Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Jakiś człowiek w mundurze generalskim, przejeżdżał się na wielkim koniu flamandzkim cały dzień po przedmieściu świętego Antoniego, podając dłoń do uścisku na lewo i prawo, przesyłając pocałunki pięknym dziewczętom, dając chłopcom napiwki.
Był to jeden z sześciu spadkobierców Lafayetta, prawa ręka komendanta gwardji narodowej; dowódca bataljonu, Santerre.
Przy nim jakby adjutant przy generale, jechał na silnym koniu człowiek, którego z ubioru można było wziąć za patriotę wieśniaka.
Duża blizna przerzynała mu czoło, a o ile dowódca bataljonu miał twarz otwartą i uśmiech szczery, o tyle wieśniak miał spojrzenie ponure i groźny wyraz twarzy.
— Bądźcie gotowi moi przyjaciele!... czuwajcie nad ojczyzną!... zdrajcy knują przeciwko niej spiski, ale my tu jesteśmy!... mówił Santerre.
— Co trzeba czynić, panie Santerre?... pytali mieszkańcy przedmieścia, wiesz, że jesteśmy ci oddani!... Gdzie są zdrajcy?... Prowadź nas przeciwko nim.
— Zaczekajcie!... mówił Santerre, aż czas nadejdzie.
— Kiedyż to będzie?... pytali.
Santerre nie wiedział... rzekł więc tylko:
— Bądźcie spokojni, uprzedzą was!...
A człowiek który mu towarzyszył, nachylał się z konia i mówił do ucha niektórym ludziom:
— Dwudziestego czerwca!... dwudziestego czerwca!... dwudziestego czerwca!...
I ludzie odchodzili z tą datą: o kilkanaście kroków około każdego z nich tworzyły się niewielkie grupy i z ust do ust przechodziła data „dwudziestego czerwca!...“
Co będzie dwudziestego czerwca, nikt jeszcze nic nie wiedział, lecz domyślano się, że coś się stanie.
W liczbie ludzi, którym ta data była podaną, spostrzegamy kilku, którzy nie są nam obcy:
St. Huruge’a, którego widzieliśmy odjeżdżającego piątego października rano, z ogrodu Palais-Royal i wprowadzającego pierwszy oddział do Wersalu; St. Huruge, to mąż zdradzony przez swoją żonę, osadzony w Bastylji przed 1789 rokiem, wyswobodzony czternastego lipca — i mszczący się na szlachcie i rządzie za swe nieszczęścia małżeńskie oraz niesłuszne uwięzienie.
Verrieres‘a, znacie go, nieprawdaż?... Dwa razy nam się ukazał ten garbus z Apokalipsy, raz w karczmie Serres z Maratem i księciem d’Aiguillon, przebrany za kobietę, drugi raz na polu Marsowem, na chwilę przed rozpoczęciem ognia.
Fourniera, amerykanina, który strzelał do Lafayetta z pomiędzy kół powozu, tylko, że fuzja mu chybiła; dziś przyrzeka on sobie uderzyć wyżej niż w komendanta gwardji narodowej, a iżby strzał nie chybił, uderzy szpadą. Spostrzegamy, że są tu także:
Pan de Beausire, który nie korzystał z cienia, w jakim go zostawiliśmy, aby się poprawić. Pan Beausire, odebrał piękną Oliwję z rąk umierającego Mirabeau, jak kawaler de Grieux odbierał Manon Lescaut z rąk, które ją na chwilę podniosły z błota, aby w kał opuścić.
Mouchy, mały człowieczek, pokręcony, kulawy, przystrojony ogromną szarfą trójkolorową, zakrywającą połowę jego ciała. Mouchy był oficerem municypalnym, sędzią pokoju, i Bóg wie czem jeszcze.
Gonchon, który znikał w rozruchach, aby wypłynąć znowu jeszcze zapalczywszym, jeszcze straszniejszym i jadowitszym.
Pośród tych tłumów zgromadzonych przy ruinach Bastylji, jakby przy drugiem wzgórzu Awentynu, przechadzał się nadto młody człowiek chudy, blady, z włosami do skroni przylegającemi, z oczami pełnemi ognia, samotny, niby orzeł, którego miał później użyć za dewizę, młody człowiek, nieznający nikogo i nikomu nieznany.
Był to porucznik artylerji, Bonaparte, bawiący na urlopie w Paryżu. O nim to, jak pamiętamy, Cagliostro, w dniu, gdy go ujrzał u Jakobinów, takie dziwne przepowiadał rzeczy Gilbertowi.
Kto poruszał i podburzał tę masę?... Człowiek olbrzymiego wzrostu, z lwią grzywą, głosem ryczącym, człowiek, którego Santerre znalazł u siebie w izbie za sklepem Danton!
Ten straszny rewolucjonista, którego znamy dotąd tylko z hałasu, jakiego narobił w Theatre Français, na przedstawieniu Karola IX Chéniera i z groźnej wymowy na trybunie Kordyljerów, wchodzi w tej chwili na scenę życia politycznego i da poczuć żelazną swoją rękę.
Skąd ten człowiek czerpie władzę tak zgubną dla monarchji?... Z królowej.
Mściwa austrjaczka nie chciała, aby Lafayette został merem Paryża i przeniosła nad niego Pétiona, towarzysza podróży z Varennes. Zaledwie objął on urząd, rozpoczął walkę z królem, rozkazując strzec Tuileryów.
Pétion miał dwóch przyjaciół i tych wprowadził z sobą do ratusza. Byli niemi Manuel i Danton.
Manuela zrobił prokuratorem magistratu, Dantona zastępcą swoim.
Vergniaud wskazując na Tuileries, zawołał na trybunie: „Despotyzm rzucał często z tego pałacu przerażenie na lud, niechże teraz przestrach i przerażenie wejdą tam w imieniu prawa!...“
Nadeszła chwila, aby straszne te słowa ciałem się stały. Przedmieście świętego Antoniego załamywało ręce i wrzaskliwe krzyki wydawało.
Nikt lepiej od okrutnego rewolucjonisty, Dantona, podżegać nie potrafił.
Danton miał barki szerokie, rękę potężną, pierś atlety, a w piersi serce gorące. Danton był sprężyną rewolucji. Działał on na tłumy odurzająco. Z ludem stykał się za pośrednictwem Heberta; z dworem za — pośrednictwem księcia Orleańskiego. Od przekupnia z rogu ulicy, aż do dygnitarza stojącego tuż przy tronie, miał Danton całą skalę przed sobą, w której każdy klawisz innego dotykał stanowiska towarzyskiego.
Rzućmy okiem na tę gammę przebiegającą dwie oktawy, na tę gammę, której każdy ton harmonizuje z potężnym głosem Dantona:
Hébert, Legendre, Gonchon, Rossignol, Momoro, Brune, Huguenin, Rotondo, Santerre, Fabre-d’Eglantine, Camille Desmoulins, Dugazon, Łazowski, Sillery, Genlis, książę Orleański.
Naturalnie, że wskazujemy tylko granice widzialne, ale któż wie, dokąd się rozpościera władza po za widzialnemi dla oka naszego krańcami?
Taką była władza, która podburzała przedmieście świętego Antoniego.
Od 16-go zaczyna działać członek rady municypalnej i rady gminnej, polak Łazowski.
Oznajmia on radzie, iż 20-go czerwca dwa przedmieścia: świętego Antoniego i St. Marceau, przedstawią Zgromadzeniu i królowi prośby w przedmiocie veto położonego na dekrecie przeciw duchownym i jednocześnie zasadzą na tarasie przed klubem Umiarkowanych, drzewo wolności, na pamiątkę posiedzenia: jeu de pomme (gry w piłkę) i 20-go czerwca, 1789 roku.
Rada odmówiła swego na to przyzwolenia.
— Mniejsza o to... szepnął Danton do ucha Łazowskiemu.
Łazowski powtórzył głośno:
— „Mniejsza o to!...“
Data 20-go czerwca miała znaczenie podwójne: jawne i ukryte.
Podanie prośby królowi i zasadzenie drzewa wolności było tylko pretekstem:
Celem istotnym było wyzwolenie Francji od Lafayetta i Umiarkowanych, oraz uprzedzenie niepoprawnego króla, iż burze polityczne mogą pochłonąć go z jego tronem, koroną, rodziną.
Danton, jak to już wiemy, oczekiwał na Santerra w izbie za sklepem. W wigilję tego dnia uprzedził go przez Legendra, iż od jutra rozpocząć trzeba podburzanie na przedmieściu świętego Antoniego.
Zrana zjawił się Billot u Santerra i oświadczył mu, że z polecenia komitetu ma przez cały dzień znajdować się u jego boku.
Billot zatem, który zdawał się być tylko adjutantem Santerra, w rzeczywistości więcej wiedział od niego.
Danton wyznaczył Santerrowi schadzkę na noc następną w małym domku w Carenton, na brzegu Marny.
Tam mieli się zgromadzić wszyscy ci ludzie dziwni i nieznani, którzy zwykle podżegają do zaburzeń.
Wszyscy stawili się punktualnie.
Namiętności ich jak źródła z których wypływały, bardzo były różnorodne. Jedni działali przez miłość wolności, wielu, jak Billot, przez zemstę za doznane zniewagi, największa część przez nienawiść, nędzę i złe skłonności.
Na pierwszem piętrze znajdował się pokój. Wchodzili tam przywódcy i przynosili rozporządzenia zwięzłe i treściwe, jakby ze świątyni, gdzie je niewidzialne bóstwo wydawało.
Olbrzymi plan Paryża rozłożony był na stole, Danton nakreślił na nim palcem źródła, bieg i ujścia tego potoku łudzi, który jutro zalać miał miasto.
Plac Bastylji z wychodzącemi nań przedmieściami: świętego Antoniego i St. Marceau, oraz cyrkułem Arsenału, został wyznaczony na miejsce zebrania. Zgromadzenie jako pozór, Tuileries jako cel.
Bulwar, przez który popłynąć miał ten groźny potok, był ulicą szeroką.
Naznaczono posterunki i porozchodzono się do domów.
Za hasło główna obrano: „Skończyć z pałacem“.
Jas miano skończyć, o tem mowy nie było.
Przez cały dzień 19-ty, tłumy zbierały się na placach: Bastylji, Arsenału i świętego Antoniego.
Nagle pośród tych tłumów ukazała się zuchwała i straszna amazonka. Ubrana czerwono, miała pistolety u pasa, i pałasz u boku. Pałasz ten oprócz zadania osiemnastu ran innych trafić miał w serce Suleau. Była to Théroigne de Méricourt, piękna Leodjanka.
Widzieliśmy ją 5-go października na drodze do Wersalu. Co robiła od tego czasu?
Liége się zbuntowało. Theroigne chciała biec na pomoc ojczyźnie. Zatrzymali ją w drodze agenci Leopolda i trzymali w więzieniu austrjackiem przez miesięcy osiemnaście.
Czy stamtąd uciekła, czy ją wypuszczono; czy przepiłowała kraty, czy też przekupiła strażnika?... Wszystko to było tajemnicze, jak początek jej życia, a straszne, jak jego koniec.
Miała dość złota, aby kupić pałasz i pistolety, dość odwagi, aby godzić w swych nieprzyjaciół.
Lud ją poznaje i wita z okrzykami: „Jakże w porę przybywasz, ubrana czerwono, na krwawą ucztę jutrzejszą“.
Wieczorem, tegoż dnia, królowa widziała ją galopującą, wzdłuż tarasu Umiarkowanych, widziała, jak z placu Bastylji pędziła na pola Elizejskie, z zebrania ludowego na ucztę patrjotyczną.