekł pan de Malden — czy możesz się narażać na coś podobnego, oddając przysługę kobiecie, która się znajduje w niebezpiecznem położeniu.
— Panie, odpowiedział człowiek w szlafroku — osoba, która za tobą stoi, to niezwykła kobieta...
A nachylając się do ucha pana de Malden, dodał cicho:
— To królowa!
— Panie!
— Poznałem ją.
Królowa, która słyszała, czy odgadła co mówiono, pociągnęła w tył pana de Malden.
— Zanim co nastąpi, rzekła — uprzedź pan króla, że jestem poznaną.
Pan de Malden, w sekundę polecenie to spełnił.
— Ha! więc — rzekł król — niech ten człowiek przyjdzie do mnie.
Pan de Malden wrócił, a sądząc, że nie potrzebuje nic ukrywać, powiedział:
— Król chce mówić z panem.
Człowiek ów westchnął, a zrzuciwszy pantofle, ażeby najmniej hałasu robić, zbliżył się do drzwiczek powozu.
— Pańskie nazwisko? — spytał król najprzód.
— De Prefontaine, Najjaśniejszy Panie — odparł z wahaniem.
— Czem pan jesteś?
— Majorem kawalerji, kawalerem orderu Świętego Ludwika.
— Podwójnie jako major i jako kawaler orderu, wykonałeś mi pan przysięgę na wierność, obowiązkiem więc twoim jest dopomóc mi w kłopocie.
— Zapewne, wyjąknął major — ale błagam Waszą królewską mość o pośpiech; mogliby mnie zobaczyć.
— Ej! panie!... rzekł pan de Malden — gdyby was widziano, tem lepiej! nigdy nie nadarzy ci się tak piękna sposobność spełnienia swego obowiązku!
Major, który zdania tego nie podzielał, westchnął głęboko.
Królowa litościwie wzruszała ramionami, a nogą tupała z niecierpliwości.
Król dał jej znak, a zwracając się do majora, podjął:
— Czy nie słyszałeś pan czasem o koniach, czekających tu na powóz i o huzarach, którzy tu mają stać od wczoraj?
— Owszem, Najjaśniejszy Panie, konie i huzarzy stoją z drugiej strony miasta; konie w hotelu Wielkiego-Monarchy, huzarzy w koszarach zapewne.
— Dziękuję, panu... Wróć do siebie, nikt cię nie widział.
— Najjaśniejszy Panie!
Król nie słuchając już więcej, podał rękę królowej, która wsiadła do powozu, a do oficerów straży przybocznej, rzekł:
— Panowie na miejsca, i do Wielkiego-Monarchy!
Oficerowie skoczyli na kozioł i zawołali do pocztyljonów:
— Do Wielkiego-Monarchy!
Ale w tejże chwili, jakiś cień na koniu, jakiś jeździec fantastyczny wypadł z lasu, a przecinając drogę poprzecznie:
— Pocztyljoni! — zawołał — ani kroku dalej!...
— Dlaczego? — spytali zdziwieni pocztyljoni.
— Bo wieziecie króla, który ucieka... Otóż w imię narodu, zakazuję wam ruszyć się z miejsca!
Pocztyljoni, którzy już mieli puścić powóz, zatrzymali się, pomrukując:
— Król!
Ludwik XVI widział, że chwila była stanowczą.
— Kto pan jesteś?... zawołał. — Jakiem prawem wydajesz rozkazy?
— Prosty obywatel.. ale reprezentuję prawo i przemawiam w imieniu narodu. Pocztyljoni, ani kroku, rozkazuję po raz drugi! Znacie mnie dobrze: jestem Jan Baptysta Drouet, syn pocztmistrza z Sainte-Menehould.
— O! nieszczęsny! — zawołali oficerowie dobywając noży, i zeskakując z kozła, to on!
Ale zanim stanęli na ziemi, Drouet wbiegł w ulicę dolnego miasta.
— A! Charny! Charny!... szeptała królowa — co się z nim stało?...
I rzuciła się w tył powozu, prawie obojętna na to, co zajść miało.
Co się stało z Charnym, i jak z rąk jego wymknął się Drouet?
Zawsze fatalność!
Koń pana Dandonis dobrze biegł, ale Drouet wyprzedził o dwadzieścia minut hrabiego.
Trzeba było te dwadzieścia minut powetować.
Charny zagłębił ostrogi w boki konia, koń poskoczył, wypuścił parę z nozdrzy, i puścił się pędem.
Drouet nie wiedząc, że jest ścigany, jechał co koń wyskoczy.
Ale Drouet jechał na koniu pocztowym, a Charny miał rasowego.
Tym sposobem, ujechawszy milę, Charny zyskał trzecią część drogi.
Wtedy Drouet spostrzegłszy pogoń, podwoił usiłowań, aby umknąć temu, który go chciał prześcignąć.
Przy końcu drugiej mili, Charny na przestrzeni zyskiwał w tym samym stosunku, a Drouet częściej oglądał się ze wzrastającym niepokojem.
Drouet odjechał tak prędko, że nie wziął z sobą broni.
Młody patrjota nie bał się śmierci, dowiódł tego późni ale obawiał się, aby go nie zatrzymano, obawiał się, aby nie ominęła go fatalna sposobność wsławienia nazwiska.
Miał jeszcze dwie mile do Clermontu, a było prawie pewne, że będzie prześcignionym
na pierwszej z nich, czyli na trzeciej od Sainte-Menehould.
A dla podwojenia gorliwości niejako czuł przed sobą powóz królewski.
Mówimy czuł; bo jakkolwiek było około wpół do dziesiątej wieczór, i w najdłuższych dniach roku, noc jednak już zapadła.
Drouet podwoił razy szpicruty i popędzał konia ostrogą.
Na trzy-czwarte mili od Clermont, Charny był tylko o dwieście kroków od niego.
A ponieważ Drouet wiedział, że niema poczty w Varennes, bezwątpienia więc, król pojedzie drogą do Verdun.
Drouet począł rozpaczać, zanim dopędzi króla, sam będzie dogoniony.
O pół mili od Clermontu, słyszał galopującego konia za sobą, a koń Oliviera odpowiadał rżeniem pocztowemu wierzchowcowi.
Trzeba było zrzec się pogoni, i stawić czoło przeciwnikowi; ale do odporu, Drouet nie miał broni.
Nagle gdy Charny jest zaledwie o pięćdziesiąt kroków od niego, pocztyljoni, wracający z końmi krzyżują się z Drouetem. Drouet poznaje, że jechali z powozem króla.
— A!... rzecze — to wy... Drogą do Verdun, nieprawda?
— Co drogą do Verdun? — pytają pocztyljoni.
— Mówię, powtarza Drouet — że powozy z któremiście jechali, udały się drogą do Verdun.
I mija ich, ostatnim wysiłkiem swojego konia.
— Nie!... wołają doń pocztyljoni — drogą do Varennes.
Drouet ryknął z radości.
Ocalony jest, a król zgubiony!
Gdyby król jechał drogą do Verdun, Drouet musiałby także jechać prosto z Sainte-Menehould do Verdun.
Ale król wybrał drogę do Varennes; droga ta skręca w lewo prawie pod kątem ostrym.
Drouet rzuca się ku lasom Argońskim, których zna wszystkie zakręty, przerzynające las, kwadrans drogi zyska nad królem; a nadto osłonią go ciemności.
Charny znający położenie okolicy, czuje, że Drouet mu się wymyka i wydaje okrzyk gniewu.
Prawie jednocześnie z Drouetem wpada na niewielką płaszczyznę, oddzielającą las od drogi, wołając:
— Stój! Stój!
Ale Drouet nie odpowiada, schyla się nad szyją konia, podniecając go ostrogą, szpicrutą i głosem.
Niech dosięgnie lasu, a będzie ocalony!
Dosięgnie lasu, tylko musi przelecieć o dziesięć kroków od Oliviera.
Charny wyjmuje pistolet, bierze go na cel:
— Stój! — woła — lub zginiesz!
Drouet schyla się na szyję konia, i bardziej jeszcze go nagli.
Charny strzela, ale tylko iskry błysnęły w ciemności.
Charny wściekły rzuca pistoletem na Droueta, bierze drugi, pędzi w las, a ujrzawszy uciekającego między drzewami, strzela doń; ale jak za pierwszym razem, jego pistolet pali na panewce!
Wtedy to przypomina sobie, że pan Dandoins wołał coś, czego nie zrozumiał.
— A! — myśli — omyliłem się zapewne i wziąłem jego konia, tym sposobem pistolety nie nabite. Mniejsza o to, dogonię tego nędznika, a jeśli trzeba, zduszę rękami!
I goni dalej cień, który spostrzega w ciemności.
Ale zaledwie sto kroków w nieznanym lesie ujechał, gdy koń jego pada w rów.
Charny leci mu przez głowę, wstaje, skacze na siodło, ale Drouet już zniknął!
Takim sposobem Drouet wymknął się Olivierowi, i przeleciał gościńcem, podobny do ducha groźnego, rozkazując pocztyljonom, wiozącym króla, aby nie ruszali się z miejsca.
Pocztyljoni zatrzymali się, bo Drouet zaklął ich w imię narodu, które zaczyna być potężniejsze nad imię króla.
Zaledwie Drouet zniknął w mieście, gdy usłyszano cwał zbliżającego się konia.
Tą samą ulicą którą pobiegł Drouet, wracał Izydor.
Daje on te same objaśnienia, jakich pan de Prefontaine udzielił:
Konie pana de Choiseul, panowie de Bouille i de Raigecourt, są w hotelu Wielkiego Monarchy. Trzeci oficer pan de Rohrig, znajduje się z huzarami w koszarach.
Chłopiec z kawiarni, który zakład zamykał, udzielił mu tych objaśnień.
Ale zamiast radości, którą mniemał, że przynosi dostojnym podróżnym, widzi ich w najgłębszem osłupieniu pogrążonych.
Pan de Prefontaine lamentuje; oficerowie grożą czemuś nieznanemu i niewidzialnemu.\
Izydor wstrzymuje się w opowiadaniu.
— Co się stało, panowie? — pyta.
— Czy nie widziałeś pan w tej ulicy pędzącego galopem człowieka? — pyta go król.
— Owszem, Najjaśniejszy panie — rzecze Izydor.
— Tym człowiekiem jest Drouet — powiada król.
— Drouet!... woła Izydor z sercem rozdartem. — Więc brat mój nie żyje!
Królowa krzyknęła i twarz ukryła w dłoniach.