Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
DOM PANA SAUSSE.

Dom pana Sausse, z tego, co dojrzeli dostojni więźniowie i towarzysze ich niedoli, składał się z handlu korzennego, w którego głębi widać było jadalny pokój. Siedząc w tym pokoju, można było widzieć wchodzących do sklepu, o których wejściu zresztą oznajmiał mały, przy drzwiach umieszczony, dzwonek.
W kącie sklepu drewniane schodki prowadziły na pierwsze piętro.
Na piętrze były dwa pokoje; jeden z nich, nad składem, napełniony był pakami rozmaitego rodzaju, drugi służył za sypialnię właścicielowi magazynu, obudzonemu przez Droueta, ślady tego nagłego przebudzenia znać tam jeszcze było.
Pani Sausse, pół ubrana, wychodziła z pierwszego pokoju i na końcu drugiego ukazywała się przy schodkach w chwili, gdy królowa a za nią i dzieci Francji, a w końcu pani Elżbieta i pani le Tourzel, przestąpili próg sklepu.
Prokurator gminy wyprzedzając podróżnych, wszedł pierwszy.
Przeszło sto osób, towarzyszących powozowi, stało przed domem pana Sausse, położonym na niewielkim placu.
— A więc? — rzekł król wchodząc.
— A więc, mój panie — odparł Sausse — mówiliśmy o paszporcie; jeśli dama, która podaje się za właścicielkę powozu, pokażę swój, zaniosę go do municypalności, aby sprawdzić, czy jest ważny.
Ponieważ paszport, dany przez panią de Korff hrabiemu de Charny, a przez hrabiego de Charny królowej, był w porządku. król dał znak pani de Tourzel, aby paszport swój pokazała.
Wyjęła z kieszeni ów cenny papier i oddała panu Sausse, który, zaleciwszy żonie ugoszczenie tajemniczych podróżnych, udał się do municypalności.
Umysły tam były rozgrzane, bo Drouet znajdował się na posiedzeniu; pan Sausse wszedł z paszportem. Każdy wiedział, że podróżnych do niego zaprowadzono; za jego też przybyciem nastała cisza, pełna ciekawości.
On złożył paszport przed merem.
Podaliśmy już, co paszport zawierał; czytelnik wie, że nic mu do zarzucenia nie było.
Dlatego przeczytawszy go:
— Panowie — rzekł mer — paszport jest w zupełnym porządku i dobry!
— Dobry? — powtórzyło dziesięć głosów ze zdziwieniem.
— Bezwątpienia, dobry — powiedział mer, ponieważ jest podpisany przez króla.
I posunął paszport ku wyciągniętym rękom, które go ujęły natychmiast.
Ale Drouet wyrwał go innym.
— Podpis króla! — rzekł — to dobrze; ale czy jest podpis Zgromadzenia Narodowego?
— Jest — rzekł sąsiad, czytający paszport jednocześnie i wskazujący podpis członka komitetu.
— Zgadzam się — podjął Drouet — ale podpis prezesa? A zresztą — uciął młody patrjota, nie o to idzie; ci podróżni, to nie pani Korff, jej dzieci i jej służba, ale król, królowa, pani Elżbieta, wreszcie jakaś dama dworu, trzej kurjerzy, słowem rodzina królewska. Chcecie czy nie chcecie wypuścić z Francji królewską rodzinę?
Pytanie stawiano jasno; ale za trudne było rozwiązać je miastu trzeciego rzędu, takiemu jak Varennes.
Rozmyślano, a tak to wiele czasu zajęło, że prokurator gminy zamierzył wrócić do siebie.
Zastał podróżnych, stojących w sklepie.
Pani Sausse nalegała, aby weszli na górę do pokoju, ale odmówili.
Zdawało im się, że przyjmując go w tym domu, uczynią ustępstwo tym, którzy ich zatrzymali i odstąpią tym sposobem od rychłego wyjazdu, co stanowiło przedmiot najgorętszych ich życzeń.
Wszystko było w zawieszeniu, do przybycia pana domu, który miał przynieść decyzję municypalności, co do paszportu.
Nagle ukazał się on wśród tłumu, usiłując przedrzeć się do domu.
Król postąpił ku niemu trzy kroki:
— I cóż? — zapytał, ze źle ukrytą obawą, i cóż paszport?
— Paszport — odparł pan Sausse — jest przedmiotem poważnej dyskusji w radzie miejskiej.
— Jakiej? — spytał Ludwik XVI. — Czyby przypadkiem o jego ważności wątpiono?
— Nie; ale wątpią, czy naprawdę należy on do pani de Korff, i szerzy się pogłoska, iż rzeczywiście króla i jego rodzinę mamy szczęście w tych murach posiadać...
Ludwik XVI wahał się z odpowiedzią, ale nagle rzekł:
— A więc, tak, panie! — ja jestem królem, oto królowa, oto moje dzieci... i proszę was o względy, jakie francuzi zawsze mieli dla królów swoich!
Mówiliśmy, że drzwi od ulicy były otwarte, wielka liczba ciekawych napełniała je. Słowa króla słyszano i na zewnątrz.
Na nieszczęście, jeżeli ten, które je wyrzekł powiedział je z godnością, to jego popielate ubranie i peruka a la Rousseau, wcale tej godności nie odpowiadały.
Jakżeby poznać króla Francji w tem lichem przebraniu!
Królowa uczuła wrażenie, wywarte na tłumie i zaczerwieniła się.
— Przyjmij to, co nam pani Sausse ofiarowała — rzekła żywo — i wejdźmy na piętro.
Pan Sausse rzucił się ze światłem na schody, aby wskazać drogę dostojnym gościom.
Tymczasem wiadomość, że król jest w Varennes, z własnych ust jego słyszana, rozbiegła się lotem ptaka po ulicach miasta.
Człowiek jakiś wszedł przelękły do municypalności.
— Panowie — rzekł — podróżni, zatrzymani u pana Sausse, to naprawdę król i jego rodzina! Usłyszałem z własnych ust króla wyznanie!
— A więc, panowie — zawołał Drouet — cóż wam mówiłem?
I bęben bił ciągle, a dzwonienie na gwałt nie ustawało.
Teraz, jakim sposobem te różne hałasy nie ściągnęły do miasta i do uciekających, pana de Bouille i do Raigecourt oraz huzarów w Varennes stojących?
Zaraz opowiemy.
Około dziewiątej wieczorem, dwaj oficerowie tylko co wrócili do hotelu Wielkiego-Monarchy, kiedy usłyszeli turkot powozu.
Obaj przybiegli do okna.
Był to kabrjolet, a w nim siedział człowiek w kapelusza i wielkim płaszczu.
Cofali się w tył, kiedy podróżny ów zawołał:
— Ej! panowie! czy jeden z was nie jest kawalerem Juljuszem de Bouillé?
Pan de Bouillé zatrzymał się.
— Tak panie — rzekł — to ja.
— W takim razie — odparł człowiek w wielkim płaszczu i kapeluszu — mam panu wiele rzeczy do powiedzenia.
— Gotów jestem je usłyszeć — odrzekł kawaler — ale zechciej pan wejść do oberży; zaznajomimy się.
— Chętnie, panie kawalerze, chętnie! — zawołał podróżny:
I wyskoczywszy z powozu, szybko wbiegł do hotelu.
Kawaler zauważył, że jest bardzo przelękniony.
— A! panie kawalerze — ciągnął nieznajomy — dasz mi konie, które tu masz, nieprawdaż?
— Jakto? konie, które mam tutaj? — odparł pan de Bouillé.
— Tak! tak! dasz mi je pan! Nie potrzebujesz nic przedemną ukrywać... Ja wiem wszystko!
— Panie, pozwól sobie wyznać, że zdziwienie nie daje mi odpowiadać — podjął pan de Bouillé — i że nie rozumiem ani słowa.
— Powtarzam, że wiem wszystko — nalegał podróżny — król wyjechał wczoraj z Paryża... lecz nie ma prawdopodobieństwa, aby mógł dalszą drogę odbywać; uprzedziłem już o tem pana de Damas; pułk dragonów zbuntował się; w Clermont było powstanie... Ja, który to mówię, ledwie się wydostałem.
— Ależ — spytał pan de Bouillé niecierpliwie — któż pan jesteś?
— Ja jestem Leonard, fryzjer królowej. Jakto! pan mnie nie zna? Wyobraź pan sobie, że pan de Choiseul uprowadził mnie mimowon... Przywiozłem mu klejnoty królowej i pani Elżbiety, a kiedy pomyślę, że mój brat, któremu zabrałem płaszcz i kapelusz, nie wie co się ze mną stało, a pani de l’Aage, którą miałem uczesać, czeka na mnie dotąd! O! mój Boże! mój Boże! co się to dzieje!
I Leonard przechadzał się wielkiemi krokami po sali, podnosząc z rozpaczy ręce ku górze.
Pan de Bouillé zaczynał pojmować.
— A! to pan Leonard! — rzekł.
— Naturalnie, że jestem Leonardem — podjął podróżny, odcinając od swego nazwiska tytuł, na sposób wielkich ludzi — a ponieważ pan znasz mnie już, zapewne dostanę koni?
— Panie Leonardzie — rzekł oficer, chcąc koniecznie sławnego fryzjera zaliczać do zwykłych śmiertelników — konie, jakie tu mam, należą do króla, i król tylko może ich użyć!
— Ale kiedy mówię, że niepodobna, aby król przyjechał...
— To prawda, panie Leonardzie; ale król może przybyć, a gdyby koni nie zastał i tłómaczyłbym mu, że je panu oddałem, mógłby uznać przyczynę tę za wcale niedostateczną.
— Jakto! za niedostateczną! — zawołał Leonard. — Czy sądzisz pan, że w mojem nadzwyczajnem położeniu, król miałby mi za złe, gdybym wziął jego konie?
Oficer uśmiechnął się.
— Nie mówię tego — odparł — ale uważałby, żem źle zrobił, oddając je panu.
— A! — rzekł Leonard — a! do djabła!... nie rozpatrywałem kwestji z tej strony! Odmawiasz mi więc koni, panie kawalerze.
— Stanowczo.
Leonard westchnął.
— Ale przynajmniej — rzekł — zajmiesz się, aby mi je dano gdzieindziej?
— A! co do tego, kochany panie Leonardzie — powiedział pan de Bouillé — jak najchętniej.
W rzeczy samej Leonard był kłopotliwym gościem; nietylko mówił głośno, ale jeszcze dziwacznie gestykulował, co razem z jego płaszczem i kapeluszem, śmiesznym go czyniło.
Pan de Bouillé więc śpieszył się go pozbyć.
Poprosił gospodarza hotelu pod Wielkim-Monarchą, aby postarał się o konie któreby dowiozły podróżnego do Dun, i rzucił Leonarda na los szczęścia.
Następnie dwaj oficerowie udali się do miasta, wyszli na drogę, do Paryża wiodącą, lecz nic nie widzieli, ani słyszeli; zaczynając z kolei wierzyć, że król, który o dziesięć godzin blisko się spóźnił, nie przybędzie, wrócili do hotelu.
O jedenastej Leonard odjechał.
Zaniepokojeni tem, co im Leonard opowiadał wysłali ordynansa do pana de Damas; ten ordynans spotkał powozy na drodze z Clermont.
Dwaj oficerowie czekali do północy.
O północy rzucili się ubrani na łóżka.
O w pół do pierwszej, zbudziły ich krzyki i dzwonienie na gwałt.
Wyjrzeli oknem, a zobaczywszy całe miasto w ruchu, ludzi, niosących broń rozmaitą, pobiegli do stajni i na wszelki przypadek, konie za miasto wyprowadzić kazali, aby król mógł je tam zastać.
Potem wrócili po własne konie, które w to samo miejsce zaprowadzili.
Ale te chodzenia wzbudziły podejrzenie, i aby wyjść z hotelu, musieli już przeprowadzić małą utarczkę, w której dano kilka strzałów.
Jednocześnie wśród krzyków i pogróżek, dwaj szlachcice dowiedzieli się, że króla zatrzymano i do prokuratora gminy zaprowadzono.
Naradzali się nad tem, co mieli uczynić?
Czy zebrać huzarów i niepewnym wysiłkiem oswobodzić króla?
Czy siąść na koń i uprzedzić margrabiego de Bouillé, który był prawdopodobnie w Dun, a z pewnością w Stenay? Dun oddalone było od Varennes o pięć mil, Stenay o osiem; w dwie godziny mogliby stanąć w Stenay i natychmiast iść na Varennes, z małym oddziałem wojska, którym pan de Bouillé dowodził.
Na tem więc stanęło, a o pierwszej właśnie, gdy król decydował się wejść do mieszkania prokuratora gminy, oni postanowili opuścić powierzoną im stację, i puścili się galopem do Dun.
Była to jeszcze jedna z natychmiastowych pomocy, na które król liczył, a która go minęła!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.