Hrabina Charny (1928)/Tom III/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXX.
POLE BITWY.

Staraliśmy się opowiedzieć straszne wypadki, jakie zaszły na polach Marsowych w dniu 17-ym lipca 1791; spróbujmy dać wyobrażenie o widoku, jaki przedstawiał dramat, który się tam odegrał i w którym Bailly i Lafayette byli głównymi aktorami.
Widok ten uderzył młodego człowieka w mundurze oficera gwardji narodowej, który skręciwszy z ulicy Saint-Honoré, przeszedł most Ludwika XV i wszedł na pole Marsowe przez ulicę Grenelle.
Księżyc, otoczony chmurami, po za któremi niknął co chwila, oświetlał ten obraz grobowy.
Pole Marsowe przedstawiało widok pola bitwy, pokrytego umarłymi i rannymi, pośród których błądzili jak cienie, ludzie, przeznaczeni do rzucania umarłych w Sekwanę i do przenoszenia rannych do szpitala wojskowego Gros-Caillou.
Młody oficer, którego śladem od ulicy St, Honoré idziemy, zatrzymał się chwilę przy wejściu na pole Marsowe, a składając ręce z gestem naiwnego przerażenia, zawołał:
— Chryste Panie! więc tu jeszcze gorzej było, niż mi powiedziano!...
Poczem, przypatrując się przez chwilę osobliwszemu zajęciu, jakie się tam odbywało, zbliżył się do dwóch ludzi, niosących trupa ku Sekwanie:
— Obywatele... zapytał ich, co chcecie zrobić z tym człowiekiem?
— Pójdź z nami... odpowiedzieli, a zobaczysz.
Młody oficer poszedł za nimi.
Przybywszy na drewniany most, dwaj ludzie bujali trupa, rachując: „raz, dwa, trzy!” i przy trzecim razie rzucili go do Sekwany.
Młodzieniec wydał okrzyk przerażenia.
— Ależ co wy robicie, obywatele?
— Wszak dobrze widzisz, mój oficerze... odpowiedzieli ludzie, oczyszczamy pole.
— I macie na to rozkaz?
— Naturalnie.
— Od kogo?
— Od władzy miejskiej.
— O!... zawołał zdziwiony młodzieniec.
I po chwili milczenia, wróciwszy z nimi na pole Marsowe, zapytał:
— Czy dużo trupów rzuciliście do Sekwany?
— Pięć czy sześć... odpowiedzieli ludzie.
— Darujcie mi obywatele, lecz przywiązuję wielką wagę do pytania, jakie wam zadam: pomiędzy tymi wrzuconymi do rzeki, czy nie zauważyliście człowieka od 42 do 48 lat, wzrostu pięciu stóp i pięciu cali mającego; był on silny, krępy, wpół chłop, wpół mieszczanin?
— My tylko na jedno zważać jesteśmy obowiązani... odpowiedział jeden z nich, czy ludzie tu leżący są żywi, jeżeli żywi, przenosimy ich do szpitala Gros-Cailou.
— A!... wyrzekł młodzieniec, jeden z moich dobrych znajomych nie wrócił do siebie, a ponieważ powiedziano mi, że go tu widziano, lękam się, czy go tu niema między rannymi łub umarłymi...
— Licha tam, mój panie!... odburknął jeden z ludzi, potrząsając trupem, gdy drugi przyświetlał mu latarnią, jeżeli tu był, być może, że i dotąd jest jeszcze; jeżeli nie wrócił do siebie, prawdopodobnie już nie wróci.
Poczem, podwajając wstrząśnienia ciałem, rozciągnionem u swych nóg:
— Hola!... zawołał, czyś trup czy żywy? jeżeli żyjesz, odpowiadaj!
— O! nieborak ten już nie żyje, dostał kulą w piersi.
— Kiedy tak, to go do rzeki!
I dwaj ludzie podnieśli trupa i poszli ku drewnianemu mostowi.
— Obywatele... wyrzekł oficer, wszak nie potrzebujecie latarni dla wrzucenia ciała w wodę, pozwólcie mi jej na chwilę, zanim wrócicie, poszukam mego przyjaciela.
Posługacze uczynili zadość życzeniu oficera i dali mu latarnię, z którą młodzieniec rozpoczął smutną rewizję.
Dziesięciu czy dwunastu ludzi zaopatrzonych jak i on w latarnie takie same robiło zwiady.
Od czasu do czasu, pośród milczenia, gdyż straszna uroczystość tego widoku zdawała się tłumić głos żywych, od czasu do czasu pośród tej ciszy, głośno wypowiedziane imię rozlegało się w powietrzu.
Niekiedy skarga, jęk lub krzyk, odpowiadał na wezwanie, najczęściej jednak było odpowiedzią tylko ponure milczenie.
Młody oficer, wahając się przez chwilę, głosem stłumionym, jakby przerażonym, poszedł za danym przykładem i trzykrotnie zawołał:
— Panie Billot!... panie Billot!... panie Billot!...
Lecz nikt mu nie odpowiedział.
— O! pewnie umarł... rzekł, ocierając łzy rękawem, biedny pan Billot!...
Prawie jednocześnie dwóch ludzi przechodziło obok niego, niosąc trupa do Sekwany.
— E!... rzekł jeden z nich, który podtrzymywał korpus, a tem samem był bliżej głowy, zdaje mi się, że nasz trup wydał westchnienie!
— A to wybornie!... zawołał, śmiejąc się drugi, gdyby przyszło przysłuchiwać się wszystkim tym gagatkom, żadenby nie poszedł do wody.
— Obywatele... rzekł młody oficer, pozwólcie mi zobaczyć człowieka, którego niesiecie.
— Z ochotą oficerze... odpowiedzieli obydwaj tragarze.
I posadzili trupa, aby tym sposobem oficer mógł się łatwiej twarzy jego przypatrzeć.
Młodzieniec zbliżył latarnię i krzyknął.
Pomimo strasznej rany, która szpeciła tego człowieka, zdawało się, iż znalazł w nim kogo szukał.
Tylko czy był żywym, czy umarłym?
Ten, który już był w połowie drogi do grobu, miał głowę szablą przeciętą, rana była straszna! Odcięta skóra z włosami z lewej strony, wisiała na twarzy i odsłaniała gołą czaszkę, arterja skroniowa była przecięta i z tego powodu całe ciało zmarłego czy rannego zalane było krwią.
Od strony rany twarz była nie do poznania.
Młody człowiek oświetlił latarnią drugą stronę twarzy.
— O! obywatele... zawołał, to on! to ten, którego szukam: to pan Billot.
— Do licha!... rzekł jeden z ludzi, ten pan Billot trochę odżył.
— Wszak sam powiedziałeś, że wydał westchnienie.
— Tak mi się przynajmniej zdawało.
— A więc zrób mi przyjemność...
Oficer wyjął pieniądz z kieszeni.
— Jaką?... zapytał tragarz, pełen dobrych chęci na widok monety.
— Biegnij prędko do rzeki i przynieś wody w kapeluszu.
— Bardzo dobrze.
— I człowiek pobiegł w kierunku rzeki, a oficer zajął jego miejsce i podtrzymywał rannego.
W pięć minut posłany wrócił.
— Oblej mu twarz wodą... wyrzekł oficer.
Człowiek był posłuszny, nabrał wody w dłoń i spryskał nią twarz rannego.
— Zadrżał!... zawołał młody oficer... nie umarł! O kochany panie Billot, jakież to szczęście, że tu przyszedłem!
Rzeczywiście, że to szczęście... odpowiedzieli obadwaj tragarze, jeszcze dwadzieścia kroków, a wasz przyjaciel przyszedłby do siebie w sieciach Saint-Cloud.
— Skropcie go jeszcze wodą!
Tragarz powtórzył operację, a ranny zadrżał i westchnął.
— No, no... rzekł drugi tragarz, nie umarł napewmo.
— Cóż teraz zrobimy?... spytał pierwszy.
— Pomóżcie mi przenieść go na ulicę Saint-Honoré do pana doktora Gilberta, a będziecie sowicie wynagrodzeni, rzekł oficer.
— Nie możemy.
— A to dla czego?
— Mamy rozkaz rzucać zmarłych do Sekwany i przenosić rannych do szpitala Gros-Caillou... ponieważ ten dowiódł, że nie umarł, nie możemy go zatem rzucić do wody, lecz zaniesiemy go do szpitala.
— A więc nieśmy go do szpitala... rzekł oficer... i to jak można najprędzej.
I spojrzał wokoło siebie.
— Gdzie jest szpital?
— O trzysta kroków od szkoły wojskowej.
— A więc musimy przejść przez całe pole Marsowe?
— Tak, wzdłuż.
— Mój Boże, czy nie macie noszów?
— Jużcić możnaby je znaleźć... rzekł tragarz, tak samo jak wodę, za mały pieniążek.
— A tak! tyś jeszcze nie dostał... oto masz, a poszukaj co prędzej noszów.
W dziesięć minut nosze były znalezione.
Chory został złożony na materacu, dwaj tragarze ujęli tragi i żałobny orszak skierował się ku Gros Caillou, poprzedzany przez młodego oficera z latarnią w ręku.
Strasznie wyglądał ten nocny pochód po ziemi krwią zlanej, pośród trupów sztywnych i nieruchomych, które co chwila potrącano, lub rannych, którzy się podnosili i padali wołając ratunku.
W kwadrans już się znajdowali w szpitalu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.